Krzyżacy - Henryk Sienkiewicz

6.6K 73 10
                                    


Rozdział
pierwszy
W Tyńcu, w gospodzie „Pod Lutym Turem”, należącej do opactwa, siedziało kilku ludzi
słuchając opowiadania wojaka bywalca, który z dalekich stron przybywszy prawił im o przygodach,
jakich na wojnie i w czasie podróży doznał. Człek był brodaty, w sile wieku, pleczysty,
prawie ogromny, ale wychudły; włosy nosił ujęte w pątlik, czyli w siatkę naszywaną paciorkami;
na sobie miał skórzany kubrak z pręgami wyciśniętymi przez pancerz, na nim pas,
cały z miedzianych klamr; za pasem nóż w rogowej pochwie, przy boku zaś krótki kord podróżny.
Tuż przy nim za stołem siedział młodzieńczyk o długich włosach i wesołym spojrzeniu,
widocznie jego towarzysz lub może giermek, bo przybrany także po podróżnemu, w taki sam
powyciskany od zbroicy skórzany kubrak. Resztę towarzystwa stanowiło dwóch ziemian z
okolic Krakowa i trzech mieszczan w czerwonych składanych czapkach, których cienkie końce
zwieszały się im z boku aż na łokcie.
Gospodarz Niemiec, w płowym kapturze z kołnierzem wycinanym w zęby, lał im z konwi
sytne piwo do glinianych stągiewek i nasłuchiwał ciekawie przygód wojennych.
Jeszcze ciekawiej jednak słuchali mieszczanie. W owych czasach nienawiść, jaka dzieliła
za czasów Łokietkowych miasto od rycerskiego ziemiaństwa, znacznie już była przygasła,
mieszczaństwo zaś nosiło głowy górniej niż w wiekach późniejszych. Jeszcze ceniono ich
gotowość ad concessionem pecuniarum; dlatego też nieraz zdarzało się widzieć w gospodach
kupców pijących za pan brat ze szlachtą. Widziano ich nawet chętnie, bo jako ludzie, u których
o gotowy grosz łatwiej, płacili zwykle za herbowych.
Tak więc siedzieli teraz i rozmawiali mrugając od czasu do czasu na gospodarza, aby napełniał
stągiewki.
– Toście, szlachetny rycerzu, zwiedzili kawał świata? – rzekł jeden z kupców.
– Niewielu z tych, którzy teraz ze wszystkich stron ściągają do Krakowa, widziało tyle –
odpowiedział przybyły rycerz.
– A niemało ich ściągnie – mówił dalej mieszczanin. – Wielkie gody i wielka szczęśliwość
dla Królestwa! Prawią też, i to pewna, że król kazał całą łożnicę królowej złotogłowem szytym
perłami wysłać i takiż baldachim nad nią uczynić. Zabawy będą i gonitwy w szrankach,
jakich świat dotąd nie widział.
– Kumotrze Gamroth1, nie przerywajcie rycerzowi – rzekł drugi kupiec.
– Nie przerywam ja, kmotrze Eyertreter2, tylko tak myślę, że i on rad będzie wiedział, co
prawią, bo pewnie sam do Krakowa jedzie. Nie wrócim i tak dziś do miasta, gdyż bramy
przedtem zamkną, a w nocy gad, który się w wiórach rodzi, spać nie daje, więc mamy czas na
wszystko.
– A wy na jedno słowo odpowiadacie dwadzieścia. Starzejecie się, kmotrze Gamroth!
– Ale sztukę wilgotnego sukna pod jedną pachą jeszcze dźwignę.
1 Nazwiska, a raczej przezwiska współczesne.
2 Nazwiska, a raczej przezwiska współczesne.
4
– O wa! takiego, co się przez nie świeci jak przez sito.
Lecz dalszą sprzeczkę przerwał podróżny wojak, który rzekł:
– Pewnie, że w Krakowie ostanę, bom słyszał o gonitwach i rad w szrankach siły mojej
popróbuję – a i ten mój bratanek także, który choć młody jest i gołowąs, niejeden już pancerz
widział na ziemi.
Goście spojrzeli na młodzieńca, który uśmiechnął się wesoło i założywszy rękoma długie
włosy za uszy podniósł następnie do ust naczynie z piwem.
Stary zaś rycerz dodał:
– Wreszcie, choćbyśmy chcieli wracać, to nie mamy dokąd.
– Jakże to? – zapytał jeden ze szlachty. – Skąd jesteście i jako was zowią?
– Ja zowię się Maćko z Bogdańca, a ten tu wyrostek, syn mego rodzonego, woła się
Zbyszko. Herbu jesteśmy Tępa Podkowa, a zawołania Grady!
– Gdzieże jest wasz Bogdaniec?
– Ba! lepiej pytajcie, panie bracie, gdzie był, bo go już nie ma. Hej, jeszcze za czasów
wojny Grzymalitczyków z Nałęczami spalili nam do cna nas Bogdaniec, tak że jeno dom stary
ostał, a co było, pobrali, służebni zasie uciekli. Została goła ziemia, bo i kmiecie, co byli w
sąsiedztwie, poszli dalej w puszczę. Odbudowaliśmy z bratem, ojcem tego oto wyrostka, ale
następnego roku woda nam pobrała. Potem brat umarł, a jak umarł, ostałem sam z sierotą.
Myślałem tedy: nie usiedzę! A prawili pod on czas o wojnie i o tym, że Jaśko z Oleśnicy, którego
król Władysław po Mikołaju z Moskorzowa do Wilna wysłał, szuka skrzętnie w Polsce
rycerzy. Znając ja więc godnego opata i krewniaka naszego, Janka z Tulczy, zastawiłem mu
ziemię, a za pieniądze kupiłem zbroiczkę, konie – opatrzyłem się jako zwykle na wojenną
wyprawę; chłopca, co mu było dwanaście lat, wsadziłem na podjezdka i haj! do Jaśka z Oleśnicy.
– Z wyrostkiem?
– Nie był ci on wówczas nawet wyrostkiem, ale krzepkie to było od małego. Bywało, w
dwunastym roku oprze kuszę o ziemię, przyciśnie brzuchem i tak korbą zakręci, że i żaden z
Angielczyków, którycheśmy pod Wilnem widzieli, lepiej nie naciągnie.
– Takiż był mocny?
– Hełm za mną nosił, a jak mu przeszło trzynaście zim, to i pawęż.
– Już to wojny wam tam nie brakło.
– Za przyczyną Witoldową. Siedziało książę u Krzyżaków i co roku wyprawy na Litwę
pod Wilno czynili. Szedł z nimi różnych naród: Niemcy, Francuzy, Angielczykowie do łuków
najprzedniejsi, Czechy, Szwajcary i Burgundy. Lasy przesiekli, zamki po drodze stawiali i w
końcu okrutnie Litwę ogniem i mieczem pognębili, tak że cały naród, który tę ziemię zamieszkuje,
chciał już ją porzucić i szukać innej, choćby na kraju świata, choćby między
dziećmi Beliala, byle od Niemców daleko.
– Słychać było i tu, że wszyscy Litwini chcieli pójść z dziećmi i żonami precz, aleśmy temu
nie wierzyli.
– A ja na to patrzył. Hej! Gdyby nie Mikołaj z Moskorzowa, nie Jaśko z Oleśnicy, a nie
chwalący się, gdyby i nie my, nie byłoby już Wilna.
– Wiemy. Zamkuście nie dali.
– A nie daliśmy. Pilno tedy zważcie, co wam powiem, bom człek służały i wojny świadom.
Starzy jeszcze mawiali: „zajadła Litwa” – i prawda! Dobrze się oni potykają, ale z rycerstwem
nie im się w polu mierzyć. Gdy konie Niemcom w bagnach polgną albo gdy gęsty
las – to co innego.
– Niemcy dobrzy rycerze! – zawołali mieszczanie.
– Murem oni chłop przy chłopie w żelaznych zbrojach stają tak okryci, że ledwie psubratu
oczy przez kratę widać. I ławą idą. Uderzy, bywało, Litwa i rozsypie się jako piasek, a nie
rozsypie się, to ją mostem położą i roztratują. Nie sami też między nimi Niemcy, bo co jest
5
narodów na świecie, to u Krzyżaków służy. A chrobre są! Nieraz pochyli się rycerz, kopię
przed się wyciągnie i sam jeden, jeszcze przed bitwą, w całe wojsko bije jako jastrząb w stado.
– Christ! – zawołał Gamroth – którzy też z nich najlepsi?
– Jak do czego. Do kuszy najlepszy Angielczyk, któren pancerz na wylot strzałą przedzieje,
a gołębia na sto kroków utrafi. Czechowie okrutnie toporami sieką. Do dwuręcznego
brzeszczota nie masz nad Niemca. Szwajcar rad żelaznym cepem hełmy tłucze, ale najwięksi
rycerze są ci, którzy z francuskiej ziemi pochodzą. Taki będzie ci się bił z konia i piechotą, a
przy tym będzie ci okrutnie waleczne słowa gadał, których wszelako nie wyrozumiesz, bo to
jest mowa taka, jakobyś cynowe misy potrząsał, chociaż naród jest pobożny. Przymawiali
nam przez Niemców, że pogan i Saracenów przeciw Krzyżowi bronimy, i obowiązywali się
dowieść tego rycerskim pojedynkiem. Ma się też takowy sąd boży odbyć między czterema ich
i czterema naszymi rycerzami, a zrok naznaczon jest na dworze u Wacława, króla rzymskiego
i czeskiego3.
Tu większa jeszcze ciekawość ogarnęła ziemian i kupców, tak że aż powyciągali szyje ponad
kuflami w stronę Maćka z Bogdańca, i nuż pytać:
– A z naszych którzy są? Mówcie żywo!
Maćko zaś podniósł naczynie do ust, napił się i odrzekł:
– Ej, nie bójcie się o nich. Jest Jan z Włoszczowy, kasztelan dobrzyński, jest Mikołaj z
Waszmuntowa, jest Jaśko ze Zdakowa i Jarosz z Czechowa: wszystko rycerze na schwał i
chłopy morowe. Pójdą-li na kopie, na miecze albo na topory – nie nowina im. Będą miały
oczy ludzkie na co patrzeć i uszy czego słuchać – bo, jako rzekłem, Francuzowi gardziel nogą
przyciśniesz, a on ci jeszcze rycerskie słowo prawi. Tak mi też dopomóż Bóg i Święty
Krzyż, jako tamci przegadają, a nasi pobiją.
– Będzie sława, byle Bóg pobłogosławił – rzekł jeden ze szlachty.
– I św. Stanisław! – dodał drugi.
Po czym zwróciwszy się do Maćka jął rozpytywać dalej:
– Nuże, powiadajcie! Sławiliście Niemców i innych rycerzy, że chrobre są i że łatwo Litwę
łamali. A z wami nie ciężejże im było? Zali równie ochotnie na was szli? Jakże Bóg darzył?
Sławcie naszych!
Lecz Maćko z Bogdańca nie był widocznie samochwał, bo odrzekł skromnie:
– Którzy świeżo z dalekich krajów przyszli, ochotnie na nas uderzali, ale popróbowawszy
raz i drugi, już nie z takim sercem. – Bo jest nasz naród zatwardziały, którą to zatwardziałość
często nam wymawiali: „Gardzicie śmiercią, prawią, ale Saracenów wspomagacie, przez co
potępieni będziecie!” A w nas zawziętość jeszcze rosła, gdyż nieprawda jest! Oboje królestwo
Litwę ochrzcili i każden tam Chrystusa Pana wyznawa, chociaż nie każden umie. Wiadomo
też, że i nasz Pan Miłościwy, gdy diabła w katedrze w Płocku na ziem zrzucono, kazał mu
ogarek postawić – i dopiero księża musieli mu gadać, że tego się czynić nie godzi. a cóż pospolity
człowiek! Niejeden też sobie mówi: „Kazał się kniaź ochrzcić, tom się ochrzcił, kazał
Chrystu czołem bić, to biję, ale po co mam starym pogańskim diabłom okruszyny twaroga
żałować albo im pieczonej rzepy nie rzucić, albo piany z piwa nie ulać. Nie uczynię tego, to
mi konie padną albo krowy sparszeją, albo mleko od nich krwią zajdzie – albo w żniwach
będzie przeszkoda.” I wielu też tak czyni, przez co się w podejrzenie podają. Ale oni to robią
z niewiadomości i z bojaźni diabłów. Było onym diabłom drzewiej dobrze. Mieli swoje gaje,
wielkie numy i konie do jazdy i dziesięcinę brali. A ninie, gaje wycięte, jeść nie ma co –
dzwony po miastach biją, więc się to paskudztwo w najgęstsze bory pozaszywało i tam z tęskności
wyje. Pójdzie Litwin do lasu, to go w chojniakach jeden i drugi za kożuch pociągnie –
i mówi: „Daj!” Niektórzy też dają, ale są i śmiałe chłopy, co nie chcą nic dać albo ich jeszcze
3 Historyczne.
6
łapią. Nasypał jeden prażonego grochu do wołowej mechery, to mu trzynastu diabłów zaraz
wlazło. A on zatknął ich jarzębowym kołkiem i księżom franciszkanom na przedaż do Wilna
przyniósł, którzy dali mu z chęcią dwadzieścia skojców, aby nieprzyjaciół imienia Chrystusowego
zgładzić. Sam tę mecherę widziałem, od której sprosny smród z daleka w nozdrzach
człowiekowi wiercił – bo tak to one bezecne duchy trach swój przed święconą wodą okazywały...
– A kto rachował, że ich było trzynastu? – spytał roztropnie kupiec Gamroth.
– Litwin rachował, który widział, jak leźli. Widać było, że są, bo to z samego smrodu
można było wymiarkować, a kołka wolał nikt nie odtykać.
– Dziwy też to, dziwy! – zawołał jeden ze szlachty.
– Napatrzyłem ja się wielkich dziwów niemało, gdyż – nie można rzec: naród to jest dobry,
ale wszystko u nich osobliwe. Kudłaci są i ledwie który kniaź włosy trefi; pieczoną rzepą
żyją, nad wszystkie jadło ją przekładając, bo mówią, że męstwo od niej rośnie. W numach
swych razem z dobytkiem i wężami żyją; w piciu i jedle nie znają pomiarkowania. Za nic
zamężne niewiasty mają, ale panny bardzo szanują i moc wielką im przyznaną: że byle
dziewka natarła człeku suszonym jaferem żywot, to kolki od tego przechodzą.
– Nie żal i kolek dostać, jeśli niewiasty cudne! – zawołał kum Eyertreter.
– O to zapytajcie Zbyszka – odrzekł Maćko z Bogdańca.
Zbyszko zaś roześmiał się, aż ława pod nim poczęła drgać.
– Bywają cudne! – rzekł – alboż Ryngałła nie była cudna?
– Cóże to za Ryngałła? pochutnica jakowaś czy co? Żywo!
– Jakże to? Nie słyszeliście o Ryngalle? – pytał Maćko.
– Nie słyszeliśmy ni słowa.
– To przecie siostra księcia Witoldowa, a żona Henryka, księcia mazowieckiego.
– Nie powiadajcie! Jakiego księcia Henryka? Było jedno książę mazowieckie tego imienia
elektem płockim, ale zmarło.
– Ten ci sam był. Miały mu przyjść z Rzymu dyspensy; ale śmierć dała mu pierwej dyspensę,
gdyż widocznie niezbyt postępkiem swoim Boga ucieszył. Byłem wtedy posłany z
pismem od Jaśla z Oleśnicy do księcia Witolda, kiedy od króla przyjechał do Ryterswerder
książę Henryk, elekt płocki. Już się była Witoldowi wojna wtedy uprzykrzyła, dlatego właśnie
że Wilna nie mógł dobyć, a królowi naszemu uprzykrzyli się rodzeni bracia i ich rozpusta.
Widząc tedy król większą u Witolda niż u swych rodzonych obrotność i większy rozum, posłał
do niego biskupa z namową, by Krzyżaków porzucił i do posłuszeństwa się nakłonił, za
co mu rządy Litwy miały być oddane. A Witold, chciwy zawsze odmiany, mile poselstwa
wysłuchał. Były też i uczty, i gonitwy. Rad elekt konia dosiadał, choć inni biskupi tego nie
chwalą, i w szrankach siłę swą rycerską okazywał. A mocarni są z rodu wszyscy książęta mazowieccy
– jako jest wiadomo, że nawet i dzieweczki z tej krwie łacnie podkowy łamią. Raz
przeto zbił książę z siodeł trzech rycerzy, drugi raz pięciu – a z naszych mnie zwalił, i pod
Zbyszkiem koń przy natarciu na zadzie siadł. Nagrody zaś brał wszystkie z rąk cudnej Ryngałły,
przed którą w pełnej zbroi klękał. I rozmiłowali się tak w sobie, że na ucztach ciągnęli
go od niej za rękawy clerici, którzy z nim przyjechali, a ją brat Witold hamował. Dopieroż
książę mówił: „Sam sobie dyspensą dam, a papież mi ją, jeśli nie rzymski, to awinioński potwierdzi,
a ślub zaraz ma być, bo zgorzeję!” Wielka była obraza boska, ale nie chciał się Witold
przeciwiać, by posła królewskiego nie zlisić – i ślub był. Potem dojechali do Suraża, a
potem do Słucka, z wielkim żalem tego oto Zbyszka, który sobie, niemieckim obyczajem,
księżnę Ryngałłę za panią serca obrał i dozgonną wierność jej ślubował...
– Ba! – przerwał nagle Zbyszko – prawda jest! Ale potem ludzie mówili, że księżna Ryngałła
pomiarkowawszy, że nie przystoi jej być za elektem (bo ów, choć się ożenił, godności
swej duchownej się wyrzec nie chciał) i że nie może być nad takim stadłem błogosławieństwa
7
boskiego, otruła męża. Co ja usłyszawszy prosiłem jednego świątobliwego pustelnika pod
Lublinem, by mnie od tego ślubowania rozwiązał.
– Był ci on pustelnikiem – odparł śmiejąc się Maćko – ale czy był świątobliwy, nie wiem,
bośmy go w piątek w boru zajechali, a on kości niedźwiedzie toporem łupał i śpik wysysał, aż
mu gardziel grała.
– Ale mówił, że śpik to nie mięso, a oprócz tego, że uprosił sobie na to pozwoleństwo,
gdyż po śpiku widzenia cudowne we śnie miewa i nazajutrz prorokować może do południa.
– No! no! – odrzekł Maćko. – A cudna Ryngałła wdowa jest i może cię na służbę wezwać.
– Po próżnicy by wzywała, bo ja sobie inną panią obiorę, której do śmierci będę służył, a
potem i żonę znajdę.
– Pierwej znajdź rycerski pas.
– O wa! albo to nie będzie gonitew po połogu królowej? A przedtem albo potem król będzie
niejednego pasował. Stanę ja każdemu. Książę nie byłby mnie także obalił, żeby mi koń
na zadzie nie siadł.
– Będą tu lepsi od ciebie.
Na to ziemianie spod Krakowa poczęli wołać:
– Na miły Bóg! toż tu przed królową wystąpią nie tacy jak ty, ale rycerze w świecie najsławniejsi.
Będzie gonił Zawisza z Garbowa i Farurej, i Dobko z Oleśnicy, i taki Powała z
Taczewa, i taki Paszko Złodziej z Biskupic, i taki Jaśko Naszan, i Abdank z Góry, i Andrzej z
Brochocic, i Krystyn z Ostrowa, i Jakub z Kobylan!... Gdzie ci się z nimi mierzyć, z którymi i
tu, ni na dworze czeskim, ni na węgierskim nikt mierzyć się nie może. Cóż to prawisz; lepszyś
od nich? Ile ci roków?
– Ośmnasty – odpowiedział Zbyszko.
– Tedy cię każdy między knykciami zgniecie.
– Obaczym.
Lecz Maćko rzekł:
– Słyszałem, że król hojnie nagradza rycerzy, którzy z wojny litewskiej wracają. Mówcie,
którzy stąd jesteście: prawda-li to?
– Dalibóg, prawda! – odrzekł jeden ze szlachty. – Wiadoma po świecie hojność królewska,
jeno się teraz docisnąć do niego nie będzie łatwo, gdyż w Krakowie aż roi się od gości, którzy
się na połóg królowej i na chrzciny zjeżdżają, chcąc przez to panu naszemu cześć albo hołd
oddać. Ma być król węgierski, będzie, jako powiadają, i cesarz rzymski, i różnych książąt a
komesów, i rycerzy jako maku, że to każdy się spodziewa, iż z próżnymi rękoma nie odejdzie.
Prawili nawet, iże sam papież Bonifacy zjedzie, któren także łaski i pomocy naszego pana
przeciw swemu nieprzyjacielowi z Awinionu potrzebuje. Owóż w takim natłoku niełatwo
będzie o dostęp, ale byle dostęp znaleźć, a pana pod nogi podjąć – to już zasłużonego hojnie
opatrzy.
– To go i podejmę, bom się wysłużył, a jeżeli wojna będzie, to jeszcze pójdę. Wzięło się
tam coś łupem, a coś od księcia Witolda w nagrodę i biedy nie ma, tylko że już mi wieczorne
lata nadchodzą, a na starość, gdy siła z kości wyjdzie, rad by człek miał kąt spokojny.
– Mile król widział tych, którzy z Litwy pod Jaśkiem z Oleśnicy wrócili – i wszyscy oni
tłusto teraz jadają.
– Widzicie! A jam wtedy jeszcze nie wrócił – i dalej wojowałem. Bo trzeba wam wiedzieć,
że się ta zgoda między królem a kniaziem Witoldem na Niemcach skrupiła. Kniaź chytrze
zakładników pościągał, a potem, hajże na Niemców! Zamki poburzył, popalił, rycerzy pobił,
siła ludu wyścinał. Chcieli się Niemcy mścić razem ze Świdrygiełłą, który do nich uciekł.
Była znów wielka wyprawa. Sam mistrz Kondrat na nią poszedł z mnogiem ludem. Wilno
oblegli, próbowali z wież okrutnych zamki burzyć, próbowali zdradą ich dostać – nic nie
wskórali! A za powrotem tylu ich legło, że i połowa nie wyszła. Wychodziliśmy jeszcze w
pole przeciw Ulrykowi z Jungingen, bratu mistrzowemu, który jest wójtem sambijskim. Ale
8
się wójt kniazia przeląkł i z płaczem uciekł, od której to ucieczki jest spokój – i miasto na
nowo się buduje. Jeden też święty zakonnik, który po rozpalonym żelezie boso mógł chodzić,
prorokował, że o tej pory, póki świat światem, Wilno zbrojnego Niemca pod murami nie obaczy.
Ale jeśli tak będzie, to czyjeż to ręce uczyniły?
To rzekłszy Maćko z Bogdańca wyciągnął przed się dłonie – szerokie i nadmiar potężne –
inni zaś poczęli kiwać głowami i przyświadczać:
– Tak! tak! praw w tym, co powiada! Tak!
Lecz dalszą rozmowę przerwał gwar dochodzący przez okna, z których błony były powyjmowane,
albowiem noc zapadła ciepła i pogodna. Z dala słychać było brzękania, ludzkie
głosy, parskania koni i śpiewy. Zdziwili się obecni, albowiem godzina była późna i księżyc
wysoko już wybił się na niebo. Gospodarz, Niemiec, wybiegł na podwórzec gospody, lecz
nim goście zdołali wychylić do dna ostatnie kufle, wrócił jeszcze pośpieszniej, wołając:
– Dwór jakowyś wali!
W chwilę zaś później we drzwiach zjawił się pachołek w błękitnym kubraku i składanej
czerwonej czapce na głowie. Stanął, spojrzał po obecnych i ujrzawszy gospodarza rzekł:
– Wytrzeć tam stoły i światła naniecić: księżna Anna Danuta na odpoczynek się tu zatrzyma.
To rzekłszy zawrócił. W gospodzie uczynił się ruch: gospodarz począł wołać na czeladź, a
goście spoglądali ze zdumieniem jeden na drugiego.
– Księżna Anna Danuta – mówił jeden z mieszczan – toć to Kiejstutówna, żona Janusza
Mazowieckiego. Ona już od dwóch niedziel w Krakowie, jeno że wyjeżdżała do Zatora, do
księcia Wacława w odwiedziny, a ninie pewno wraca.
– Kmotrze Gamroth – rzekł drugi mieszczanin – pójdźmy na siano do stodółki; za wysoka
to dla nas kompania.
– Że nocą jadą, to mi nie dziwno – ozwał się Maćko – bo w dzień upał, ale czemu, mając
pod bokiem klasztor, do gospody zajeżdżają?
Tu zwrócił się do Zbyszka:
– Rodzona siostra cudnej Ryngałły, rozumiesz?
A Zbyszko odrzekł:
– I mazowieckich panien siła musi z nią być, hej!
9
Rozdział
drugi
Wtem przez drzwi weszła księżna – pani średnich lat, ze śmiejącą się twarzą, przybrana w
czerwony płaszcz i szatę zieloną, obcisłą, z pozłoconym pasem na biodrach, idącym wzdłuż
pachwin i zapiętym nisko wielką klamrą. Za panią szły panny dworskie, niektóre starsze, niektóre
jeszcze niedorosłe, w różowych i liliowych wianuszkach na głowach, po większej części
z lutniami w ręku. Były takie, które niosły całe pęki kwiatów świeżych, widocznie uzbieranych
po drodze. Zaroiła się izba, bo za pannami ukazało się kilku dworzan i małych pacholików.
Weszli wszyscy raźno, z wesołością w twarzach, rozmawiając głośno lub podśpiewując,
jakoby upojeni pogodną nocą i jasnym blaskiem księżyca. Między dworzanami było dwóch
rybałtów, jeden z lutnią, drugi z gęślikami u pasa. Jedna z dziewcząt, młódka jeszcze, może
dwunastolatka, niosła też za księżną małą luteńkę, nabijają miedzianymi ćwiekami.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – ozwała się księżna stając w pośrodku świetlicy.
– Na wieki wieków, amen! – odpowiedzieli obecni bijąc zarazem niskie pokłony.
– A gdzie gospodarz?
Niemiec usłyszawszy wezwanie wysunął się naprzód i przyklęknął obyczajem niemieckim.
– Zatrzymamy się tu dla wypoczynku i posiłku – rzekła pani. – Żywo się jeno zakrzątnij,
bośmy głodni.
Mieszczanie już byli odeszli, teraz zaś dwaj miejscowi szlachcice, a wraz z nimi Maćko z
Bogdańca i młody Zbyszko, skłonili się powtórnie i zamierzali opuścić świetlicę nie chcąc
dworowi przeszkadzać.
Lecz księżna zatrzymała ich.
– Szlachtą jesteście: nie przeszkodzicie! Zróbcie znajomość z dworzany. Skądże Bóg prowadzi?
Oni wówczas zaczęli wymieniać swoje imiona, herby, zawołania i wsie, z których się pisali.
Dopieroż pani usłyszawszy od Maćka, skąd wraca, klasnęła w dłonie i rzekła:
– Otóż się przygodziło! Prawcie nam o Wilnie, o moim bracie i o siestrze. Zali zjedzie tu
się książę Witold na połóg królowej i na krzciny?
– Chciałby, ale nie wie, czy będzie mógł; dlatego kolebę srebrną przez księży i bojarzynów
naprzód w darze królowej przysłał. Przy której kolebce i myśmy z bratańcem przyjechali
strzegąc jej w drodze.
– To kolebka tu jest? Chciałabym obaczyć. Cała srebrna?
– Cała srebrna, ale jej tu nie ma. Powieźli ją do Krakowa.
– A cóż wy w Tyńcu robicie?
– My tu nawrócili do klasztornego prokuratora, naszego krewnego, by pod opiekę zacnych
zakonników oddać, co nam wojna przysporzyła i co książę podarował.
– To Bóg poszczęścił. Godneż łupy? Ale powiadajcie, czemu to brat niepewien, czy przyjedzie?
– Bo wyprawę na Tatarów gotuje.
– Wiem ci ja to; jeno mnie trapi, że królowa nie prorokowała szczęśliwego końca tej wyprawie,
a co ona prorokuje, to się zawsze ziści.
10
Maćko uśmiechnął się.
– Ej, świątobliwa nasza pani, nijak przeczyć, ale z księciem Witoldem siła naszego rycerstwa
pójdzie, chłopów dobrych, przeciw którym nikomu niesporo.
– A wy to nie pójdziecie?
– Bom z kolebką przy innych wysłan i przez pięć roków nie zdejmowałem z siebie blach –
odrzekł Maćko pokazując na bruzdy powyciskane na łosiowym kubraku od pancerza – ale
niech jeno wypocznę – pójdę – a choćbym sam nie szedł, to tego oto bratanka, Zbyszka, panu
Spytkowi z Melsztyna oddam, pod którego wodzą wszyscy nasi rycerze pójdą.
Księżna Danuta spojrzała na dorodną postać Zbyszka, lecz dalszą rozmowę przerwało
przybycie zakonnika z klasztoru, który powitawszy księżnę począł jej pokornie wymawiać, że
nie przysłała gońca z oznajmieniem o swoim przybyciu i że nie zatrzymała się w klasztorze,
ale w zwyczajnej gospodzie, niegodnej jej majestatu. Nie brak przecie w klasztorze domów i
gmachów, w których nawet pospolity człowiek znajdzie gościnę, a cóż dopiero majestat,
zwłaszcza zaś małżonki księcia, od którego przodków i pokrewnych tylu dobrodziejstw
opactwo doświadczyło.
Lecz księżna odpowiedziała wesoło:
– My jeno tu nogi wstąpili rozprostować, a na ranek trzeba nam do Krakowa. Wyspaliśmy
się w dzień i jedziemy nocą dla chłodu, a że to już kury piały, nie chciałam pobożnych zakonników
budzić, zwłaszcza z taką kompanią, która więcej o śpiewaniu i pląsach niżeli o odpocznieniu
myśli.
Gdy jednak zakonnik nalegał ciągle, dodała:
– Nie. Tu już ostaniem. Dobrze czas na słuchaniu świeckich pieści zejdzie, ale na jutrznię
do kościoła przyjdziemy, aby dzień z Bogiem zacząć.
– Będzie msza za pomyślność miłościwego księcia i miłościwej księżnej – rzekł zakonnik.
– Książę mój małżonek dopiero za cztery albo pięć dni zjedzie.
– Pan Bóg potrafi i z daleka szczęście zdarzyć, a tymczasem niech nam, ubogim, wolno
będzie choć wina z klasztoru przynieść.
– Radzi odwdzięczym – rzekła księżna.
Gdy zaś zakonnik wyszedł, poczęła wołać:
– Hej, Danusia! Danusia! wyleź no na ławkę i uwesel nam serce tą samą pieśnią, którą w
Zatorze śpiewałaś.
Usłyszawszy to dworzanie prędko postawili na środku izby ławkę. Rybałci siedli po jej
brzegach, między nimi zaś stanęła owa młódka, która niosła za księżną nabijaną miedzianymi
ćwieczkami lutnię. Na głowie miała wianeczek, włosy puszczone po ramionach, suknię niebieską
i czerwone trzewiczki z długimi końcami. Stojąc na ławce wydawała się małym dzieckiem,
ale zarazem przecudnym jakby jakowaś figurka z kościoła albo z jasełeczek. Widocznie
też nie pierwszy raz przychodziło jej tak stać i śpiewać księżnie, bo nie znać było po niej
najmniejszego pomieszania.
– Dalej, Danusia! dalej! – wołały panny dworskie.
Ona zaś wzięła przed się lutnię, podniosła do góry głowę jak ptak, który chce śpiewać, i
przymknąwszy oczęta poczęła srebrnym głosikiem:
Gdybym ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałaby ja
Za Jaśkiem do Śląska!
Rybałci zawrótowali jej zaraz, jeden na gęślikach, drugi na dużej lutni; księżna, która miłowała
nad wszystko świeckie pieśni, poczęła kiwać głową na obie strony, a dzieweczka
11
śpiewała dalej głosem cieniuchnym, dziecinnym i świeżym jak śpiewanie ptaków w lesie na
wiosnę:
Usiadłaby ci ja
Na śląskowskim płocie:
„Przypatrz się, Jasiulku,
Ubogiej sierocie.”
I znów wtórowali rybałci. Młody Zbyszko z Bogdańca, który przywykłszy od dzieciństwa
do wojny i srogich jej widoków, nigdy nic podobnego w życiu nie widział, trącił w ramię
stojącego obok Mazura i zapytał:
– Co to za jedna?
– To jest dzieweczka z dworu księżnej. Nie brak ci u nas rybałtów, którzy dwór rozweselają,
ale z niej najmilszy rybałcik i księżna niczyich pieśni tak chciwie nie słucha.
– Nie dziwno mi to. Myślałem, że zgoła anioł, i odpatrzyć się nie mogę. Jakże ją wołają?
– A to nie słyszeliście? – Danusia. A jej ojciec jest Jurand ze Spychowa, komes możny i
mężny, który do przedchorągiewnych należy.
– Hej! nie widziały takiej ludzkie oczy.
– Miłują ją też wszyscy i za śpiewanie, i za urodę.
– A któren jej rycerz?
– Dyć to jeszcze dziecko.
Dalszą rozmowę znów przerwał śpiew Danusi. Zbyszko patrzał z boku na jej jasne włosy,
na podniesioną głowę, na zmrużone oczki i na całą postać oświeconą zarazem blaskiem świec
woskowych i blaskiem wpadających przez otwarte okna promieni miesiąca – i zdumiewał się
coraz bardziej. Zdawało mu się, że już ją niegdyś widział, ale nie pamiętał, czy we śnie, czy
gdzieś w Krakowie na szybie kościelnej.
I znów trąciwszy dworzanina pytał przyciszonym głosem:
– To ona z waszego dworu?
– Matka jej przyjechała z Litwy z księżną Anną Danutą, która wydała ją za grabię Juranda
ze Spychowa. Gładka była i możnego rodu, nad wszystkie inne panny księżnie miła i sama
księżnę miłująca. Dlatego też córce dała to samo imię – Anna Danuta. Ale pięć lat temu, gdy
przy Złotoryi Niemcy napadli na nasz dwór, ze strachu zmarła. Wtedy księżna wzięła dzieweczkę
– i od tej pory ją hoduje. Ojciec też często na dwór przyjeżdża i rad widzi, że mu się
dziecko zdrowo, w miłości książęcej chowa. Jeno ilekroć na nią spojrzy, tylekroć łzami się
zalewa nieboszczkę swoją wspominając, a potem wraca na Niemcach pomsty szukać za swoją
krzywdę okrutną. Miłował ci on tak tę swoją żonę, jako nikt do tej pory swojej na całym Mazowszu
nie miłował – i siła już Niemców za nią pomorzył.
A Zbyszkowi zaświeciły oczy w jednej chwili i żyły nabrały mu na czole.
– To jej matkę Niemcy zabili? – spytał.
– Zabili i nie zabili. Sama umarła ze strachu. Pięć roków temu pokój był, nikt o wojnie nie
myślał i każdy bezpieczno chadzał. Pojechał książę wieżę jedną w Złotoryi budować, bez
wojska, jeno z dworem, jako zwyczajnie czasu pokoju. Tymczasem wpadli zdrajcy Niemcy,
bez wypowiedzenia wojny, bez żadnej przyczyny... Samego księcia, nie pomnąc ni na bojaźń
boską, ni na to, że od jego przodków wszystkie dobrodziejstwa na nich spadły, przywiązali do
konia i porwali, ludzi pobili. Długo książę w niewoli u nich siedział i dopiero gdy król Władysław
wojną im zagroził, ze strachu go puścili; ale przy owym napadzie umarła matka Danusi,
bo ją serce udusiło, które jej pod gardło podeszło.
