Prolog

4 0 0
                                    


Delikatny wietrzyk poruszał jej ciemne włosy, które opadały na jej ramiona. Trawa muskała jej nogi, a ona uśmiechała się do świata, który ją otaczał. Mimo iż nie widziała go – był dla niej ciemny, to i tak go kochała, a w szczególność poranki nad rzeką. Mówiła do niej, a ona odpowiadała jej szumem. Może to było szaleństwo, ale właśnie ta woda pokazywała jej świat i jego piękno.

Ściągnęła wianek z głowy. Pełen był kwiatów i licznych liści. Wyglądała w nim jak matka ziemi; jak matka natury. Muskała go palcami, starając się wyobrazić sobie jego kształt oraz kwiaty. Wiedziała, że jest piękny, w końcu był od jej mamy, a wszystko, co ona robiła, było piękne.

Wyrwała orientacyjne dwa kwiaty i położyła je na wodzie. Uśmiechnęła się do niej.

— To dla ciebie. — rzekła melodyjnym głosem.

Poprawiła swoje kręcone włosy i włożyła wianek. Chwyciła za swoją laskę i wstała. Niepewnie ruszyła w kierunku jaskini, która znajdowała się nieopodal. Uśmiech nie znikał z jej twarzy, a gdy potykała się nieraz o kamienie, głośno chichotała z własnej niezdarności.

Nagle usłyszała wołanie.

— Florencia!

Stanęła.

— Florencia! Gdzie jesteś?

Odwróciła się do źródła hałasu.

— W jaskini! — krzyknęła ze śmiechem. Zbliżyła się do wejścia i uniosła rękę.

Postać obróciła się do niej i podbiegła.

— Eh.. Florencia.. ciebie nigdy nie można złapać. — Mężczyzna zbliżył się do kobiety i przytulił ją. — Ominęło cię śniadanie.. znowu. Czy ty kiedyś zjesz z nami? Czy wolisz towarzystwo swoich, jak ty ich tam nazywasz..

— Leśnych przyjaciół. — uśmiechnęła się do niego.

— A no tak! — Przeczesał palcami swoje bujne, czarne, loki i rozglądnął się po jaskini.

Jaskinia była niewielka. Zmieściłyby się w niej zaledwie cztery osoby. Jednak młoda Florencia nazwała ją – Jaskinią Głębi, a nazwę przyjęli z radością gospodarze. Skupił swój wzrok na kobiecie. Jej oczy patrzyły się w dal, w pustkę. Mogło wydawać się to przerażające, ale jej wieczny uśmiech niszczył to złudzenie.

— To, co idziemy? — Przerwała po chwili ciszę Florencia. — Umieram z głodu, a jestem pewna, że Doña Camila, coś mi odłożyła.

Mężczyzna chwycił ją pod ramię.

— A więc chodźmy. — odrzekł teatralnie. Kobieta zachichotała.

⧫⧫⧫

— Kto zrobił ci ten wianek? — spytał po chwili panicz. Przyglądał mu się przez chwilę i przeniósł wzrok na drobną osóbkę, która mijała ich na placu.

— Mario. — odpowiedziała. — Prawda, że piękny? Opisywał mi proces jego tworzenia. Byłam oszołomiona, gdy mi powiedział, że musiał pojechać aż na Kanary, by zerwać rzadki kwiat. To niesamowite, czyż nie? To musiało być coś. — Kobieta wyobraziła sobie zapach kwiatów o oranżerii państwa, a myśl o tysiącach kwiatów, wprawiała ją w zachwyt.

Mężczyzna zaśmiał się.

— Doprawdy? — zapytał z ironią.

— Nie śmiej się! — skarciła go kobieta. Uniosła swoją laskę i uderzyła go w ramię. — Mario tak się dla mnie poświęca, a ty się śmiejesz!

Puścił ją i złapał się za ramię. Po czym wydał z siebie stłumiony jęk.

— Au!

— Należało ci się. — Uniosła głowę wysoko i ruszyła przed siebie, zostawiając go samego na placu.

Ludzie o tej porze często wychodzili na drobne zakupy, więc zbierał się coraz większy tłum, przez chodzenie stawało się trudniejsze. Słyszała wokół siebie liczne przywitania w jej stronę, a sama starała odpowiadać się na niektóre z nich. W końcu udało jej się przepchnąć przez tłum, w którym handlarze przekrzykiwali się o ceny przedmiotów.

