20:53

181 13 32
                                    

Zamykam na moment oczy. Śmiech dzieci, zapach wanilii, ciepło kominka. Przytulam do siebie koc w świąteczny wzór, po raz pierwszy tego wieczoru mając chwilę spokoju. Wtulam głowę w sztywną poduszkę, powracając wspomnieniami do czasów dzieciństwa. Uśmiecham się, a ten uśmiech sprawia, że stąpam drogą brutalnie wyimaginowaną. Cofam się do dobrych rzeczy, zdarzających się rzadko w życiu. Znów czuję smród perfum ciotki, dymu papierosowego. W uszach odbijają się śpiewy. Widzę oczyma wyobraźni ją samą — piękną, dumną, w czerwonej sukience, podobnej bardziej do stroju Mikołaja, niż kobiecego wdzianka. Szczerzy się tak jak każdego dnia Świąt Bożego Narodzenia. Rozdaje pierniki, polane syropem klonowym. Poprawia łańcuchy choinkowe. Narzeka na brak suszonych owoców. Tym razem nie omija mojego ojca, lecz siada na jego kolanach. Składa na spierzchniętych ustach pocałunek długi, pełny pożądania. Wyglądają na szczęśliwych głupców, którzy nie spodziewają się, do czego może dojść. Nie przewidują katastrof, podpalenia, uduszenia lampkami choinkowymi. Beztroscy, pełni życia i starzy.

— Nie podoba ci się — słyszę nad swoją głową. — Wiedziałem, że to nie twój styl.

Materac ugina się. Podnoszę powieki w tej samej chwili, gdy jego usta dotykają mojego policzka. Krzywię się, gdy znów wbija mi noski od okularów prosto w kość, ale nie oponuję. Domyślam się, że nie zrobił tego umyślnie tak jak milion razy temu. Muska palcami mój nadgarstek i przesuwa kciukiem po kłąbie, pokrzywdzonym szpecącą linią.

— Nieprawda — przeczę, podnosząc na niego wzrok. Andy wpatruje się we mnie błękitnymi tęczówkami, opuszkami zaś błądzi po mojej dłoni. Próbuje doszukać się podstępu. Zupełnie nie jest pewien tego, co mówię. — Lubię łańcuszki. 

— Naprawdę? — kpi. Unosi kąciki ust, nawet nie powstrzymując się od sarkastycznego uśmiechu. — A co robi kolekcja w gablocie? Odświeża powietrze? 

Przewracam oczami. 

— Gdyby mi się nie podobał, to zająłby miejsce pomiędzy zawieszką z żółwiem a znakiem nieskończoności. 

Poprawia kosmyk włosów, który wysunął mi się z koka, nieco zbyt długo. Z trudem powstrzymuję się od przekrzywienia głowy, od jego powolnego działania. 

Biersack nie jest typem człowieka, leniwie poruszającym się w kręgu życia. Nigdy nie był ani na początku naszej znajomości, ani na koncertach, ani podczas zdjęć z fanami. Musi rozkładać skrzydła, by być wolny. Szybować w stronę słońca, żeby nie spalił go ogień piekielny ślamazarnego stąpania po ziemi. Nie może stać się istotą romantyczną, bierną, purpurową. Rozkładającą ramiona w stronę śmierci. Krzyczącą jak bardzo kocha tym, kim się stał. Nienawidzącą tego, kim chciałby być, a nie jest. Powinien być inny. Niezmieniający się. Wieczny Andrew Biersack młody duchem, nie ciałem. 

Kieruje wzrok na moją dłoń. Unosi ją, po to, by koniec końców pokazać mi czarny znak. Jeszcze wczoraj była tutaj liczba. Moja szczęśliwa jedynka. Mała, zgrabna. Nie znacząca dla przeciętnej osoby nic niezwykłego. Dzisiaj zastąpiła ją linia, która prędzej czy później ironicznie przekreślić moją drogę. Kreska pisze historię egzystencji. Gwałtownego upadku. Przełęczy wypełnionej sztyletami. Przeznaczenia, wymyślonego na początku świata.

— Dzisiaj jest Wigilia — mówi cicho, smutniejąc. — Może to nie znaczy nic złego? Może czas odlicza dla nas coś niezwykłego? 

— Myślę, że dzisiaj dla pewności powinniśmy się rozstać, Andy — twierdzę. Przejeżdżam ustami po jego kłykciach. Wiem, że go nie przekonam, czynami, a szczególnie słowami. Spróbować zawsze warto. — Tylko na jedną noc.

— Wyjeżdżam w trasę za tydzień i zobaczymy się dopiero za miesiąc. Wiem, że wierzysz w zabobony, ale to... 

