Tragedia sukcesu

214 42 18
                                    

Kiedyś chciałem zostać policjantem. Wstąpić do akademii policyjnej, pomagać ludziom. Przydać się na coś, bo przecież to od dawna było moim marzeniem. Szybko jednak zrozumiałem, jak skończy się moja droga.

Kiedy robiłem krok na scenę, aby odebrać odznaczenie, czułem się jak Jezus. Zesłany w postaci człowieka. Nieskończenie dobry. Chętny nauczać i pomagać, ażeby dawać przykład bożej mądrości. Robić to za państwowe grosze, ażeby dawać przykład bożego miłosierdzia. Podnosić ciężary i walczyć z przestępczością, ażeby dawać przykład bożej siły. Ale byłem zwykłym człowiekiem.

Tydzień później, gdy zaglądałem do szklanki z rudawą whisky, zobaczyłem swoje odbicie. Zrozumiałem wtedy, że i teraz nic nie znaczę. Zajęło mi to dokładnie dwadzieścia lat. Zrozumienie. Przez tyle czasu okłamywałem się, że Bóg mnie kocha. Wierzyłem, że jestem wyjątkowy, chociaż stworzony na jego podobieństwo. Że jestem jego synem — w ogóle czyimś synem; nieważne czy dobrym, czy może jednak tym, który ślęczał w bokserkach nad własnymi łzami wymieszanymi z alkoholem. Że jestem kochany. Tego dnia pierwsza szklanka roztukła się na małe kawałeczki o ścianę, tak jak moje chęci do życia. Te jednak zderzyły się z rzeczywistością. Resztki boskiego napoju spływały ospale po tapecie w kwiaty. Dawał mi on ukojenie, ale śmierdział niemiłosiernie. Po kilku łykach nie potrafiłem zrozumieć własnego żalu i spamiętać powodu, dla którego wciąż zaciskałem palce na spuście pistoletu spokojnie spoczywającego na moim nagim, owłosionym udzie.

Skandowali moje imię. Krzyczeli tak głośno, abym tylko ich usłyszał. Uściski dłoni, skinięcia głową, uśmiechy, tłumy, krzyk, brak powietrza, kłamstwo, fałsz. Doceniamy pana służbę, sierżancie. Jest pan prawdziwym bohaterem, sierżancie. Ale czy bohater nie powinien rozmyślać nad czynieniem dobra? Człowiek, którego okrzyknęli bohaterem rozmyślał nad własnym bólem, zastanawiając się jak dużo zapłaciliby za mieszkanie, w którym ktoś strzelił sobie w łeb. Zapewne zależało od klienta. Od jego poziomu popierdolenia. Prychnąłem, a alkoholowy wyziew wydostał się z moich ust.

Tego dnia nawet ona przecisnęła się przez krzesła wypełnione ludźmi. Zgrabnie zwalczyła nachalne ruchy obiektywów, oślepiające mnie na scenie. Ona oślepiała mnie bardziej. Kochałem ją, przynajmniej tak myślałem. Tak samo jak idea bycia kimś, bycia legendą, przeminęła wraz z jej zdobyciem. Oddała mi się, a gdy wyznałem otworzyłem się przed nią, zdradzając jej sekrety mojego serca i marzenia skryte w zakamarkach mojej wyobraźni, wyśmiała mnie. Samotna łza spłynęła po moim policzku. Jak bardzo głupi byłem... Jak bardzo głupi jestem. Wypiłem za swoją głupotę. Kiedyś kochałem kochać, teraz nienawidziłem czuć. Nienawidziłem żyć.

— Pozwól mi umrzeć — błagałem, upadając na kolana. Wbiłem swój wzrok w krzyż powieszony nad starym barkiem. — Zabierz mnie do swojego domu, Jezu.

Jednak jego domem było moje serce, więc nie wysłuchał. Prosiłem o niemożliwe. Nie wiedziałem tedy jeszcze, że dla Pana nic nie jest niemożliwe. Kilka kieliszków — tyle zajęło mi, aby tego wieczoru znowu coś zrozumieć. Serce. Moje serce. Czy powinienem był dostrzec w nim światło boże? Co jeżeli chowałem w sobie Boga? Zabijając siebie, zabiłbym i go.

Jednak nie potrafiłem znaleźć w nim siebie. Odnaleźć w sobie postać tak idealną. Nie w tym, kim byłem. Tym, kim się stałem. Miłość? Życie? Dobro? Nie byłem najlepszym odzwierciedleniem pełni; perfekcji. Bo byłem tylko człowiekiem. Skończyłem akademię policyjną i prawie zginąłem za nieznaną mi staruszkę. Użalałem się nad szklanką, bo tamtej nocy nie zginąłem. Teraz miałem szansę. Mogłem zakończyć to, co świat powinien zrobić już dawno temu. Wyplewić chwasta, zniszczyć pasożyta pożywiającego się dobrem jej owoców. Zabić najsłabszego.

Zasnąłem, mieszając tlen z wydychanymi procentami. Przyśnił mi się bohater bez skazy. Taki co nosił peleryny, a jego akcje zawsze były udane. Bohater bez zarzutu. Jednak nawet bohater miał swoje wady. Przykuwał uwagę, kłamał uśmiechem, zdradzał sercem, był człowiekiem.

Z tego samego powodu nigdy nie udało mi się obudzić. Ja też byłem człowiekiem, dla samego siebie niekoniecznie bohaterem. Ale dla innych owszem. Byłem łatwym celem, zagrożeniem dla zła i zawodem dla dobra. Więc gdy tylko wkradziono się do mojego domu, aby odebrać mi zaszczyt i tytuł nadany przez odznaczenie, włamywacze postanowili zlitować się nad mym losem i obdarzyli mnie kulką z ołowiu wwierconą prosto w prawą skroń czaszki.

Nie zdążywszy wyrzec się tytułu, umarłem jako bohater. Ale nadal byłem nikim. Bo nie zdążyłem pojąć, że będąc człowiekiem, byłem wszystkim.



***


Krótki oneshot napisany pod wpływem nostalgii i emocji związanych z kinowym seansem.

Pełnia bohateraWhere stories live. Discover now