– A wy, panie, byliście przy tym? Jakoże was zowią, bom zapomniał?
– Ja się zowię Mikołaj z Długolasu, a przezywają mnie Obuch. Przy napadzie byłem. Widziałem,
jako matkę Danusiną jeden Niemiec z pawimi piórami na hełmie chciał do siodła
12
troczyć – i jako w oczach mu na sznurze zbielała. Samego też mnie halebardą zacięli, od czego
znak noszę.
To rzekłszy ukazał głęboką bliznę w czaszce, ciągnącą się spod włosów na głowie aż do
brwi.
Nastała chwila milczenia. Zbyszko począł znów patrzeć na Danusię. Po czym spytał:
– I rzekliście, panie, że ona nie ma rycerza?
Lecz nie doczekał odpowiedzi, gdyż w tej chwili śpiew ustał. Jeden z rybałtów, człowiek
tłusty i ciężki, podniósł się nagle, przez co ława przechyliła się w jedną stronę. Danusia zachwiała
się i rozłożyła rączki, lecz nim zdołała upaść lub zeskoczyć, rzucił się Zbyszko jak
żbik i porwał ją na ręce.
Księżna, która w pierwszej chwili krzyknęła ze strachu, roześmiała się zaraz wesoło i poczęła
wołać:
– Oto rycerz Danusin! Bywajże, rycerzyku, i oddaj nam naszą miłą śpiewaczkę!
– Chwacko ci ją ułapił! – ozwały się głosy wśród dworzan.
Zbyszko zaś szedł ku księżnej trzymając przy piersiach Danusię, która objąwszy go jedną
ręką za szyję, drugą podnosiła w górę luteńkę z obawy, by się nie zgniotła. Twarz miała
śmiejącą się i uradowaną, choć trochę przestraszoną. Tymczasem młodzieńczyk doszedłszy
do księżnej postawił przed nią Danusię, sam zaś klęknął i podniósłszy głowę rzekł z dziwną w
jego wieku śmiałością:
– Niechże będzie wedle waszych słów, miłościwa pani! Pora tej wdzięcznej panience mieć
swego rycerza, a pora i mnie mieć swoją panią, której urodę i cnoty będę wyznawał, za czym
z waszym pozwoleństwem tej oto właśnie chcę ślubować i do śmierci wiernym jej w każdej
przygodzie ostać.
Na twarzy księżnej przemknęło zdziwienie, ale nie z powodu słów Zbyszkowych, tylko
dlatego, że wszystko stało się tak nagle. Obyczaj rycerskiego ślubowania nie był wprawdzie
polski, jednakże Mazowsze, leżąc na rubieży niemieckiej i widując często rycerzy z dalekich
nawet krajów, znało go lepiej nawet niż inne dzielnice i naśladowało dość często. Księżna
słyszała też o nim dawniej, jeszcze na dworze swego wielkiego ojca, gdzie wszystkie obyczaje
zachodnie były uważane za prawo i wzór dla szlachetniejszych wojowników – z tych
przeto powodów nie znalazła w chęci Zbyszka nic takiego, co by obrazić mogło ją lub Danusię.
Owszem, uradowała się, że miła sercu dwórka poczyna zwracać ku sobie rycerskie serca i
oczy.
Więc z rozbawioną twarzą zwróciła się do dziewczyny:
– Danuśka, Danuśka! chceszli mieć swego rycerza?
A przetowłosa Danusia podskoczyła naprzód trzy razy do góry w swoich czerwonych
trzewiczkach, a następnie chwyciwszy księżnę za szyję poczęła wołać z taką radością, jakby
jej obiecywano jakąś zabawę, w którą się tylko starszym bawić wolno:
– Chcę! chcę! chcę!...
Księżnie ze śmiechu aż łzy napłynęły do oczu, a z nią śmiał się cały dwór; wreszcie jednak
pani uwolniwszy się z rąk Danusinych rzekła do Zbyszka:
– Aj! ślubuj! ślubuj! cóż zasię jej poprzysiężesz?
Lecz Zbyszko, który wśród śmiechu zachował niezachwianą powagę, ozwał się równie
poważnie, nie wstając z klęczek:
– Ślubuję jej, iże stanąwszy w Krakowie powieszę pawęż na gospodzie, a na niej kartę,
którą mi uczony w piśmie kleryk foremnie napisze: jako panna Danuta Jurandówna najurodziwsza
jest i najcnotliwsza między pannami, które we wszystkich królestwach bydlą. A kto
by temu się przeciwił, z tym będę się potykał póty, póki sam nie zginę albo on nie zginie –
chybaby w niewolę radziej poszedł.
– Dobrze! Widać rycerski obyczaj znasz. A co więcej?
13
– A potem – uznawszy od pana Mikołaja z Długolasu, jako mać panny Jurandówny za
przyczyną Niemca z pawim grzebieniem na hełmie ostatni dech puściła, ślubuję kilka takich
pawich czubów ze łbów niemieckich zedrzeć i pod nogi mojej pani położyć.
Na to spoważniała księżna i spytała:
– Nie dla śmiechu ślubujesz?
A Zbyszko odrzekł:
– Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż; któren ślub w kościele przed księdzem powtórzę.
– Chwalebna jest z lutym nieprzyjacielem naszego plemienia walczyć, ale mi cię żal, boś
młody i łatwo zginąć możesz.
Wtem przysunął się Maćko z Bogdańca, który dotychczas, jako człowiek dawniejszych
czasów, ramionami tylko wzruszał – teraz jednak uznał za stosowne przemówić:
– Co do tego – nie frasujcie się, miłościwa pani. Śmierć w bitwie każdemu się może przygodzić,
a szlachcicowi, stary-li czy młody, to nawet chwalebna jest. Ale nie cudna temu
chłopcu wojna, bo chociaże mu roków nie dostaje, nieraz już trafiało mu się potykać z konia i
piechtą, kopią i toporem, długim albo krótkim mieczem, z pawężą albo bez. Nowotny to jest
obyczaj, że rycerz dziewce, którą rad widzi, ślubuje, ale że Zbyszko swojej pawie czuby obiecał,
tego mu nie przyganię. Wiskał już Niemców, niech jeszcze powiska, a że od tego wiskania
parę łbów pęknie – to mu jeno sława z tego urośnie.
– To, widzę, nie z byle otrokiem sprawa – rzekła księżna.
A potem do Danusi:
– Siadajże na moim miejscu jako pierwsza dzisiaj osoba; jeno się nie śmiej, bo nie idzie.
Danusia siadła na miejscu pani; chciała przy tym udać powagę, ale modre jej oczka śmiały
się do klęczącego Zbyszka i nie mogła się powstrzymać od przebierania z radości nóżkami.
– Daj mu rękawiczki – powiedziała księżna.
Danusia wyciągnęła rękawiczki i podała Zbyszkowi, który przyjął je ze czcią wielką i
przycisnąwszy do ust rzekł:
– Przypnę je do hełmu, a kto po nie sięgnie – gorze mu!
Po czym ucałował ręce Danusi, a po rękach nogi, i wstał. Ale wówczas opuściła go dotychczasowa
odwaga, a napełniła mu serce wielka radość, że odtąd za dojrzałego męża wobec
całego tego dworu będzie uchodził, więc potrząsając Danusine rękawiczki, począł wołać na
wpół wesoło, na wpół zapalczywie:
– Bywajcie, psubraty z pawimi czubami! bywajcie!
Lecz w tej chwili wszedł do gospody ten sam zakonnik, który już był poprzednio, a wraz z
nim dwóch innych, starszych. Słudzy klasztorni nieśli za nimi kosze z wikliny, a w nich łagiewki
z winem i różne zebrane naprędce przysmaki. Dwaj owi poczęli witać księżnę i znów
wymawiać jej, że nie zajechała do opactwa, a ona tłumaczyła im powtórnie, że wyspawszy się
w dzień, wraz z całym dworem podróżuje nocą dla chłodu, więc wypoczynku jej nie trzeba – i
że nie chcąc budzić ni znakomitego opata, ni zacnych zakonników wolała zatrzymać się dla
wyprostowania nóg w gospodzie.
Po wielu grzecznych słowach stanęło wreszcie na tym, że po jutrzni i mszy porannej
księżna z dworem przyjmie śniadanie i wypoczynek w klasztorze. Uprzejmi zakonnicy zaprosili
też wraz z Mazurami ziemian krakowskich i Maćka z Bogdańca, który i tak miał zamiar
udać się do opactwa, aby dostatek zdobyty na wojnie albo darem od hojnego Witolda otrzymany,
a przeznaczon na wykupno z zastawu Bogdańca, w klasztorze złożyć. Ale młody
Zbyszko nie słyszał zaprosin, skoczył bowiem do wozów swoich i stryjowskich, stojących
pod strażą służby, by się odziać i w przystojniejszej odzieży księżnie i Danusi się przedstawić.
Wziąwszy więc z wozu łuby kazał je nieść do izby czeladnej i tam począł się przebierać.
Utrefiwszy naprzód pośpiesznie włosy, wsunął je w pątlik jedwabny, bursztynowymi paciorkami
wiązany, z przodu zaś mający perełki prawdziwe. Następnie wdział jakę z białego jedwabiu,
naszytą w złote gryfy, u dołu zaś szlakiem ozdobną; z wierzchu opasał się pasem
14
pozłocistym, podwójnym, przy którym wisiał mały kord w srebro i kość słoniową oprawny.
Wszystko to było nowe, błyszczące i wcale krwią nie poplamione, chociaż łupem na młodym
rycerzu fryzyjskim, służącym u Krzyżaków, wzięte. Naciągnął następnie Zbyszko prześliczne
spodnie, w których jedna nogawica była w podłużne pasy zielone i czerwone, druga w fioletowe
i żółte, obie zaś kończyły się u góry pstrą szachownicą. Za czym wdziawszy jeszcze
purpurowe z długimi nosami trzewiki – piękny i wyświeżony udał się do izby ogólnej.
Jakoż, gdy stanął we drzwiach, widok jego mocne na wszystkich sprawił wrażenie. Księżna
widząc teraz, jak urodziwy rycerz ślubował miłej Danusi, uradowała się jeszcze bardziej.
Danusia zaś skoczyła w pierwszej chwili ku niemu jak sarna. Lecz czy to piękność młodzieńca,
czy głosy podziwu dworzan wstrzymały ją, nim dobiegła, tak że zatrzymawszy się na krok
przed nim spuściła nagle oczka i splótłszy dłonie poczęła wykręcać paluszki, zapłoniona i
zmieszana.
Lecz za nią przybliżyli się inni: sama pani, dworzanie i dwór, i rybałci, i zakonnicy, wszyscy
bowiem chcieli mu się lepiej przypatrzeć. Panny mazowieckie patrzyły na niego jak w
tęczę, żałując teraz każda, że nie ją wybrał – starsze podziwiały kosztowność ubioru, tak że
naokół utworzyło się koło ciekawych; Zbyszko zaś stał w środku z chełpliwym uśmiechem na
swej młodzieńczej twarzy i okręcał się nieco na miejscu, aby lepiej mogli mu się przyjrzeć.
– Któż to jest? – zapytał jeden z zakonników.
– To jest rycerzyk, bratanek tego oto ślachcica – odrzekła księżna ukazując na Maćka – jen
dopiero co Danusi ślubował.
A zakonnicy nie okazali też zdziwienia, albowiem takie ślubowanie nie obowiązywało do
niczego. Ślubowano częstokroć niewiastom zamężnym, a w rodach znamienitych, wśród których
zachodni obyczaj był znany, każda prawie miała swego rycerza. Jeśli zaś rycerz ślubował
pannie, to nie stawał się przez to jej narzeczonym: owszem, najczęściej ona brała innego
męża, a on, o ile posiadał cnotę stałości, nie przestawał jej być wprawdzie wiernym, ale żenił
się z inną.
Trochę więcej dziwił zakonników młody wiek Danusi, wszelako i to nie bardzo, gdyż w
owym czasie szesnastoletni wyrostkowie bywali kasztelanami. Sama wielka królowa Jadwiga
w chwili przybycia z Węgier liczyła lat piętnaście, a trzynastoletnie dziewczęta szły za mąż.
Zresztą, patrzano w tej chwili więcej na Zbyszka niż na Danusię i słuchano słów Maćka, który,
dumny z bratanka, opowiadał, w jaki sposób młodzik przyszedł do szat tak zacnych.
– Rok i dziewięć niedziel temu – mówił – byliśmy proszeni w gościnę przez rycerzy saksońskich.
A był też u nich także w gościnie pewien rycerz z dalekiego narodu Fryzów, którzy
hen aż nad morzem mieszkają, a miał z sobą syna trzy roki od Zbyszka starszego. Raz na
uczcie ów syn począł Zbyszkowi nieprzystojnie przymawiać, iże ni wąsów, ni brody nie ma.
Zbyszko, jako jest wartki, nie słuchał tego mile, ale zaraz chwyciwszy go za gębę wszystkie
włosy mu z niej wydarł – o co później potykaliśmy się na śmierć lub na niewolę.
– Jak to – potykaliście się? – spytał pan z Długolasu.
– Bo się ojciec za synem ujął, a ja za Zbyszkiem: więc potykaliśmy się samoczwart wobec
gości na udeptanej ziemi. Taka zaś stanęła umowa, że kto zwycięży, ten i wozy, i konie, i
sługi zwyciężonego zabierze. I Bóg zdarzył. Porznęliśmy owym Fryzów, choć z niemałym
trudem, bo im ni męstwa, ni mocy nie brakło, a łup wzięliśmy znamienity: było wozów cztery,
w każdym po parze podjezdków – i cztery ogiery ogromne, i sług dziewięciu – i zbroic
dwie wybornych, jakich mało byś u nas znalazł. Hełmyśmy po prawdzie w boju połupili, ale
Pan Jezus w czym innym nas pocieszył, bo szat kosztownych była cała skrzynia przednio kowana
– i te, w które się Zbyszko teraz przybrał, także w niej były.
Na to dwaj ziemianie z Krakowskiego i wszyscy Mazurowie poczęli spoglądać z większym
szacunkiem na stryja i na synowca, zaś pan z Długolasu, zwany Obuchem, rzekł:
– Toście, widzę, chłopy nieociągliwe i srogie.
– Wierzym teraz, że ów młodzik czuby pawie dostanie!
15
A Maćko śmiał się, przy czym w surowej jego twarzy było istotnie coś drapieżnego.
Lecz tymczasem służba klasztorna powydobywała z wiklinowych koszów wino i przysmaki,
a z czeladnej dziewki służebne poczęły wynosić misy pełne dymiącej jajecznicy, a okolone
kiełbasami, od których rozszedł się po całej izbie mocny a smakowity zapach wieprzowego
tłuszczu. Na ten widok wezbrała we wszystkich ochota do jedzenia – i ruszono ku stołom.
Nikt jednak nie zajmował miejsca przed księżną, ona zaś siadłszy w pośrodku, kazała
Zbyszkowi i Danusi usiąść naprzeciw przy sobie, a potem rzekła do Zbyszka:
– Słuszna, abyście jedli z jednej misy z Danusią, ale nie przystępuj jej nóg pod ławą ani też
trącaj ją kolany, jak czynią inni rycerze, bo zbyt młoda.
Na to on odrzekł:
– Nie uczynię ja tego, miłościwa pani, chyba za dwa albo za trzy roki, gdy mi Pan Jezus
pozwoli ślub spełnić i gdy ta jagódka doźrzeje; a co do nóg przystępowania, choćbym chciał
– nie mogę, boć one w powietrzu wiszą.
– Prawda – odpowiedziała księżna – ale miło wiedzieć, że przystojne masz obyczaje.
Po czym zapadło milczenie, gdyż wszyscy jeść poczęli. Zbyszko odkrawał co najtłustsze
kawałki kiełbasy i podawał je Danusi albo jej wprost do ust je wkładał, ona zaś rada, że jej tak
strojny rycerz służy, jadła z wypchanymi policzkami mrugając oczkami i uśmiechając się to
do niego, to do księżnej.
Po wyprzątnięciu mis słudzy klasztorni poczęli nalewać wino słodkie i pachnące – mężom
obficie, paniom po trochu, lecz rycerskość Zbyszkowa okazała się szczególnie wówczas, gdy
wniesiono pełne garncówki przysłanych z klasztoru orzechów. Były tam laskowe i rzadkie
podówczas, bo z daleka sprowadzane, włoskie, na które też rzucili się biesiadnicy z wielką
ochotą, tak że po chwili w całej izbie słychać było tylko trzask skorup kruszonych w szczękach.
Lecz na próżno by kto mniemał, że Zbyszko myślał tylko o sobie, albowiem wolał on
pokazywać i księżnie, i Danusi swoją rycerską siłę i wstrzemięźliwość niż łapczywością na
rzadkie przysmaki poniżyć się w ich oczach. Jakoż nabierając co chwila pełną garść orzechów,
czy to laskowych, czy włoskich, nie wkładał ich między zęby, jak czynili inni, ale zaciskał
swe żelazne palce, kruszył je, a potem podawał Danusi wybrane spośród skorup ziarna.
Wymyślił nawet dla niej i zabawę, albowiem po wybraniu ziarn zbliżał do ust pięść i wydmuchiwał
nagle swym potężnym tchem skorupy aż pod pułap. Danusia śmiała się tak, że aż
księżna z obawy, że się dziewczyna udławi, musiała mu nakazać, by tej zabawy zaniechał,
widząc jednak uradowanie dziewczyny, spytała:
– A co, Danuśka? dobrze mieć swego rycerza?
– Oj! dobrze! – odpowiedziała dziewczyna.
A potem wyciągnąwszy swój różowy paluszek dotknęła nim białej jedwabnej jaki Zbyszkowej
i cofając go natychmiast zapytała:
– A jutro też będzie mój?
– I jutro, i w niedzielę, i aż do śmierci – odparł Zbyszko.
Wieczerza przeciągnęła się, gdy po orzechach podano słodkie placki pełne rodzynków.
Niektórym z dworzan chciało się tańcować; inni chcieli słuchać śpiewania rybałtów lub Danusi;
ale Danusi pod koniec poczęły się oczka kleić, a główna chwiać w obie strony; raz i
drugi spojrzała jeszcze na księżnę, potem na Zbyszka, raz jeszcze przetarła piąstkami powieki
– i zaraz potem oparłszy się z wielką ufnością o ramię rycerzyka – usnęła.
– Śpi? – zapytała księżna. – Ot, masz swoją „damę”.
– Milsza mi ona we śnie niżeli inna w tańcu – orzekł Zbyszko siedząc prosto i nieruchomo,
by dziewczyny nie zbudzić.
Ale jej nie zbudziło nawet granie i śpiewy rybałtów. Inni też przytupywali muzyce, inni
brząkali do wtóru misami, lecz im gwar był większy, tym ona spała lepiej, z otwartymi jak
rybka ustami.
16
Zbudziła się dopiero, gdy na odgłos piania kurów i dzwonów kościelnych wszyscy ruszyli
się z ław wołając:
– Na jutrznię! na jutrznię!
– Pójdziem piechotą, na chwałę Boga – rzekła księżna.
I wziąwszy za rękę rozbudzoną Danusię wyszła pierwsza z gospody, a za nią wysypał się
cały dwór.
Noc już zbielała. Na wschodzie nieba widać było leciuchną jasność, zieloną u góry, różową
od spodu, a pod nią jakby wąską, złotą wstążeczkę, która rozszerzała się w oczach. Od
zachodniej strony księżyc zdawał się cofać przed tą jasnością. Czynił się brzask coraz różowszy,
jaśniejszy. Świat budził się mokry od obfitej rosy, radosny i wypoczęty.
– Bóg dał pogodę, ale upał będzie okrutny – mówili dworzanie książęcy.
– Nie szkodzi – uspokajał ich pan z Długolasu – wyśpimy się w opactwie, a do Krakowa
przyjedziem pod wieczór.
– Pewnikiem znów na ucztę.
– Co dzień tam teraz uczty, a po połogu i po gonitwach nastąpią jeszcze większe.
– Obaczym, jako się pokaże rycerz Danusin.
– Ej, dębowe to jakieś chłopy!... Słyszeliście, co prawili o onej bitwie samoczwart?
– Może do naszego dworu przystaną, bo się jakoś między sobą naradzają.
A oni rzeczywiście się naradzali, gdyż starszy, Maćko, nie był zbyt rad z tego, co zaszło,
idąc więc na końcu orszaku i przystając umyślnie, by swobodniej pogadać, mówił:
– Po prawdzie, nic ci po tym. Ja się tam jakoś do króla docisnę, choćby z tym oto dworem
– i może coś dostaniem. Okrutnie by mnie się chciało jakowegoś zameczku alibo gródka...
No, obaczym. Bogdaniec swoją drogą z zastawu wykupim, bo co ojce dzierżyli, to i nam
dzierżyć. Ale skąd chłopów? Co opat osadził, to i na powrót weźmie – a ziemia bez chłopów
tyle, co nic. Tedy miarkuj, co ci rzekę: ty sobie ślubuj, nie ślubuj, komu chcesz, a z panem z
Melsztyna idź do księcia Witolda na Tatary. Jeśli wyprawę przed połogiem królowej otrąbią,
tedy na zlegnięcie ani na gonitwy rycerskie nie czekaj, jeno idź, bo tam może być korzyść.
Kniaź Witold wiesz, jako jest hojny – a ciebie już zna. Sprawisz się, to obficie nagrodzi. A
nade wszystko, zdarzy-li Bóg – niewolnika możesz nabrać bez miary. Tatarów jak mrowia na
świecie. W razie zwycięstwa przypadnie i kopa na jednego.
Tu Maćko, który był chciwy na ziemię i robociznę, począł marzyć:
– Boga mi! Przygnać tak z pięćdziesiąt chłopa i osadzić na Bogdańcu! Przetrzebiłoby się
puszczy szmat. Uroślibyśmy oba. A ty wiedz, że nigdzie tylu nie nabierzesz, ilu tam można
nabrać!
Lecz Zbyszko począł głową kręcić.
– O wa! koniuchów natroczę, końskim padłem żyjących, roli niezwyczajnych! Co po nich
w Bogdańcu?... A przy tym ja trzy niemieckie grzebienie ślubowałem. Gdzieże je znajdę między
Tatary?
– Ślubowałeś, boś głupi, ale takie to tam i śluby.
– A moja rycerska cześć? jakże?
– A jak było z Ryngałłą?
– Ryngałła księcia otruła – i pustelnik mnie rozwiązał.
– To cię w Tyńcu opat rozwiąże. Lepszy opat od pustelnika, jen to więcej zbójem niźli zakonnikiem
patrzył.
– A nie chcę.
Maćko zatrzymał się i zapytał z widocznym gniewem:
– No, to jakoże będzie?
– Jedźcie sobie sami do Witolda, bo ja nie pojadę.
– Ty knechcie! A kto się królowi pokłoni?... i nie żal ci to moich kości?
17
– Na wasze kości drzewo się zwali, jeszcze ich nie połamie. A choćby mi też było was żal
– nie chcą do Witolda.
– Coże będziesz robił? Sokolnikiem czyli też rybałtem przy dworze mazowieckim zostaniesz?
– Albo to sokolnik co złego? Skoro wolicie mruczeć niż mnie słuchać, to mruczcie.
– Gdzie pojedziesz? Za nic ci Bogdaniec? Pazurami będziesz w nim orał? bez chłopów?
– Nieprawda! Chwackoście wymądrowali z Tatarami. Zobaczyliście co prawili Rusini, że
Tatarów tyle najdziesz, ile ich pobitych na polu leży, a niewolnika nikt nie ułapi, bo Tatara we
stepie nie zgoni. Na czymże go będę gonił? Na onych ciężkich ogierach, któreśmy na Niemcach
wzięli? Widzicie no! A co za łup wezmę? Parszywe kożuchy i nic więcej. O, to dopiero
bogaczem do Bogdańca zjadę! to dopiero mnie komesem nazowią!
Maćko umilkł, albowiem w słowach Zbyszkowych wiele było słuszności, i dopiero po
chwili rzekł:
– Aleby cię kniaź Witold nagrodził.
– Ba, wiecie: jednemu da on za dużo, drugiemu nic.
– To gadaj, gdzie pojedziesz.
– Do Juranda ze Spychowa.
Maćko przekręcił ze złości pas na skórzanym kaftanie i rzekł:
– Bodajżeś olsnął!
– Posłuchajcie – odpowiedział spokojnie Zbyszko. – Gadałem z Mikołajem z Długolasu i
ten prawi, że Jurand pomsty na Niemcach za żonę szuka. Pójdę, pomogę mu. Po pierwsze,
samiście rzekli, że niecudnie mi już z Niemcami się potykać, bo i ich, i sposoby na nich znamy.
Po drugie, prędzej ja tam nad granicą one pawie czuby dostanę, a po trzecie, to wiecie, że
pawi grzebień nie lada knecht na łbie nosi, więc jeśli Pan Jezus przysporzy grzebieni, to przysporzy
i łupu. W końcu: niewolnik tamtejszy to nie Tatar. Takiego w boru osadzić – nie żal
się Boże.
– Cóżeś ty, chłopie, rozum stracił? przecie nie ma teraz wojny i Bóg wie, kiedy będzie!
– O moiście wy! Zawarły niedźwiedzie pokój z bartnikami i barci nie psowają ni miodu
nie jedzą! Ha, ha! A czy to nowina wam, że choć wielkie wojska nie wojują i choć król z mistrzem
pod pergaminem pieczęcie położą, na granicy zawsze mąt okrutny? Zajmą-li sobie
bydło, trzody, to się za jeden krowi łeb po kilka wsiów pali i zamki oblegają. A porywanie
chłopów i dziewek? a kupców na gościńcach? Wspomnijcie czasy dawniejsze, o których samiście
mi rozpowiadali. Źle to było onemu Nałęczowi, który czterdziestu rycerzy do Krzyżaków
jadących chwycił, w podziemiu osadził i póty nie puścił, póki mu pełnego woza grzywien
mistrz nie przysłał? Jurand ze Spychowa też nic innego nie czyni i nad granicą zawsze
gotowa robota.
Przez chwilę szli w milczeniu, tymczasem rozwidniło się zupełnie i jasne promienie słońca
rozświeciły skały, na których pobudowane było opactwo.
– Bóg wszędzie może poszczęścić – rzekł wreszcie udobruchanym głosem Maćko – proś,
żeby ci błogosławił.
– Pewno, że wszystko Jego łaska!
– I myśl o Bogdańcu, bo w tym mnie nie przekonasz, że ty dla Bogdańca, nie dla tego kaczego
kłapaka do Juranda ze Spychowa chcesz jechać.
– Nie powiadajcie tak, bo się rozgniewam. Rad ją widzę i tego się nie zapieram; inne też to
niż dla Ryngałły ślubowanie. Spotkaliście urodziwszą?
– Co mi ta jej uroda! Wolej weź ją, jak dorośnie, jeśli możnego komesa córka.
A Zbyszkowi rozjaśniła się twarz młodym, dobrym uśmiechem.
– Może i to być. Ni innej pani, ni innej żony! Jak wam kości sparcieją, będziecie wy jeszcze
wnuki po mnie i po niej piastowali.
Na to uśmiechnął się z kolei Maćko i odrzekł całkiem już udobruchany:
18
– Grady! Grady! a niechże ich będzie jako gradu. Na starość radość, a po śmierci zbawienie.
To nam, Jezu, daj!
19
Rozdział
trzeci
Księżna Danuta, Maćko i Zbyszko bywali już poprzednio w Tyńcu, ale w orszaku byli
dworzanie, którzy widzieli go po raz pierwszy – i ci podnosząc oczy patrzyli ze zdumieniem
na wspaniałe opactwo, na zębate mury biegnące wzdłuż skał nad urwiskami, na gmachy stojące
to na zboczach góry, to wewnątrz blanków, spiętrzone, wyniosłe i jaśniejące złotem od
wschodzącego słońca. Z tych okazałych murów i gmachów, z domów, z budowli przeznaczonych
na rozliczne użytki, z ogrodów leżących u stóp góry i ze starannie uprawnych pól, które
wzrok z wysoka ogarniał, można było na pierwszy rzut oka poznać bogactwo odwieczne,
nieprzebrane, do którego nie przywykli i którym zdumiewać się musieli ludzie z ubogiego
Mazowsza. Istniały wprawdzie starożytne a możne opactwa benedyktyńskie i w innych częściach
kraju, jak na przykład w Lubuszu nad Odrą, w Płocku, w Wielkopolsce w Mogilnie i
w innych miejscach, żadne wszelako nie mogło porównać się z tynieckim, którego posiadłości
przewyższały niejedno księstwo udzielne, a dochody mogły budzić zazdrość nawet ówczesnych
królów.
Między dworzany rósł więc podziw, a niektórzy oczom prawie nie chcieli wierzyć. Tymczasem
księżna chcąc sobie drogę skrócić i zaciekawić panny przyboczne, poczęła prosić jednego
z zakonników, by opowiedział starodawną a straszną powieść o Walgierzu Wdałym,
którą opowiadano jej już, chociaż niezbyt dokładnie, w Krakowie.
Usłyszawszy to panny zbiły się ciasnym stadkiem koło pani i szły zwolna pod górę, we
wczesnych promieniach słońca do idących kwiatów podobne.
– Niech o Walgierzu prawi brat Hidulf, któremu on się pewnej nocy ukazał – rzekł jeden z
zakonników spoglądających na drugiego, człowieka sędziwych już lat, który w pochylonej
nieco postawie szedł obok Mikołaja z Długolasu.
– Żali widzieliście go własnymi oczyma, pobożny ojcze? – spytała księżna.
– Widziałem – odpowiedział posępnie zakonnik – albowiem zdarzają się takowe terminy,
w których z woli Bożej wolno mu jest opuszczać piekielne podziemia i ukazywać się światu.
– Kiedyż to bywa?
Zakonnik spojrzał na dwóch innych i zamilkł, albowiem istniało podanie, że duch Walgierza
pojawia się wówczas, gdy w zakonie psują się obyczaje i gdy zakonnicy więcej, niż wypada,
o światowych dostatkach i uciechach myślą.
Tego właśnie żaden nie chciał głośno wyznać, że jednak mówiono także, iż widmo przepowiada
również wojnę lub inne nieszczęścia, przeto brat Hidulf po chwili milczenia rzekł:
– Ukazanie się jego nie wróży nic dobrego.
– Nie chciałabym też go widzieć – rzekła żegnając się księżna – ale czemu to on jest w
piekle, skoro, jak słyszałam, tylko za ciężką własną krzywdę się pomścił?
– Choćby też i całe życie był cnotliwy – odparł surowo zakonnik – byłby i tak potępion,
albowiem żył za pogańskich czasów i chrztem świętym nie został z pierworodnego grzechu
obmyty.
20
Po tych słowach brwi księżnej ściągnęły się boleśnie, przyszło jej bowiem na myśl, że jej
wielki ojciec, którego miłowała całą duszą, zmarł także w błędach pogańskich – i miał gorzeć
przez całą wieczność.
– Słuchamy – rzekła po chwili milczenia.
A brat Hidulf począł opowiadać:
– Był za czasów pogańskich grabia możny, którego dla wielkiej urody zwano Walgierzem
Wdałym. Cały ten kraj, jak okiem sięgnąć, należał do niego, a na wyprawy prócz pieszego
ludu wodził po stu kopijników, wszyscy bowiem włodycy, na zachód aż po Opole, a na
wschód po Sandomierz, wasalami jego byli. Trzód jego nie mógł nikt zliczyć, a w Tyńcu miał
wieżę całą nasypaną pieniędzmi, jako teraz mają w Malborgu Krzyżacy.
– Wiem, mają! – przerwała księżna Danuta.
– I był jako wielkolud – ciągnął dalej zakonnik – i dęby z korzeniami wyrywał, a w piękności,
w graniu na lutni i w śpiewaniu nikt w całym świecie sprostać mu nie mógł. A raz, gdy
był na dworze króla francuskiego, rozmiłowała się w nim królewna Helgunda, którą ojciec na
chwałę Bogu do zakonu chciał oddać, i uciekła z nim do Tyńca, gdzie w sprosności oboje
żyli, gdy żaden ksiądz ślubu chrześcijańskiego dać im nie chciał. Był zaś w Wiślicy Wisław
Piękny z rodu króla Popiela. Jen podczas niebytności Walgierza Wdałego grabstwo tynieckie
pustoszył. Tego pokonał Walgierz i do Tyńca do niewoli przywiódł nie bacząc, że która tylko
niewiasta ujrzała Wisława, gotowa była zaraz ojca, matki i męża odstąpić, byle swe żądze
nasycić. Tak stało się i z Helgundą. Zaraz ona takowe więzy na Walgierza wymyśliła, że on
wielkolud, choć dęby wyrywał, przerwać ich nie mógł – i Wisławowi go oddała, który do
Wiślicy go powiózł. Lecz Rynga, siostra Wisława, usłyszawszy w podziemiu śpiewanie Walgierzowe,
wnet rozmiłowana, uwolniła go z podziemia – a ów Wisława i Helgundę mieczem
posiekłszy ciała ich krukom zostawił, a sam z Ryngą do Tyńca powrócił.
– Żali niesłusznie uczynił? – spytała księżna.
A brat Hidulf rzekł:
– Gdyby był chrzest przyjął i Tyniec benedyktynom oddał, może by mu Bóg grzechy odpuścił,
ale że tego nie uczynił, przeto go ziemia pożarła.
– A to benedyktyni byli już w tym Królestwie?
– Benedyktynów w tym Królestwie nie było, albowiem sami tu wówczas żyli poganie.
– To jakże mógł chrzest przyjąć albo Tyniec oddać?
– Nie mógł – i właśnie dlatego skazan jest do piekła na męki wiekuiste – odrzekł z powagą
zakonnik.
– Pewnie! słusznie mówi! – ozwało się kilka głosów.
Lecz tymczasem zbliżyli się do głównej bramy klasztornej, w której czekał na księżnę opat
na czele licznego orszaku zakonników i szlachty. Ludzi świeckich: „ekonomów”, „adwokatów”,
„prokuratorów” i rozmaitych urzędników zakonnych, zawsze bywało w klasztorze sporo.
Wielu też ziemian, możnych nawet rycerzy, trzymało nieprzeliczone ziemie klasztorne
dość wyjątkowym w Polsce prawem lennym – i ci, jako „wasale”, radzi przebywali na dworze
„suzerena”, gdzie przy wielkim ołtarzu łatwo było o darowizny, ulgi i wszelkiego rodzaju
dobrodziejstwa, zależne nieraz od drobnej usługi, od zręcznego słowa lub od chwili dobrego
humoru potężnego opata. Przygotowujące się uroczystości w stolicy ściągnęły też wielu takich
wasalów z odległych stron, ci zaś, którym trudno było z powodu natłoku znaleźć gospodę
w Krakowie, mieścili się w Tyńcu. Z tych powodów abbas centrum villarum mógł powitać
księżnę w liczniejszym jeszcze niż zwyczajnie orszaku.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, z twarzą suchą, rozumną, z głową wygoloną na
wierzchu, niżej zaś, nad uszami, otoczoną wieńcem siwiejących włosów. Na czole miał bliznę
po ranie, widocznie za młodych rycerskich czasów otrzymanej, oczy przenikliwe, wyniośle
spod czarnych brwi patrzące. Ubrany był w habit jak inni mnisi, ale na wierzchu miał czarny
płaszcz podbity purpurą, na szyi zaś złoty łańcuch, na którego końcu zwieszał się również
21
złoty, drogimi kamieniami sadzony krzyż – godło opackiej godności. Cała jego postawa zdradzała
człowieka dumnego, przywykłego do rozkazywania i ufnego w siebie.
