Wóz podskoczył na wystającym z ziemi korzeniu, koń prychnął ze złością i zatrzymał się nagle. Beczki stanowiące ładunek niebezpiecznie się zachwiały, grożąc upadkiem i rozbiciem się na twardym trakcie.
– Spokojnie siwek – krzyknął woźnica i pogłaskał bujną grzywę zwierzęcia. – Nu, wio – cmoknął, jednak koń nie chciał ruszyć się z miejsca. Zarył przednim kopytem w ziemię i potrząsnął łbem, prychając gniewnie.
Mężczyzna zeskoczył z wozu, podszedł do zwierzęcia i chwycił za cugle.
– Nu, co tam... Jedziem, siwek, nu dawaj...
Koń jednak nie zamierzał kontynuować jazdy. Potrząsnął łbem tak mocno, że odrzucił uspokajającego go mężczyznę do tyłu. Ten upadł, obijając sobie solidnie siedzenie.
– Takiś ty, ja ci zaraz odpłacę, kurwi synu!
Już się podnosił, gdy trafił ręką na coś miękkiego. Odruchowo cofnął dłoń, a do jego nozdrzy dotarł okropny smród padliny. Z niesmakiem spojrzał w bok, w miejsce, skąd zabrał rękę, i w głębokiej trawie dostrzegł jakąś breję. Gdy przyjrzał się bliżej, niewyraźna masa przybrała kształt nadpsutych wnętrzności. Kawałek dalej leżały rozkładające się ludzkie zwłoki.
– Chrystusie przenajświętszy! – wyszeptał woźnica i odczołgał się w panice od trupa. Otarł z twarzy spływający pot; niestety tą dłonią, która jeszcze chwilę wcześniej spoczywała w wnętrznościach martwego nieszczęśnika. Mężczyzną zatrzęsły torsje, a zjedzony dziś rano posiłek wylądował na trakcie, tuż obok zniesmaczonego całą sytuacją konia.
Gdy twarz woźnicy zmieniła kolor z zielonkawego na nieco bardziej ludzki, mężczyzn spiął się w sobie i odważył się zbliżyć do trupa. Zwłoki były w fatalnym stanie; nadgniłe, cuchnące, pozbawione wnętrzności, które kawałeczek dalej stanowiły pożywkę dla robactwa i wszelakiej maści zwierzyny. Tuż obok trupa spoczywało kolejne nadpsute, wybebeszone ciało, a w niewielkiej odległości od nich następne zwłoki, jednak tym razem w całości.
– Wo Imia Otca, i Syna, i Swiataho Ducha... – przeżegnał się pospiesznie, w panice wskoczył na wóz i z energią zawrócił konia w stronę Rohatynia.
Woźnica powrócił godzinę później. Tym razem z pustym wozem i w towarzystwie trzech miejscowych najemników, którzy zaoferowali się obejrzeć trupy. Jeden z mężczyzn zeskoczył z wozu, nie tyle dostrzegając, co wyczuwając odór rozkładających się zwłok. Zbliżył się do miejsca, gdzie znajdowały się szczątki, i przyklęknął obok nich.
– Bandyci! – zakrzyknął do pozostałych towarzyszy. – Pozażynali się pewnie o łupy...
Przeszedł kawałek dalej i kopnął niewybebeszone ciało. Schylił się i przyłożył ucho do klatki piersiowej.
– Ten jeszcze dycha! – wykrzyknął zdziwiony. – Dawać go na wóz!
– A na cóż panie takiego bandziora ratować. Zostawić, niech go wilcy rozszarpią – sprzeciwił się woźnica. Stał zgarbiony, mełł czapkę w dłoniach i nerwowo wbijał czubek buta w ziemię, wzniecając chmurę pyłu.
CZYTASZ
Baśnie z tysiąca i jednego koszmaru [ZAWIESZONE]
ParanormalChcecie baśni? Oto baśń... Baśń, po której będziecie bali się zamknąć oczy. Baśń, która o gęsią skórkę przyprawiłaby samych braci Grimm. Posłuchajcie więc baśni Roksolany, jeśli tylko macie odwagę.