Nagle wpadła na nią gromada dzieci, która niczym stado rozwścieczonych zwierząt biegła spóźniona do szkoły. Opadła bezwładnie na ścieżkę i starając się nie stracić orientacji, doczołgała się do najbliższej osłony, trzymając kurczowo zaciśnięte ręce na swojej lasce. Po chwili zorientowała się, że nie ma na sobie swojego wianka. Schyliła się, by po niego sięgnąć, wtem nagle poczuła dłoń na ramieniu.

— Chyba coś zgubiłaś. — rzekł ten sam męski głos. Położył wianek na jej głowie i pomógł jej wstać. — I co byś beze mnie zrobiła? — odparł nonszalancko.

Kobieta wyrwała się z uścisku i uniosła dumnie głowę.

— To samo, tylko trochę dłużej. Paniczu Albercie. — Obdarowała go złośliwym uśmiechem.

— Przecież ci mówiłem, byś tak mnie, nie tytułowała. — rzekł z irytacją w głosie.

Kobieta zaśmiała się i chwyciła go za rękę.

— A teraz wybacz Albercie, ale jestem już głodna, więc proszę, nie rozczulaj się nade mną, a prowadź mnie do domu. — rzekła teatralnie.

— Ależ oczywiście milady. — Mężczyzna ukłonił się jej i ruszyli ulicą na ranczo.

Ulica była wąską, mieściło się na niej zaledwie jedno auto, ale należała do ruchliwych, przez co nieraz musieli stawać na uboczu. Jednak jej ogromną zaletą był widok na ranczo El Marquez oraz na sąsiednie ranczo Las Palmo. Zapierał dech w piersiach. Albert zerknął na Florencie, która kroczyła u jego boku. Promieniała szczęściem i radością. Żal za duszę go ściskał, że nie mógł pokazać jej tego świata.

Po chwili usłyszeli rżenie koni.

— Jesteśmy już blisko? Widzisz już mury Las Palmo? — spytała z radością kobieta.

Jej odpowiedzią było westchnienie. Mijali właśnie stadninę koni, a powszechnie wiadomo, że to ranczo słynęło z najlepszych i najszybszych koni w całej okolicy, a Albert zawsze ukradkiem zazdrościł tych pięknych zwierząt sąsiadu. Florencia cicho zaśmiała się i wtuliła w panicza.

— Chcesz pojeździć? — spytała.

— Ja? Nie. Jakżeby tak na czyimś koniu, przecież to hańba dla mego rodu!

— To są słowa twego ojca, nie twoja. — zauważyła. — Nie wstydź się i po śniadaniu podejdź do niego, Margarito na pewno się zgodzi. Przecież wiesz, jakim darzy cię szacunkiem. — Mężczyzna zamilkł.

Jedno ze zwierząt podeszło do ogrodzenia i głośno zarżało. Albert zwrócił wzrok w jego stronę. Było piękne, silne i idealnie do niego pasowało. Spojrzał raz jeszcze na śmiejącą się koło niego Florencia, która starała się dotknąć konia, jednak to unikało jej. Puścił jej ramię i przeskoczył niewielki mur.

— Albert? Co ty wyprawiasz, gdzie ty jesteś? — Oszołomiona kobieta starała się znaleźć mężczyznę po dźwięku.

— Powiedziałaś, że chcę się przejechać, więc to robię. — Pogłaskał muskularne zwierzę i przejechał ręką po jego grzbiecie.

— Oszalałeś? Jeszcze cię zrzuci! — krzyknęła. — Wracaj tu! — Tupnęła nogą i podeszła ostrożnie do muru.

Jednak młodzieniec za nic miał jej krzyki i wyzwiska. Wskoczył dumnie na konia i rozsiadł się wygodnie w siodle. Najprawdopodobniej to był ulubiony koń gospodarza, gdyż często jeździł nim po miasteczku, a teraz nawet zapomniał ściągnąć uprząż.

— Albert! Nie wygłupiaj się! — wrzasnęła kobieta, gdy usłyszała rżenie konia, któremu nie spodobała się ta sytuacja.

Mężczyzna już miał ruszać, gdy koń stanął na dwóch nogach i zaczął wierzgać. Z trudem utrzymywał się na jego grzbiecie, aż w końcu zwierzę strąciło go z siodła. Przerażona kobieta usłyszała tylko krzyk przerażonego Alberta i konia, która zaczęło deptać przerażone mężczyznę.

Nagle spłoszone zwierzę ruszyło w jej stronę, a ona upadła, tracąc przytomność.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Nov 02, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Deszcz WspomnieńWhere stories live. Discover now