Witał jednak księżnę uprzejmie, a nawet uniżenie, pamiętał bowiem, że mąż jej pochodził
z tego samego rodu książąt mazowieckich, z którego pochodzili królowie Władysław i Kazimierz,
a po kądzieli i obecnie panująca królowa, władczyni jednego z największych państw w
świecie. Przestąpił więc próg bramy, skłonił nisko głowę, a następnie przeżegnawszy Annę
Danutę i cały dwór małą złotą puszką, którą trzymał w palcach prawej ręki, rzekł:
– Witaj, miłościwa pani, w ubogich progach zakonnych. Niechaj św. Benedykt z Nursji,
św. Maurus, św. Bonifacy i św. Benedykt z Aniane, a także i Jan z Tolomei – patronowie nasi
w światłości wiekuistej żyjący, obdarzą cię zdrowiem, szczęściem i niechaj błogosławią cię
po siedem razy dziennie, przez wszystek czas żywota twego!
– Chybaby głusi byli, gdyby nie mieli wysłuchać słów tak wielkiego opata – rzekła
uprzejmie księżna – tym bardziej że my tu na mszę przybyli, podczas której ich opiece się
oddamy.
To rzekłszy wyciągnęła ku niemu rękę, którą on przyklęknąwszy dwornie na jedno kolano
ucałował po rycersku, a następnie przeszli razem bramę. Ze mszą czekano już widocznie,
gdyż w tej chwili ozwały się dzwony i dzwonki, trębacze zadęli przy drzwiach kościelnych na
cześć księżny w donośne trąby, inni uderzyli w ogromne kotły, wykute z miedzi czerwonej i
obciągnięte skórą, dającą huczny rozgłos. Na księżnę, która nie urodziła się w kraju chrześcijańskim,
każdy kościół silne dotychczas czynił wrażenie, ów zaś, tyniecki, sprawiał tym
większe, że pod względem wspaniałości mało innych mogło się z nim porównać. Mrok napełniał
głębię świątyni, tylko przy wielkim ołtarzu drgały pasemka świateł rozmaitych, pomieszane
z blaskiem świec rozjaśniających złocenia i rzeźby. Zakonnik przybrany w ornat
wyszedł ze mszą, skłonił się księżnie – i rozpoczął ofiarę. Wnet wzniosły się dymy wonne a
obfite, które przesłoniwszy księdza i ołtarz szły w spokojnych kłębach ku górze powiększając
tajemniczą uroczystość kościoła. Anna Danuta pochyliła w tył głowę i rozłożywszy ręce na
wysokości twarzy, poczęła się modlić żarliwie. Lecz gdy ozwały się rzadkie jeszcze wówczas
po kościołach organy i poczęły to potrząsać całą nawą grzmotem wspaniałym, to wypełniać ją
anielskimi głosami, to zasypywać jakoby pieśnią słowiczą, wówczas oczy księżny wzniosły
się do góry, na twarzy jej obok pobożności i lęku odmalowała się rozkosz bez granic – i patrzącemu
na nią zdawać się mogło, że to jakowaś Błogosławiona, która w cudownym widzeniu
ogląda niebo otwarte.
Tak to modliła się urodzona w pogaństwie córka Kiejstuta, która choć w życiu codziennym
równie jak i wszyscy ludzie tych czasów po przyjacielsku i poufale wspominała imię Boże,
jednakże w domu Pana z dziecinną bojaźnią i pokorą wznosiła oczy ku tajemniczej i niezmierzonej
potędze.
A tak samo pobożnie, choć z mniejszym lękiem, modlił się cały dwór. Zbyszko klęczał
przed stallami wśród Mazurów, bo tylko dwórki weszły z księżną za stalle, i polecał się opiece
boskiej. Chwilami spoglądał na Danusię, która siedziała z przymkniętymi oczyma koło
księżny – i myślał, że warto było wprawdzie zostać rycerzem takiej dzieweczki, ale że też nie
lada rzecz jej obiecał. Więc teraz, gdy piwo i wino, które w gospodzie wypił, wywietrzało mu
z głowy, zatroskał się niemało, jakim sposobem ją wypełni. Wojny nie było. Wśród nadgranicznego
mętu łatwo było wprawdzie natknąć się na jakiego zbrojnego Niemca i albo jemu
kości pokołatać, albo samemu głową nałożyć. Tak to on i mówił Maćkowi. „Jeno – myślał –
nie byle Niemiec nosi pawi lub strusi czub na hełmie.” Z gości krzyżackich chyba jacy grafowie,
a z samych Krzyżaków chyba komtur – i to nie każdy. Jeśli wojny nie będzie, to lata
mogą upłynąć, nim on swoje trzy grzebienie dostanie, bo i to jeszcze przyszło mu do głowy,
że nie będąc dotąd pasowany może tylko niepasowanych na pojedynkę w bój wyzywać. Spodziewał
się wprawdzie, że pas rycerski otrzyma z rąk królewskich w czasie gonitw, które zapowiadano
na chrzciny, bo na to dawno zarobił, ale potem co? Pojedzie do Juranda ze Spy22
chowa, będzie mu pomagał, natłucze knechtów, ile się da – i na tym koniec. Knechci krzyżaccy
to nie rycerze z pawimi piórami na głowach.
Więc w tym utrapieniu i niepewności, widząc, że bez szczególnej łaski Bożej niewiele
wskórać potrafi, począł się modlić:
„Daj, Jezu, wojnę z Krzyżaki i z Niemcami, którzy są nieprzyjaciółmi Królestwa tego i
wszystkich narodów w naszej mowie Imię Twoje Święte wyznawających. I nam błogosław, a
ich zetrzyj, którzy radziej staroście piekielnemu niżeli Tobie służąc przeciwko nam zawziętość
w sercu noszą, najbardziej o to gniewni, że król nasz z królową Litwę ochrzciwszy
wzbraniają im mieczem chrześcijańskich sług Twoich ścinać. Za któren gniew ich ukarz.
A ja, grzeszny Zbyszko, kajam się przed Tobą i od piąci ran Twoich wspomożenia błagam,
abyś mi trzech znacznych Niemców z pawimi czuby na hełmach jako najprędzej zesłał i w
miłosierdziu swoim pobić mi ich do śmierci pozwolił. Ale to z takowej przyczyny, iżem ja
one czuby pannie Danucie, Juranda córce a Twojej służce, obiecał i na moją rycerską cześć
poprzysiągł.
Co zasię więcej przy pobitych się znajdzie, z tego ja dziesięcinę wiernie kościołowi Twemu
świętemu oddam, byś i ty, słodki Jezu, pożytek i chwałę ze mnie odniósł i abyś poznał,
żem Ci szczerym sercem, nie po próżnicy obiecował. A jako to jest prawda, tak mi dopomóż,
amen!”
Lecz w miarę jak się modlił, topniało w nim coraz bardziej z pobożności serce – i nową
obietnicę przyrzucił: że po wykupieniu z zastawu Bogdańca odda także na kościół wszystek
wosk, który pszczoły przez cały rok w barciach zrobią. Spodziewał się, że stryj Maćko temu
się nie sprzeciwi, a Pan Jezus szczególniej będzie rad z wosku na świecie – i chcąc go prędzej
dostać, prędzej mu też pomoże. Ta myśl wydała mu się tak słuszną, iż radość napełniła mu
całkiem duszę: był teraz prawie pewien, że zostanie wysłuchany i że wojna niebawem nastąpi,
a choćby nie nastąpiła, to i tak on swego dokaże. Poczuł w rękach, w nogach moc tak wielką,
że w tej chwili byłby sam jeden na całą chorągiew uderzył. Pomyślał nawet, że przyczyniwszy
obietnic Bogu można by i Danusi ze dwóch Niemców przyrzucić! Zapalczywość młodzieńcza
popychała go do tego, lecz tym razem roztropność wzięła górę, albowiem bał się, by
zbytnim żądaniem cierpliwości boskiej się nie uprzykrzyć.
Jednakże ufność jego wzrosła jeszcze, gdy po mszy i po długim wypoczynku, na który
udał się cały dwór, wysłuchał rozmowy, którą opat prowadził przy śniadaniu z Anną Danutą.
Ówczesne żony książąt i królów, zarówno przez pobożność, jak i wskutek wspaniałych darów,
których nie szczędzili im mistrzowie Zakonu, wielką okazywały przyjaźń Krzyżakom.
Nawet świątobliwa Jadwiga powstrzymywała, póki jej życia stało, wzniesioną nad nimi rękę
swego władnego małżonka. Jedna tylko Anna Danuta doznawszy od nich okrutnych krzywd
rodzinnych nienawidziła ich z całej duszy. Toteż gdy opat zapytał ją o Mazowsze i jego sprawy,
poczęła gorzko skarżyć się na Zakon: „Jakoż się ma dziać w księstwie mającym takich
sąsiadów? Niby jest pokój: mijają się poselstwa i listy, a mimo tego nie można być pewnym
dnia i godziny. Kto wieczorem na pograniczu układa się spać, nigdy nie wie, czyli nie rozbudzi
się w pętach albo z ostrzem miecza na gardzieli, albo z płonącym pułapem nad głową. Nie
ubezpieczą od zdrady przysięgi, pieczęcie i pergaminy. Nie inaczej przecie zdarzyło się pod
Złotoryją, gdy w czasach najgłębszego pokoju porwano księcia w niewolę. Prawili Krzyżacy,
że zamek ów groźnym dla nich stać się może. Aleć zamki naprawia się dla obrony, nie dla
napadu – i któryż książę nie ma prawa we własnej ziemi ich stawiać albo przebudowywać?
Nie przejedna Zakonu ni słaby, ni mocny, bo słabym gardzą, mocnego zaś do upadku przywieść
usiłują. Kto im dobrze uczyni, temu się złem wypłacą. Jestże na świecie zakon, który
by w innych królestwach takie dobrodziejstwa otrzymał, jakie oni od polskich książąt otrzymali
– a jakże się wypłacili? Oto nienawiścią, oto grabieżą ziem, oto wojną i zdradą. I próżno
wyrzekać, próżno samej Stolicy Apostolskiej się na nich skarżyć, gdyż oni w zatwardziałości
i pysze żyjąc nawet papieża rzymskiego nie słuchają. Przysłali niby teraz poselstwo na połóg
23
królowej i na spodziewane chrzciny, ale tylko dlatego, że chcą od siebie gniew potężnego
króla za to, co uczynili na Litwie, odwrócić. W sercach zawsze jednak myślą o zagładzie
Królestwa i całego plemienia polskiego.”
Opat słuchał uważnie i potakiwał głową, a potem rzekł:
– Wiem, iż przyjechał do Krakowa na czele poselstwa komtur Lichtenstein, brat w Zakonie,
dla znakomitego rodu, męstwa i rozumu wielce szanowany. Może go tu niebawem, miłościwa
pani, ujrzycie, albowiem przysłał mi wczoraj wiadomość, że chcąc się przy naszych
relikwiach pomodlić zjedzie do Tyńca w odwiedziny.
Usłyszawszy to księżna poczęła nowe żale rozwodzić:
– Prawią ludzie – i bogdaj słusznie, że wkrótce musi wielka wojna nastąpić, w której po
jednej stronie będzie Królestwo Polskie i wszystkie narody mówiące podobną do polskiej
mową, a z drugiej wszyscy Niemcowie i Zakon. Jest podobno o tej wojnie proroctwo jakowejś
świętej...
– Brygidy – przerwał uczony opat – osiem roków temu została ona w poczet świętych zaliczona.
Pobożny Piotr z Alwastra i Maciej z Linköping spisali jej objawienia, w których wielka
wojna istotnie jest przepowiedziana.
Zbyszko aż zadrżał z radości na te słowa i nie mogąc wytrzymać zapytał:
– A prędko ma być?
Lecz opat, zajęty księżną, nie dosłyszał, a może udał, że nie dosłyszał pytania.
Księżna zaś mówiła dalej:
– Cieszą się i u nas młodzi rycerze na oną wojnę, ale starsi i rozważniejsi tak mówią: „Nie
Niemców – mówią – się boim, choć wielka jest ich potęga i pycha, nie ich kopii i mieczów,
ale – prawią – relikwii krzyżackich się boim, bo przeciw tym na nic wszelka moc ludzka.”
Tu Anna Danuta spojrzała z przestrachem na opata i dodała cichszym głosem:
– Podobno prawdziwe drzewo Krzyża Świętego mają: jakże z nimi wojować?
– Przysłał im je król francuski – odrzekł opat.
Nastała chwila milczenia – po czym zabrał głos Mikołaj z Długolasu, zwany Obuchem,
człowiek bywały i doświadczony.
– Byłem w niewoli u Krzyżaków – rzekł – i widywałem procesje, na których ową wielką
świętość noszono. Ale oprócz tego jest w klasztorze w Oliwie siła innych najprzedniejszych
relikwii, bez których nie byłby Zakon do takiej potęgi doszedł.
Na to powyciągali benedyktyni głowy ku mówiącemu i z wielkim zaciekawieniem poczęli
pytać:
– Powiadajcie, co jest?
– Jest krajka z szaty Najświętszej Panny – odrzekł dziedzic z Długolasu – jest trzonowy
ząb Marii Magdaleny i głowienki z krza ognistego, w którym się sam Bóg Ojciec Mojżeszowi
pokazał, jest ręka św. Liberiusza, a co kości innych świętych, tych bym na palcach u rąk i nóg
nie zliczył...
– Jakoże z nimi wojować? – powtórzyła z westchnieniem księżna.
A opat zmarszczył swe wyniosłe czoło i zastanowiwszy się przez chwilę tak odrzekł:
– Ciężko z nimi wojować choćby i dlatego, że są zakonnikami i krzyż na płaszczach noszą;
ale jeśli przebrali miarę w grzechach, tedy i tym relikwiom może mieszkanie między nimi
obrzydnąć, a naonczas nie tylko one mocy im nie dodadzą, ale im ją odejmą, dlatego żeby
między pobożniejsze ręce się dostać. Niech Bóg oszczędzi krwi chrześcijańskiej, ale jeśli
wielka wojna nastąpi, są też i w naszym Królestwie relikwie, które za nas będą wojować.
Głos zasię w objawieniu św. Brygidy mówi: „Postanowiłem ich pszczołami pożyteczności i
utwierdziłem na brzegu ziem chrześcijańskich. Ale oto powstali przeciwko mnie. Bo nie
dbają o dusze i nie litują się ciał tego ludu, który z błędu nawrócił się ku wierze katolickiej i
ku mnie. I uczynili z niego niewolników, i nie uczą go przykazań Bożych, i odejmując mu
Sakramenta święte na większe jeszcze męki piekielne go skazują, niż gdyby był w pogaństwie
24
pozostał. A wojny toczą ku rozpostarciu swej chciwości. Dlatego przyjdzie czas, iże wyłamane
będą ich zęby i będzie im ucięta ręka prawa, a prawa noga im ochromieje, aby uznali grzechy
swoje.”
– Tak Bóg daj! – zawołał Zbyszko.
Inni rycerze i zakonnicy nabrali także wielkiej otuchy słysząc słowa proroctwa, opat zaś
zwrócił się do księżny i rzekł:
– Dlatego miejcie ufność w Bogu, miłościwa pani, albowiem prędzej to ich dni niż wasze
są policzone, a tymczasem przyjmijcie wdzięcznym sercem tę oto puszkę, w której palec od
nogi św. Ptolomeusza, jednego z naszych patronów, się znajduje.
Księżna wyciągnęła drżące ze szczęścia dłonie – i klęknąwszy przyjęła puszkę, którą zaraz
poczęła do ust przyciskać. Radość pani podzielali dworzanie i dworki, nikt bowiem nie wątpił,
że z takiego podarku spłynie błogosławieństwo i pomyślność na wszystkich, a może i na
całe księstwo. Zbyszko czuł się także szczęśliwym, gdyż zdało mu się, że wojna powinna
zaraz po uroczystościach krakowskich nastąpić.
25
Rozdział
czwarty
Było już dobrze z południa, gdy księżna wraz z orszakiem wyruszyła z gościnnego Tyńca
do Krakowa. Częstokroć ówcześni rycerze wjeżdżając do większych miast lub do zamków w
odwiedziny do znakomitych osób przywdziewali na się pełny rynsztunek bojowy. Był
wprawdzie zwyczaj zdejmować go zaraz po przebyciu bram, do czego w zamkach wzywał
sam gospodarz uświęconymi słowy: „Zdejmcie zbroję, szlachetny panie, albowiem przybyliście
do przyjaciół” – niemniej jednak wjazd „wojenny” uważał się za okazalszy i podnosił
znaczenie rycerza. Gwoli tej to okazałości tak Maćko, jak i Zbyszko przybrali się w wyborne
pancerze i w naramienniki zdobyte na rycerzach fryzyjskich – jasne, błyszczące i po brzegach
wpuszczoną nicią złotą ozdobne. Mikołaj z Długolasu, który dużo świata i wielu rycerzy w
życiu widział, a był rzeczy wojennych znawcą niemałym, poznał zaraz, iż są to zbroje kowane
przez mediolańskich, najsłynniejszych w świecie płatnerzy, takie, na jakie najbogatsi tylko
rycerze wspomóc się mogą i z których każda za dobrą majętność starczy. Wnioskował z tego,
że owi Fryzowie musieli być znakomitymi ludźmi w swoim narodzie, i z tym większym szacunkiem
począł spoglądać na Maćka i Zbyszka. Lecz hełmy ich, lubo także niepoślednie, nie
były tak bogate, natomiast olbrzymie ogiery, pięknie pokryte, wzbudziły między dworzanami
podziw i zazdrość. I Maćko, i Zbyszko, siedząc na niezmiernie wysokich kulbakach, spoglądali
z góry na cały dwór. Każdy z nich dzierżył w ręku długą kopię, każdy miał miecz przy
boku i topór u siodła. Tarcze oddali wprawdzie dla wygody na wozy, ale i bez nich obaj wyglądali
tak, jakby ciągnęli na bitwę, nie do miasta.
Obaj też jechali w pobliżu kolaski, w której na tylnym siedzeniu siedziała księżna z Danusią,
na przodku zaś stateczna dwórka Ofka, wdowa po Krystynie z Jarząbkowa, i stary Mikołaj
z Długolasu. Danusia spoglądała z wielkim zajęciem na żelaznych rycerzy, księżna zaś
dobywając od czasu do czasu z zanadrza puszkę z relikwiami św. Ptolomeusza podnosiła ją
do ust.
– Ciekawam okrutnie, jak kości w środku wyglądają – rzekła wreszcie – ale sama nie
otworzę, aby Świętego nie urazić. Niech otworzy biskup w Krakowie.
Na co ostrożny Mikołaj z Długolasu odrzekł:
– Ej, lepiej tego z rąk nie popuszczać, zbyt to łakoma rzecz.
– Może i słusznie mówicie – rzekła po chwili zastanowienia księżna, po czym dodała:
– Dawno mi nikt nie sprawił takiej uciechy jak ów zacny opat, i tym podarkiem, i tym, że
strach mój przed krzyżackimi relikwiami uspokoił.
– Mądrze mówili i sprawiedliwie – ozwał się Maćko z Bogdańca. – Mieli oni i pod Wilnem
rozmaite relikwie, a to tym bardziej że chcieli gości przekonać, iż z poganami wojna. No
i co? Obaczyli nasi, że byle w garście splunąć, a od ucha toporem machnąć, to i hełm puszczał,
i łeb puszczał. Święci pomagają – grzech by mówić inaczej – ale jeno sprawiedliwym,
którzy wedle słuszności w imię Boże do bitwy idą. Tak też i myślę, miłościwa pani, że przyjdzie-
li do wielkiej wojny, to chociażby wszystkie Niemcy pomagały Krzyżakom, zbijem ich
na pował, bo większy jest nasz naród i Pan Jezus większą moc spuścił nam w kości. A co do
relikwii – albo to u nas w klasztorze świętokrzyskim nie ma drzewa Krzyża Świętego?
26
– Prawda, jak mi jest Bóg miły – rzekła księżna. – Ale u nas ono w klasztorze zostanie, a
oni swoje ze sobą w potrzebie wożą.
– Wszystko jedno! Dla mocy Bożej nie ma dalekości.
– Prawdaże to? powiadajcie, jak jest? – pytała księżna zwracając się do mądrego Mikołaja
z Długolasu, a on odrzekł:
– Temu i każdy biskup przyświadczy. Do Rzymu też daleko, a papież światem rządzi – coże
dopiero Bóg!
Słowa te uspokoiły do reszty księżnę, więc zwróciła rozmowę na Tyniec i jego wspaniałości.
Dziwiła Mazurów w ogóle nie tylko zamożność opactwa, ale i zamożność, a także piękność
całego kraju, przez który teraz przyjeżdżali. Naokół były wsie gęste, dostatnie, przy nich
sady pełne drzew owocowych, gaje lipowe, bocianie gniazda na lipach, a niżej ule ze słomianymi
nakrywkami. Wzdłuż gościńca z jednej i drugiej strony ciągnęły się łany zbóż wszelkich.
Wiatr chwilami pochylał zielonawe jeszcze morze kłosów, wśród którego gęsto jak
gwiazdy na niebie migotały głowy modrych chabrów i jasnoczerwonych maków. Daleko, za
łanami czerniał gdzieniegdzie bór, gdzieniegdzie weseliły oczy dąbrowy i olszyńce, skąpane
w blasku słonecznym, gdzieniegdzie wilgotne łąki, pełne traw i czajek krążących nad mokradłami,
i znów wzgórza obsiadłe przez chaty, znów łany; widocznie ziemię tę zamieszkiwał
lud rojny i pracowity, rozmiłowany w roli – i dokąd wzrok sięgnął, kraj wydawał się nie tylko
mlekiem i miodem płynący, ale spokojny i szczęśliwy.
– Kazimierzowe to królewskie gospodarstwo – rzekła księżna – ale też żyć tu i nie umierać.
– I Pan Jezus się do takiej ziemi śmieje – odrzekł Mikołaj z Długolasu – i błogosławieństwo
Boże jest nad nią; ale jakoż ma być inaczej, kiedy tu, gdy zaczną bić dzwony, to nie
masz takowego kąta, do którego by odgłos nie doszedł! Wiadomo przecie, że złe duchy znieść
tego nie mogąc muszą aż na granicę węgierską do głuchych borów uciekać.
– To mi i dziwno – ozwała się pani Ofka, wdowa po Krystynie z Jarząbkowa – że Walgierz
Wdały, o którym zakonnicy prawili, może się w Tyńcu pokazywać, gdzie siedem razy na
dzień dzwony biją.
Uwaga ta zakłopotała na chwilę Mikołaja, który też dopiero po pewnym namyśle odrzekł:
– Naprzód, wyroki boskie są niezbadane, a po wtóre, to sobie zauważcie, że on osobne pozwoleństwo
za każdym razem otrzymuje.
– A niech ta będzie, jak chce, alem rada, że w klasztorze nie nocujemy. Umarłabym chyba
ze strachu, gdyby mi się taki piekielny wielkolud pokazał.
– Hej! nie wiadomo, bo mówią, że okrutnie wdały.
– Choćby był i najurodziwszy, nie chcę ja pocałowania od takiego, któremu siarką z gęby
bucha.
– A skąd wiecie, że zaraz chciałby was całować?
Na te słowa księżna, a za nią pan Mikołaj i obaj rycerze z Bogdańca poczęli się śmiać.
Śmiała się nie rozumiejąc dlaczego, za przykładem innych, i Danusia – zaś Ofka z Jarząbkowa
zwróciła zagniewaną twarz do Mikołaja z Długolasu i rzekła:
– Wolałabym jego niż was.
– Ej, nie wywołujcie wilka z lasu – odpowiedział wesoło Mazur – bo jędzon często i po
gościńcu między Krakowem a Tyńcem się włóczy, a szczególnie pod wieczór; nuż was usłyszy
i nuż się wam w postaci wielkoluda ukaże!
– Na psa urok! – odrzekła Ofka.
Lech w tej chwili Maćko z Bogdańca, który siedząc na wyniosłym ogierze dalej mógł widzieć
niż ci, którzy siedzieli w kolasce, ściągnął lejce i rzekł:
– O, jak mi bóg miły, a to co?
– Co takiego?
– Wielkolud jakowyś zza wzgórza przed nami wyjeżdża.
27
– A słowo stało się ciałem! – zawołała księżna. – Nie powiadajcie byle czego!
Lecz Zbyszko uniósł się na strzemionach i rzekł:
– Jako żywo – wielkolud, Walgierz, nikt inny!
Na to woźnica osadził ze strachu konie i nie wypuszczając z rąk lejc począł się żegnać, albowiem
i on dojrzał już z kozła naprzeciwległym wzgórzu olbrzymią postać jeźdźca.
Księżna podniosła się – i zaraz usiadła z twarzą zmienioną przez trwogę, Danusia pochowała
głowę w fałdy sukni księżnej. Dworzanie, dwórki i rybałci, którzy jechali konno za kolasą,
usłyszawszy złowrogie imię poczęli skupiać się koło niej. Mężowie niby śmiali się jeszcze,
ale w oczach mieli niepokój; panny pobladły, jeno Mikołaj z Długolasu, który z niejednego
pieca chleb jadał – zachował pogodne oblicze i chcąc uspokoić księżnę rzekł:
– Nie bójcie się, miłościwa pani. Toć słońce jeszcze nie zaszło, a choćby była i noc, święty
Ptolomeusz da rady Walgierzowi.
Tymczasem nieznany jeździec wjechawszy na podługowaty grzbiet wzgórza zatrzymał
konia i stanął nieruchomo. W promieniach zachodzącego słońca widać go było doskonale – i
istotnie postać jego zdawała się przechodzić ogromem zwykłe ludzkie rozmiary. Przestrzeń
między nim a orszakiem księżny nie wynosiła więcej nad trzysta kroków.
– Czego on stoi? – rzekł jeden z rybałtów.
– Bo i my stoim – odpowiedział Maćko.
– Spogląda ku nam, jakby sobie kogo chciał wybrać – zauważył drugi rybałt – żebym wiedział,
że człowiek, a nie złe, to bym ku niemu podjechał i lutnią go przez łeb zwalił.
Kobiety przestraszyły się już całkiem i poczęły się głośno modlić. Zbyszko zaś chcąc się
popisać odwagą wobec księżnej i Danusi rzekł:
– A ja i tak pojadę. Co mi ta Walgierz!
Na to Danusia poczęła wołać na wpół z płaczem: „Zbyszku! Zbyszku!”, lecz on ruszył koniem
i jechał coraz prędzej, ufny, że choćby i prawdziwego Walgierza znalazł, to na wskróś
go kopią przebodzie.
A Maćko, który miał wzrok bystry, rzekł:
– Wydaje się wielkoludem, bo na wzgórzu stoi. Chłopisko jakieś duże, ale człek zwyczajny
– nic innego. O wa! pojadę i ja, żeby do zwady między nim a Zbyszkiem nie dopuścić.
Zbyszko tymczasem jadąc rysią rozmyślał, czy od razu kopię nastawić, czy też wpierw z
bliska obaczyć, jak wygląda ów stojący na wzgórzu człowiek. Postanowił jednak wpierw zobaczyć
i zaraz przekonał się, że była to myśl lepsza, albowiem w miarę jak się zbliżał, nieznajomy
począł tracić w jego oczach swoje nadzwyczajne rozmiary. Mąż był ogromny i siedział
na olbrzymim koniu, roślejszym jeszcze od Zbyszkowego ogiera – ale miary ludzkiej
nie przechodził. Był nadto bez zbroi, w czapce aksamitnej na głowie, mającej kształt dzwona,
i w białej płóciennej osłaniającej od kurzu opończy, spod której wyglądała zielona szata. Stojąc
na wzgórzu głowę miał wzniesioną i modlił się. Widocznie też zatrzymał konia dlatego,
by skończyć wieczorne pacierze.
„Ej, co mi za Walgierz!” – pomyślał młody chłopak.
Dojechał już tak blisko, że mógłby był dosięgnąć kopią nieznajomego; ów zaś, widząc
przed sobą wspaniale uzbrojonego rycerza, uśmiechnął się do niego życzliwie i rzekł:
– Pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków.
– Żali to nie dwór księżnej mazowieckiej tam w dole?
– Tak jest.
– To z Tyńca jedziecie?
Lecz na to nie było już odpowiedzi, albowiem Zbyszko zdumiał się tak, że nawet nie usłyszał
zapytania. Przez chwilę stał jak skamieniały, oczom własnym nie wierząc, gdyż oto na
ćwierć stai za nieznanym mężem ujrzał kilkunastu konnych żołnierzy, na czele których, ale
28
znacznie naprzód, jechał rycerz przybrany cały w świecącą zbroję, w biały sukienny płaszcz z
czarnym krzyżem i w stalowy hełm z przepysznym pawim czubem w grzebieniu.
– Krzyżak! – szepnął Zbyszko.
I na ten widok pomyślał, że modlitwy jego zostały wysłuchane, że Bóg w miłosierdziu
swoim zsyła mu takiego Niemca, o jakiego w Tyńcu prosił, że trzeba z łaski boskiej korzystać,
więc nie wahając się ani chwili – zanim to wszystko przemknęło mu przez głowę, zanim
miał czas ochłonąć ze zdumienia, pochylił się w kulbace, złożył glewię w pół końskiego ucha
i wydawszy rodowy okrzyk: „Grady! Grady!” – ruszył co koń wyskoczy na Krzyżaka.
A tamten zdumiał się także, gdyż wstrzymał konia i nie pochylając kopii sterczącej w górę
od strzemienia, patrzył przed siebie jakby niepewny, czy w niego godzą.
– Pochyl kopię! – wrzeszczał Zbyszko wbijając żelazne końce strzemion w boki końskie.
– Grady! Grady!
Przestrzeń dzieląca ich poczęła się zmniejszać. Krzyżak widząc, że napad wymierzony jest
naprawdę ku niemu, ściągnął konia, nadstawił broń i już, już kopia Zbyszkowa miała się roztrzaskać
o jego piersi, gdy naraz jakaś potężna dłoń przyłamała ją Zbyszkowi przy samym
ręku jak zeschłą trzcinę, potem taż sama dłoń ściągnęła cugle jego konia z tak straszliwą siłą,
aż rumak zarył się wszystkimi czterema nogami w ziemię i stanął jak wkopany.
– Szalony człecze, co czynisz? – ozwał się głęboki, groźny głos – w posła godzisz, króla
znieważasz!
Zbyszko spojrzał i poznał tegoż samego olbrzymiego męża, który poczytan za Walgierza
przestraszył przed chwilą dworskie niewiasty księżny.
– Puszczaj na Niemca! Coś za jeden? – zawołał chwytając za rękojeść topora.
– Precz z toporem! – na miły Bóg! precz z toporem – mówię – bo z konia zwalę! – zawołał
groźniej jeszcze nieznajomy. – Obraziłeś majestat króla i pod sąd pójdziesz.
Po czym zwrócił się ku ludziom, którzy jechali za Krzyżakiem, i krzyknął:
– Bywaj!
Ale tymczasem nadjechał Maćko z twarzą niespokojną i złowrogą. Rozumiał i on jasno, że
Zbyszko postąpił jak szalony i że z tej sprawy zgubne dla niego mogą wyniknąć skutki, ale
jednak gotów był do bitki. Cały orszak nieznanego rycerza i Krzyżaka wynosił zaledwie piętnastu
ludzi, uzbrojonych po części w dzidy, po części w kusze – dwóch więc całkiem pokrytych
rycerzy mogło się z nimi potykać nie bez nadziei zwycięstwa. Myślał też Maćko, że jeżeliby
w następstwie miał im zagrozić sąd, to może i lepiej uniknąć go przejechawszy przez
tych ludzi, a potem pochować się gdzie, póki burza nie przeminie. Więc twarz skurczyła mu
się zaraz jak paszcza wilka gotowego kąsać i wsparłszy konia między Zbyszka a nieznajomego
męża, począł pytać imając się jednocześnie miecza:
– Coście za jedni? Skąd wasze prawo?
– Prawo moje stąd – odparł nieznajomy – że król mi nad przezpieczeństwem okolicy czuwać
rozkazał, a zowią mnie Powała z Taczewa.
Na te słowa Maćko i Zbyszko spojrzeli na rycerza, a następnie pochowali na wpół już wyciągniętą
broń do pochew i pospuszczali głowy. Nie strach ich obleciał, ale pochylili czoła
przed głośnym i dobrze sobie znanym nazwiskiem, albowiem Powała z Taczewa, szlachcic
znakomitego rodu i pan możny, posiadający liczne ziemie wedle Radomia, był zarazem jednym
z najsławniejszych rycerzy w Królestwie. Rybałci opiewali go w pieśniach jako wzór
honoru i męstwa, sławiąc jego imię na równi z imieniem Zawiszy z Garbowa i Farureja, i
Skarbka z Góry, i Dobka z Oleśnicy, i Jaśka Naszana, i Mikołaja z Moskorzowa, i Zyndrama
z Maszkowic. W tej chwili przedstawiał on przy tym poniekąd osobę królewską, więc porwać
się na niego znaczyło tyle, ile oddać głowę pod topór kata.
Maćko też ochłonąwszy ozwał się pełnym poszanowania głosem:
– Cześć i pokłon wam, panie, waszej sławie i męstwu.
29
– Pokłon i wam, panie – odpowiedział Powała – choć wolałbym nie w tak ciężkiej przygodzie
uczynić z wami znajomość.
– Czemu to? – spytał Maćko.
A Powała zwrócił się do Zbyszka:
– Cóżeś ty, młodzieniaszku, najlepszego uczynił? Na publicznym gościńcu, pod bokiem
królewskim porwałeś się na posła! Żali wiesz, coć za to czeka?
– Porwał się na posła, bo młody i głupi, przeto o uczynek łatwiej mu niż o zastanowienie –
rzekł Maćko. – Ale nie osądzicie go surowie, gdy całą sprawę rozpowiem.
– Nie ja go będę sądził. Moja rzecz jeno więzy mu nałożyć...
– Jakże to? – ozwał się Maćko obrzucając znów ponurym wejrzeniem całą gromadę ludzi.
– Wedle królewskiego rozkazania.
Po tych słowach zapadło milczenie.
– Szlachcic jest – rzekł wreszcie Maćko.
– To niech zaprzysięże na rycerską cześć, że stawi się na wszelki sąd.
– Poprzysięgnę na cześć! – zawołał Zbyszko.
– To dobrze. Jakoże was zowią?
Maćko wymienił nazwisko i herb.
– Jeśliście z dworu księżny Januszowej, to proście jej, by się wstawiła za wami do króla.
– Nie z dworu jesteśmy. Z Litwy od księcia Witolda jedziem. Bogdajeśmy byli nijakiego
dworu nie napotkali! Z tego to spotkania przyszło na chłopa nieszczęście.
I tu Maćko począł opowiadać, co się zdarzyło w gospodzie, więc mówił o spotkaniu dworu
księżnej i o ślubowaniu Zbyszkowym, ale w końcu chwycił go nagły gniew na Zbyszka, przez
którego nierozwagę popadli w tak ciężkie położenie, więc zwróciwszy się do niego zawołał:
– A bodajeś ty był legł pod Wilnem! Cóżeś ty sobie, warchlaku, myślał?
– Ba – rzekł Zbyszko – po ślubowaniu modliłem się do Pana Jezusa, by mi Niemców przysporzył
– i dań mu obiecałem, więc gdym pawie pióra, a przy nich opończę z czarnym krzyżem
ujrzał, zaraz jakowyś głos zawołał we mnie: „Bij w Niemca, bo to cud!” No – i skoczyłem
– kto by był nie skoczył?
– Słuchajcie – przerwał Powała. – Nie życzę ja wam złego, bo to widzę jasno, że ów młodzianek
więcej przez płochość przyrodzoną wiekowi niźli przez złość zawinił. Rad bym też
zgoła na jego uczynek nie baczyć i pojechać sobie dalej, jakoby się nic nie stało. Ale mógłbym
to tylko w takim razie uczynić, gdyby ów komtur obiecał, że się królowi nie poskarży.
Proście go o to: może i jemu żal się uczyni wyrostka.
– Wolej pójdę pod sąd, niźlibym się miał Krzyżakowi pokłonić! – zawołał Zbyszko. – Nie
przystoi to mojej czci szlacheckiej.
Na to Powała z Taczewa spojrzał na niego surowo i rzekł:
– Źle czynisz. Lepiej od ciebie starsi wiedzą, co przystoi, a co nie przystoi czci rycerskiej.
O mnie też ludzie słyszeli, a to ci powiadam, że gdybym taki uczynek popełnił, nie sromałbym
się o darowanie winy prosić.
Zbyszko zawstydził się, ale rzuciwszy wokół oczyma odrzekł:
– Tu ziemia równa, byle ją trochę udeptać. Niźli Niemca przepraszać, wolej bym się z nim
potykał konną albo pieszą, na śmierć albo niewolę.
– Głupiś! – przerwał Maćko. – Jakże to z posłem będzie się potykał? Ni tobie z nim, ni jemu
z takim chłystkiem!
Tu zwrócił się do Powały:
– Wybaczcie, szlachetny panie. Do reszty rozwydrzyło mi się chłopisko przez wojnę, ale
lepiej niech do Niemca nie gada, bo jeszcze by go zwymyślał. Ja będę gadał, ja będę prosił, a
jeśliby po skończonym posłowaniu chciał się ów komtur w ogrodzieńcu samowtór potykać, to
i ja mu stanę.
– Wielkiego rodu to jest rycerz, który nie każdemu stanie – odrzekł Powała.
30
– Jakże? Albo to ja pasa i ostróg nie noszę? Mnie choćby i książę może stanąć.
– Prawda jest, ale mu o tym nie mówcie, chybaby sam wspomniał, bo się boję, żeby się na
was nie zawziął. No, niech was tam Bóg wspomaga.
– Pójdę za cię oczyma świecić – rzekł do Zbyszka Maćko – ale poczekaj!
I to rzekłszy zbliżył się do Krzyżaka, który zatrzymawszy się o kilka kroków, siedział nieruchomie
na swym ogromnym jak wielbłąd koniu, podobny do odlanego z żelaza posągu, i
słuchał z największą obojętnością poprzedniej rozmowy. Maćko podczas długich lat wojny
nauczył się nieco po niemiecku, więc począł teraz tłumaczyć komturowi w jego rodowitym
języku, co się stało, składać winę na młody wiek i porywczy umysł chłopca, któremu wydawało
się, że to sam Bóg zesłał mu rycerza z pawim czubem, a wreszcie prosić o darowanie
Zbyszkowi winy.
A twarz komtura ani drgnęła. Sztywny i wyprostowany, z podniesioną głową, spoglądał na
mówiącego Maćka swymi stalowymi oczyma tak obojętnie, a zarazem i pogardliwie, jakby
spoglądał nie na rycerza i nawet nie na człowieka, ale na kołek w płocie. Włodyka z Bogdańca
dostrzegł to i lubo słowa jego nie przestały być dworne, dusza poczęła się w nim widocznie
burzyć; mówił z coraz większym przymusem, a na ogorzałych policzkach pokazały się mu
rumieńce. Widocznym było, że wobec tej zimnej pychy walczył ze sobą, by nie zazgrzytać
zębami i nie wybuchnąć okropnie.
Powała zaś spostrzegł to i mając dobre serce postanowił mu przyjść w pomoc. I on szukając
za młodych lat na dworach: węgierskim, rakuskim, burgundzkim i czeskim, różnych rycerskich
przygód, które szeroko rozsławiły jego imię, wyuczył się był po niemiecku, więc
teraz ozwał się w tym języku do Maćka głosem pojednawczym i umyślnie żartobliwym:
– Widzicie, panie, że szlachetny komtur mniema, że cała sprawa nawet i słowa jednego
niewarta. Nie tylko w naszym Królestwie, ale i wszędzie wyrostkowie bywają niespełna rozumu,
ale taki rycerz z dziećmi nie wojuje ni mieczem, ni prawem.
Na to Lichtenstein wydął swe płowe wąsy i nie rzekłszy ani słowa ruszył koniem przed
siebie, pomijając Maćka i Zbyszka.
A im gniew szalony począł podnosić włosy pod hełmami, a ręce drżały im ku mieczom.
– Czekaj, krzyżacka mać – mówił przez zaciśnięte zęby starszy rycerz z Bogdańca – teraz
ja ci będę ślubował i znajdę cię, byleś posłować przestał.
Lecz Powała, któremu serce poczęło również zapływać krwią, rzekł:
– To potem. Niech teraz księżna przemówi za wami, bo inaczej gorze chłopcu.
To rzekłszy pojechał za Krzyżakiem, zatrzymał go i przez czas jakiś rozmawiali z ożywieniem.
I Maćko, i Zbyszko zauważyli, że rycerz niemiecki nie spoglądał jednakże na Powałę z
twarzą tak dumną jak na nich – a to ich do większej jeszcze złości przywiodło. Po chwili Powała
zawrócił ku nim i poczekawszy chwilę, by się Krzyżak oddalił, rzekł im:
– Mówiłem za wami, ale to nieużyty człek. Powiada, że tylko w takim razie się nie poskarży,
jeśli uczynicie to, czego będzie chciał...
– Czego chce?
– Powiedział tak: „Ja zatrzymam się, by księżnę mazowiecką powitać: niech, prawi, nadjadą,
niech zlazą z koni, niech zdejmą hełmy – i z ziemi, z gołymi głowami mnie proszą, wówczas
odpowiem.”
Tu spojrzał Powała bystro na Zbyszka i dodał:
– Ciężko to ludziom szlachetnego rodu... rozumiem – ale muszę cię przestrzec, że jeśli tego
nie uczynisz, kto wie, co cię czeka: może katowski miecz.
Twarze Maćka i Zbyszka uczyniły się jakby kamienne. Nastało znów milczenie.
– No i co? – spytał Powała.
A Zbyszko odrzekł spokojnie i z taką powagą, jakby mu przez tę jedną chwilę dwadzieścia
lat przybyło:
– A cóż! Moc boska nad ludźmi!
31
– Jak to?
– Tak, że chociażbym miał dwie głowy i choćby mi kat obydwie miał uciąć – jedną mam
cześć, której mi pohańbić nie wolno.
Na to spoważniał Powała i zwróciwszy się do Maćka spytał jeszcze:
– A wy co powiadacie?
– Ja powiadam – odrzekł posępnie Maćko – żem tego chłopa od małości wypiastował... Na
nim też stoi nasz ród, bom stary – ale tego on uczynić nie może, choćby miał sczeznąć.
Tu sroga twarz poczęła mu drgać i nagle miłość do bratanka wybuchnęła w nim z taką siłą,
że chwycił go w swoje okute żelazem ręce i począł wołać:
– Zbyszku! Zbyszku!
A młody rycerz aż zadziwił się i oddawszy stryjcowi uścisk rzekł:
– Aj! tom nie wiedział, że mnie tak miłujecie!...
– Widzę, żeście prawi rycerze – rzekł wzruszony Powała – a skoro młody przysiągł mi na
cześć, że się stawi, to go nie będę więził; takim jak wy ludziom można zaufać. Bądźcie też
dobrej myśli. Niemiec w Tyńcu z dzionek zabawi, więc ja króla prędzej obaczę i tak mu
sprawę opowiem, żeby go jak najmniej rozsierdzić. Szczęście, żem zdążył kopię przyłapać –
wielkie szczęście!
Lecz Zbyszko rzekł:
– Jeśli już koniecznie mam głowę dać, to niechbym miał przynajmniej tę uciechę, żem
Krzyżakowi gnaty połamał.
– Że też to swojej czci potrafisz bronić, a tego nie rozumiesz, że na cały nasz naród hańbę
byś ściągnął! – odparł niecierpliwie Powała.
– Rozumieć, to ja rozumiem – rzekł Zbyszko – ale dlatego mi i żal...
Powała zaś zwrócił się do Maćka:
– Wiecie, panie, jeśli temu wyrostkowi uda się jakowym sposobem wykręcić, powinniście
mu kaptur na głowę założyć, jako czynią sokołom. Inaczej nie skończy on własną śmiercią.
– Udałoby się mu wykręcić, gdybyście wy, panie, chcieli zataić przed królem to, co się
przygodziło.
– A z Niemcem cóż uczynim? Języka mu przecież na węzeł nie zawiążę.
– Prawda! Prawda!...
Tak rozmawiając ruszyli z powrotem ku dworowi księżny. Słudzy Powały, którzy przedtem
pomieszani byli z ludźmi Lichtensteina, jechali teraz za nimi. Z dala widać było wśród
mazowieckich czapek chwiejące się w powiewie pawie pióra Krzyżaka i jego jasny, świecący
w słońcu hełm.
– Dziwna to jest natura krzyżacka – ozwał się jakby w zamyśleniu rycerz z Taczewa. –
Gdy z Krzyżakiem źle, będzie ci wyrozumiały jak franciszkanin, pokorny jak jagnię i słodki
jak miód – tak że lepszego na świecie nie znajdzie. Ale niech jeno poczuje za sobą moc – nikt
ci się więcej nie napuszy i u nikogo nie znajdziesz mniej zmiłowania. Widać Pan Jezus dał im
krzemienie zamiast serc. Przypatrywałem ja się przeróżnym narodom i nieraz widziałem, jako
prawy rycerz oszczędzi drugiego, który jest słabszy, mówiąc sobie: „Nie przybędzie mi czci,
skoro leżącego potratuję.” A Krzyżak wtedy właśnie najzawziętszy. Dzierżże go za łeb i nie
puszczaj, bo inaczej gorze ci! Oto i ów poseł! – zaraz chciał nie tylko waszego przeproszenia,
ale i waszej hańby. Ale rad jestem, że tego nie będzie.
– Niedoczekanie jego! – zawołał Zbyszko.
– Miarkujcie też, żeby frasunku po was nie poznał, bo zaraz by się ucieszył.
Po tych słowach dojechali do orszaku i połączyli się z dworem księżny. Poseł krzyżacki ujrzawszy
ich przybrał natychmiast wyraz pychy i wzgardy, lecz oni zdawali się go wcale nie
widzieć. Zbyszko stanął od strony Danusi i jął wesoło mówić jej, że ze wzgórza widać już
dobrze Kraków, Maćko zaś opowiadał jednemu z rybałtów o nadzwyczajnej sile pana z Taczewa,
który przyłamał kopię w ręku Zbyszka jak suchy badyl.
32
– A po coże ją przyłomił? – spytał rybałt.
– Bo się chłopak do Niemca złożył, ale jedno dla śmiechu.
Rybałtowi, który był szlachcic i człek obyty, nie wydał się taki żart zbyt przystojnym, ale
widząc, że Maćko mówi o nim lekko, nie brał go także do serca. Tymczasem Niemca poczęło
takie zachowanie się korcić. Raz i drugi spojrzał na Zbyszka, potem na Maćka: wreszcie zrozumiał,
że z koni nie zsiędą i że umyślnie na niego nie zważają. Wówczas błysnęło mu coś w
oczach jakby stalą – i zaraz począł się żegnać...
W chwili zaś gdy ruszył, pan z Taczewa nie mógł się powstrzymać i rzekł mu na rozstaniu:
– Jedźcie śmiele, mężny rycerzu. Kraj to spokojny i nikt na was ni napadnie, chyba jakowy
dzieciak krotofilny....
– Choć dziwne są obyczaje w tym kraju, nie obrony, ale towarzystwa waszego szukałem –
odparł Lichtenstein – jakoż tuszę, że się jeszcze spotkamy i na tutejszym dworze, i gdzie indziej...
W ostatnich słowach brzmiała jakby ukryta groźba, dlatego Powała odrzekł poważnie:
– Bóg to da...
To powiedziawszy skłonił się i odwrócił, po czym wzruszył ramionami i rzekł półgłosem,
tak jednak, aby go najbliżsi słyszeli:
– Chuchraku! Zdjąłbym cię z kulbaki ostrzem kopii i przez trzy pacierze dzierżył w powietrzu!
I począł rozmawiać z księżną, którą znał dobrze. Anna Danuta pytała go, co robi na gościńcu,
on zaś oznajmił jej, że jeździ z królewskiego rozkazania, by utrzymać bezpieczeństwo
w okolicy, w której z powodu wielkiej liczby gości ściągających zewsząd do Krakowa, łatwo
jakowaś zwada zdarzyć się może. I na dowód przytoczył to, czego przed chwilą sam był
świadkiem. Pomyślawszy jednak, że o orędownictwo księżny za Zbyszkiem dość będzie czasu
prosić wówczas, gdy okaże się tego potrzeba, nie nadawał zajściu zbyt wielkiego znaczenia
nie chcąc psuć wesołości. Jakoż księżna śmiała się nawet ze Zbyszka, że mu tak pilno było do
pawich czubów – inni zaś dowiedziawszy się o przyłamaniu kopii, podziwiali pana z Taczewa,
że tak łatwo to jedną ręką uczynił...
On zaś chełpliwym nieco będąc cieszył się w sercu, że go sławią, i sam wreszcie począł
opowiadać o swoich czynach, które głośnym uczyniły imię jego szczególniej w Burgundii, na
dworze Filipa Śmiałego. Raz on tam w czasie turnieju chwycił, po skruszeniu kopii, pewnego
rycerza ardeńskiego wpół, wywlókł go z kulbaki i wyrzucił na wysokość kopii w górę, chociaż
Ardeńczyk cały był w żelazo zakuty. Filip Śmiały ofiarował mu za to złoty łańcuch, a
księżna aksamitny trzewiczek, który on odtąd na hełmie nosi.
Słysząc to wszyscy wpadli w wielkie zdumienie, z wyjątkiem Mikołaja z Długolasu, którzy
rzekł:
– Nie ma już w dzisiejszych zniewieściałych czasach takich mężów, jacy bywali za mojej
młodości, albo takich, o jakich ojciec mój mi opowiadał. Zdarzy się teraz szlachcicowi rozedrzeć
pancerz, naciągnąć kuszę bez korby albo skręcić między palcami tasak żelazny, to się
już mocarzem powiada i nad innych się wynosi. A drzewiej czyniły to i dziewki.
– Nie przeciwię ja się temu, że dawniej byli luzie tężsi – odpowiedział Powała – ale znajdą
się i dziś chłopy krzepkie. Mnie Pan Jezus siły w kościach nie poskąpił, wszelako nie powiadam
się najmocniejszych w tym Królestwie. Widziałeś waść kiedy Zawiszę z Garbowa? Ten
by mnie zmógł.
– Widziałem. Bary u niego tak szerokie jak wał od krakowskiego dzwonu.
– A Dobko z Oleśnicy? Raz on na turnieju, który Krzyżacy w Toruniu wyprawili, rozciągnął
dwunastu rycerzy z wielką chwałą dla siebie i dla naszego narodu...
– Ale nasz Mazur Staszko Ciołek tęższy był, panie, i od was, i od Zawiszy, i od Dobka.
Powiadali o nim, że wziąwszy w garść świeży kołek sok z niego wyciskał.1
1 Historyczne.
33
– Sok ja też wycisnę! – zawołał Zbyszko.
I nim go kto poprosił o próbę, skoczył na brzeg drogi, udarł sporą gałąź z drzewa, a następnie
ścisnął ją za koniec w oczach księżny i Danusi tak silnie, że sok począł istotnie kapać
kroplami na drogę.
– Aj, Jezu! – zawołała na ten widok Ofka z Jarząbkowa – nie chadzajże na wojnę, bo
szkoda by była, żeby taki zginął przed ożenkiem...
– Szkoda by! – powtórzył zasępiwszy się nagle Maćko.
Lecz Mikołaj z Długolasu począł się śmiać, a z nim i księżna. Inni wszelako wychwalali w
głos siłę Zbyszkową, że zaś w owych czasach żelazną rękę ceniono nad wszystkie inne przymioty,
więc panny wołały na Danuśkę: „Raduj się!” – ona zaś rada była, chociaż nie rozumiała
dobrze, co jej przyjść może z tego kawałka wyciśniętego drzewa. Zbyszko zapomniawszy
całkiem o Krzyżaku spoglądał tak górnie, iż Mikołaj z Długolasu pragnąc przywieść go
do pomiarkowania rzekł:
– Próżno byś puszył się, bo są lepsi od ciebie. Jam tego nie widział, ale ojciec mój był
świadkiem czegoś lepszego, co przygodziło się na dworze Karola, cesarza rzymskiego. Pojechał
do niego w odwiedziny nasz król Kazimierz z wielu dworzany, między którymi był właśnie
i ów słynny z mocy Staszko Ciołek, syn wojewody Andrzeja. Pocznie się tedy raz chełpić
cesarz, że ma między swoimi ludźmi pewnego Czecha, który niedźwiedzia wpół obłapiwszy,
na miejscu go udusi. Dopieroż wyprawili widowisko i Czech dwóch niedźwiedzi po kolei
udusił. Bardzo się tym zafrasował nasz król, żeby ze wstydem nie odjechać, i rzeknie: „Ale
mój Ciołek nie da mu się pohańbić.” Naznaczyli, że za trzy dni będą się zmagać. Nazjeżdżało
się pań i rycerzy znacznych, a po trzech dniach chycili się Czech z Ciołkiem na zamkowym
dworzyszczu; ale niedługo tego było, bo ledwie się objęli, przełomił Ciołek Czechowi krzyż,
pokruszył wszystkie żebra i dopiero nieżywego z wielką chwałą królewską, z rąk wypuścił.2
Tenże, przezwan od tej pory Łomignatem, raz dzwon wielki na wieżę sam jeden zaniósł, którego
dwudziestu mieszczan z miejsca ruszyć nie mogło.3
– A ile mu było roków? – pytał Zbyszko.
– Młody był!
Tymczasem Powała z Taczewa jadąc po prawej stronie przy księżnie pochylił się wreszcie
do jej ucha i powiedział całą prawdę o ważności przygody, a zarazem prosił ją, by go poparła,
gdy się będzie wstawiał za Zbyszkiem, który ciężko może za swój postępek odpowiadać.
Księżna, której się Zbyszko podobał, przyjęła tę wiadomość z smutkiem i zaniepokoiła się
bardzo.
– Biskup krakowski rad mnie widzi – rzekł Powała – to może go uproszę i królowę też, ale
im więcej będzie orędowników, tym będzie dla młodziaszka lepiej...
– Byle królowa za nim się ujęła, włos mu z głowy nie spadnie – rzekła Anna Danuta – bo
król ją i za świątobliwość, i za wiano czci wielce, a szczególniej teraz, gdy zdjęta jest z niej
hańba bezpłodności. Ale jest przecie w Krakowie umiłowana siostra królewska księżna Ziemowitowa
– do niej się udajcie. Ja też uczynię, co będę mogła, ale ona mu rodzona, a ja stryjeczna.
– Kocha król i was, miłościwa pani.
– Ej, nie tak – odrzekła z pewnym smutkiem księżna – dla mnie ogniwko, dla niej cały
łańcuch; dla mnie liszka, dla niej soból. Nikogo z rodzonych nie miłuje król tak jak Aleksandrę.
Nie ma takiego dnia, żeby z próżnymi rękoma odeszła...
Tak rozmawiając zbliżyli się do Krakowa. Gościniec, rojny od samego Tyńca, zaroił się
jeszcze bardziej. Spotykali ziemian ciągnących do miasta na czele pachołków, czasem w
zbrojach, czasem w letnich szatach i słomianych kapeluszach. Niektórzy jechali konno, niektórzy
koleśno, z żonami i córkami, które chciały widzieć zapowiadane z dawna gonitwy.
2 Historyczne.
3 Historyczne.
34
Miejscami cały gościniec zawalony był przez wozy kupców, którym nie wolno było omijać
Krakowa, by nie pozbawić miasta licznych opłat. Wieziono na tych wozach sól, wosk, zboża,
ryby, skóry bydlęce, konopie, drzewo. Inne szły z miasta ładowne suknem, beczkami piwa i
przeróżnym miejskim towarem. Kraków było już widać dobrze: ogrody królewskie, pańskie i
mieszczańskie, otaczające zewsząd miasto, za nimi mury i wieże kościołów. Im było bliżej,
tym ruch czynił się większy, a przy bramach trudno było wśród ogólnego skrzętu przejechać.
– To miasto! nie masz chyba takiego drugiego na świecie – rzekł Maćko.
– Zawsze jakoby jarmark – odrzekł jeden z rybałtów. – Dawnoście tu byli, panie?
– Dawno. I dziwuję się, jakobym je pierwszy raz widział, gdyż z dzikich krajów przyjeżdżamy.
– Mówią, że Kraków okrutnie urósł od króla Jagiełły.
Była to prawda: od czasu wstąpienia na tron wielkiego księcia Litwy niezmierzone kraje
litewskie i ruskie otwarte zostały dla krakowskiego handlu, wskutek czego miasto z dnia na
dzień porastało w ludność, w dostatki, w budowle – i czyniło się jednym ze znaczniejszych w
świecie...
– Krzyżackie miasta też zacne – ozwał się znów gruby rybałt.
– By jeno się do nich dostać – odpowiedział Maćko. – Byłby łup godny!
Lecz Powała myślał o czym innym, mianowicie, że młody Zbyszko, który tylko przez głupią
zapalczywość zawinił, idzie jednak jak wilkowi w gardziel. Pan z Taczewa, srogi i zawzięty
w czasie wojny, miał jednak w swych potężnych piersiach prawdziwie gołębie serce –
że zaś lepiej rozumiał od innych, co winowajcę czeka, więc zdjęła go nad nim litość...
– Waguję się i waguję – rzekł znów do księżny – czy mówić królowi, co się stało, czy nie
mówić. Jeśli Krzyżak się nie poskarży, to i nijakiej sprawy nie będzie, ale jeśli się ma skarżyć,
to może by lepiej wszystko pierwej powiedzieć, by pan nagłym gniewem nie zagorzał...
– Krzyżak jak może kogo zgubić, to zgubi – odrzekła księżna – ale ja przedtem rzekę młodzieńcowi,
żeby do naszego dworu przystał. Może też król nie tak srodze dworzanina naszego
ukarze.
To rzekłszy zawołała Zbyszka, który dowiedziawszy się, o co idzie, zeskoczył z konia,
podjął ją pod nogi i z największą radością zgodził się być jej dworzaninem, nie tyle dla większego
bezpieczeństwa, ile dlatego, że w ten sposób mógł blisko Danusi pozostać...
Powała zaś spytał tymczasem Maćka:
– A gdzie zamieszkacie?
– W gospodzie.
– W gospodach z dawna nie masz żadnego miejsca.
– To pójdziem do kupca znajomka, Amyleja, może nas przenocuje...
– A ja wam powiem tak: pójdźcie w gościnę do mnie. Bratanek wasz mógłby z dworzany
księżny na zamku zamieszkać, ale lepiej mu będzie nie być królowi pod ręką. Co się w pierwszym
gniewie uczyni, tego się w drugim nie uczyni. Pewnie się przy tym rozdzielicie dostatkiem,
wozami i służbą, a na to potrzeba czasu. Wiecie! – dobrze wam u mnie będzie i przezpiecznie.
Maćko, lubo zaniepokoił się trochę tym, że Powała tak o ich bezpieczeństwie myśli, podziękował
z wielką wdzięcznością i wjechali do miasta. Lecz tu obaj ze Zbyszkiem zapomnieli
znów na chwilę o troskach na widok cudów, które ich otoczyły. Na Litwie i na pograniczu
widzieli tylko pojedyncze zamki, a z miast znaczniejszych jedno Wilno – źle pobudowane
i spalone, całe w popiele i gruzach, tu zaś kamienice kupieckie częstokroć okazalsze
były od tamtejszego wielkoksiążęcego zamku. Wiele domów było wprawdzie drewnianych,
ale i te dziwiły wyniosłością ścian i dachów oraz oknami ze szklanych gomółek pooprawianych
w ołów, które odbijały tak blaski zachodzącego słońca, że można było mniemać, iż w
domu jest pożar. W ulicach bliższych rynku pełno było jednak dworzyszcz z czerwonej cegły
albo zgoła kamiennych, wysokich, ozdobionych przystawkami i czarnym krzyżowaniem po
35
ścianach. Stały jedne obok drugich jak żołnierze w szyku, niektóre szerokie, drugie wąskie na
dziewięć łokci, ale strzeliste, ze sklepionymi sieniami – często ze znakiem Bożej Męki lub z
obrazem Najświętszej Panny nad bramą. Były ulice, na których widać było dwa szeregi domów,
nad nimi pas nieba, na dole drogę całkiem wymoszczoną kamieniami, a po obu bokach,
jak okiem dojrzeć, składy i składy – sowite – pełne najprzedniejszych, częstokroć dziwnych
albo zupełnie nieznanych towarów, na które przywykły do ciągłej wojny i brania łupu Maćko
spoglądał jednak nieco łakomym okiem. Lecz w jeszcze większy podziw wprowadziły obydwóch
gmachy publiczne: kościół Panny Marii w Rynku, sukiennice, ratusz z olbrzymią piwnicą,
w której sprzedawano piwo świdnickie, dżinghus, toż inne kościoły, toż składy sukna,
toż ogromne mercatorium przeznaczone dla kupców zagranicznych, toż budynek, w którym
zamykano wagę miejską, toż postrzygalnie, łaźnie, topnie miedzi, topnie wosku, złota i srebra,
browary, całe góry beczek koło tak zwanego Schrotamtu – słowem, dostatki i bogactwa,
których nie obyty z miastem człowiek, choćby zamożny właściciel „grodku”, wyobrazić sobie
nawet nie umiał...
Powała zaprowadził Maćka i Zbyszka do swego domostwa przy ulicy Św. Anny, kazał im
dać izbę obszerną, polecił ich swym giermkom, sam zaś udał się na zamek, z którego wrócił
na wieczerzę dość późną nocą. Wraz z nim przybyło kilku jego przyjaciół – i używając obficie
na winie i mięsie ucztowali wesoło, sam tylko gospodarz był jakiś zatroskany – a gdy
wreszcie goście porozchodzili się do domów, rzekł do Maćka:
– Gadałem z jednym kanonikiem, biegłym w piśmie i w prawie, któren powiada, że zniewaga
posła to sprawa gardłowa. Proścież tedy Boga, by się Krzyżak nie skarżył...
Usłyszawszy to obaj rycerze, lubo przy uczcie przebrali nieco miarę, jednakże udali się na
spoczynek nie z tak już wesołym sercem. Maćko nie mógł nawet zasnąć i po niejakim czasie,
gdy się już pokładli, ozwał się do bratańca:
– Zbyszku?
– A co?
– Bo tak pomiarkowawszy wszystko, myślę wszelako, że ci głowę utną.
– Myślicie? – spytał Zbyszko sennym głosem.
I obróciwszy się do ściany zasnął smaczno, gdyż był utrudzon drogą...
36
Rozdział
piąty
Następnego dnia obaj rycerze z Bogdańca wraz z Powałą udali się na ranną mszę do katedry,
tak dla nabożeństwa, jak i dlatego, by widzieć dwór i gości, którzy schodzili się na zamek.
Jakoż po drodze już Powała spotkał mnóstwo znajomych, a między nimi wielu rycerzy
sławnych w kraju i za granicą, na których z podziwem patrzył młody Zbyszko obiecując sobie
w duszy, że jeśli sprawa z Lichtensteinem ujdzie mu na sucho, to będzie się starał im wyrównać
w męstwie i we wszystkich cnotach. Jeden z tych rycerzy, Toporczyk, krewny kasztelana
krakowskiego, powiedział im nowinę o powrocie z Rzymu Wojciecha Jastrzębca, scholastyka,
który jeździł do papieża Bonifacego IX z listem królewskim, zapraszającym na chrzciny
do Krakowa. Bonifacy przyjął zaprosiny, a jakkolwiek wyraził wątpliwość, czy będzie mógł
przybyć własną osobą, upoważnił posła, aby w jego imieniu trzymał do chrztu mające się
narodzić dziecię, a zarazem prosił, by w dowód osobliwszej jego miłości dla obojga królestwa
dziecku nadano imię Bonifacy lub Bonifacja.
Mówiono także o bliskim przyjeździe króla węgierskiego Zygmunta i spodziewano się go
na pewno. Zygmunt bowiem przyjeżdżał i proszony, i nieproszony, zawsze gdy zdarzyła się
sposobność jakowychś odwiedzin, uczt i gonitw, w których z zamiłowaniem brał udział pragnąc
zasłynąć po świecie i jako władca, i jako śpiewak, i jako jeden z pierwszych rycerzy.
Powała, Zawisza z Garbowa, Dobko z Oleśnicy, Naszan i inni podobnej miary mężowie z
uśmiechem wspominali sobie, jako za poprzednich bytności Zygmunta król Władysław prosił
ich po cichu, aby na turnieju nie nacierali zbyt ostro i oszczędzali „węgierskiego gościa”, którego
znana w świecie próżność była tak wielka, że w razie niepowodzenia wyciskała mu łzy z
oczu. Lecz największe zajęcie między rycerstwem budziły sprawy Witoldowe. Rozpowiadano
cuda o wspaniałości owej kolebki, ulanej ze szczerego srebra, którą od Witolda i żony jego
Anny przywieźli w darze kniazie i bojarzyni litewscy. Potworzyły się, jako zwykle przed nabożeństwem,
gromadki ludzi opowiadające sobie nowiny. W jednej z nich Maćko posłyszawszy
o kolebce zabrał głos i opisywał kosztowność daru, ale więcej jeszcze opowiadał o zamierzonej
ogromnej wyprawie Witolda przeciw Tatarom, gdyż zarzucano go o nią pytaniami.
Wyprawa była prawie gotowa, albowiem ogromne wojska ruszyły już na wschód Rusi; gdy
się zaś udała, rozciągnęłaby zwierzchnictwo króla Jagiełły niemal na pół świata, aż do nieznanych
głębin azjatyckich, po granice Persji i brzegi Aralu. Maćko, który poprzednio był
blisko osoby Witolda i mógł znać jego zamiary, umiał o nich rozpowiadać dokładnie, a nawet
i tak wymownie, że zanim zadzwoniono na mszę, przed wschodami katedry utworzył się naokół
niego krąg ciekawych. Szło – mówił – po prostu o wyprawę krzyżową. Sam Witold,
chociaż go piszą wielkim kniaziem, rządzi przecie Litwą z ramienia Jagiełły i jest tylko wielkorządcą,
zasługa więc spadnie na króla. I co za chwała będzie dla nowo ochrzczonej Litwy i
dla potęgi Polski, gdy połączone wojska poniosą Krzyż w takie strony, w których, jeśli
wspominają imię Zbawiciela, to chyba dlatego, by mu bluźnić, i w których nie postała dotąd
noga Polaka ni Litwina! Wypędzony Tochtamysz, gdy go polskie i litewskie wojska posadzą
na nowo na utraconym kapczackim tronie, uzna się „synem” króla Władysława i jako obiecał,
wraz z całą Złotą Ordą pokłoni się Krzyżowi.
37
Słuchano z natężeniem tych słów, lecz wielu nie wiedziało dobrze, o co chodzi, komu
Witold ma pomagać, przeciw komu wojować – więc niektórzy poczęli pytać:
– Powiadajcie wyraźnie, z kim wojna?
– Z kim? Z Tymurem Chromym – odrzekł Maćko.
Nastała chwila milczenia. O uszy rycerstwa zachodniego odbijały się wprawdzie niejednokrotnie
nazwy Ord Złotych, Sinych, Azowskich i rozmaitych innych, ale sprawy tatarskie i
wojny domowe między pojedynczymi Ordami nie były mu dobrze wiadome. Natomiast nie
znalazłbyś ani jednego człowieka w ówczesnej Europie, który by nie słyszał o straszliwym
Tymurze Chromym, czyli Tamerlanie, którego imię powtarzano z niemniejszą trwogą niż
niegdyś imię Attyli. Był to przecie „pan świata” i „pan czasów” – władca dwudziestu siedmiu
zawojowanych państw, władca Rusi Moskiewskiej, władca Sybiru, Chin po Indie, Bagdadu,
Ispahanu, Aleppu, Damaszku – którego cień padał przez piaski arabskie na Egipt, a przez
Bosfor na Cesarstwo Greckie – tępiciel ludzkiego rodzaju, potworny budowniczy piramid z
czaszek ludzkich, zwycięzca we wszystkich bitwach, niezwyciężony w żadnej, „pan dusz i
ciał”.
Tochtamysz przez niego posadzon jest na tronie Złotej i Sinej Ordy – i uznan „synem”.
Lecz gdy władztwo jego rozciągnęło się od Aralu do Krymu, przez więcej ziem, niż ich było
w reszcie Europy, „syn” chciał być władcą niepodległym – za co „jednym palcem” strasznego
ojca pozbawion tronu uciekł do litewskiego rządcy wzywając go o pomoc. Jego to właśnie
zamierzył Witold wprowadzić na powrót na państwo, ale aby to uczynić, trzeba się było
wpierw zmierzyć ze światowładnym Kulawcem.
Z tego też powodu imię jego silne na słuchaczach sprawiło wrażenie – i po chwili milczenia
jeden z najstarszych rycerzy, Wojciech z Jagłowa, rzekł:
– Nie z byle kim sprawa.
– A o byle co – ozwał się roztropnie Mikołaj z Długolasu. – Bo czy tam za dziesiątą ziemią
będzie Tochtamysz, czy jakowyś Kutłuk panował synom Beliala, cóż nam z tego przyjdzie?
– Tochtamysz wiarę chrześcijańską by przyjął – odpowiedział Maćko.
– Przyjąłby albo nie przyjął. Żali można psubratom wierzyć, którzy Chrystusa nie wyznawają?
– Lecz dla imienia Chrystusowego godzi się polec – odparł Powała.
– I dla czci rycerskiej – dodał Toporczyk, krewny kasztelana. – Są przecie między nami tacy,
którzy pójdą. Pan Spytko z Melsztyna młodą ma żonę i umiłowaną, a dlatego już do kniazia
Witolda pociągnął.
– Bo i nie dziwno – wtrącił Jaśko z Naszan – choćbyś miał najbezecniejszy grzech na duszy,
odpust za taką wojnę pewny i zbawienie pewne.
– A sława po wieki wieków – rzekł znów Powała z Taczewa. – Jak wojna, to wojna, a że
nie byle z kim, to lepiej. Tymur świat zawojował i ma dwadzieścia siedem królestw pod sobą.
Toż by była chwała dla naszego narodu, żebyśmy go starli.
– Dlaczegoby nie? – odrzekł Toporczyk – choćby i sto królestw posiadał, niech się go inni
boją, ale nie my! Godnie mówicie! Skrzyknąć by jeno z dziesięć tysięcy kopijników dobrych
– to i świat przejdziem.
– A któryż naród ma Chromego pokonać, jeśli nie nasz?...
Tak rozmawiali rycerze, a Zbyszko aż się zdziwił, że przedtem nigdy nie przyszła mu
ochota pociągnąć z Witoldem w dzikie stepy... Ale za czasu pobytu w Wilnie chciało mu się
widzieć Kraków, dwór, wziąć udział w gonitwach rycerskich, a teraz pomyślał, że tu znaleźć
może niesławę i sąd, tam zaś w najgorszym razie znalazłby śmierć pełną chwały...
Lecz stuletni Wojciech z Jagłowa, któremu ze starości trzęsła się już szyja, ale który rozum
miał odpowiedni wiekowi, oblał zimną wodą ochotę rycerzy:
– Głupiście – rzekł. – Żali to żaden z was nie słyszał, że wizerunek Chrystusów przemówił
do królowej, a jeżeli sam Zbawiciel do takiej dopuszcza ją poufałości, czemu by Duch Świę38
ty, który jest trzecią Trójcy osobą, miał na nią być mniej miłościw. Przez to ona przyszłe rzeczy
widzi, jakoby się przed nią działy, i mówiła tak...
Tu zatrzymał się i przez chwilę trząsł głową, a następnie rzekł:
– Zapomniałem, co powiedziała, ale zaraz sobie przypomnę.
I począł się namyślać, oni zaś czekali w skupieniu, albowiem powszechne było mniemanie,
że królowa widzi przyszłe zdarzenia.
– Aha! – rzekł wreszcie – jużem się obaczył! Królowa powiedziała, że gdyby wszystko rycerstwo
tutejsze poszło z kniaziem Witoldem na Chromego, tedy byłaby moc pogańska skruszona.
Ale to nie może być, dla niepoczciwości panów chrześcijańskich. Trzeba granic pilnować
i od Czechów, i od Węgrzynów, i od Zakonu, bo nikomu ufać nie można. Gdy zaś garść
jeno Polaków z Witoldem pójdzie, pokona go Tymur Kulawy albo jego wojewodowie, którzy
ćmom nieprzeliczonym przywodzą...
– Przecie teraz jest spokój – ozwał się Toporczyk – i sam Zakon daje podobno jakowąś
pomoc Witoldowi. Nie mogą nawet Krzyżacy inaczej uczynić, choćby dla wstydu – żeby Ojcu
Świętemu pokazać, iże z pogany walczyć gotowi. Prawią też dworscy, że Kuno Lichtenstein
nie tylko dla krzcin, ale i dla narad z królem tu bawi...
– A oto i on! – zawołał ze zdziwieniem Maćko.
– Prawda! – rzekł oglądają się Powała. – Dalibóg on! Krótko bawił u opata i musiał chyba
do dnia z Tyńca wyjechać.
– Jakoś mu było pilno – odrzekł posępnie Maćko.
Tymczasem Kuno Lichtenstein przeszedł koło nich. Maćko poznał go po krzyżu wyszytym
na płaszczu, ale on nie poznał ni jego, ni Zbyszka, gdyż widział ich poprzednio w hełmach, z
hełmu zaś, nawet przy otwartej przyłbicy, widać było tylko małą część twarzy rycerza. Przechodząc
skinął głową Powale z Taczewa i Toporczykowi, po czym wraz ze swymi giermkami
począł wstępować po schodach do katedry krokiem poważnym i pełnym majestatu.
Wtem ozwały się dzwony płosząc stada kawek i gołębi gnieżdżących się po wieżach, a zarazem
oznajmiając, iż msza niebawem się rozpocznie. Maćko i Zbyszko weszli razem z innymi
do kościoła, nieco zaniepokojeni szybkim powrotem Lichtensteina. Lecz starszy rycerz
niepokoił się więcej, albowiem uwagę młodszego pochłonął całkowicie dwór królewski.
Zbyszko nigdy w życiu nie widział nic równie świetnego jak ten kościół i to zebranie. Na
prawo i na lewo otaczali go najznakomitsi mężowie Królestwa, słynni w radzie lub boju.
Wielu, których rozum przeprowadził małżeństwo W. Księcia Litwy z cudną i młodziuchną
królową polską, już pomarło, ale niektórzy żyli jeszcze, i na tych spoglądano ze czcią nadzwyczajną.
Nie mógł się napatrzyć młody rycerz wspaniałej postaci Jaśka z Tęczyna, kasztelana
krakowskiego, w której łączyła się surowość z powagą i prawością; podziwiał mądre i
stateczne twarze innych rajców lub potężne oblicza rycerskie, z włosami równo przeciętymi
nad brwią, a spływającymi w długich kędziorach z boków głowy i z tyłu. Niektórzy nosili
siatki na głowach, niektórzy tylko przepaski utrzymujące w ładzie włosy. Goście zagraniczni,
posłowie króla rzymskiego, czescy, węgierscy i rakuscy, oraz ich przyboczni dziwili największą
wykwintnością ubiorów; kniazie i bojarzynowie litewscy przy boku króla zostający, pomimo
lata i gorących dni, mieli na sobie dla okazałości szuby podbite futrem kosztownym;
kniazie ruscy, w szatach sztywnych a szerokich, wyglądali na tle ścian i złoceń kościelnych
jak obrazy bizantyńskie. Lecz z największą ciekawością oczekiwał Zbyszko wejścia króla i
królowej i tłoczył się, ile mógł, ku stallom, za którymi w pobliżu ołtarza widać było dwie poduszki
z czerwonego aksamitu, królestwo bowiem słuchali mszy zawsze na klęczkach. Jakoż
nie czekano długo: król wszedł pierwszy drzwiami od zakrystii i zanim doszedł przed ołtarz,
można mu się było dobrze przypatrzyć. Włosy miał czarne, zwichrzone i rzedniejące nieco
nad czołem, długie, po bokach założone za uszy, twarz smagłą, całkiem ogoloną, nos garbaty
i dość spiczasty, koło ust zmarszczki, oczki czarne, małe, świecące, którymi rzucał na
wszystkie strony, jakby chciał, zanim dojdzie przed ołtarz, porachować wszystkich ludzi w
39
kościele. Oblicze jego miało wyraz dobrotliwy, ale zarazem i czujny, człowieka, który wyniesion
przez fortunę nad własne spodziewanie, musi myśleć ustawicznie o tym, czy jego postępki
odpowiadają godności, i który obawia się złośliwych przygan. Ale właśnie dlatego była
w jego twarzy i ruchach jakby pewna niecierpliwość. Łatwo było odgadnąć, że gniew jego
musi być nagły, straszny i że jest to zawsze ten sam książę, który swego czasu, zniecierpliwiony
matactwami Krzyżaków, wołał do ich wysłanników: „Ty do mnie z pergaminem, a ja
do ciebie z dzidą!”
Lecz już teraz tę przyrodzoną zapalczywość hamowała wielka i szczera pobożność. Nie
tylko świeżo nawróceni kniazie litewscy, ale i pobożni z dziada pradziada wielmoże polscy
budowali się widokiem króla w kościele. Często on odrzuciwszy poduszkę klękał dla większego
umartwienia na gołych kamieniach; często wzniósłszy ręce do góry trzymał je wzniesione
dopóty, dopóki mu same nie opadły ze zmęczenia. Słuchał najmniej trzech mszy dziennie
i słuchał ich niemal z chciwością. Odkrycie kielicha i odgłos dzwonka na Podniesienie
napełniały zawsze duszę jego uniesieniem, zachwytem, rozkoszą i przestrachem. Po skończonej
mszy wychodził z kościoła jakby zbudzon ze snu, uspokojony, łagodny, i dworzanie
wcześnie zwiedzieli się, że wówczas najlepiej jest go prosić czy o przebaczenie, czy o dary.
Jadwiga weszła przez drzwi od zakrystii. Ujrzawszy ją rycerze bliżsi stallów, jakkolwiek
msza się jeszcze nie zaczęła, poklękali natychmiast, mimo woli oddając jej cześć jak świętej.
Zbyszko uczynił to samo, albowiem w całym tym zgromadzeniu nikt nie wątpił, że ma naprawdę
przed sobą świętą, której obrazy będą zdobiły z czasem ołtarze kościelne. Szczególniej
od kilku lat, surowe, pokutnicze życie Jadwigi sprawiło, że obok czci, winnej królowej,
oddawano jej cześć niemal religijną. Z ust do ust między panami i ludem chodziły głosy o
cudach spełnianych przez królowę. Mówiono, iż dotknięcie jej dłoni leczyło chorych: ludzie
pozbawieni władzy w rękach i nogach odzyskiwali ją po włożeniu starych szat królowej. Wiarogodni
świadkowie zapewniali, iż słyszeli na własne uszy, jak raz Chrystus przemówił do
niej z ołtarza. Czcili ją na klęczkach monarchowie zagraniczni, czcił i obawiał się ją obrazić
nawet hardy Zakon krzyżacki. Papież Bonifacy IX nazywał ją świątobliwą i wybraną córką
Kościoła. Świat patrzał na jej postępki i pamiętał, że to dziecię domu Andegaweńskiego i
polskich Piastów, że ta córka potężnego Ludwika, wychowanka najświetniejszego dworu, a
wreszcie najpiękniejsza z dziewic na ziemi, zrzekła się szczęścia, zrzekła się pierwszej dziewiczej
miłości i poślubiła jako królowa „dzikiego” księcia Litwy, aby wraz z nim skłonić do
stóp Krzyża ostatni pogański naród w Europie. Czego nie dokazały siły wszystkich Niemców,
potęga Zakonu, wyprawy krzyżowe, morze przelanej krwi – tego dokazało jedno jej słowo.
Nigdy chwała apostolstwa nie opromieniła młodszego i cudniejszego czoła – nigdy apostolstwo
nie połączyło się z takim poświęceniem – nigdy niewieścia piękność nie zaświeciła taką
anielską dobrocią i takim cichym smutkiem.
Opiewali ją też minstrele na wszystkich dworach Europy; zjeżdżali się do Krakowa rycerze
z najodleglejszych ziem, by widzieć tę polską królowę, kochał ją jak źrenicę oka jej własny
naród, któremu przez związek z Jagiełłą przymnożyła potęgi i sławy. Jedna tylko wielka troska
zaciążyła nad nią i nad narodem – oto tej wybrance swojej Bóg odmawiał przez długie
lata potomstwa.
Lecz gdy nareszcie i ta niedola minęła, radosna wieść o uproszonym błogosławieństwie
rozbiegła się jak błyskawica od Bałtyku po Morze Czarne, po Karpaty i napełnia weselem
wszystkie ludy olbrzymiego państwa. Z wyjątkiem stolicy krzyżackiej przyjęto ją radośnie
nawet po dworach zagranicznych. W Rzymie śpiewano Te Deum. W ziemiach polskich
utrwaliło się ostatecznie mniemanie, że o co „święta pani” Boga poprosi, to stanie się nieodmiennie.
Przychodzili więc do niej ludzie błagać, by uprosiła im zdrowie, przychodzili wysłańcy od
ziem i powiatów, by w miarę potrzeby modliła się to o deszcz, to o pogodę na żniwa, to o
szczęśliwą kośbę, to o pomyślne miodobranie, to o obfitość ryby w jeziorach, to o zwierza w
40
lasach. Groźni rycerze z nadgranicznych zamków i gródków, którzy przyjętym od Niemców
zwyczajem trudnili się zbójnictwem lub wojną między sobą, na jedno jej napomnienie wkładali
miecze do pochew, puszczali jeńców bez okupu, zwracali zagarnięte stada i podawali
sobie dłonie do zgody. Wszelka niedola, wszelkie ubóstwo cisnęło się do bram krakowskiego
zamku. Czysty duch jej przenikał w serca ludzkie, łagodził los niewolników, dumę panów,
surowość sędziów i unosił się jak świt szczęścia, jak anioł sprawiedliwości i spokoju nad całą
krainą.
Wszyscy też z bijącymi sercami oczekiwali dnia błogosławieństwa.
Rycerze pilnie spoglądali na postać królowej, aby z jej kształtów wywnioskować, jak długo
przyjdzie im czekać na przyszłego dziedzica lub przyszłą dziedziczkę tronu. Ksiądz biskup
krakowski Wysz, który był zarazem najbieglejszym w kraju, a słynnym i za granicą lekarzem,
nie zapowiadał jeszcze rychłego połogu, jeśli zaś czyniono przygotowania, to dlatego, że
zwyczajem wieku było rozpoczynać wszelkie uroczystości jak najwcześniej, a przeciągać je
przez całe tygodnie. Jakoż postać pani, lubo podana nieco naprzód, zachowała dotychczas
dawną wysmukłość. Odzież nosiła aż nazbyt prostą. Niegdyś – wychowana na świetnym
dworze i piękniejsza od wszystkich współczesnych księżniczek – kochała się w kosztownych
tkaninach, w łańcuchach, perłach, w złotych manelach i pierścieniach, obecnie – a nawet od
lat już kilku – nie tylko nosiła szaty mniszki, ale przysłaniała nawet i twarz z obawy, by myśl
o własnej piękności nie wzbudziła w niej pychy światowej. Próżno Jagiełło dowiedziawszy
się o odmiennym jej stanie polecił w uniesieniu radości, by łożnicę przyozdobiła złotogłowiem,
bisiorem i klejnotami. Odpowiedziała, że wyrzekłszy się z dawna okazałości pamięta,
iż pora złogów bywa częstokroć porą śmierci, a więc nie wśród klejnotów, ale w cichej pokorze
powinna przyjąć łaskę, którą ją Bóg nawiedza.
Złoto i klejnoty szły tymczasem na Akademię lub na wysyłanie nowo ochrzczonej młodzieży
litewskiej do zagranicznych uniwersytetów.
Królowa zgodziła się tylko w tym zmienić zakonny pozór, iż od czasu jak nadzieja macierzyństwa
stała się zupełną pewnością, nie przysłaniała więcej twarzy słusznie mniemając, że
nie przystoi jej od tej chwili strój pokutnicy...
Jakoż wszystkie oczy spoczęły teraz z miłością na tym cudnym obliczu, któremu ni złoto,
ni drogie kamienie nie mogły przydać ozdoby. Królowa szła zwolna od drzwi zakrystii ku
ołtarzowi mając oczy wzniesione do góry, w jednej ręce książkę, w drugiej różaniec. Zbyszko
ujrzał liliową twarz, niebieskie źrenice, rysy po prostu anielskie, pełne spokoju, dobroci, miłosierdzia,
i serce poczęło mu bić jak młotem. Wiedział on, że z rozkazania Bożego powinien
kochać i swego króla, i swoją królową, i miłował ich po swojemu, ale teraz serce zawrzało mu
nagle miłością wielką, która powstaje nie z nakazu, ale bucha sama przez nią jak płomień, a
jest zarazem i czcią największą, i pokorą, i chęcią ofiary. Młody był i porywczy rycerz
Zbyszko, więc chwyciła go zaraz chęć, by tę miłość i wierność poddanego rycerza jakoś okazać,
coś dla niej uczynić, gdzieś lecieć, kogoś popłatać, coś zdobyć i samemu przy tym karkiem
nałożyć. „Pójdę chyba z kniaziem Witoldem – mówił sobie – bo jakże świętej Pani
usłużę, skoro nie masz nigdzie blisko wojny?” Nie przyszło mu nawet do głowy, by można
inaczej usłużyć niż mieczem, rohatyną lub toporem, ale za to gotów był sam jeden na całą
potęgę Tymura Chromego uderzyć. Chciało mu się zaraz po mszy siąść na koń i coś zacząć.
Co? sam nie wiedział. Wiedział tylko, że nie wytrzyma, że go palą ręce i pali się w nim dusza
cała...
Zapomniał też znów całkiem o niebezpieczeństwie, które mu groziło. Zapomniał nawet
chwilowo i Danusi – a gdy przyszła mu ona na myśl z powodu dziecinnych śpiewów, które
nagle ozwały się w kościele, miał poczucie, że „to co innego”. Danusi przyrzekł wierność,
przyrzekł trzech Niemców – i tego dotrzyma, ale przecie królowa jest ponad wszystkie niewiasty
– i gdy pomyślał, ilu by dla królowej chciał zabić – ujrzał przed sobą całe zastępy pancerzy,
hełmów, piór strusich, pawich, i czuł, że wedle chęci jeszcze by tego było za mało...
41
Tymczasem nie spuszczał z niej oka rozmyślając w wezbranym sercu, jaką by ją uczcić
modlitwą, sądził bowiem, że za królową byle jak modlić się nie można. Umiał powiedzieć:
Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen Tuum – tego bowiem wyuczył go pewien
franciszkanin w Wilnie, ale być może, że zakonnik sam więcej nie umiał, być może, że
Zbyszko reszty zapomniał, dość że całego „Ojcze nasz” wyrecytować nie mógł. Teraz jednak
począł powtarzać w kółko tych kilka słów, które w jego duszy znaczyły: „Daj naszej umiłowanej
pani zdrowie i życie, i szczęście – i więcej o nią dbaj niż o wszystko inne.” Że zaś to
mówił człowiek, nad którego własną głową wisiał sąd i kara – przeto w całym kościele nie
było szczerszej modlitwy...
Po skończonej mszy myślał Zbyszko, że gdyby mu wolno było stanąć przed królową,
upaść przed nią na twarz i objąć jej stopy, to niechby potem nawet koniec świata nastąpił, ale
po pierwszej mszy wyszła druga, potem trzecia, a następnie pani odeszła do swoich komnat,
zwykle bowiem suszyła aż do południa i umyślnie nie brała udziału w wesołych śniadaniach,
przy których dla uciechy króla i gości występowali trefnisie i kuglarze. Natomiast przed
Zbyszkiem pojawił się stary rycerz z Długolasu i wezwał go do księżny.
– Będziesz posługiwał przy śniadaniu mnie i Danusi jako mój dworzanin – rzekła księżna
– a nuż zdarzy ci się przypodobać królowi jakowymś krotochwilnym słowem albo postępkiem,
którym serce jego sobie zjednasz. Krzyżak, jeśli cię pozna, nie będzie może się skarżył
widząc, że przy stole królewskim mnie posługujesz.
Zbyszko ucałował tedy rękę księżny, po czym zwrócił się do Danusi i jakkolwiek przywykły
więcej do wojny i bitek niż do dworskich obyczajów, wiedział jednak widocznie, co rycerzowi
czynić przystoi, gdy rankiem zobaczy damę swych myśli – gdyż cofnął się i przybrawszy
wyraz zdumienia zawołał żegnając się:
– W imię Ojca i Syna, i Ducha!...
A Danusia spytała podnosząc na niego modre oczki:
– Czego się Zbyszko żegna, kiedy już po mszy?
– Bo przez tę noc tyle ci, piękna panno, gładkości przybyło, aże mi cudnie!
Lecz Mikołaj z Długolasu nie lubił, jako człowiek stary, nowotnych zagranicznych zwyczajów
rycerskich, więc wzruszył ramionami i rzekł:
– Co tam będziesz po próżnicy czas tracił i o urodzie jej prawił! Skrzat to, któren ledwie od
ziemi odrósł.
Na to Zbyszko spojrzał zaraz na niego zawzięcie:
– Warujcie się nazywać ją skrzatem – rzekł blednąc z gniewu – i to wiedzcie, że gdyby
wam było mniej roków, zaraz bym kazał ziemię za zamkiem udeptać, i niechby przyszła wasza
albo moja śmierć!...
– Cichaj, chłystku!... dałbym ci rady jeszcze dziś!
– Cichaj! – powtórzyła księżna. – To zamiast o własnej głowie myśleć, będzie tu jeszcze
zwady szukał! Wolej bym była stateczniejszego dla Danusi poszukała rycerza. Ale to ci powiadam,
że jeśli chcesz burzyć, chybaj sobie, gdzie chcesz, bo tu takich nie trzeba...
Zbyszko zawstydził się słowami księżny i począł ją przepraszać. Pomyślał przy tym, że jeśli
pan Mikołaj z Długolasu ma doletniego syna, to tam kiedyś wyzwie go na walkę pieszą lub
konną, byle za skrzata nie darować. Tymczasem jednak postanowił zachować się na pokojach
królewskich jak trusia i nie wyzywać nikogo, chybaby tego koniecznie rycerska cześć wymagała...
Odgłos trąb oznajmił, że śniadanie gotowe, więc księżna Anna wziąwszy za rękę Danusię
udała się do komnat królewskich, przed którymi stali czekając na jej przyjście świeccy dygnitarze
i rycerze. Księżna Ziemowitowa weszła już była pierwej, gdyż jako rodzona siostra
królewska wyższe brała miejsce za stołem. Wnet zaroiło się w komnacie od gości zagranicznych
i zaproszonych miejscowych dygnitarzy i rycerzy. Król siedział u wyższego końca stołu
mając przy sobie biskupa krakowskiego i Wojciecha Jastrzębca, który chociaż niższy godno42
ścią od infułatów, siedział jako poseł papieski po prawicy króla. Dwie księżne zajęły miejsca
następne. Za Anną Danutą rozparł się wygodnie na szerokim krześle były arcybiskup gnieźnieński
Jan, książę pochodzący z Piastów śląskich, syn Bolka III, księcia opolskiego. Zbyszko
słyszał o nim na dworze Witoldowym i teraz stojąc za księżną i Danusią poznał go natychmiast
po niezmiernie obfitych włosach, które pozwijane w strąki czyniły głowę jego podobną
do kościelnego kropidła. Na worach książąt polskich przezywano go też Kropidłem, a nawet
Krzyżacy dawali mu imię „Grapidla”. Był to człowiek słynny z wesołości i lekkich obyczajów.
Otrzymawszy wbrew woli króla paliusz na arcybiskupstwo gnieźnieńskie chciał je zająć
zbrojną ręką, za co wyzuty z godności i wypędzon, związał się z Krzyżakami, którzy dali mu
na Pomorzu ubogie biskupstwo kamieńskie. Wówczas dopiero zrozumiawszy, że z potężnym
królem lepiej jest być w zgodzie, przebłagał go, wrócił do kraju i czekał na opróżnienie której
ze stolic, spodziewając się, że ją z rąk dobrotliwego pana otrzyma. Jakoż nie zawiódł się w
przyszłości, a tymczasem starał się krotochwilami zaskarbić sobie serce królewskie. Został
mu jednak zawsze dawny pociąg do Krzyżaków. Nawet i teraz, na dworze Jagiełłowym –
niezbyt mile widziany przez dygnitarzy i rycerstwo – szukał towarzystwa Lichtensteina i rad
sadowił się obok niego przy stole.
Tak było i obecnie. Zbyszko stojąc za krzesłem księżny znalazł się tak blisko Krzyżaka, że
mógłby go był ręką dosięgnąć. Jakoż palce poczęły go zaraz swędzić i kurczyć się, lecz to
było mimo woli, gdyż pohamował swą popędliwość zupełnie nie pozwolił sobie na zdrożną
myśl. Nie mógł się jednak powstrzymać od rzucania od czasu do czasu nieco łakomych spojrzeń
na łysiejącą nieco z tyłu płową głowę Lichtensteina, na szyję, plecy i ramiona, pragnąc
zarazem wymiarkować, czyli też wiele miałby z nim do roboty, gdyby się im spotkać przyszło
bądź w bitwie, bądź w pojedynczej walce. Wydawało mu się, iż niezbyt wiele, bo choć łopatki
Krzyżaka rysowały się dość potężnie pod obcisłą, z szarego cienkiego sukna szatą, był on
jednak chuchrakiem w porównaniu do takiego Powały, do Paszka Złodzieja z Biskupic, do
obu przesławnych Sulimczyków, do Krzona z Kozichgłów i do wielu innych rycerzy siedzących
przy stole królewskim.
Na nich to z podziwem i zazdrością spoglądał Zbyszko, lecz główną uwagę jego zwrócił
sam król, który rzucając spojrzenia na wszystkie strony, zagarniał co chwila palcami włosy za
uszy, jakby zniecierpliwiony tym, że śniadanie się jeszcze nie rozpoczęło. Wzrok jego zatrzymał
się przez mgnienie oka i na Zbyszku, a wówczas młody rycerz doznał pewnego uczucia
strachu, i na myśl, że pewno przyjdzie mu stanąć przed gniewnym obliczem królewskim,
opanował go okrutny niepokój. Pierwszy to raz pomyślał naprawdę o odpowiedzialności i
karze, jaka nań spaść mogła, dotychczas bowiem wydawało mu się to wszystko dalekie, niewyraźne,
zatem nie warte troski.
Ale Niemiec ani się domyślał, że ów rycerz, który natarł na niego zuchwale na gościńcu,
znajduje się tak blisko. Rozpoczęło się śniadanie. Wniesiono polewkę winną, zaprawną jajami,
cynamonem, gwoździkami, imbirem i szafranem tak silnie, że zapach rozszedł się po całej
izbie. Jednocześnie trefniś Ciaruszek siedzący we drzwiach na zydlu począł udawać śpiew
słowika, co widocznie weseliło króla. Po nim drugi obchodził stół wraz ze służbą obnoszącą
potrawy, stawał nieznacznie za gośćmi i naśladował bliskie brzęczenie pszczoły tak dokładnie,
że jaki taki kładł łyżkę i poczynał oganiać czuprynę. Na ten widok inni wybuchali śmiechem.
Zbyszko pilnie usługiwał księżnie i Danusi, lecz gdy z kolei i Lichtenstein począł się
klepać w łysiejącą głowę, zapomniał znów o niebezpieczeństwie i począł śmiać się aż do łez,
a stojący blisko niego młody kniaź litewski Jamont, syn namiestnika smoleńskiego, pomagał
mu w tym tak szczerze, że aż ronił potrawy z półmisków.
Lecz Krzyżak spostrzegłszy wreszcie pomyłkę sięgnął do kalety, a jednocześnie zwróciwszy
się do biskupa Kropidły przemówił do niego kilka słów po niemiecku, które biskup zaraz
po polsku powtórzył:
43
– Szlachetny pan mówi ci tak: – rzekł zwracając się do błazna – dostaniesz dwa skojce, ale
nie brzęcz za blisko, gdyż pszczoły się odpędza, a trutniów się bije...
Na to trefniś pochował dwa skojce, które mu podał Krzyżak, i korzystając z przysługującej
błaznom na wszystkich dworach wolności rzekł:
– Dużo miodu w ziemi dobrzyńskiej,1 dlatego ją trutnie obsiadły. Bijże ich, królu Władysławie!
– Naści i ode mnie grosz, boś dobrze powiedział – rzekł Kropiło – jedno pamiętaj, że gdy
leziwo się urwie, to bartnik kark skręci. Mają żądła te malborskie trutnie, które Dobrzyń obsiadły,
i niebezpiecznie leźć na ich barć.
– O wa! – zawołał Zyndram z Maszkowic, miecznik krakowski – można ich wykurzyć!
– Czym?
– Prochem!
– Albo toporem barć ściąć! – rzekł olbrzymi Paszko Złodziej z Biskupiec.
Zbyszkowi rosło serce, sądził bowiem, że takie słowa zapowiadają wojnę. Ale rozumiał je
i Kuno Lichtenstein, który przebywając długo w Toruniu i Chełmnie wyuczył się polskiej
mowy – i nie używał jej tylko przez pychę. Teraz jednak, podrażnion słowami Zyndrama z
Maszkowic, utopił w nim swoje szare źrenice i odrzekł:
– Zobaczymy.
– Widzieli ojce nasi pod Płowcami, a i my widzielim pod Wilnem – odpowiedział Zyndram.
– Pax vobiscum! – zawołał Kropidło. – Pax, pax! Niechże jeno ksiądz Mikołaj z Kurowa
ustąpi z biskupstwa kujawskiego, a król miłościwy mnie po nim naznaczy, powiem wam tak
piękne kazanie o miłości między chrześcijańskimi narodami, iż was do cna skruszę. Cóż to
jest bowiem nienawiść, jeśli nie ignis, a do tego ignis infernalis... ogień tak okrutny, że woda
mu nie poradzi – i chyba winem trzeba go zalewać. Wina dawajcie! Pojedziemy na ops! jak
mawiał nieboszczyk biskup Zawisza z Kurozwęk!
– A z opsu do piekła, jak mówił diabeł! – dodał trefniś Ciaruszek.
– Niechże cię porwie!
– Cudniej będzie, jeśli was porwie. Nie widziano jeszcze diabła z Kropidłem, ale tak myślę,
że wszyscy będziemy mieli tę uciechę...
– Wpierw ciebie jeszcze pokropię. Wina dajcie i niech żywie miłość między chrześcijany!
– Między prawdziwymi chrześcijany! – powtórzył z naciskiem Kuno Lichtenstein.
– Jakże? – zawołał podnosząc głowę biskup krakowski Wysz – żali to nie w odwiecznie
chrześcijańskim królestwie przebywacie? żali nie starsze tu kościoły niż w Malborgu?
– Nie wiem – odpowiedział Krzyżak.
Król szczególniej drażliwy był, gdy szło o chrześcijaństwo. Zdawało mu się, że Krzyżak
może jemu właśnie chce przymówić, więc wystające policzki pokryły mu się zaraz czerwonymi
piętnami, oczy poczęły błyskać.
– Co to! – odezwał się grubym głosem. – Nie chrześcijański ja król? co?
– Królestwo powiada się chrześcijańskim – odparł zimno Krzyżak – a obyczaje są w nim
pogańskie...
Na to podnieśli się groźni rycerze: Marcin z Wrocimowic, herbu Półkoza, Florian z Korytnicy,
Bartosz z Wodzinka, Domarat z Kobylan, Powała z Taczewa, Paszko Złodziej z Biskupic,
Zyndram z Maszkowic, Jaksa z Targowiska, Krzon z Kozichgłów, Zygmunt z Bobowy i
Staszko z Charbimowic, potężni, sławni, zwycięscy w wielu bitwach, w wielu turniejach, i to
płonąc z gniewu, to blednąc, to zgrzytając zębami, poczęli wołać jeden przez drugiego:
– Gorze nam! bo gościem jest i nie może być wyzwan!
1 Ziemia dobrzyńska zagarnięta została na mocy bezprawnego układu z Władysławem Opolczykiem przez Krzyżaków.
44
A Zawisza Czarny, Sulimczyk, najsłynniejszy między słynnymi, „wzór rycerzy”, zwrócił
zmarszczone czoło do Lichtensteina i rzekł:
– Nie poznaję cię, Kunonie. Jakże możesz rycerzem będąc hańbić wspaniały naród, gdy
wiesz, że jako posłowi żadna ci za to kara nie grozi?
Lecz Kuno wytrzymał spokojnie groźne spojrzenia i odrzekł zwolna, dobitnie:
– Nasz Zakon, zanim od Prus przybył, wojował w Palestynie, ale tam nawet i Saraceni posłów
szanowali. Wy jedni ich nie szanujecie – i dlategom obyczaj wasz nazwał pogańskim.
Na to gwar uczynił się jeszcze większy. Naokół stołu ozwały się znów okrzyki: „Gorze,
gorze!”
Ale uciszyły się, gdy król, na którego obliczu wrzał gniew, klasnął obyczajem litewskim
kilkakroć w dłonie. Wówczas wstał stary Jaśko Topór z Tęczyna, kasztelan krakowski, sędziwy,
poważny, postrach dostojnością urzędu budzący, i rzekł:
– Szlachetny rycerzu z Lichtensteinu, jeśli was jakowaś obelga jako posła spotkała, mówcie,
a srogiej sprawiedliwości wartko stanie się zadość.
– Nie przygodziłoby mi się to w żadnym innym chrześcijańskim państwie – odrzekł Kuno.
– Wczoraj na drodze do Tyńca napadł mnie jeden wasz rycerz, i choć z krzyża na płaszczu
łacnie mógł poznać, ktom jest – na życie moje godził.
Zbyszko usłyszawszy te słowa pobladł mocno i mimo woli spojrzał na króla, którego twarz
była wprost straszna. Jaśko z Tęczyna zdumiał się i rzekł:
– Możeż to być?
– Zapytajcie pana z Taczewa, któren był świadkiem przygody.
Wszystkie oczy zwróciły się na Powałę, który stał przez chwilę mroczny ze spuszczonymi
powiekami, po czym rzekł:
– Tak jest!...
Usłyszawszy to rycerze poczęli wołać: „Hańba! hańba! Bogdaj się ziemia pod takim zapadła!”
I ze wstydu jedni uderzali się pięściami w uda i piersi, drudzy skręcali w palcach cynowe
misy na stole nie wiedząc, gdzie oczy podziać.
– Czemuś ty go nie ubił? – zagrzmiał król.
– Bo głowa jego do sądu należy – odparł Powała.
– Uwięziliście go? – spytał kasztelan Topór z Tęczyna.
– Nie, bo na cześć rycerską poprzysiągł, że się stawi.
– I nie stawi się! – zawołał szyderczo Kuno podnosząc głowę.
Wtem jakiś młody, smutny głos ozwał się niedaleko za plecami Krzyżaka:
– Nie daj Bóg, abych ja hańbę od śmierci wolał. Jam to uczynił: Zbyszko z Bogdańca.
Po tych słowach porwali się rycerze ku nieszczęsnemu Zbyszkowi, lecz powstrzymało ich
groźne skinienie króla, który powstawszy z zaiskrzonymi oczyma począł wołać zdyszanym
od gniewu głosem, podobnym do turkotu, jaki wydaje wóz toczący się po kamieniach:
– Uciąć mu szyję! Uciąć mu szyję! Niech Krzyżak głowę jego odeśle do Malborga mistrzowi!
Po czym krzyknął na stojącego w pobliżu młodego kniazia litewskiego, syna namiestnika
smoleńskiego:
– Trzymaj go, Jamont!
Przerażony gniewem królewskim Jamont położył drżące dłonie na ramionach Zbyszka,
który zwróciwszy ku niemu pobladłą twarz rzekł:
– Nie ucieknę...
Lecz białobrody kasztelan krakowski, Topór z Tęczyna, podniósł rękę na znak, że chce
mówić – i gdy się uciszyło, rzekł:
– Miłościwy królu! Niechże się ów komtur przekona, że nie twoja zapalczywość, ale nasze
prawa karzą śmiercią za porwanie się na osobę posła. Inaczej słusznie by mógł mniemać, że
nie masz praw chrześcijańskich w tym Królestwie. Sąd nad winowajcą sam odprawię!
45
Ostatnie słowa wyrzekł głosem podniesionym i widocznie nie dopuszczając nawet myśli,
aby ów głos mógł być nie wysłuchanym, skinął na Jamonta:
– Zamknąć go do wieży. Wy zaś, panie z Taczewa, świadczyć będziecie.
– Opowiem całą winę tego wyrostka, której żaden źrzały mąż między nami nigdy by się
nie dopuścił – odpowiedział Powała spoglądając posępnie na Lichtensteina.
– Słusznie prawi! – powtórzyli zaraz inni – pacholę to jeszcze! za cóż nas wszystkich z jego
przyczyny pohańbiono?
Nastała chwila milczenia i niechętnych spojrzeń na Krzyżaka, a tymczasem Jamont wiódł
Zbyszka, by oddać go w ręce łuczników stojących na zamkowym dziedzińcu. Czuł on w młodym
sercu litość dla więźnia, którą potęgowała wrodzona mu nienawiść do Niemców. Ale
jako Litwin, przywykły ślepo spełniać wolę wielkiego księcia i sam przerażony gniewem
królewskim, począł po drodze szeptać do młodego rycerza sposobem życzliwej namowy:
– Wiesz, co ci rzekę: powieś się! najlepiej od razu powieś się. „Korol” rozsierdził się, i tak
ci głowę utną. Czemu byś go nie miał uweselić? Powieś się, druhu! u nas taki zwyczaj.
Zbyszko, na wpół przytomny ze wstydu i strachu, zdawał się z początku nie rozumieć słów
kniazika, ale wreszcie zrozumiał je i aż zatrzymał się ze zdumienia:
– Coże ty prawisz?
– Powieś się! Po co cię mają sądzić. Króla uweselisz! – powtórzył Jamont.
– Powieśże się sam! – zawołał młody rycerz. – To cię niby ochrzcili, a skóra została na tobie
pogańska, i tego nawet nie rozumiesz, że grzech chrześcijaninowi taką rzecz czynić.
A kniaź ruszył ramionami:
– Toż nie po dobrej woli. I tak ci głowę utną.
Zbyszkowi przemknęło przez myśl, że za podobne słowa wypadałoby zaraz wyzwać bojarzynka
na walkę pieszą lub konną, na miecze albo na topory, ale stłumił w sobie tę chęć
wspomniawszy, że już mu czasu na to nie stanie. Więc spuścił smutnie głowę i w milczeniu
pozwolił się oddać w ręce przywódcy pałacowych łuczników.