— Nie chcę ryzykować, że naprawdę się coś stanie. Dzieciaki ucieszą się, jeśli wrócisz z Juliet i rodzicami do Cincinnati. Obiecuję, że dojadę jutro... 

— Przestań — przerywa stanowczo. Marszczy czoło w wyrazie gniewu. — Nigdzie się bez ciebie nie ruszam. Ani ja, ani moja rodzina. 

Ściągam brwi. Zerkam przez ramię na siostrę partnera oraz jego matkę, rozmawiające w progu. Juliet pali papierosa. Amy śmieje się. Bliźniaczki biegają wokół nich, uciekając przed sobą. 

Zastygam. Wspomnienia gwałtownie powracają. Czarna chmura gradowa przemieszcza się nad głowami nieświadomych dorosłych. Nie ostrzega przed lawiną. Przybiera postacie szkarłatnych twarzy z przeszłości, jakby przypominając o tym, że to już było. Przedstawia scenę sprzed trzech lat, jakże palącą i duszącą od wewnątrz. Choinka płonie, nikt nie widzi. Diabeł w koronie czai się za piernikiem, mlekiem, worem prezentów.

— Zostają tutaj na noc? 

— Po to ich zaprosiliśmy, pamiętasz? Sama zaproponowałaś. 

Wyginam usta w grymasie, próbując przypomnieć sobie moment, gdy do tego dopuściłam. Każdą najmniejszą chwilę, która mogłaby świadczyć o tym, jak niepoważna byłam. Od samego początku wiedziałam, co może się dzisiaj wydarzyć, dlatego nie uprzedzałam faktów. Przynajmniej tak mi się dotąd wydawało.

— Kiedy? — pytam, nieco bardziej oschle, niż by wypadało. 

Unosi brew ku górze. Kciukiem zaczyna przesuwać po moim policzku, jakby próbował mnie uspokoić. 

— Parę miesięcy temu. Powiedziałaś, że w tym roku święta spędzimy w domu. 

— To nie była żadna sugestia, Andy. Po prostu nie chciałam nikogo w to mieszać, a szczególnie twojej rodziny. 

— Rosalie, przestań! — podnosi na mnie głos, przez co się wzdrygam. — Mam dosyć słuchania, że coś nam się stanie. Rozumiem, że większość twojej rodziny zginęła w Boże Narodzenie, ale to już przesada. Nikt z nas dzisiaj nie umrze! 

— Ale...

— To twój wymysł! Czy zamierzasz przez resztę życia robić z siebie ofiarę przez głupie wypadki?! 

Znam swojego chłopaka od czterech lat. Nie zdarzyło się, by kiedykolwiek podniósł na mnie głos. Wydawało mi się, że w pełni akceptował to, co mówiłam. Nie wypominał mi rzeczy, które nieraz zdarzało mi się powtarzać. Dotąd myślałam, że myśli o mnie dobrze, jak o swojej życiowej partnerce — nie ma za złe tego, jak odnoszę się do ludzi oraz naszego życia. 

A tymczasem on był zupełnie inny. Ukrywał w głębi duszy zdanie. Wyrabiał je kawałek po kawałeczku, by koniec końców ukazać mi je na własne oczy. Zrzucił wężową skórę. Okazał diabelskie oblicze. Ja zostałam ofiarą. W kaloszach.

Łzy napływają mi do oczu, gdy powtarza moje imię. Przestaje marszczyć czoło. Nie wygląda już tak, jak parę minut temu. Jego twarz przypomina szatana w owczej skórze, który uświadomił sobie o popełnionym błędzie. Dotyka mnie, a ja się odsuwam. 

— Rose są święta — szepcze. 

Kręcę głową. 

— A ty przegiąłeś.

Podnoszę się z miejsca, zanim cokolwiek powie i ruszam w stronę naszej sypialni. Czuję na sobie wzrok jego najbliższych. Staram się go ignorować. Oddycham głęboko tak, jak uczyła mnie tego mama. Omijam zręcznie barierkę od schodów, po czym wchodzę po stopniach na pierwsze piętro. Słyszę głos Amy, wyraźny, nieco zachrypnięty. Życzy mi spokojnego snu. Nie odpowiadam tym razem — jestem zbyt wściekła na jej syna, by być dla niej miła. 

Nikt z osób siedzących w salonie, nie zdaje sobie sprawy z tego, co może się stać. Bawią się. Grają w gry planszowe. Rozmawiają. Piją hektolitrami koniak. Nie wiedzą, że zabójca czai się wśród nich, trzymając w garści zapałki. Zerka z poszanowaniem na zegarek, a jego draska płonie. 

Święty (nie święty) | A. BiersackOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz