Bał się śmierci z miłości, tak cholernie się bał. Zrobił pierwszy krok, niepewny, niestabilny, zupełnie jakby miał stąpać po rozżarzonych kamieniach, nie znając ich piekielnego ciepła. Zrobił drugi krok, lekko się zachwiał, lecz utrzymał równowagę, musiał to zrobić, jego czyn w końcu miał być odważny, nie spowodowany głupim wypadkiem. Podniósł głowę. Panorama budzącego się miasta zapierała dech w piersiach, sprawiała uczucie błogiego spokoju, a także nostalgii, która ogarnęła wszystko, co znajdowało się dookoła. Wspomnienia zaczęły masowo nawracać. Kaszlnął. Poczuł jak po jego brodzie, zaczyna spływać mała stróżka czerwonej krwi, a do bluzy przylepia się różowy płatek róży. "To już czas", pomyślał. Był gotowy zrobić kolejny krok do przodu. Był gotów zakończyć to raz na zawsze. Wtedy, w porannej ciszy, rozległ się okropny huk. Dźwięk przypominający gwałtowne otwarcie drzwi dachowych – tak również i było.
— Stój! — usłyszał za plecami. Jedyne co zrobił, to odwrócił lekko głowę w tył. I może nie powinien był tego robić, może powinien po prostu zignorować fakt, że ktoś przygląda się, jak jego biedne, wychudzone ciało, spada w dół. Poczuł ucisk w klatce piersiowej, nie mógł oddychać. Czuł się jak alergik, który właśnie doświadcza ataku. Znowu się bał. Nie chciał żeby to właśnie ON widział w jakim jest stanie, żeby wiedział, że to z jego winy. Chciał tylko i wyłącznie odejść ze wspomnieniem swojej najukochańszej, jednostronnej miłości. Zaczął mocniej kaszleć. Kwiaty stroiły go niczym ogrody na wiosnę, kwitły, aby na końcu rozłożyć swoje kolorowe pąki i ozdobić świat pięknem. Pięknem, którym niestety nie mógł być. Uśmiechnął się – przez łzy. Zrobił krok do tyłu, przechylił ciało, czuł jak zaczyna unosić się w powietrzu, jak lekki się staje. Zamknął oczy, nie słuchał krzyków, które niosły się z odmentów nieba, z miejsca gdzie stała jego jedyna miłość. On po prostu wyobraził sobie to, co sprawiło, że barwny pejzaż wykwitł w jego ciele – anielski uśmiech kogoś, kogo kochał nad życie.