cztery pory roku

72 1 0
                                    


Wraz z nadejściem wiosny powracające do swoich gniazd ptaki zasiedliły mój umysł i napełniły go pragnieniem wolności. Sprawiały, że chciałem rozłożyć ręce, przymknąć powieki i oczami wyobraźni znaleźć się w miejscach, jakich wyobrazić sobie do końca nie potrafiłem. Pełen sprzeczności i tęsknoty za wyzwoleniem, wypatrując szybującego gdzieś pomiędzy obłokami zewu wolności, wtulałem policzek w miękkie i rozgrzane źdźbła trawy, pozwalając, by słońce z nieznanymi mi zamiarami łaskotało mnie po twarzy. Na dworze wcale nie było gorąco, dopiero kilka dni minęło od rozpoczęcia kalendarzowej wiosny, toteż nie będąc pewnym chwil następnych, skryłem się przed możliwymi chłodnymi powiewami wiatru w wyświechtanej kurtce. Gdy zamykałem jednak oczy, wyobrażałem sobie, że leżę w towarzystwie lipcowego powiewu lata, kiedy to życie wydaje być się wreszcie bez ucisku, a dotychczasowe problemy nikną za kojącą beztroską błękitnego nieba. W tle słychać muzykę Chopina, wiatr zderza się z kosmykami włosów; można powiedzieć - piękno. Lecz jak wiele rzeczy można przedstawić z perspektywy tak dogodnej, że pięknem będą się wydawać, nawet jeżeli brzydotą pozostają w całe swej okazałości?

Był marzec, gdzieniegdzie dało się dostrzec nieśmiało budzące się do życia stokrotki, a słońce zaglądało zza jasnych chmur, dając mi poczucie, że i to zdarzenie ujęte z odpowiedniej perspektywy mogło stać się definicją poznania mojego osobistego piękna. Odtąd też kierowałem me myśli tak, by znalazły jakiś niedostrzeżony przeze mnie sposób i biegły zawsze od razu do ciebie - czy to dniem, czy nocą. Nie umiałem nigdy w miłość, ale mimo to kochać cię chciałem do utraty tchu mojego i twojego; do sił ostatnich naszych. Nie umiałem nigdy w szczerość, ale mimo to szczery być dla ciebie chciałem. I byś czuła w sobie bliskość moją - wypełniający zaufania żar - i byśmy jednością na zawsze juz byli.

W akompaniamencie kolorowych lampek choinkowych i w świetle skrzypiącego, zamarzniętego śniegu prowadziłem cię za rękę, wsłuchując się uważnie w rześkość tak rozbudzonego tej nocy miasta. Chwile ciszy przepełnione beznamiętnym romansem dłoni. Spragnione spojrzenia nas, młodych gołębi - piekący ból, promieniujący wzdłuż kręgosłupa; potem przyjemne rozładowanie. Całe piękno i niepowtarzalność chwili zamknięte w najbardziej zwyczajnych, codziennych sytuacjach.

- Ile jeszcze będziesz kazał mi na siebie czekać? - powiedziałaś, stojąc odwrócona do dużej choinki, oświetlającej swoim blaskiem cały plac główny naszego przedmieścia. - Boję się, co tam kombinujesz.

- Jeszcze tylko coś załatwię, zaraz do ciebie przyjdę - powiedziałem na chwilę przed tym, jak objąłem cię w talii, wręczając małą paczuszkę. - Wesołych świąt - dodałem.

Zaślepiony własnym szczęściem wypatrywałem pojawiających się bocianów i obserwowałem, jak zmęczone ciężką drogą powrotną wracają do swoich gniazd, by przygotować je na tutejszy pobyt każdego roku na nowo. Tak samo i ja przychodziłem codziennie, bezwiednie oddając się w tango zapomnienia i głęboko wierząc, że zrobię wszystko, byle tylko jasno świecące nocą gwiazdy nigdy nie zostały przysłonięte przez ciemne obłoki.

Jakże zszokowany byłem, gdy pewnego razu po zmierzchu napotkałem wszechogarniającą mnie ciemność i pustkę.

Dałbym dużo, by móc skąpać się w tym, co nigdy nie stało się prawdziwe. Chciałem opaść niczym ciężki kamień na dno, bezpowrotnie zginąć pod gładką taflą wody. Niemalże czułem ją wdzierającą się do moich płuc, piekielny ból w klatce piersiowej, szamotaninę obłąkanego - to wszystko nie pozwalało mi spać ostatnimi nocami. Budziłem się, myślałem, przewracałem na drugi bok. Żyłem ze świadomością, że o tym, gdzie kończy się prawda, a zaczyna kłamstwo, decyduje moja wyobraźnia. I tylko ona.

cztery pory rokuWhere stories live. Discover now