A w sali tymczasem uwaga powszechna zwróciła się w inną stronę. Danusia, widząc co się
dzieje, przelękła się z początku tak, iż dech zaparło w jej piersi. Twarzyczka jej pobladła jak
płótno, oczki stały się okrągłe z przerażenia – i patrzała na króla bez ruchu jak woskowa figurka
w kościele. Lecz gdy wreszcie usłyszała, że jej Zbyszkowi mają głowę uciąć, gdy go
zabrali i wyprowadzili z izby, wówczas chwycił ją żal niezmierny; usta i brwi poczęły jej się
trząść; nie pomógł nic ni strach przed królem, ni przygryzanie ząbkami ust – i nagle wybuchnęła
płaczem tak żałosnym i donośnym, że wszystkie twarze zwróciły się ku niej, a sam król
spytał:
– Co to jest?
– Królu miłościwy! – zawołała księżna Anna. – To jest córka Juranda ze Spychowa, której
ów nieszczęsny rycerzyk ślubował. Ślubował ci jej trzy pawie czuby z hełmów zedrzeć – i
ujrzawszy czub taki na hełmie tego komtura mniemał, że go mu sam Bóg zesłał. Nie ze złości
on to czynił, panie, jeno przez głupstwo, przeto bądź mu miłościw i nie karz go, o co cię na
kolanach prosimy.
Tak rzekłszy wstała i chwyciwszy Danusię za rękę podbiegła z nią do króla, który widząc
to, począł się cofać. Ale one obie uklękły przed nim i Danusia objąwszy rączynami nogi pańskie
poczęła wołać:
– Daruj Zbyszkowi, królu, daruj Zbyszkowi!
I z uniesienia, a zarazem ze strachu, pochowała swą jasną główkę w fałdy szarej szaty
królewskiej całując mu przy tym kolana i dygocąc jak liść. Księżna Anna Ziemowitowa klękła
z drugiej strony i złożywszy ręce patrzyła błagalnie na króla, w którego twarzy odbiło się
wielkie zakłopotanie. Cofał się wprawdzie wraz z krzesłem, ale nie odpychał przemocą Danusi,
machał tylko obu rękoma jakby opędzając się od much.
– Dajcie mi spokój! – wołał – zawinił, całe Królestwo pohańbił! niech mu głowę utną!
46
Lecz małe rączyny zaciskały się coraz silniej wokół jego kolan, a dziecinny głosik wołał
coraz żałośniej:
– Daruj Zbyszkowi, królu, daruj Zbyszkowi!
Wtem ozwały się głosy rycerskie:
– Jurand ze Spychowa, rycerz sławny, postrach na Niemców!
– I ów wyrostek wielce się już pod Wilnem zasłużył – dodał Powała.
Lecz król bronił się dalej, lubo sam widokiem Danusi wzruszony:
– Dajcie mi spokój! Nie mnie zawinił i nie ja mogę mu darować. Niech mu poseł Zakonu
daruje, to i ja daruję, a nie, to niech mu głowę utną.
– Daruj mu, Kunonie! – rzekł Zawisza Czarny, Sulimczyk – sam mistrz ci tego nie przygani!
– Daruj mu, panie! – zawołały obie księżne.
– Daruj mu, daruj! – powtórzyły głosy rycerskie.
Kuno przymknął powieki i siedział z podniesionym czołem, jakby rozkoszując się tym, że
obie księżne, i tak znamienici rycerze zanoszą do niego prośby. Nagle zmienił się w mgnieniu
oka: spuścił głowę, skrzyżował ręce na piersiach, z dumnego stał się pokorny i ozwał się
przyciszonym, łagodnym głosem:
– Chrystus, Zbawiciel nasz, przebaczył łotrowi na krzyżu i nieprzyjaciołom swoim...
– Prawy to rycerz mówi! – ozwał się biskup Wysz.
– Prawy! prawy!
– ...Jakżebym ja nie miał przebaczyć – ciągnął dalej Kuno – którym jest nie tylko chrześcijaninem,
ale i zakonnikiem? Przeto przebaczam mu z duszy serca jako Chrystusowy sługa i
zakonnik!
– Sława mu! – huknął Powała z Taczewa.
– Sława! – powtórzyli inni.
– Ale – rzekł Krzyżak – jestem tu posłem między wami i noszę w sobie majestat całego
Zakonu, który jest Chrystusowym Zakonem. Kto więc mnie jako posła ukrzywdził, ukrzywdził
Zakon, a kto obraził Zakon – obraził samego Chrystusa, i takiej krzywdy ja wobec Boga i
ludzi darować nie mogę – jeśli zaś prawo wasze ją daruje, niech się dowiedzą o tym wszyscy
panowie chrześcijańscy.
Po tych słowach zapadło głuche milczenie. Po chwili tylko ozwały się gdzieniegdzie
zgrzytania zębów, ciężkie oddechy tłumionej wściekłości i łkanie Danusi.
Do wieczora wszystkie serca przechyliły się ku Zbyszkowi. Ci sami rycerze, którzy z rana
byliby go gotowi na jedno skinienie króla roznieść na mieczach, wysilali teraz umysły, jakim
by sposobem przyjść mu z pomocą. Księżne postanowiły udać się z prośbą do królowej, by
skłoniła Lichtensteina do zupełnego odstąpienia od skargi lub w razie potrzeby napisała do
mistrza Zakonu prosząc, by ten rozkazał Kunonowi zaniechać sprawy. Droga zdawała się
pewna, gdyż Jadwigę otaczała cześć tak nadzwyczajna, że wielki mistrz ściągnąłby na siebie
gniew papieża i naganę wszystkich chrześcijańskich książąt, gdyby jej takiej rzeczy odmówił.
Nie było też to prawdopodobnym i dlatego, że Konrad von Jungingen był człowiekiem spokojnym
i o wiele od swoich poprzedników łagodniejszym. Na nieszczęście, biskup krakowski
Wysz, który był zarazem głównym lekarzem królowej, zakazał najsurowiej wspominać jej
choćby jednym słowem o całej sprawie. „Nigdy ona o śmiertelnych wyrokach rada nie słucha
– mówił – i choćby o prostego zbója chodziło, zaraz to do serca bierze, a cóż dopiero, jeśli o
szyję młodzianka idzie, któren słusznie jej miłosierdzia mógłby wyglądać. Ale wszelka turbacja
łatwo do ciężkiej niemocy może ją przywieść, zdrowie zaś jej więcej dla całego Królestwa
znaczy niżeli dziesięć głów rycerskich.” Zapowiedział wreszcie, że gdyby kto ośmielił się
wbrew jego słowom turbować panią, na tego on ściągnie straszny gniew królewski, a w dodatku
klątwą kościelną go obłoży.
47
Zlękły się tej zapowiedzi obie księżne i postanowiły milczeć przed królową, a natomiast
póty błagać króla, póki jakowejś łaski nie okaże. Cały dwór i wszyscy rycerze stali już po
stronie Zbyszka. Powała z Taczewa zapowiadał, iż wyzna szczerą prawdę, ale że złoży świadectwo
dla młodzieńca przychylne i całą sprawę przedstawi jako chłopięcą zapędliwość. Z
tym wszystkim każdy przewidywał, a kasztelan Jaśko z Tęczyna głośno oświadczał, że jeśli
Krzyżak się zatnie, to srogiemu prawu musi się stać zadość.
Burzyły się więc tym bardziej przeciw Lichtensteinowi rycerskie serca i niejeden myślał
lub nawet mówił otwarcie: „Posłem jest i w szranki powołan być nie może, ale gdy do Malborga
wróci, nie daj Bóg, aby swoją własną sczezł śmiercią.” I nie były to próżne groźby,
albowiem rycerzom, którzy nosili pas, nie wolno było jednego słowa na wiatr uronić, kto zaś
co zapowiadał, musiał tego dokazać lub zginąć. Groźny Powała okazał się przy tym najzawziętszym,
albowiem miał w Taczewie umiłowaną córuchnę w wieku Danusi – skutkiem
czego łzy Danusine całkiem kruszyły w nim serce.
Jakoż jeszcze tego samego dnia odwiedził Zbyszka w podziemiu, kazał mu być dobrej myśli
i opowiedział o prośbach obu księżn i o łzach Danusi... Zbyszko dowiedziawszy się, iż
dziewczyna rzuciła się dla niego do nóg królewskich, rozczulił się tym uczynkiem aż do łez i
nie wiedząc, jak swoją wdzięczność i tęsknotę wyrazić, rzekł obcierając wierzchem dłoni powieki:
– Hej! niechże ją Bóg błogosławi, a mnie jako najprędzej zezwoli jakową walkę pieszą albo
konną za nią stoczyć! Za mało ja jej Niemców obiecał – bo takiej trzeba ich było tylu ślubować,
ile ma roków. Byle mnie Pan Jezus z tej obierzy wybawił, juże ja jej nie poskąpię!...
I podniósł pełne wdzięczności oczy ku górze...
– Naprzód kościołowi jakiemu co obiecuj – odrzekł pan z Taczewa – bo jeśli się twoja
obietnica Bogu spodoba, pewnikiem wnet wolny będziesz. A po wtóre, słuchaj: poszedł do
Lichtensteina twój stryk, a potem pójdę jeszcze i ja. Nie hańba ci będzie przeprosić go za winę,
boś zawinił – i nie żadnego Lichtensteina, ale posła będziesz przepraszał. Gotówże jesteś?
– Skoro mi taki rycerz jak wasza miłość mówi, iż się to godzi – uczynię! ale jeśli będzie
chciał, żebym go tak przepraszał, jako żądał na drodze z Tyńca, to niechże mi głowę utną.
Stryk ostanie i stryk mu odpłaci, gdy się jego poselstwo skończy...
– Obaczym, co powie Maćkowi – rzekł Powała.
A Maćko rzeczywiście był wieczorem u Niemca, ale ten przyjął go wzgardliwie: światła
nawet nie kazał zapalić i w zmroku z nim gadał. Wrócił więc stary rycerz od niego posępny
jak noc i udał się do króla. Król przyjął go dobrotliwie, bo się już był całkiem uspokoił, i gdy
Maćko klęknął, kazał mu zaraz wstać pytając, czego by żądał.
– Miłościwy panie – rzekł Maćko – była wina, musi być kara, bo inaczej nie byłoby nijakiego
prawa na świecie. Jeno jest i moja wina, iżem przyrodzonej zapalczywości tego wyrostka
nie tylko nie hamował, alem mu ją jeszcze chwalił. Takem go to hodował, a potem od
małości hodowała go wojna. Moja wina, miłościwy królu, bom mu nieraz powiadał: wpierw
tnij, a potem obaczysz, kogoś rozciął. I dobrze z tym było na wojnie, źle zasię przy dworze!
Ale to chłop jak szczere złoto, ostatni z rodu – i żal mi go okrutny...
– Mnie pohańbił, Królestwo pohańbił – rzekł król – mam-li go za to miodem smarować?
A Maćko umilkł, gdyż na wspomnienie o Zbyszku żal ścisnął go nagle za gardło, i dopiero
po długiej chwili jął mówić wzruszonym jeszcze i przerywanym głosem:
– Anim ja wiedział, że go tak miłuję – i dopiero teraz się okazało, jak bieda przyszła. Ale
ja stary, a on z rodu ostatni. Nie będzie jego – nie będzie nas. Królu miłościwy i panie, ulitujże
ty się nad rodem naszym!
Tu klęknął znowu Maćko i wyciągnąwszy przed się spracowane na wojnach ręce mówił ze
łzami:
– Broniliśmy Wilna: łupy Bóg dał godne, komu ja to ostawię? Chce Krzyżak kary, panie –
niech będzie kara, ale pozwólcie, abych ja swoją głowę oddał. Co mi tam po żywocie bez
48
Zbyszka! Młody jest, niech ziemię wykupi i potomstwo płodzi, jako Bóg człowiekowi przykazał.
Nie zapyta się nawet Krzyżak, czyja głowa spadła, byle spadła. Hańba też z tego nijaka
na ród nie spadnie. Ciężko człowiekowi iść na śmierć, ale pomiarkowawszy, to lepiej, żeby
człek zginął, niż żeby ród miał zginąć...
I tak mówiąc objął nogi królewskie, król zaś począł mrugać oczyma, co było u niego oznaką
wzruszenia, a wreszcie rzekł:
– Nie będzie tego, żeby ja opasanemu rycerzowi głowę kazał niewinnie ucinać! nie będzie,
nie będzie!
– I nie byłoby w tym sprawiedliwości – dodał kasztelan. – Prawo winnego przyciśnie, ale
nie smok ci to żaden, który nie patrzy, czyją krew chłepce. A wy uważcie, że właśnie hańba
by na wasz ród spadła, bo jeśliby bratanek wasz przystał na to, co mówicie, tedyby i samego, i
jego potomstwo za bezecnych wszyscy mieli...
Na to Maćko:
– Nie przystałby on. Ale gdyby się to bez jego wiadomości stało, to by mnie potem pomścił,
jako i ja jego pomszczę.
– Ha! – rzekł Tęczyński – wskórajcie u Krzyżaka, by skargi zaniechał...
– Jużem u niego był.
– I co? – spytał wyciągając szyję król – co powiedział?
– Powiedział mi tak: „Trzeba było na tynieckiej drodze o darowanie prosić – nie chcieliście,
to teraz i ja nie chcę.”
– A wy czemu nie chcieli?
– Bo przykazał nam z koni zsiąść i na piechotę przepraszać.
Król założył włosy za uszy i chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem wszedł dworzanin z
oznajmieniem, iż rycerz z Lichtensteinu prosi o posłuchanie.
Usłyszawszy to Jagiełło spojrzał na Jaśka z Tęczyna, potem na Maćka, lecz kazał im pozostać,
może w nadziei, że uda mu się przy tej sposobności załagodzić sprawę swoją powagą
królewską.
Tymczasem Krzyżak wszedł, skłonił się królowi i rzekł:
– Miłościwy panie! Oto jest spisana skarga o zniewagę, jaka mnie w królestwie waszym
spotkała.
– Skarżcie się jemu – odpowiedział król ukazując na Jaśka z Tęczyna.
Krzyżak zaś rzekł patrząc wprost w twarz króla:
– Nie znam waszych praw ni waszych sądów, wiem jeno, że poseł Zakonu przed samym to
królem skarżyć się może.
Małe oczki Jagiełły zamigotały z niecierpliwości, wyciągnął jednak rękę, wziął skargę i
oddał Tęczyńskiemu.
Ten zaś rozwinął ją i począł czytać, ale w miarę jak czytał, twarz stawała mu się coraz
więcej frasobliwa i smutna.
– Panie – rzekł wreszcie – tak nastajecie na życie tego młodzianka, jakby on całemu waszemu
Zakonowi był straszny. Żali wy, Krzyżacy, już się i dzieci boicie?
– My, Krzyżacy, nie boim się nikogo – odparł dumnie komtur.
A stary kasztelan dodał z cicha:
– A zwłaszcza Boga.
Powała z Taczewa czynił nazajutrz przed sądem kasztelańskim wszystko, co było w jego
mocy, aby winę Zbyszka umniejszyć. Lecz próżno uczynek przypisywał dzieciństwu i niedoświadczeniu,
próżno mówił, że nawet i ktoś starszy, gdyby trzy pawie czuby ślubował i o zesłanie
ich się modlił, a potem ujrzał nagle taki czub przed sobą, mógłby także pomyśleć, że
jest w tym zrządzenie boskie. Jednej rzeczy nie mógł zacny rycerz zaprzeć, to jest, że gdyby
nie on, to kopia Zbyszkowa byłaby uderzyła o pierś Krzyżaka. Kuno zaś kazał przynieść do
sądu zbroję, w którą owego dnia był przybrany, i okazało się, że była z cienkiej blachy, uży49
wana tylko do uroczystych odwiedzin i tak wiotka, że Zbyszko, zważywszy jego nadzwyczajną
siłę, byłby ją niechybnie grotem na wylot przebódł i posła życia pozbawił. Za czym pytano
jeszcze Zbyszka, czy myślał Krzyżaka zabić; lecz on nie chciał się tego zapierać. „Wołałem
na niego z daleka – rzekł – by kopii nadstawił, bo jużci żywy nie dałby sobie ze łba hełmu
zedrzeć – ale gdyby i on był z daleka wołał, iże jest posłem, tedybym go był w spokoju ostawił.”
Podobały się te słowa rycerzom, którzy przez życzliwość dla młodzianka tłumnie się na
sąd zgromadzili, i zaraz podniosły się liczne głosy: „Prawda! czemu nie wołał!” Lecz twarz
kasztelana pozostała posępna i surowa. Nakazawszy obecnym milczenie sam także przez
chwilę milczał, po czym utkwił w Zbyszku badawcze źrenice i zapytał:
– Możesz-li na mękę Pańską poprzysiąc, żeś płaszcza i krzyża nie widział?
– Nijak! – odpowiedział Zbyszko – żeby ja krzyża nie widział, to myślałbym, że to nasz
rycerz, a w naszego przecie bym nie godził.
– A jakoż mógł się inny Krzyżak pod Krakowem znajdować, jeśli nie poseł albo nie z poselskiego
pocztu?
Na to nic nie rzekł Zbyszko, bo nie było co rzec. Dla wszystkich było rzeczą aż nazbyt jasną,
że gdyby nie pan z Taczewa, to w obecnej chwili leżałby przed sądem nie pancerz posła,
ale sam poseł, z przebitą na wieczną hańbę narodowi polskiemu piersią – więc ci nawet, którzy
z całej duszy sprzyjali Zbyszkowi, rozumieli, że wyrok nie może być dla niego łaskawy...
Jakoż po chwili kasztelan rzekł:
– Iżeś w zapalczywości swej nie pomyślał, w kogo bijesz, i czynił bez złości, przeto ci
Zbawiciel nasz to policzy i daruje, ale ty się, nieboże, Najświętszej Pannie poleć, gdyż prawo
nie może ci tego darować...
Usłyszawszy to Zbyszko, chociaż spodziewał się podobnych słów, przybladł nieco, ale
wnet potem wstrząsnął w tył swe długie włosy, przeżegnał się i rzekł:
– Wola boska! Ano, trudno!
Następnie zwrócił się do Maćka i ukazał mu oczyma na Lichtensteina, jakby polecając go
jego pamięci, a Maćko kiwnął głową na znak, że rozumie i pamięta. Zrozumiał to spojrzenie i
ten ruch także i Lichtenstein, i jakkolwiek w piersiach biło mu zarówno mężne, jak zawzięte
serce, jednakże dreszcz przebiegł go na chwilę od stóp do głów, tak straszną i złowrogą twarz
miał w tej chwili stary wojownik. Widział Krzyżak, że między nim a owym starym rycerzem,
którego twarzy nie mógł nawet dobrze pod hełmem dojrzeć, pójdzie odtąd na śmierć i życie,
że gdyby się nawet chciał przed nim skryć, to się nie skryje, i że gdy przestanie być posłem,
to się muszą spotkać choćby w Malborgu.
Tymczasem kasztelan udał się do przyległej izby, by podyktować wyrok na Zbyszka biegłemu
w piśmie sekretarzowi. Ten i ów z rycerzy zbliżał się podczas owej przerwy do Krzyżaka
mówiąc:
– Bogdaj na sądzie ostatecznym łaskawiej-ć osądzono! Radżeś tej krwi?
Lecz Lichtensteinowi chodziło tylko o Zawiszę, gdyż ten, z powodu swych czynów bojowych,
znajomości praw rycerskich i niezmiernej surowości w ich przestrzeganiu, znany był
po świecie szeroko. W sprawach najbardziej zawikłanych, w których chodziło o honor rycerski,
udawano się do niego nieraz bardzo z daleka, i nikt nigdy nie śmiał mu przeczyć, nie tylko
dlatego, że pojedyncza walka z nim była niepodobna, ale i dlatego, że uważano go za
„zwierciadło czci”. Jedno słowo przygany albo pochwały z ust jego szybko rozchodziło się
między rycerstwem Polski, Węgier, Czech, Niemiec i mogło stanowić o złej lub dobrej sławie
rycerza.
Do niego więc zbliżył się Lichtenstein i jakby chcąc usprawiedliwić się ze swej zawziętości
rzekł:
– Sam tylko wielki mistrz wraz z kapitułą mógłby mu łaskę okazać – ja nie mogę...
50
– Nic waszemu mistrzowi do naszych praw; łaskę może tu okazać nie on, jeno król nasz –
odpowiedział Zawisza.
– A ja, jako poseł, musiałem żądać kary.
– Pierwej byłeś rycerzem niż posłem, Lichtensteinie...
– Żali mniemasz, żem czci uchybił?
– Znasz nasze księgi rycerskie i wiesz, że dwoje zwierząt kazano naśladować rycerzowi:
lwa i baranka. Któregożeś z nich w tej przygodzie naśladował?
– Nie tyś moim sędzią...
– Pytałeś, czyś czci nie uchybił, tom ci i odkazał, jako myślę.
– Źleś mi odkazał, bo tego nie mogę przełknąć.
– Własną się, nie moją złością udławisz.
– Ale mi Chrystus policzy, żem o majestat Zakonu więcej dbał niż o swoją chwalbę...
– On też nas wszystkich będzie sądził.
Dalszą rozmowę przerwało wejście kasztelana i sekretarza. Wiedziano już, że wyrok będzie
niepomyślny, jednakże uczyniła się głucha cisza. Kasztelan zajął miejsce za stołem i
wziąwszy w rękę krucyfiks rozkazał Zbyszkowi klęknąć.
Sekretarz zaczął odczytywać po łacinie wyrok. Ani Zbyszko, ani obecni rycerze nie zrozumieli
go, jednakże wszyscy domyślili się, że jest to wyrok śmierci. Zbyszko po skończeniu
czytania uderzył się kilkakrotnie pięścią w piersi powtarzając: „Boże, bądź miłościw mnie
grzesznemu.”
Po czym wstał i wrzucił się w ramiona Maćka, który począł całować w milczeniu jego
głowę i oczy.
Wieczorem zaś tego dnia herold ogłaszał przy odgłosie trąb rycerzom, gościom i mieszczaństwu
na czterech rogach rynku, iż szlachetny Zbyszko z Bogdańca skazan jest z wyroku
kasztelańskiego na ucięcie głowy mieczem.
Lecz Maćko wyprosił, by egzekucja nie nastąpiła rychło, co mu przyszło łatwo, gdyż ludziom
ówczesnym, zamiłowanym w drobiazgowym rozporządzaniu mieniem, zostawiano
zwykle czas do układów z rodziną, jak również do pojednania się z Bogiem. Nie chciał też
nastawać na prędkie wykonanie wyroku i sam Lichtenstein rozumiejąc, że skoro obrażonemu
majestatowi Zakonu stało się zadość, nie należy do reszty zrażać potężnego monarchy, do
którego był wysłan nie tylko dla wzięcia udziału w uroczystościach chrzcin, ale i dla układów
o ziemię dobrzyńską. Najważniejszym jednak względem było zdrowie królowej. Biskup
Wysz ani chciał słyszeć o egzekucji przed połogiem, słusznie mniemając, że takiej sprawy nie
można będzie przed panią ukryć, ta zaś, gdy się raz o niej dowie, wpadnie w turbację mogącą
jej ciężko zaszkodzić. W ten sposób pozostawało Zbyszkowi może i kilka miesięcy życia do
ostatecznych rozporządzeń i pożegnania się ze znajomymi.
Jakoż Maćko odwiedzał go codziennie i pocieszał, jak umiał. Rozmawiali żałośnie o nieuniknionej
śmierci Zbyszkowej, a jeszcze żałośniej o tym, że ród może wyginąć.
– Nie będzie inaczej, jeno musicie babę brać – rzekł raz Zbyszko.
– Wolej bym krewniaka jakiego choć z dalekości odszukał – odpowiedział stroskany
Maćko. – Gdzie mnie o babach myśleć, kiedy tobie mają szyję uciąć. A choćby też koniecznie
przyszło którą brać, nie uczynię tego, nim Lichtensteinowi zapowiedzi rycerskiej nie poślę i
pomsty nie dokonam. Już ty się nie bój!...
– Bóg wam zapłać. Niechże mam choć tę uciechę! Alem to wiedział, że mu nie darujecie.
Jakoże uczynicie?
– Jak się posłowanie go skończy, będzie albo wojna, albo spokój – rozumiesz? Jeśli będzie
wojna, wyślę mu zapowiedź, żeby przed bitwą do pojedynczej walki ze mną stanął.
– Na udeptanej ziemi?
51
– Na udeptanej ziemi, konno alibo pieszo, ale jeno na śmierć, nie na niewolę. Będzie-li zaś
spokój, to do Malborga pojadę i kopią w bramę zamkową uderzę, a trębaczowi każę otrąbić,
że go na śmierć wyzywam. Już ci się nie pochowa.
– Pewnie, że się nie pochowa, i rady mu dacie, jakobym widział.
– Rady?... Zawiszy bym nie dał, Paszkowi bym nie dał, Powale też; ale nie chwalący się,
takim jak on poradzę dwom. Obaczy krzyżacka jego mać! Żali nie tęższy był ów rycerz od
Fryzów? A jakem go ciął z góry przez hełm, gdzie mi się topór zatrzymał? Na zębach się zatrzymał.
Albo nie?
Odetchnął na to Zbyszko z wielką ulgą i rzekł:
– Lżej będzie ginąć.
I poczęli wzdychać obydwa, po czym stary szlachcic jął mówić wzruszonym głosem:
– Ty się nie frasuj. Nie będą twoje kości szukały jedna drugiej na sądzie ostatecznym.
Trumnę ci kazałem sporządzić dębową, taką, że i kanonicy od Panny Marii nie mają lepszych.
Nie zginiesz ty jako ścierciałka2. Ba! i tego nawet nie dopuszczę, żebyć mieli ścinać na tym
samym suknie, na którym mieszczanów ścinają. Jużem się z Amylejem zgodził, że da całkiem
nowe, tak zacne, że starczyłoby i królowi na poszycie kożucha. I mszy ci nie pożałuję – nie
bój się!
Uradowało się na to serce Zbyszka, więc pochyliwszy się do ręki stryjca powtórzył:
– Bóg wam zapłać.
Czasem jednak, mimo wszystkich pociech, zdejmowała go okrutna tęsknota, więc innym
razem, gdy Maćko przyszedł go odwiedzić, ledwie się z nim przywitawszy zapytał spoglądając
przez kratę w murze:
– A co tam na dworze?
– Pogoda jak złoto, a słonko przygrzewa, aże całemu światu miło.
Na to Zbyszko założył na kark obie dłonie i przechyliwszy w tył głowę mówił:
– Hej, mocny Boże! Konia pod sobą mieć i jeździć po polach, po szerokich. Żal ginąć
młodemu! Okrutny żal!
– Giną ludzie i z konia! – odparł Maćko.
– Ba! Ale ilu sami przedtem nabiją!...
I począł wypytywać o rycerzy, których na dworze króla widział: o Zawiszę, o Farureja, o
Powałę z Taczewa, o Lisa z Targowiska i o wszystkich innych – co robią, czym się zabawiają,
na jakich zacnych ćwiczeniach czas im schodzi? I słuchał chciwie opowiadać Maćka, który
prawił, jako rano we zbrojach przez konie skaczą, jako powrozy targają, jako się próbują na
miecze i na topory z ołowianymi ostrzami, a w końcu, jak ucztują i jakie pieśni śpiewają.
Chciało się Zbyszkowi lecieć do nich z całej duszy i serca, a gdy się dowiedział, że Zawisza
zaraz po chrzcinach wybiera się aż hen gdzieś w dół Węgrów na Turków, nie mógł się
wstrzymać od okrzyku:
– Puściliby mnie z nim! niechbym choć przeciw poganom zginął.
Ale nie mogło to być, a tymczasem zdarzyło się coś innego. Oto bowiem księżne mazowieckie
nie przestały myśleć o Zbyszku, który ujął je swoją młodością i urodą. Wreszcie
księżna Aleksandra Ziemowitowa umyśliła wysłać list do mistrza. Mistrz nie mógł wprawdzie
zmienić wyroku wydanego przez kasztelana, ale mógł wstawić się za młodzieńcem do króla.
Jagielle nie wypadało wprawdzie okazywać łaski, gdy szło o zamach na posła, zdawało się
jednak rzeczą niewątpliwą, że rad ją okaże na wstawiennictwo samego mistrza. Więc nadzieja
na nowo wstąpiła w serce obu pań. Księżna Aleksandra, mając sama słabość do polerowanych
rycerzy zakonnych, była i przez nich nadzwyczaj ceniona. Niejednokrotnie szły dla niej z
Malborga bogate dary i listy, w których mistrz nazywał ją czcigodną, świątobliwą dobrodziejką
i osobliwszą orędowniczką Zakonu. Słowa jej wiele mogły i było rzeczą wielce prawdopodobną,
iż nie doznają odmowy. Chodziło tylko o znalezienie gońca, który by dołożył
2 Skartabella.
52
wszelkiej gorliwości, aby jak najprędzej list oddać i z odpowiedzią powrócić. Usłyszawszy o
tym stary Maćko podjął się tego bez wahania...
Uproszony kasztelan wyznaczył termin, do którego obiecał powstrzymać wykonanie wyroku.
Pełen otuchy Maćko zakrzątnął się tego samego dnia koło odjazdu, po czym udał się do
Zbyszka, aby mu szczęśliwą nowinę zwiastować.
Jakoż w pierwszej chwili Zbyszko wybuchnął tak wielką radością, jakby mu już otworzono
drzwi wieży. Następnie jednak zamyślił się, sposępniał nagle i rzekł:
– Kto się tam od Niemców czego dobrego doczeka! Lichtenstein też mógł prosić króla o
łaskę – i jeszcze bym na tym wygrał, bo pomsty byłby się uchronił – a dlatego nie chciał nic
uczynić...
– On się zawziął za to, żeśmy go na tynieckiej drodze nie chcieli przeprosić. O mistrzu
Kondracie nie mówią ludzie źle. Wreszcie stracić na tym – nie stracisz.
– Pewnie – rzekł Zbyszko – ale mu się tam nisko nie kłaniajcie.
– Co się mam kłaniać? List od księżnej Aleksandry wiozę i tyla...
– Ha! kiedyście tacy dobrzy, to niech wam tam Bóg dopomoże...
Nagle spojrzał bystro na stryjca i rzekł:
– Ale jeśli mi król daruje, to Lichtenstein będzie mój, nie wasz. Pamiętajcie...
– Jeszcześ szyi niepewny, to żadnych zapowiedzi nie czyń. Dość masz tamtych głupich
ślubów – odrzekł z gniewem stary.
Po czym rzucili się sobie w objęcia – i Zbyszko został sam. Nadzieja i niepewność miotały
na przemian jego duszą, a gdy przyszła noc, a z nią burza na niebie, gdy zakratowane okno
poczęło rozświecać się złowrogim światłem błyskawic, a mury trząść się od grzmotów, gdy
wreszcie wicher wpadł ze świstem do wieży i zgasił mdły kaganek przy łożu: pogrążony w
ciemności Zbyszko stracił znów wszelką otuchę – i całą noc ani na chwilę oczu nie mógł zamrużyć...
„Już ja się śmierci nie wywinę – myślał – i wszystko nic nie pomoże.”
Wszelako nazajutrz przyszła do niego w odwiedziny zacna księżna Anna Januszowa, a z
nią i Danusia ze swoją luteńką za pasem. Zbyszko padł im kolejno do nóg, po czym jakkolwiek
był w utrapieniu, po bezsennej nocy, w niedoli i niepewności, nie do tyla jednak zapomniał
o rycerskiej powinności, aby nie okazać Danusi zdumienia nad jej urodą...
Lecz księżna podniosła na niego oczy pełne smutku i rzekła:
– Nie dziwuj się ty jej, bo jeśli Maćko dobrej odpowiedzi nie przywiezie albo zgoła nie
wróci, będziesz ty się wkrótce, nieboże, lepszym rzeczom w niebie dziwował.
Po czym jęła ronić łzy rozmyślając o przyszłym niepewnym losie rycerzyka, a Danusia
zawtórowała jej zaraz. Zbyszko pochylił się na nowo do ich nóg, bo i jego serce zmiękło wobec
tych płaczów jak wosk w cieple. Nie kochał on tak Danusi, jak mąż kocha niewiastę, poczuł
jednak, że ją kocha z całej duszy i że na jej widok dzieje mu się w piersiach coś takiego,
jakby w nich tkwił drugi człowiek, mniej srogi, mniej zapędliwy, mniej wojną dyszący, a natomiast
jakby słodkiego kochania spragniony. Chwycił go wreszcie żal ogromny, iż musi ją
porzucić i nie będzie mógł dotrzymać tego, co ślubował.
– Już ja ci, niebogo, pawich czubów pod nogi nie podłożę – mówił. – Ale jeśli przed boskim
obliczem stanę, tedy tak powiem: „Odpuść mi, Panie, grzechy, ale co jest dobra wszelkiego
na ziemi, to daj nie komu innemu, tylko pannie Jurandównie ze Spychowa.”
– Niedawnoście się poznali – rzekła księżna. – Nie da Bóg, by to było na próżno.
Zbyszko zaczął wspominać wszystko, co zaszło w gospodzie tynieckiej, i rozczulił się zupełnie.
W końcu jął prosić Danusi, by mu zaśpiewała tę samą pieśń którą śpiewała wówczas,
kiedy ją to chwycił z ławki i przyniósł do księżnej.
Więc Danusia, choć było jej nie do śpiewania, wzniosła zaraz główkę ku sklepieniu i
przymknąwszy jako ptaszek oczki poczęła:
53
Gdybym ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Śląska.
Usiadłabym ci ja
Na śląskowskim płocie...
„Przypatrz się, Jasiulku...”
Lecz nagle spod stulonych rzęsów wypłynęły jej łzy obfite – i nie mogła dłużej śpiewać. A
Zbyszko porwał ją na ręce tak samo jak niegdyś w tynieckiej gospodzie i począł chodzić z nią
po izbie powtarzając w uniesieniu:
– Nie paniej jeno ja bym w tobie szukał. Niechby mnie Bóg wyratował, niechbyś dorosła –
i niechby rodzic pozwolili – to by ja cię brał, dziewczyno!... Hej!...
Danusia objąwszy go za szyję skryła spłakaną twarz na jego ramieniu – a w nim żal wstawał
coraz większy, który płynąc z głębi wolnej natury słowiańskiej, zmieniał się w tej prostej
duszy niemal w pieśń polną:
To by ja cię brał, dziewczyno!
To by ja cię brał!...
54
Rozdział
szósty
Wtem zaszedł wypadek, wobec którego inne sprawy straciły wszelkie znaczenie w ludzkich
oczach. Pod wieczór dnia 21 czerwca rozeszła się po zamku wiadomość o nagłym zasłabnięciu
królowej. Wezwani medycy pozostali wraz z biskupem Wyszem przez całą noc w
jej komnacie, a tymczasem dowiedziano się od niewiast służebnych, iż pani zagroziła słabość
przedwczesna. Kasztelan krakowski Jaśko Topór z Tęczyna wysłał tejże nocy gońców do
nieobecnego króla. Nazajutrz rano wieść gruchnęła po mieście i okolicy. Był dzień niedzielny,
więc tłumy napełniły wszystkie świątynie, w których księża nakazali modlitwy za zdrowie
królowej. Wówczas ustała wszelka wątpliwość. Po nabożeństwie goście rycerscy, którzy się
już byli zjechali na spodziewane uroczystości, szlachta oraz deputacje kupieckie udały się na
zamek; cechy i bractwa wystąpiły z chorągwiami. Od południa nieprzeliczone roje ludu otoczyły
Wawel, między którymi utrzymywali ład łucznicy królewscy nakazując spokojność i
ciszę. Miasto wyludniło się prawie zupełnie i tylko przez opustoszałe ulice przeciągały od
czasu do czasu gromady okolicznego chłopstwa, które również już zwiedziało się o chorobie
uwielbianej pani i dążyło pod zamek. Wreszcie w głównej bramie pojawili się biskup i kasztelan,
z nimi zaś kanonicy katedralni, rajcy królewscy i rycerze. Ci rozeszli się wzdłuż murów,
między lud, z twarzami zwiastującymi nowinę, zaczęli jednak od surowego rozkazu, aby
powstrzymano się od wszelkich okrzyków, te bowiem mogłyby chorej zaszkodzić. Za czym
zwiastowali wszem wobec, iż królowa powiła córkę. Nowina napełniła radością serca,
zwłaszcza gdy zarazem dowiedziano się, iż jakkolwiek połóg był przedwczesny, nie masz
jednak widomego niebezpieczeństwa ni dla matki, ni dla dziecięcia. Tłumy poczęły się rozchodzić,
albowiem pod zamkiem nie wolno było krzyczeć, każdy zaś chciał pofolgować radości.
