I oto przed nami - nie, nie wierzę własnym oczom - gmach dosyć płaski, szkoła, do której Pimko ciągnie mnie za rączkę pomimo płaczów i protestów i w którą wpycha mnie przez furtkę. Przybyliśmy akurat podczas wielkiej pauzy, na szkolnym podwórku spacerowały w kółko istoty pośrednie, od lat dziesięciu do dwudziestu, spożywając drugie śniadanie, złożone z chleba z masłem albo z serem. W płocie, okalającym podwórko, były szparki, a przez te szparki zaglądały matki i ciotki, nigdy niesyte swych pociech. Pimko z rozkoszą wciągnął w rasowe rurki szkolny zapach.
- Cip, cip, cip - zawołał. - Maluś, maluś, maluś... A jednocześnie jakiś kulawy inteligent, zapewne dyżurny
nauczyciel, podszedł do nas z oznakami wielkiej czołobitności
względem Pimki.
- Profesorze - rzekł Pimko - oto mały Józio, którego pragnąłbym wpisać w poczet uczniów szóstej klasy, Józiu, przywitaj się z panem profesorem. Zaraz pogadam z Piórkow-skim, a tymczasem oddaję go panu, niech się wdroży w życie koleżeńskie. - Chciałem protestować, lecz szastnąłem nogą, wietrzyk lekki powiał, gałęzie drzew się poruszyły, a wraz z nimi pęczek włosów Pimki. - Mam nadzieję, że będzie dobrze się sprawował - rzekł stary pedagog gładząc mię po główce.
-^- No, a jak tam młodzież? - zapytał ciszej Pimko. - Widzę, chodzą w kółko - bardzo dobrze. Chodzą, gwarzą między sobą, a matki ich podglądają - bardzo dobrze. Nie ma nic lepszego od matki za płotem na chłopca w wieku szkolnym. Nikt nie wydobędzie z nich bardziej świeżej i dziecięcej pupy niż matka dobrze ulokowana za płotem.
- Pomimo to wciąż są za mało naiwni - poskarżył się kwaśno nauczyciel. - Nie chcą być jak młode kartofelki. Nasadziliśmy na nich matki, ale i to jeszcze nie wystarcza. Wciąż nie możemy wydobyć z nich świeżości i naiwności młodzieńczej. Nie uwierzy pan kolega, jak pod tym względem są oporni i niechętni. Nie chcą wcale.
- Na umiejętności pedagogicznej wam zbywa! - skarcił Pimko ostro. - Co? Nie chcą? Muszą chcieć! Zaraz pokażę, jak się pobudza naiwność. O zakład, że za pół godziny będzie podwójna dawka naiwności. Plan mój jest następujący: zacznę obserwować uczniów i dam do poznania w sposób możliwie najbardziej naiwny, że uważam ich za naiwnych i niewinnych. To ich naturalnie rozjątrzy, będą chcieli wykazać, że nie są naiwni, i wtenczas dopiero popadną w prawdziwą naiwność i niewinność, tak słodką dla nas, pedagogów!
- Czy nie sądzi pan jednak - zapytał go nauczyciel - że insynuować uczniom naiwność to chwyt pedagogiczny cokolwiek niedzisiejszy i anachroniczny?
- Właśnie! - odparł Pimko. - Dajcie mi jak najwięcej tych anachronicznych chwytów! Anachroniczne są najlepsze! Nie ma nic lepszego nad prawdziwie anachroniczny chwyt pedagogiczny! Te miłe maleństwa, wychowywane przez nas w idealnie nierealnej atmosferze, tęsknią nade wszystko do życia i rzeczywistości i dlatego nic ich tak nie boli jak własna niewinność. Ha, ha, ha, zainsynuuję im zaraz niewinność, zamknę ich w tym dobrodusznym pojęciu jak w pudełku i zobaczycie, jacy staną się niewinni!
I schował się za pień dużego dębu, nieco na uboczu, a mnie wychowawca wziął za rączkę i wprowadził między uczniów, zanim zdążyłem wyjaśnić i zaprotestować. Wprowadziwszy 24 puścił i zostawił w samym środku.
Uczniowie chodzili. Jedni dawali sobie sójki albo prztyczki - inni z głowami w książkach kuli coś bez przerwy, palcami zatykając uszy, jeszcze inni przedrzeźniali się albo podstawiali nogi, a wzrok ich błędny i tumanowaty ślizgał się po mnie nie odkrywając mego trzydziestaka. Przystąpiłem do pierwszego z brzegu - przekonany byłem, że cyniczna farsa musi się skończyć lada chwila.