Jakoż, gdy wypełniły się ulice prowadzące na rynek, ozwały się wnet pieśni i radosne
nawoływania. Nie trapiono się tym, że przyszła na świat córka. „Albo źle było, mówiono, że
król Louis nie miał synów i że Królestwo dostało się Jadwidze? Przez jej to małżeństwo z
Jagiełłą podwoiła się moc państwa. Tak będzie i teraz. Gdzież szukać takiej dziedziczki, jako
będzie nasza królewna, gdy ni cesarz rzymski, ni żaden z innych królów nie powiadają tak
wielkiego państwa, tak obszernych ziemi ni tak licznego rycerstwa! Będą się dobijali o jej
rękę najpotężniejsi monarchowie ziemi, będą się kłaniali królowej i królowi, będą zjeżdżali
do Krakowa, a nam, kupcom, korzyść z tego wypadnie, nie mówiąc o tym, że nowe jakieś
państwo, czeskie albo węgierskie, z naszym się królestwem połączy.” Tak to między sobą
mówili kupcy – i radość stawała się z każdą chwilą powszechniejsza. Ucztowano w domach
prywatnych i w gospodach. Rynek zaroił się od latarni i pochodni. Po przedmieściach podkrakowscy
kmiecie, których coraz więcej ścigało się do miasta, porozkładali się obozem przy
wózkach. Żydzi rajcowali przy synagodze na Kazimierzu. Do późna w noc, prawie do brzasku,
wrzało na rynku, szczególniej koło ratusza i wagi, jak w czasie wielkich jarmarków.
Udzielano sobie wzajem wiadomości; posyłano po nie na zamek i oblegano tłumnie wracających
z nowinami.
Najgorsza z nich była ta, że biskup Piotr ochrzcił dziecko tej samej nocy, z czego wnoszono,
że musi być bardzo słabe. Doświadczone mieszczki przytaczały jednak wypadki, w któ55
rych dzieci urodzone na współ martwe odzyskiwały siłę do życia właśnie po chrzcie. Więc
pokrzepiano się nadzieją, którą wzmagało i imię nadane dziewczynce. Mówiono, że żaden
Bonifacy ni żadna Bonifacja nie może umrzeć zaraz po urodzeniu, gdyż przeznaczono im jest
coś dobrego uczynić, w pierwszych zaś leciech, tym bardziej w pierwszych miesiącach życia,
dziecko nie może czynić ni źle, ni dobrze.
Następnego dnia jednak przyszły z zamku wiadomości niepomyślne i o niemowlęciu, i o
matce – i wzburzyły miasto. W kościołach przez cały dzień panował tłok jak w czasie odpustu.
Posypały się wota za zdrowie królowej i królewny. Widziano ze wzruszeniem ubogich
wieśniaków ofiarujących ćwiartki zboża, jagnięta, kury, wianuszki suszonych grzybów lub
krobie orzechów. Płynęły znaczne ofiary od rycerstwa, od kupców, od rzemieślników. Rozesłano
gońców do cudownych miejsc. Astrologowie badali gwiazdy. W samym Krakowie nakazano
uroczyste procesje. Wystąpiły wszystkie cechy i wszystkie bractwa. Całe miasto zakwitło
chorągwiami. Odbyła się i procesja dzieci, sądzono bowiem, że niewinne istoty najłatwiej
ubłagają Boga o łaskę. Przez bramy miejskie zjeżdżały coraz nowe tłumy z okolicy.
I tak płynął dzień za dniem wśród ustawicznego bicia w dzwony, wśród gwaru po kościołach,
procesyj i nabożeństw. Lecz gdy upłynął tydzień, a i dostojna chora, i dziecię żyły jeszcze,
poczęła otucha wstępować w serca. Zdawało się ludziom rzeczą niepodobną, aby Bóg
zabrał przedwcześnie władczynię państwa, która tyle dla niego uczyniwszy musiałaby pozostawić
niedokończone ogromne dzieło – i apostołkę, która ofiarą własnego szczęścia przywiodła
do chrześcijaństwa ostatni pogański naród w Europie. Uczeni wspominali, ile uczyniła
dla Akademii, duchowni – ile dla chwały Bożej, statyści – ile dla pokoju między chrześcijańskimi
monarchami, prawoznawcy – ile dla sprawiedliwości, biedni – ile dla ubóstwa, i
wszystkim nie mieściło się w głowie, iżby życie tak potrzebne dla Królestwa i świata całego
mogło być przedwcześnie przecięte.
Tymczasem 13 lipca dzwony żałobne oznajmiły śmierć dziecka. Zawrzało znów miasto i
niepokój ogarnął ludzi, a tłumy powtórnie obległy Wawel dopytując o zdrowie królowej.
Lecz tym razem nikt nie wychodził z dobrą nowiną. Owszem, twarze panów wjeżdżających
na zamek lub wyjeżdżających przez bramy były posępne i z każdym dniem posępniejsze.
Mówiono, że ksiądz Stanisław ze Skarbimierza, mistrz nauk wyzwolonych w Krakowie, nie
odstępuje już królowej, która codziennie przystępuje do komunii. Mówiono również, że po
każdym przystąpieniu komnata jej napełnia się światłem niebieskim. Niektórzy widzieli je
nawet przez okna, ale widok ten raczej przerażał oddane pani serca jako oznaka, że rozpoczyna
się już dla niej życie zaziemskie.
Niektórzy nie wierzyli jednak, aby się mogła stać rzecz tak straszna, i ci krzepili się nadzieją,
że sprawiedliwe nieba poprzestaną na jednej ofierze. Tymczasem w piątek z rana dnia
17 lipca gruchnęło między ludem, iż królowa kona. Kto żył, spieszył pod zamek. Miasto opustoszało
tak, że zostali w nim tylko kalecy, albowiem nawet matki z niemowlętami pośpieszyły
do bram. Sklepy były pozamykane; nie gotowano jadła. Ustały wszystkie sprawy, a
natomiast pod Wawelem czerniało jedno morze ludu – niespokojne, przerażone, ale milczące.
Wtem o godzinie dwunastej z południa ozwał się dzwon na katedralnej wieży. Nie zrozumiano
od razu, co to znaczy, jednakowoż niepokój począł podnosić włosy na głowach.
Wszystkie głowy i wszystkie oczy zwróciły się ku wieżycy na kołyszący się z coraz większym
rozmachem dzwon, którego żałosny jęk poczęły powtarzać inne w mieście: u Franciszkanów,
u Św. Trójcy, u Panny Marii – i hen dalej, jak miasto długie i szerokie. Zrozumiano
wreszcie, co znaczą owe jęki; dusze ludzkie napełniły się przerażeniem i takim bólem, jakby
one spiżowe serca dzwonów uderzały wprost w serca wszystkich obecnych.
Nagle na wieży ukazała się czarna chorągiew z wielką trupią głową pośrodku, pod którą
bielały dwa złożone na krzyż piszczele ludzkie. Wówczas ustała wszelka wątpliwość. Królowa
oddała ducha Bogu.
56
Pod zamkiem rozległ się ryk i płacz stu tysięcy ludzi – i pomieszał się z ponurymi odgłosami
dzwonów. Niektórzy rzucali się na ziemię, inni darli na sobie szaty lub rozdrapywali
twarze, inni spoglądali na mury w niemym osłupieniu, niektórzy jęczeli głucho, niektórzy
wyciągając ręce ku kościołowi i komnacie królowej wzywali cudu i Bożego miłosierdzia.
Lecz ozwały się także głosy gniewne, które w uniesieniu i rozpaczy dochodziły do bluźnierstw.
„Przecz nam zabrano naszą umiłowaną? Na cóż się zdały nasze procesje, nasze modlitwy
i błagania? To miłe były srebrne i złote wota, a za to nic? Wziąć wzięto, a dać nie dano!”
Inni wszelako powtarzali, zalewając się łzami i jęcząc: „Jezu! Jezu! Jezu!” Tłumy
chciały wejść do zamku, by spojrzeć jeszcze raz na ukochaną twarz Pani. Nie puszczono ich,
ale im przyobiecano, że wkrótce ciało będzie wystawione w kościele, a wtedy każdy będzie
mógł oglądać je i modlić się przy nim. Za czym pod wieczór posępne tłumy zaczęły wracać
ku miastu opowiadając sobie o ostatnich chwilach królowej, o przyszłym pogrzebie i o cudach,
które się będą działy przy jej ciele i około jej grobowca, a których wszyscy byli zupełnie
pewni. Rozpowiadano również, że królowa zaraz po śmierci będzie kanonizowaną – gdy
zaś niektórzy wątpili, czy się to może stać, poczęto się oburzać i grozić Awinionem...
Smutek ponury padł na miasto, na cały kraj, i nie tylko ludowi pospolitemu, ale i wszystkim
wydało się, że wraz z królową zagasła dla Królestwa pomyślna gwiazda. Nawet między
panami krakowskimi byli tacy, którzy czarno patrzyli w przyszłość. Poczęto zadawać sobie i
innym pytania, co teraz będzie? czyli Jagiełło po śmierci królowej ma prawo panować w
Królestwie, czyli też wróci na swoją Litwę i poprzestanie na wielkoksiążęcym tronie? Niektórzy
przewidywali – i jak się okazało, nie bez słuszności – że sam on zechce ustąpić i że w
takim razie odpadną od Korony obszerne ziemie, rozpoczną się znów napady od strony Litwy
i krwawe odwety zawziętych mieszkańców Królestwa. Zakon się wzmoże, wzmoże się cesarz
rzymski i król węgierski – a Królestwo, od wczoraj jedno z najpotężniejszych w świecie,
przyjdzie do upadku i pohańbienia.
Kupcy, dla których stanęły otworem obszerne kraje litewskie i ruskie, czynili w przewidywaniu
strat śluby pobożne, aby Jagiełło pozostał na Królestwie, lecz w takim znów razie
przepowiadano rychłą wojnę z Zakonem. Wiadomo było, że powstrzymywała ją tylko królowa.
Ludzie przypominali sobie teraz, jak niegdyś, oburzona na chciwość i drapieżność Krzyżaków,
mówiła im w proroczym widzeniu: „Póki ja żyję, póty powstrzymuję rękę i słuszny
gniew męża mojego, lecz pamiętajcie, iż po mojej śmierci spadnie na was kara za wasze grzechy!”
Oni w pysze i zaślepieniu nie lękali się wprawdzie wojny licząc, że gdy po śmierci królowej
urok jej świętobliwości nie będzie powstrzymywał napływu ochotników z państw zachodnich,
naówczas przyjdą im w pomoc tysiące bojowników z Niemiec, z Burgundii, Francji
i dalszych jeszcze krajów. Lecz śmierć Jadwigi była jednakże wypadkiem tak doniosłym, że
poseł krzyżacki Lichtenstein nie czekając nawet na przyjazd nieobecnego króla ruszył co prędzej
do Malborga, by jak najprędzej donieść wielkiemu mistrzowi i kapitule ważną i poniekąd
groźną nowinę.
Posłowie: węgierski, rakuski, cesarski, czeski, wyruszyli za nim lub też wysłali gońców do
swych monarchów. Jagiełło przyjechał do Krakowa w ciężkiej rozpaczy. W pierwszej chwili
oświadczył panom, że nie chce już dalej królować bez królowej i że odjedzie na swoje dziedzictwo
do Litwy, po czym z żalu wpadł jakoby w odrętwienie, nie chciał rozstrzygać żadnych
spraw, nie odpowiadał na pytania, chwilami zaś wpadał w straszny gniew na samego
siebie za to, że był odjechał, że nie był przy śmierci królowej, że się z nią nie pożegnał i nie
wysłuchał jej ostatnich słów i poleceń. Próżno Stanisław ze Skarbimierza i biskup Wysz
przedkładali mu, że choroba królowej wypadła niespodzianie i że wedle ludzkich obliczeń
miał wszelki czas wrócić, gdyby połóg odbył się był w porze właściwej. Nie przynosiło mu to
żadnej pociechy ani nie koiło jego żalu. „Nie król ja bez niej – odpowiadał biskupowi – jeno
57
grzesznik pokajany, który nie zazna pociechy.” Po czym wbijał oczy w ziemię i nikt nie mógł
od niego słowa więcej wydobyć.
Tymczasem wszystkie umysły zajęły się pogrzebem królowej. Z całego kraju poczęły
ściągać nowe tłumy panów, szlachty i ludu, zwłaszcza ubóstwa, które spodziewało się obfitych
zysków z jałmużn przy obrzędzie pogrzebowym, mającym trwać przez cały miesiąc.
Ciało królowej ustawiono w katedrze na podwyższeniu urządzonym w ten sposób, że szersza
część trumny, w której spoczywała głowa zmarłej, znajdowała się znacznie wyżej od dolnej.
Urządzono tak umyślnie, by lud mógł lepiej widzieć twarz królowej. W katedrze odprawiało
się nieustające nabożeństwo: przy katafalku płonęły tysiące świec woskowych, a wśród tych
blasków i wśród kwiatów leżała Ona, spokojna, uśmiechnięta, podobna do białej róży mistycznej
– ze złożonymi w krzyż rękoma na lazurowej sukni. Lud widział w niej świętą, przyprowadzano
do niej opętanych, kaleki, chore dzieci – i raz w raz w środku świątyni rozlegał
się krzyk to jakiejś matki, która na twarzy chorego dziecka spostrzegła rumieńce, zwiastuny
zdrowia, to jakiegoś paralityka, który nagle odzyskiwał władzę w schorzałych członkach.
Wówczas serca ludzkie przejmował dreszcz, wieść o cudzie przelatywała kościół, zamek,
miasto i ściągała coraz większe roje nędzy ludzkiej, która od cudu tylko mogła spodziewać się
poratowania.
O Zbyszku zapomniano tymczasem zupełnie, któż bowiem wobec tak olbrzymiego nieszczęścia
pamiętać mógł o zwyczajnym pacholęciu szlacheckim i o jego uwięzieniu w baszcie
zamkowej! Zbyszko wiedział jednakowoż od stróżów więziennych o chorobie królowej, słyszał
gwar ludu koło zamku, a gdy usłyszał jego płacz i bicie we dzwony, rzucił się na kolana i
przepomniawszy o własnym losie, z całej duszy jął opłakiwać śmierć uwielbionej Pani. Zdawało
mu się, że razem z nią zgasło coś i dla niego i że wobec takiej śmierci nie warto nikomu
żyć na świecie.
Echa pogrzebu, dzwony kościelne, śpiewy procesyj i zawodzenia tłumów dochodziły go
przez całe tygodnie. Przez ten czas sposępniał, stracił ochotę do jadła, do snu i chodził po
swoim podziemiu jak dziki zwierz po klatce. Ciążyła mu samotność, gdyż bywały dni, że nawet
stróż więzienny nie przynosił mu świeżego jadła i wody, tak dalece wszyscy byli zajęci
pogrzebem królowej. Od czasu jej śmierci nie odwiedził go nikt: ani księżna, ani Danusia, ani
Powała z Taczewa, który dawniej tyle okazywał mu życzliwości, ani kupiec Amylej, znajomek
Maćka. Zbyszko z goryczą myślał, że gdy Maćka nie stało, zapomnieli o nim wszyscy.
Chwilami przychodziło mu do głowy, że może zapomni o nim i prawo – i że przyjdzie mu
gnić do śmierci w tym więzieniu. Wówczas modlił się o śmierć.
Wreszcie gdy od pogrzebu królowej upłynął miesiąc, a rozpoczął się drugi, począł wątpić i
o powrocie Maćka. Obiecał przecie Maćko jechać pośpiesznie, konia nie żałować. Malborg
nie na końcu świata. Przez dwanaście niedziel można było dojechać i wrócić – zwłaszcza gdy
komuś pilno było. „Ale może i jemu niepilno! – myślał z żalem Zbyszko – może sobie gdzie
po drodze babę upatrzył i rad ją do Bogdańca powiezie, aby się własnego potomstwa doczekać,
a ja tu będę przez wieki zmiłowania boskiego wyglądał!”
Stracił wreszcie rachubę czasu, przestał całkiem rozmawiać ze strozą i tylko z pajęczyny,
pokrywającej coraz obficiej żelazną kratę w oknie, miarkował, że na świecie nadchodzi jesień.
Siadywał teraz całymi godzinami na łożu, z łokciami na kolanach, z palcami we włosach,
które mu już daleko za ramiona sięgały – i w półśnie, w półodrętwieniu nie podnosił
głowy nawet i wówczas, gdy strażnik zagadał do niego przynosząc spyżę. Aż pewnego dnia
skrzypnęły wrzeciądze i znajomy głos zawołał od progu więzienia:
– Zbyszku!
– Stryjko! – krzyknął Zbyszko zerwawszy się z tapczana.
Maciek chwycił go w ramiona, po czym objął mu jasną głowę dłońmi i począł ją całować.
Żal, gorycz i tęsknota tak wezbrały w sercu młodzianka, że począł płakać na piersiach stryjca
jak małe dziecko.
58
– Myślałem, że już nie wrócicie – rzekł łkając.
– Boć i niewiele brakło – odrzekł Maciek.
Dopieroż Zbyszko podniósł głowę i spojrzawszy na niego zawołał:
– A z wami co się stało?
I patrzył ze zdumieniem na wynędzniałą, zapadłą i bladą jak płótno twarz starego wojownika,
na jego pochyloną postać i na posiwiałe włosy.
– Co z wami? – powtórzył.
Maćko siadł na tapczanie przez chwilę oddychał ciężko.
– Co się stało? – rzekł wreszcie. – Ledwiem granicę przejechał, postrzelili mnie w boru
Niemcy z kuszy. Zbóje-rycerze! – wiesz? Ciężko mi jeszcze dychać... Bóg zesłał mi pomoc –
inaczej byś mnie tu nie widział.
– Któż was zratował?
– Jurand ze Spychowa – odrzekł Maćko.
Nastała chwila milczenia.
– Oni napadli mnie, a w pół dzionka później on ich. Ledwie połowa mu ich uszła. Mnie
wziął do gródka, i tam w Spychowie ze śmiercią-m się przez trzy niedziele zmagał. Bóg nie
dał skonać – i choć mi jeszcze ciężko, alem wrócił.
– A to nie byliście w Malborgu?
– Z czymżem miał jechać? Obdarli mnie do cna i list z innymi rzeczami zabrali. Wróciłem
prosić księżny Ziemowitowej o drugi, alem się z nią w drodze rozminął – i czy ją zgonię – nie
wiem – bo mi się też na tamten świat wybierać.
To rzekłszy splunął na dłoń i wyciągnąwszy ją ku Zbyszkowi ukazał na niej czystą krew
mówiąc:
– Widzisz?
A po chwili dodał:
– Widać wola boska.
Czas jakiś milczeli obaj pod brzemieniem posępnych myśli, po czym Zbyszko rzekł:
– To tak ciągle krwią plwacie?
– Jakoże nie mam plwać, kiedy mi na pół piędzi grota między żebrami utkwiło! Plwałbyś i
ty – nie bój się. Ale u Juranda ze Spychowa już mi się lepiej uczyniło, jeno żem się ninie
okrutnie znów zmęczył, bo droga długa, a pilnom jechał.
– Hej! po co wam się było spieszyć?
– Bom chciał księżnę Aleksandrę zdybać i brać od niej drugie pisanie. A Jurand ze Spychowa
prawił tak: „Jedźcie – powiada – i wracajcie z listem do Spychowa. Ja – prawi – mam
kilku Niemców pod podłogą, to jednego na słowo rycerskie uwolnię i ten list do mistrza powiezie.”
A on ich tam zawsze kilku przez pomstę za śmierć żony pod sobą trzyma i rad słucha,
jako mu nocami jęczą a żelaziwem brzękają, gdyż jest człek zawzięty. Rozumiesz?
– Rozumiem. Jeno to mi dziwno, żeście pierwszy list stracili, bo skoro Jurand ułapił tych,
którzy was napadli, to list powinien był być przy nich.
– Nie ułapił ci ich wszystkich. Uszło coś z pięciu. Taka już dola nasza.
To rzekłszy Maćko odchrząknął, splunął znów krwią i stęknął trochę z bólu w piersiach.
– Ciężko was postrzelili – rzekł Zbyszko. – Jakże to? Z zasadzki?
– Z kuszczów tak gęstych, że na krok nie było nic widać. A jechałem bez zbroi, bo mi
kupcy mówili, że kraj bezpieczny – i upał był.
– Któż zbójom przywodził? Krzyżak?
– Nie zakonnik, ale Niemiec, Chełmińczyk z Lentzu, wsławion z rozbojów i grabieży.
– Cóż się z nim stało?
– U Juranda na łańcuchu. Ale on też ma w podziemiu dwóch szlachty Mazurów, których
chce za siebie oddać.
Znów zapadło milczenie.
59
– Miły Jezus – rzekł wreszcie Zbyszko – to Lichtenstein będzie żyw i ów z Lentzu także, a
nam trzeba ginąć bez pomsty. Mnie głowę utną, a i wy pewnikiem już się nie przezimujecie.
– Ba! i do zimy nie dociągnę. Żeby choć ciebie jako zratować...
– Widzieliście tu kogo?
– Byłem u kasztelana krakowskiego, bo jakem się dowiedział, że Lichtenstein wyjechał,
myślałem, że ci pofolgują.
– A to Lichtenstein wyjechał?
– Zaraz po śmierci królowej, do Malborga. Byłem tedy u kasztelana, ale on powiedział tak:
„Nie dlatego waszemu bratankowi głowę utnę, aby się Lichtensteinowi pochlebić, jeno że taki
jest wyrok, a czy Lichtenstein tu jest, czy go nie ma, to wszystko jedno. Choćby też Krzyżak i
umarł, nic to nie zmieni, bo – powiada – prawo jest wedle sprawiedliwości – nie tak jako kubrak,
któren możesz do góry podszewką przewrócić. Król – prawi – może łaskę okazać, ale
nikt inny.”
– A gdzie król?
– Pojechał po pogrzebie aż na Ruś.
– No, to i nie ma rady.
– Nijakiej. Kasztelan powiadał jeszcze: „Żal mi go, bo i księżna Anna za nim prosi, ale jak
nie mogę, to nie mogę...”
– A księżna Anna jeszcze też jest?...
– Niech jej ta Bóg zapłaci! To dobra pani. Jeszcze tu jest, bo Jurandówna zachorzała, a
księżna ją miłuje jak własne dziecko.
– O, dla Boga! To i Danuśkę chorość napadła. Coże jej takiego?
– Bo ja wiem!... księżna powiada, że ją ktoś urzekł.
– Pewnie Lichtenstein! nikt inny, jeno Lichtenstein – sobacza mać!
– Może i on. Ale co mu zrobisz? – nic.
– To dlatego wszyscy mnie tu zabaczyli, że i ona była chora...
To rzekłszy Zbyszko jął chodzić wielkimi krokami po izbie, a wreszcie chwycił rękę Maćka,
ucałował ją i rzekł:
– Bóg wam zapłać za wszystko, boć z mojej przyczyny pomrzecie, ale skoroście jeździli aż
do Prus, to póki do reszty nie zesłabniecie, uczyńcież jeszcze dla mnie jedną rzecz. Pójdźcie
do kasztelana i proście, żeby mnie na słowo rycerskie puścił choć na dwanaście niedziel. Potem
wrócę i niech mi szyją utną, ale – to przecie tak nie może być, byśmy bez nijakiej pomsty
poginęli. Wiecie... pojadą do Malborga i zara zapowiedź Lichtenteinowi poślę. Już też nie
może być inaczej. Jego śmierć albo moja!
Maćko począł trzeć czoło:
– Pójść pójdę, ale czy kasztelan pozwoli?
– Słowo rycerskie dam. Na dwanaście niedziel – więcej mi nie trza...
– Co ta gadać: na dwanaście niedziel! A jak będzie ranny i nie wrócisz, co pomyślą?
– To choćby na czworakach wrócę. Ale nie bójcie się! I widzicie, może przez ten czas zjedzie
król z Rusi; to mu się będzie można o zmiłowanie pokłonić.
– Prawda jest – rzekł Maćko.
Lecz po chwili dodał:
– Bo mnie kasztelan i to jeszcze powiadał: „Przepomnieliście o waszym bratanku z przyczyny
śmierci królowej, ale teraz niechże się to już skończy.”
– Ej, pozwoli – odpowiedział z otuchą Zbyszko. – Jużci przecie wie, że szlachcic mu słowo
zdzierży, a czy mi teraz głowę utną, czy po świętym Michale, to mu wszystko jedno.
– Ha! pójdę dziś jeszcze.
– Dziś idźcie do Amyleja i legnijcie trochę. Niech wam jakowej driakwi na ranę przyłożą,
a jutro pójdźcie do kasztelana.
– No, to z Bogiem!
60
– Z Bogiem!
Uściskali się i Maćko zwrócił się ku drzwiom, ale w progu zatrzymał się jeszcze i namarszczył
czoło, jakby sobie coś nagle przypomniawszy.
– Ba, toć przecie ty pasa rycerskiego jeszcze nie nosisz: powie ci Lichtenstein, że z niepasowanym
nie będzie się potykał – i co mu zrobisz?
Zbyszko zafrasował się, ale tylko na chwilę, po czym rzekł:
– A jakoże bywa na wojnie? Czy to koniecznie pasowany tylko pasowanych wybiera?
– Wojna to wojna, a walka samowtór co innego:
– Prawda... ale... poczekajcie... Trzeba poradzić... Ano, widzicie! – jest rada. Książę Janusz
będzie mnie pasował. Jak go księżna z Danuśką poproszą, to będzie pasował. A ja po drodze
będę się zaraz na Mazowszu z synem Mikołaja z Długolasu też potykał.
– Za co?
– Bo Mikołaj – wiecie – ten, co jest przy księżnie i którego Obuchem zowią – powiedział
na Danuśkę: „skrzat”.
Maćko popatrzył na niego ze zdumieniem, a Zbyszko chcąc widocznie lepiej wytłumaczyć,
o co mu chodziło, mówił dalej:
– Jużci tego też darować nie mogę, a z Mikołajem przecie nie będę się potykał, bo mu
chyba z osiemdziesiąt lat.
Na to Maćko:
– Słuchaj, chłopie! szkoda mi twojej głowy, ale rozumu nie szkoda, ile żeś głupi jak cap.
– A wy się czego sierdzicie?
Maćko nie odrzekł nic i chciał wyjść, ale Zbyszko poskoczył jeszcze ku niemu:
– A jakoże Danuśka? zdrowa już? Nie gniewajcie się za byle co. Przecie was tyle czasu nie
było.
I pochylił się znów do ręki starego, ten zaś wzruszył ramionami, ale odrzekł łagodniej:
– Jurandówna zdrowa, jeno jej jeszcze z komnaty nie puszczają. Bywaj zdrów.
Zbyszko pozostał sam, ale jakby odrodzony na duszy i ciele. Miło mu było pomyśleć, że
będzie miał jeszcze ze trzy miesiące życia przed sobą, że pojedzie w dalekie kraje, wyszuka
Lichtensteina i stoczy z nim walkę śmiertelną. Na samą myśl o tym radość zapełniała mu
piersi. Dobrze choć przez dwanaście niedziel czuć konia pod sobą, jeździć po szerokim świecie,
bić się i nie zginąć bez pomsty. A potem – niech się dzieje, co chce – to przecie ogromny
szmat czasu. Może król wrócić z Rusi i darować winę, może wybuchnąć ta wojna, którą
wszyscy z dawna zapowiadali – może i sam kasztelan, gdy po trzech miesiącach ujrzy zwycięzcę
hardego Lichtensteina, powie: „Ruszajże teraz na bory, lasy!” Czuł bowiem jasno
Zbyszko, że zawziętości nikt, prócz Krzyżaka, przeciw niemu nie żywił – i że sam surowy
pan krakowski tylko jakoby z musu skazał go na śmierć.
Więc nadzieja wstępowała w niego coraz większa, gdyż nie wątpił, że mu tych trzech miesięcy
nie odmówią. Owszem, myślał, że mu dadzą nawet więcej, to bowiem, by szlachcic
poprzysiągłszy na cześć rycerską miał słowa nie dotrzymać, nawet nie przyjdzie staremu panu
z Tęczyna do głowy.
Toteż gdy Maćko przyszedł nazajutrz o zmroku do więzienia, Zbyszko, który ledwie mógł
już usiedzieć, skoczył ku niemu do proga i zapytał:
– Pozwolił?
Maćko siadł na tapczanie, bo stać z wielkiego osłabienia nie mógł, przez chwilę oddychał
ciężko i wreszcie rzekł:
– Kasztelan powiedział tak: „Jeśli wam potrzeba podzielić grunt albo statek, to waszego
bratanka na jedną albo na dwie niedziele na rycerskie słowo wypuszczę, ale na dłużej nie.”
Zbyszko zdumiał się tak, iż czas jakiś słowa nie mógł przemówić.
61
– Na dwie niedziele? – zapytał po chwili. – A toć ja przez dwie niedziele nawet do granicy
nie zajadę! – Cóże to jest?... Chybaście kasztelanowi nie powiedzieli, po co ja chcę do Malborga?
– Nie tylko ja za tobą prosiłem, ale i księżna Anna.
– No i co?
– I co? Powiedział jej stary, że mu po twojej szyi nic i że sam cię żałuje. „Niechbym, powiada,
jakie prawo za nim znalazł – ba! niechby i pozór – to bym go całkiem puścił – ale jak
nie mogę, to nie mogę. Nie będzie, powiada, dobrze w tym Królestwie, gdy ludzie poczną na
prawo oczy zamykać i po przyjaźni sobie folgować; czego ja nie uczynię, choćby o Toporczyka,
mego krewniaka, albo zgoła brata chodziło.” – Tacy to tu ludzie nieużyci. – A on jeszcze
powiadał tak: „My nie potrzebujemy się oglądać na Krzyżaków, ale hańbić się nam przed
nimi nie wolno. Co by pomyśleli i oni, i ich goście, którzy z całego świata przychodzą, gdyby
ja skazanego na śmierć szlachcica puścił po to, by miał wolę pojechać sobie do nich na bitkę?
Żaliby uwierzyli, że go kara dosięgnie i że jest jakaś w naszym państwie sprawiedliwość?
Wolę ja jedną głowę uciąć niźli króla i Królestwo na śmiech podawać.” – Powiedziała na to
księżna, że cudna jej taka sprawiedliwość, od której nawet krewna królewska nie może człeka
wyprosić, ale stary jej odrzekł: „I samemu królowi służy łaska, ale nie służy bezprawie.” Dopieroż
wzięli się kłócić, bo księżnę porwał gniew: „To go, powiada, nie gnójcie w więzieniu!”
A kasztelan na to: „Dobrze! od jutra każę pomostek na rynku stawić.” I na tym się rozeszli.
Już ciebie, nieboże, chyba sam Pan Jezus zratuje...
Nastała długa chwila milczenia.
– Jakże? – ozwał się głuchym głosem Zbyszko. – To to już zaraz będzie?
– Za dwa albo trzy dni. Jak nie ma rady, to nie ma. Co ta mogłem tom uczynił. Padłem do
nóg kasztelanowi, proszę o zmiłowanie, ale on swoje: „Wynajdź prawo alibo pozór.” A co ja
wynajdę? Byłem u księdza Stanisława ze Skarbimierza, aby do ciebie z Panem Bogiem przyszedł.
Niechże choć ta sława będzie, że cię ten sam spowiadał, co i królową. Ale go nie znalazłem
doma, bo był u księżny Anny.
– Może u Danuśki?
– Bogdać tam. Dziewka coraz zdrowsza. Pójdę do niego jeszcze jutro do dnia. Powiadają,
że po jego spowiedzi to ci zbawienie tak pewne, jakobyś je miał w torbie.
Zbyszko siadł, wsparł łokcie na kolanach i pochylił głowę tak, że włosy całkiem mu pokryły
oblicze. Stary wpatrywał się w niego przez czas długi, wreszcie począł z cicha wołać:
– Zbyszku! Zbyszku!
Chłopak podniósł twarz raczej rozdrażnioną i pełną chłodnej zawziętości niż zbolałą.
– A co?
– Słuchajże pilnie, bom może co i znalazł.
To rzekłszy przysunął się blisko i począł prawie szeptać:
– Słyszałeś ty o księciu Witoldzie, jako drzewiej, uwięzion przez dzisiejszego naszego
króla w Krewie, wyszedł z więzienia w niewieścim przebraniu. Niewiasta tu żadna za ciebie
nie ostanie, ale bierz mój kubrak, bierz kaptur i wychodź – rozumiesz. A nuż się nie postrzegą.
I pewno. Za drzwiami ciemno. W oczy nie będą ci świecić. Widzieli mnie wczoraj, jakom
wychodził, i żaden ani spojrzał. Cicho bądź i słuchaj: znajdą mnie jutro – i co? Utną mi głowę?
To ci im będzie pociecha, kiedy mnie i tak za dwie lub trzy niedziele śmierć pisana. A ty,
jak stąd wyjdziesz, siadaj na konia i prosto do kniazia Witolda ruszaj. Przypomnisz mu się,
pokłonisz, to cię przyjmie i będzie ci u niego jak u Pana Boga za piecem. Tu ludzie gadają, że
wojska kniaziowe zniesione przez Tatarów. Nie wiadomo, czy prawda, ale może być, bo nieboszczka
królowa tak prorokowała. Jeśli prawda, to tym bardziej będzie kniaź rycerzy potrzebował
i rad cię obaczy. Ty zasię trzymaj się go, bo nie masz na świecie lepszej służby. Przegra-
li inszy król wojnę, to już po nim, a w kniaziu Witoldzie taka obrotność, że po przegranej
jeszcze się czyni potężniejszy. I hojny jest, a naszych miłuje okrutnie. Powiedz mu wszystko,
62
jako było. Powiedz, żeś chciał na Tatary z nim iść, aleś nie mógł, boś w wieży siedział. Bóg
da, że cię obdarzy ziemią, chłopami – i rycerzem będzie cię pasował, i do króla się za tobą
wstawi. Dobry to orędownik – obaczysz! – co?
Zbyszko słuchał w milczeniu. Maćko zaś jakby podniecony własnymi słowami mówił dalej:
– Nie ginąć tobie za młodu, ale do Bogdańca wracać. A jak wrócisz, zaraz masz żonę brać,
żeby nasz ród nie zginął. Dopiero jak dzieci napłodzisz, możesz Lichtensteina na śmierć pozwać,
ale przedtem waruj mi się od szukania pomsty, bo nużby cię postrzelili gdzie w Prusach
tak jako mnie – to by już nie było nijakiej rady. Bierzże teraz kubrak, bierz kaptur i ruszaj w
imię Boga.
To rzekłszy Maćko wstał i począł się rozdziewać – lecz Zbyszko podniósł się także, zatrzymał
go i rzekł:
– Nie uczynię ja tego, czego ode mnie chcecie, tak mi pomagaj Bóg i Święty Krzyż.
– Czemu? – spytał ze zdumieniem Maćko.
– Bo nie uczynię.
A Maćko aż pobladł ze wzruszenia i gniewu.
– Bogdajżeś ty się był nie rodził.
– Mówiliście już kasztelanowi – rzekł Zbyszko – iże swoją głowę za moją oddajecie.
– Skąd wiesz?
– Powiadał mi pan z Taczewa.
– To i co z tego?
– Co z tego? A cóż wam kasztelan rzekł, że hańba by spadła na mnie i na cały nasz ród.
Żali nie większa by jeszcze hańba była, gdyby ja stąd uciekł, a was tu na pomstę prawu zostawił?
– Na jaką pomstę! Co mnie prawo uczyni, kiedy ja i tak zamrę? Miejże rozum, na miłosierdzie
Boże!
– A toś tym bardziej. Niechże mnie Bóg pokarze, jeśli ja was starego i chorego tu opuszczę.
Tfu! hańba...
Nastało milczenie; słychać było tylko ciężki, rzężący oddech Maćka – i nawoływanie
łuczników stojących na straży przy bramach. Na dworze uczyniła się już noc głęboka...
– Słuchaj – ozwał się wreszcie Maćko złamanym głosem – nie była hańba kniaziowi Witoldowi
uciekać tak z Krewa – nie będzie i tobie...
– Hej! – odrzekł z pewnym smutkiem Zbyszko – wiecie! kniaź Witold, wielki kniaź: ma ci
koronę z rąk królewskich, bogactwo i panowanie – a ja, ubogi ślachcic – jeno cześć...
Po chwili zaś zawołał jakby z nagłym wybuchem gniewu:
– A to nie rozumiecie, że was takoż miłuję i że waszej głowy za swoją nie dam?
Na to Maćko podniósł się na chwiejnych nogach, wyciągnął przed się ręce – i choć natury
ówczesnych ludzi twarde były, jakby je kowano z żelaza – ryknął nagle rozdzierającym głosem:
– Zbyszku!...
A następnego dnia pachołcy sądowi poczęli zwozić na rynek belki na rusztowanie, które
miało być wzniesione naprzeciw głównej bramy ratusza.
Księżna jednakże naradzała się jeszcze z Wojciechem Jastrzębcem, ze Stanisławem ze
Skarbimierza i z innymi uczonymi kanonikami, biegłymi zarówno w prawie pisanym i obyczajowym.
Zachęcały ją do tych usiłowań słowa kasztelana, który oświadczył, że gdyby mu
znaleziono „prawo alibo pozór”, nie omieszkałby Zbyszka uwolnić. Radzono więc długo i
gorliwie, czyby nie można czegoś znaleźć, a chociaż ksiądz Stanisław przygotował Zbyszka
na śmierć i dał mu Ostatnie Sakramenta, jednakże prosto z podziemia wrócił raz jeszcze na
naradę, która trwała niemal do świtu.
63
Tymczasem nadszedł dzień egzekucji. Od rana tłumy ściągały na rynek, gdyż głowa
szlachcica większą budziła ciekawość niż zwykła, a do tego pogoda uczyniła się cudna. Między
kobietami rozeszła się też wieść o młodzieńczym wieku i nadzwyczajnej piękności skazanego,
więc cała droga wiodąca od zamku zakwitła jak kwiatami od całych gromad strojnych
mieszczanek; w oknach na rynku i w wystających przystawkach widać też było czepce,
złote i aksamitne czołka lub przetowłose głowy dziewcząt, zdobne tylko wieńcami z róż i lilij.
Rajcy miejscy, choć sprawa właściwie do nich nie należała, wyszli wszyscy dla dodania sobie
powagi i ustawili się w pobliżu rusztowania tuż za rycerstwem, które chcąc okazać swoje
współczucie młodzieńcowi stanęło gromadnie najbliżej pomostu. Za nimi pstrzył się tłum,
złożony z pomniejszych kupców i rzemieślników w barwach cechowych. Żaki i w ogóle dzieci,
wypychane w tył, krążyły jak uprzykrzone muchy wśród tłumu wdzierając się wszędzie,
gdzie ukazało się choć trochę wolnego miejsca. Nad ową zbitą masą głów ludzkich widniał
pomost pokryty nowym suknem, na którym stało trzech ludzi: jeden kat, barczysty i groźny
Niemiec przybrany w czerwony kubrak i takiż kaptur, z ciężkim, obosiecznym mieczem w
ręku – i dwóch jego pachołków z obnażonymi ramionami i powrozami u pasów. U nóg ich
stał pień i trumna obita również suknem. Na wieżach Panny Marii biły dzwony napełniając
miasto spiżowym dźwiękiem i płosząc stada kawek i gołębi. Ludzie patrzyli to na drogę wiodącą
z zamku, to na pomost i sterczącego na nim kata z pałającym w słonecznym blasku mieczem,
to wreszcie na rycerzy, na których zawsze z chciwością i szacunkiem spoglądali mieszczanie.
Tym razem było zaś na co patrzeć, gdyż najsławniejsi stanęli w kwadrat koło rusztowania.
Podziwiano więc szerokość ramion i powagę Zawiszy Czarnego, jego kruczy włos
spadający na ramiona – podziwiano krępą, kwadratową postać oraz pałączaste nogi Zyndrama
z Maszkowic i olbrzymi, nadludzki niemal wzrost Paszka Złodzieja z Biskupic, i groźną twarz
Bartosza z Wodzinka – i urodę Dobka z Oleśnicy, który w Toruniu pokonał na turnieju dwunastu
rycerzy niemieckich – i Zygmunta z Bobowy, który podobnie wsławił się z Węgrami w
Koszycach – i Krzona z Kozichgłów, i strasznego w ręcznym spotkaniu Lisa z Targowiska, i
Staszka z Charbimowic, który konia w biegu doganiał. Powszechną uwagę zwracał także
Maćko z Bogdańca swoją wybladłą twarzą, podtrzymywany przez Floriana z Korytnicy i
Marcina z Wrocimowic. Sądzono powszechnie, iż jest to ojciec skazanego.
Ale największą ciekawość wzbudzał Powała z Taczewa, który stojąc w pierwszym szeregu
trzymał w swych potężnych ramionach Danusię, przybraną całkiem biało, z zielonym wianuszkiem
na jasnych włosach. Ludzie nie rozumieli, co to znaczy i dlaczego ta biało ubrana
dzieweczka ma patrzeć na egzekucję skazanego. Jedni mówili sobie, że to siostra, inni odgadywali
w niej panią myśli młodego rycerza, ale i ci nie umieli sobie wytłumaczyć ani jej ubioru,
ani obecności przy pomoście. Natomiast we wszystkich sercach widok jej podobnej do
rumianego jabłuszka, ale zalanej łzami twarzy – budził współczucie i wzruszenie. W zbitych
tłumach ludu poczęto szemrać na nieugiętość kasztelana, na surowość prawa – i szemrania
owe przechodziły stopniowo w pomruk wprost groźny – a wreszcie tu i ówdzie jęły podnosić
się głosy, że gdyby zburzono rusztowanie, egzekucja musiałaby być odłożona.
Tłum ożywił się i rozkołysał. Podawano sobie z ust do ust, że gdyby król był obecny, byłby
niewątpliwie ułaskawił młodzianka, który, jak zapewniano, nie dopuścił się żadnej winy.
Ale wszystko ucichło, gdy dalekie okrzyki oznajmiły zbliżanie się łuczników i halebardników
królewskich, między którymi szedł skazany. Jakoż wkrótce orszak pojawił się na rynku.
Pochód otwierało bractwo pogrzebowe, przybrane w czarne, do ziemi sięgające opończe i
takież zasłony na twarzach z powycinanymi otworami na oczy. Lud bał się tych posępnych
postaci i na ich widok umilkł. Za nimi szedł oddział kuszników, złożony z doborowych Litwinów,
przybranych w łosiowe niewyprawne kubraki. Był to oddział gwardii królewskiej. Z
tyłu orszaku widać było halebardy drugiego oddziału, w środku zaś, między pisarzem sądowym,
który miał czytać wyrok, a księdzem Stanisławem ze Skarbimierza, niosącym krucyfiks,
szedł Zbyszko.
64
Wszystkie oczy zwróciły się teraz na niego i ze wszystkich okien i przystawek wychyliły
się niewieście postacie. Zbyszko szedł przybrany w swą zdobyczną białą jakę, haftowaną w
złote gryfy i zdobną złotą frędzlą u dołu – i w tym świetnym stroju wydawał się oczom tłumów
jakowymś książątkiem albo pacholęciem z wielkiego domu. Ze wzrostu, z barków, widnych
pod obcisłym ubraniem, z tęgich ud i szerokich piersi wydawał się być mężem całkiem
dojrzałym, ale nad tą postawą męża wznosiła się głowa dziecinna prawie i twarz młoda, z
pierwszym meszkiem nad ustami – i zarazem cudna – twarz królewskiego pazia ze złotym
włosem, uciętym równo nad brwiami, a puszczonym długo na ramiona. Szedł krokiem równym
i sprężystym, ale z czołem pobladłym. Chwilami patrzył na tłum jakby nieco przez sen,
chwilami wznosił oczy ku wieżom kościelnym, ku stadom kawek i ku rozkołysanym dzwonom,
które wydzwaniały mu ostatnią godzinę; chwilami wreszcie odbijało mu się na twarzy
jakby zdziwienie, że te dźwięki i szlochania niewieście, i cała ta uroczystość, to wszystko dla
niego. Na rynku ujrzał wreszcie z daleka pomost i na nim czerwoną sylwetkę kata. Wówczas
drgnął i przeżegnał się – ksiądz zaś w tejże chwili podał mu krucyfiks do pocałowania. O kilka
kroków dalej padł mu pod nogi pęk chabrów rzucony przez młodą dziewczynę z ludu.
Zbyszko schylił się, podniósł go, a następnie uśmiechnął się do dziewczyny, która wybuchnęła
głośnym płaczem. Lecz on pomyślał widocznie, że wobec tych tłumów i wobec niewiast
powiewających chustkami z okien trzeba umrzeć odważnie i zostawić po sobie przynajmniej
pamięć „dzielnego chłopa”, więc wytężył całą odwagę i wolę, nagłym ruchem odrzucił w tył
włosy, podniósł głowę jeszcze wyżej i szedł hardo, tak prawie, jak idzie zwycięzca po skończonych
rycerskich gonitwach, gdy go prowadzą po nagrodę. Posuwali się jednak zwolna,
gdyż tłum był przed nimi coraz większy i niechętnie ustępujący. Próżno kusznicy litewscy,
idący w pierwszym szeregu, wołali co chwila: „Eyk szalin! Eyk szalin! (precz z drogi!). Nie
chciano się domyślać, co znaczą te słowa – i czyniło się coraz ciaśniej. Jakkolwiek ówczesne
mieszczaństwo krakowskie składało się w dwóch trzecich z Niemców – jednakże naokół rozlegały
się groźne klątwy przeciw Krzyżakom: „Hańba! hańba! niechby sczezły te krzyżowe
wilki, jeśli dzieci gwoli im będą tu wytracać! Wstyd dla króla i Królestwa!” Litwini widząc
opór, zdjąwszy napięte kusze z ramion poczęli spoglądać spode łbów na lud, nie śmieli jednak
szyć w gęstwę bez rozkazu. Lecz kapitan wysłał naprzód halebardników, halebardami bowiem
łatwiej było torować sobie drogę, i w ten sposób dotarli aż do rycerzy stojących w kwadrat
koło rusztowania.
Ci rozstąpili się bez oporu. Pierwsi weszli halebardnicy, za nimi szedł Zbyszko z księdzem
i pisarzem. Lecz wówczas stało się to, czego się nikt nie spodziewał. Oto nagle spomiędzy
rycerzy wystąpił Powała z Danusią na ręku i krzyknął: „Stój!”, tak grzmiących głosem, iż
cały orszak zatrzymał się jak wkopany w ziemię. Ni kapitan, ni nikt z żołnierzy nie chciał
sprzeciwić się panu i pasowanemu rycerzowi, którego codziennie widywano w zamku, a nieraz
w poufnych z królem rozmowach. Wreszcie i inni, również znamienici, poczęli wołać
rozkazującymi głosami: „Stój! stój!” – pan z Taczewa zaś zbliżył się do Zbyszka i podał mu
biało ubraną Danusię.
Ów mniemając, że to pożegnanie, chwycił ją, objął i przycisnął do piersi – lecz Danusia,
zamiast przytulić się do niego i zarzucić mu na szyję rączęta, zerwała co prędzej ze swych
jasnych włosów, spod rucianego wianka, białą zasłonę i owinęła w nią całkiem głowę Zbyszka,
a jednocześnie poczęła wołać z całej siły rozpłakanym dziecinnym głosem:
– Mój ci jest! mój ci jest!
– Jej ci jest! – powtórzyły potężne głosy rycerzy. – Do kasztelana!
Odpowiedział im podobny do grzmotu krzyk ludu: „Do kasztelana! do kasztelana!” Spowiednik
podniósł oczy w górę, zmieszał się pisarz sądowy, kapitan i halebardnicy opuścili
broń, albowiem wszyscy zrozumieli, co się stało.
Był stary, polski i słowiański obyczaj, mocny jak prawo, znany na Podhalu, w Krakowskiem,
a nawet i w innych krajach, że gdy na prowadzonego na śmierć chłopca rzuciła nie65
winna dziewka zasłonę na znak, że chce za niego wyjść za mąż, tym samym zbawiała go od
śmierci i kary. Znali ów obyczaj rycerze, znali kmiecie, znał polski lud miejski – a słyszeli o
jego mocy i Niemcy, z dawniejszych czasów w grodach i miastach polskich zamieszkali. Stary
Maćko też aż zesłabł na ten widok ze wzruszenia, rycerze odsunąwszy wnet kuszników
otoczyli Zbyszka i Danusię; wzruszony i rozradowany lud krzyczał coraz potężniej: „Do
kasztelana! do kasztelana!” Tłumy ruszyły się nagle, na kształt olbrzymich wełn morskich.
Kat i pomocnicy zbiegli co prędzej z pomostu. Uczyniło się zamieszanie. Dla wszystkich
stało się jasnym, że gdyby Jaśko z Tęczyna chciał się teraz oprzeć uświęconemu obyczajowi,
w mieście wszcząłby się groźny rozruch. Jakoż ława ludzka rzuciła się zaraz na rusztowanie.
W mgnieniu oka ściągnięto sukno i rozerwano je w kawałki, potem belki i deski, ciągnięte
silnymi rękoma lub rąbane toporami, poczęły uginać się, trzeszczeć, pękać – i w kilka pacierzy
później na rynku nie zostało śladu z pomostu.
A Zbyszko wciąż trzymając Danusię na ręku wracał na zamek, ale tym razem jak prawdziwy
zwycięzca-tryumfator. Naokół niego bowiem szli z radosnymi twarzami pierwsi rycerze
Królestwa, a z boków, z przodu i z tyłu tłoczyły się tysiące kobiet, mężczyzn i dzieci
krzycząc wniebogłosy, śpiewając, wyciągając ręce ku Danusi i sławiąc obojga męstwo i urodę.
Z okien białe ręce bogatych mieszczek biły im oklaski, wszędzie widać było oczy zalane
łzami radości. Deszcz wianuszków różanych, liliowych, deszcz wstążek, a nawet złocistych
przepasek i pątlików padał szczęśliwemu młodziankowi pod nogi, a on, rozpromieniony jak
słońce, z sercem przepełnionym wdzięcznością, podnosił co chwila w górę swoją białą panienkę,
czasem całował jej w uniesieniu kolana, a ten widok rozczulał do tego stopnia
mieszczki, że niektóre rzucały się w objęcia swoim kochankom oświadczając, że byle zasłużyli
na śmierć – zostaną także uwolnieni. I Zbyszko, i Danusia stali się jakby ukochanymi
dziećmi rycerzy, mieszczan i pospolitego tłumu. Stary Maćko, którego wiedli wciąż pod ręce
Florian z Korytnicy i Marcin z Wrocimowic, odchodził niemal od zmysłów z radości i zarazem
ze zdumienia, że taki środek ratunku dla bratanka nawet mu do głowy nie przyszedł. Powała
z Taczewa opowiadał wśród ogólnego wrzasku swym potężnym głosem rycerzom, jako
ów sposób wymyślili, a raczej przypomnieli na naradach z księżną Wojciech Jastrzębiec i
Stanisław ze Skarbimierza, biegli w prawie pisanym i obyczajowym – rycerze zaś dziwili się
jego prostocie mówiąc między sobą, że chyba dlatego nikt inny o owym obyczaju nie pamiętał,
iż w mieście przez Niemców zamieszkanym z dawna już nie był praktykowany.
Wszystko jednak zależało jeszcze od kasztelana. Rycerze i lud pociągnęli na zamek, w którym
pod niebytność króla mieszkał pan krakowski – i zaraz pisarz sądowy, ksiądz Stanisław
ze Skarbimierza, Zawisza, Farurej, Zyndram z Maszkowic i Powała z Taczewa udali się do
niego, aby przedstawić moc obyczaju i przypomnieć, jako sam mówił, iż gdyby znalazł „prawo
alibo pozór” – to wnet by skazanego uwolnił. A czyż mogło być lepsze prawo nad starodawny
obyczaj, którego nie łamano nigdy? Pan z Tęczyna odpowiedział wprawdzie, że więcej
się do prostego ludu i do podhalskich zbójników ów obyczaj stosuje niż do szlachty, ale
zbyt on sam był biegłym we wszelakim zakonie, aby mógł siły jego nie uznać. Przykrywał
przy tym srebrną brodę dłonią i uśmiechał się pod palcami, bo widocznie był rad. Wreszcie
wyszedł na niski krużganek mając przy sobie księżnę Annę Danutę, kilku duchownych i rycerzy.
Zbyszko ujrzawszy go podniósł znów w górę Danusię – a on położył zgrzybiałą rękę na jej
złotych włosach, chwilę ją trzymał – a potem skinął poważnie i dobrotliwie sędziwą głową.
Zrozumiano ten znak i aż mury zamkowe zatrzęsły się od okrzyków. „Pomagaj ci Bóg! żyj
długo, sprawiedliwy panie! żyj i sądź nas!” – wołano ze wszystkich stron. Potem nowe
okrzyki wzniosły się dla Danusi i Zbyszka, a w chwilę później oboje wszedłszy na krużganek
padli do nóg dobrej księżnie Annie Danucie, której Zbyszko zawdzięczał życie, ona to bowiem
obmyśliła z uczonymi sposób i nauczyła Danusię, co ma robić.
– Niech żywie młoda para! – zawołał na widok klęczących Powała z Taczewa.
66
– Niech żywie! – powtórzyli inni.
A sędziwy kasztelan zwrócił się do księżny i rzekł:
– Już też, miłościwa księżno, zrękowiny muszą być zaraz, bo ów obyczaj tak każe.
– Zrękowiny uczynię zaraz – odpowiedziała z rozpromienioną twarzą dobra pani – ale pokładzin
bez ojcowej woli Juranda ze Spychowa nie dopuszczę.
67
Rozdział
siódmy
U kupca Amyleja Maćko i Zbyszko naradzali się nad tym, co czynić. Stary rycerz spodziewał
się rychłej śmierci, a że przepowiadał mu ją także znający się na ranach franciszkanin
o. Cybek, więc chciał wracać do Bogdańca, aby być pochowanym wedle ojców na cmentarzu
w Ostrowiu.
Nie wszyscy jednak ojce tam leżeli. Był to niegdyś liczny ród. Czasu wojen zwoływali się
okrzykiem: „Grady!”, w herbie zaś – mieniąc się lepszymi od innych włodyków, którym nie
zawsze przysługiwało prawo herbu – nosili Tępą Podkowę. Roku 1331, w bitwie pod Płowcami,
siedmdziesięciu czterech wojowników z Bogdańca wystrzelali na bagnie kusznicy niemieccy,
ocalał tylko jeden, Wojciech, przezwiskiem Tur, któremu król Władysław Łokietek
po pogromie Niemców potwierdził osobnym przywilejem herb i ziemie bogdanieckie. Tamtych
kości bielały odtąd na polach płowieckich, Wojciech zaś wrócił do domowych pieleszy,
lecz po to tylko, by całkowitą zgubę rodu swego oglądać.
Albowiem, podczas gdy mężowie z Bogdańca ginęli pod strzałami Niemców, zbójnicyrycerze
z pobliskiego Śląska napadli na ich gniazdo, spalili do cna osadę, ludność wysiekli
lub uprowadzili w niewolę po to, by ją sprzedać w odległe kraje niemieckie. Wojciech został
sam jeden w starym domostwie, które ocalało od ognia, jako dziedzic obszernych, ale pustych
ziem, poprzednio do całego włodyczego rodu należących. W pięć lat później ożenił się i spłodziwszy
dwóch synów, Jaśka i Maćka – od tura w lesie na łowach zabit.
Synowie rośli pod opieką matki, Kachny ze Spalenicy, która w dwóch wyprawach pomściła
na śląskich Niemcach dawne krzywdy, w trzeciej zaś poległa. Jaśko doszedłszy do lat
pojął w małżeństwie Jagienkę z Mocarzewa, z którą spłodził Zbyszka. Maćko zaś pozostawszy
w stanie bezżennym pilnował majętności i synowca, o ile pozwalały mu na to wyprawy
wojenne.
Lecz gdy w czasie wojny domowej Grzymalitów z Nałęczami spalono po raz drugi chałupy
w Bogdańcu i rozproszono kmieciów, samotny Maćko próżno usiłował go na nowo dźwignąć.
Nabiedziwszy się lat niemało zastawił wreszcie ziemię krewnemu opatowi, sam zaś z
małym jeszcze Zbyszkiem pociągnął na Litwę przeciw Niemcom.
Nigdy on jednak nie tracił z oczu Bogdańca. Na Litwę pociągnął właśnie dlatego, by
wzbogaciwszy się łupami z czasem powrócić, wykupić ziemię, zaludnić ją jeńcami, odbudować
gródek i osadzić na nim Zbyszka. Teraz też, po szczęśliwym ocaleniu młodzianka, o tym
tylko myślał i nad tym naradzał się z nim u kupca Amyleja.
Ziemię mieli za co wykupić. Z łupów, z okupów, które składali wzięci przez nich do niewoli
rycerze, i z darów Witolda zebrali zapasy dość znaczne. Szczególnie dużą korzyść przyniosła
im owa walka na śmierć z dwoma rycerzami fryzyjskim. Same zbroje, które po nich
wzięli, stanowiły w owych czasach prawdziwą majętność, prócz zbroi zaś wzięli przecie wozy,
konie, ludzi, szaty, pieniądze i cały bogaty sprzęt wojenny. Wiele z tych łupów nabył teraz
kupiec Amylej, a między innymi dwie sztuki cudnego flandryjskiego sukna, które przezorni i
możni Fryzyjczycy mieli z sobą na wozach. Maćko przedał także kosztowną zdobyczną
zbroję mniemając, że wobec bliskiej śmierci na nic mu się już nie przyda. Płatnerz, który ją
68
nabył, odprzedał ją na drugi dzień Marcinowi z Wrocimowic herbu Półkoza z zyskiem znacznym,
gdyż pancerze pochodzenia mediolańskiego ceniono wówczas nad wszystkie w świecie.
Zbyszkowi też żal było tej zbroi z całej duszy.
– Jeśli wam Bóg wróci zdrowie – mówił do stryjca – gdzie taką drugą znajdziecie?
– Tam, gdziem i tę znalazł, na jakowym innym Niemcu – odpowiedział Maćko. – Ale już
ja się śmierci nie wywinę. Żeleźce się mi między żebrami rozszczepiło i szczebrzuch ostał we
mnie. Com go zmacał i chciałem pazurami wyciągnąć, tom go jeno głębiej zapychał. A teraz
nijakiej rady nie ma.
– Niedźwiedziego sadła by wam się saganek jeden i drugi napić!
– Ba! Ojciec Cybek mówił też, że dobrze by było, bo może by się jako drzazga wyślizgła.
Ale skąd tu dostanę? W Bogdańcu jeno by topór wziął, a pod barcią na noc przykucnął!
– To i trza do Bogdańca. Tylko mi tam gdzie w drodze nie zamrzyjcie.
Stary Maćko spojrzał z pewnym rozczuleniem na bratanka.
– Wiem ja, gdzie by ci się chciało: na dwór księcia Janusza albo do Juranda ze Spychowa,
chełmińskich Niemców najeżdżać.
– Tego się nie zaprę. Razem z dworem księżny rad bym do Warszawy albo do Ciechanowa
pojechał, a to z przyczyny, by jako najdłużej być z Danuśką. Nikaj mi teraz bez niej, bo to nie
tylko moja pani, ale i moje miłowanie. Tak ci ją rad widzę, że jak o niej myślę, to aż mnie
ciągoty biorą. Pójdę ja za nią choćby na kraj świata, ale teraz pierwsze moje prawo to wy. Nie
opuściliście mnie, to ja i was nie opuszczę. Jak do Bogdańca, to do Bogdańca!
– Toś dobry chłop – rzekł Maćko.
– Bóg by mnie skarał, gdyby ja był dla was inny. Obaczcie, że już wozy ładują, a jeden kazałem
sianem dla was wymościć. Amylejówna podarowała też pierzynę zacną, jeno nie wiem,
czy na niej od gorąca wyleżycie. Pojedziemy wolno razem z księżną i dworem, żeby wam
starunku nie zbrakło. Potem oni nawrócą na Mazowsze, a my do siebie – i pomagaj Bóg!
– Niechbym tyle pożył, by gródek na nowo wznieść – rzekł Maćko – bo to wiem, że po
mojej śmierci niewiele ty będziesz o Bogdańcu myślał.
– Co nie miałbym myśleć!
– Bo ci będą w głowie bitki i kochanie.
– A wam to nie była w głowie wojna? Właśnie, żem sobie już całkiem wymiarkował, co
mamy czynić – i pierwsza rzecz gródek z dębiny mocnej zbudujem, a rowem każemy okopać
na porządek.
– Także myślisz? – spytał zaciekawiony Maćko. – No, a jak gródek stanie?... Gadaj!
– Jak gródek stanie, dopieroż na dwór książęcy do Warszawy albo do Ciechanowa pojadę.
– Po mojej śmierci?
– Jeśli prędko zamrzecie, to po waszej śmierci, ale wprzód was godnie pochowam; a jeśli
Pan Jezus da wam zdrowie, to w Bogdańcu ostaniecie. Mnie księżna obiecała, że tam pas rycerski
od księcia dostanę. Inaczej nie chciałby się ze mną Lichtenstein potykać.
– To potem do Malborga wyruszysz?
– Do Malborga albo choćby na kraj świata, byle tylko Lichtensteina dostać.
– Tego ci nie przyganię. Twoja śmierć albo jego!
– Już ja wam jego rękawicę i pas do Bogdańca przywiozę – nie bójcie się!
– Jeno się strzeż zdrady. U nich o zdradę łatwo.
– Pokłonię się księciu Januszowi, żeby posłał po glejt do mistrza. Teraz jest spokój. Pojadę
za glejtem do Malborka, a tam zawsze gości rycerstwa kupa. To wiecie? – naprzód Lichtenstein,
a potem będę upatrywał, którzy pawie czuby na hełmach mają – i po kolei ich wyzywał.
Boga mi! zdarzy-li Pan Jezus zwycięstwo, to zarazem i ślub spełnię.
Tak mówiąc Zbyszko uśmiechał się do swoich własnych myśli, przy czym twarz miał zupełnie
pacholęcia, które zapowiada, jakich to czynów rycerskich dokona, gdy dorośnie.
69
– Hej! – rzekł kiwając głową Maćko – żebyś ty trzech rycerzy ze znakomitych rodów pokonał,
to nie tylko byś ślub spełnił, ale jaki byś sprzęt po nich wziął – miły Boże!
– Co to trzech! – zawołał Zbyszko. – Już ja w więzieniu powiedziałem sobie, że nie będę
Danuśce skąpił. Ile palców u rąk – nie trzech!
Maćko wzruszył ramionami.
– Dziwujcie się albo i nie wierzcie – rzekł Zbyszko – a ja przecie z Malborga do Juranda
ze Spychowa pojadę. Jakże mu się nie pokłonić, kiedy to Danuśkowy ojciec? I z nim będziem
chełmińskich Niemców najeżdżali. Samiście przecie mówili, że większego wilkołaka na
Niemców nie masz na całym Mazowszu.
– A jak ci Danuśki nie da?
– Miałby nie dać! On swojej pomsty szuka, ja swojej. Kogóż lepszego sobie upatrzy?
Wreszcie, skoro księżna na zrękowiny pozwoliła, to i on się nie przeciwi.
– Już ja jedno miarkuję – rzekł Maćko – że ty wszystkich ludzi z Bogdańca zabierzesz, żeby
poczet mieć, jako się rycerzowi patrzy, a ziemia ostanie bez rąk. Póki będę żyw, to nie
dam, ale po mojej śmierci, już widzę, że zabierzesz.
– Pan Bóg mi poczet obmyśli, a przecie i Janko z Tulczy krewniak, więc nie poskąpi.
A wtem drzwi się otworzyły, i jakby na dowód, że Pan Bóg Zbyszkowi poczet obmyśli,
weszło dwóch ludzi, czarniawych, krępych, przybranych w żółte, podobne do żydowskich
kaftany, w czerwone krymki i w niezmiernie szerokie hajdawery. Ci, stanąwszy we drzwiach,
poczęli przykładać palce do czoła, do ust, do piersi i zarazem bić pokłony aż do ziemi.
– Cóż to za odmieńcy? – zapytał Maćko. – Coście za jedni?
– Niewolnicy wasi – odpowiedzieli polskim łamanym językiem przybysze.
– A to jak? skąd? kto was tu przysłał?
– Przysłał nas pan Zawisza w darze młodemu rycerzowi, abyśmy niewolnikami jego byli.
– O dla Boga! dwóch chłopów więcej – zawołał z radością Maćko. – A z jakiego narodu?
– My Turki.
– Turki? – powtórzył Zbyszko. – Będę miał dwóch Turków w poczcie. Widzieliście kiedy
Turków?
I skoczywszy ku nim począł ich okręcać dłońmi i oglądać jak osobliwe zamorskie stworzenia.
Maćko zaś rzekł:
– Widzieć, nie widziałem, alem słyszał, że pan z Garbowa ma w służbie Turków, których
pobrał wojując nad Dunajem u cesarza rzymskiego Zygmunta. Jakże to? psubraty, poganie?
– Pan kazał się ochrzcić – rzekł jeden z jeńców.
– A wykupić się nie mieliście za co?
– My z daleka, z azjatyckiego brzegu, z Brussy.
Zbyszko, który chciwie zawsze słuchał wszelkich opowiadań wojennych, a zwłaszcza gdy
chodziło o czyny przesławnego Zawiszy z Garbowa, począł wypytywać ich, jakim sposobem
dostali się do niewoli. Ale w opowiadaniach jeńców nie było nic nadzwyczajnego: Zawisza
napadł ich kilkudziesięciu przed trzema laty w wąwozie, częścią wytracił, częścią pochwytał
– i wielu potem rozdarował. Zbyszkowi i Maćkowi serca zalewały się radością na widok tak
znakomitego daru, zwłaszcza że o ludzi było w owych czasach trudno i posiadanie ich stanowiło
prawdziwy majątek.
Tymczasem po chwili nadszedł i sam Zawisza w towarzystwie Powały i Paszka Złodzieja
z Biskupic. Ponieważ wszyscy oni pracowali nad ocaleniem Zbyszka i radzi byli, że udało im
się tego dokazać, przeto każdy składał mu jakowyś dar na pożegnanie i pamiątkę. Hojny pan z
Taczewa dał mu kropierz na konia, szeroki, bogaty, obszyty na piersiach frędzlą złotą. Paszko
zaś miecz węgierski, wartości kilku grzywien. Nadeszli potem Lis z Targowiska, Farurej i
Krzon i Kozichgłów z Marcinem z Wrocimowic, a na ostatku przyszedł Zyndram z Maszkowic
– każdy z pełnymi rękoma.
70
Zbyszko witał ich z wezbranym sercem, podwójnie uszczęśliwiony – i z darów, i z tego, że
najsławniejsi w Królestwie rycerze okazują mu przyjaźń. Oni zaś wypytywali go o odjazd i o
zdrowie Maćka radząc, jako ludzie doświadczeni, choć młodzi, rozmaite maści i driakwie
cudownie rany gojące.
Lecz Maćko polecał im jeno Zbyszka, sam zaś wybierał się na tamten świat. Trudno żyć z
żelazną drzazgą pod żebrami. Skarżył się też, że ustawicznie krwią spluwa i jeść nie może.
Kwarta wyłuskanych orzechów, dwie piędzie kiełbasy, misa jajecznicy – ot i całe jego dzienne
jedzenie. Ojciec Cybek puszczał mu krew kilkakrotnie, myśląc, że w ten sposób odciągnie
mu gorączkę spod serca i wróci ochota do jadła – ale i to nie pomogło.
Był jednak tak uradowany z darów dla bratanka, że w tej chwili czuł się zdrowszym, i gdy
kupiec Amylej kazał dla uczczenia tak znakomitych gości przynieść do izby baryłkę z winem
– zasiadł razem z nimi do kielicha. Poczęto rozmawiać o ocaleniu Zbyszka i o jego zrękowinach
z Danuśką. Rycerze nie wątpili, iż Jurand ze Spychowa nie będzie się chciał sprzeciwić
woli księżny, zwłaszcza jeśli Zbyszko pomści pamięć jej matki i ślubowane pawie czuby
zdobędzie.
– Jeno co do Lichtensteina – rzekł Zawisza – nie wiemy, czy ci będzie chciał stanąć, gdy
jest zakonnik, a do tego i jeden ze starostów w Zakonie. Ba! powiadali ludzie z jego orszaku,
że byle doczekał, to i wielkim mistrzem z czasem zostanie.
– Jeśli walki odmówi, to cześć utraci – ozwał się Lis z Targowiska.
– Nie – odpowiedział Zawisza – gdyż nie jest rycerz świecki, zakonnikom zaś nie wolno
do pojedynczej walki stawać.
– A przecież często bywa, że stają.
– Bo się prawa w Zakonie popsowały. Różne oni składają śluby – i słyną z tego, że ku
zgorszeniu całego chrześcijańskiego świata raz w raz je łamią. Ale do walki na śmierć może
Krzyżak, a zwłaszcza komtur, nie stanąć.
– Ha! to go chyba na wojnie dostaniesz.
– Kiedy powiadają, że wojny nie będzie – rzekł Zbyszko – gdyż Krzyżacy boją się teraz
naszego narodu.
Na to Zyndram z Maszkowic rzekł:
– Niedługo tego spokoju. Z wilkiem nie może być zgody, bo on musi cudzym żyć.
– A tymczasem może nam przyjdzie z Tymurem kulawym za bary się wziąć – ozwał się
Powała. – Książę Witold klęskę poniósł od Edygi – to już pewna.
– Pewna. I wojewoda Spytko nie wrócił – przywtórzył Paszko Złodziej z Biskupic.
– A kniaziów litewskich siła została na polu.
– Królowa nieboszczka przepowiadała, że tak będzie – rzekł pan z Taczewa.
– Ha! to może i przyjdzie nam na Tymura wyruszyć.
Tu rozmowa zwróciła się na litewską wyprawą przeciw Tatarom. Nie było już żadnej wątpliwości,
że książę Witold, wódz więcej porywczy niż biegły, poniósł straszliwą klęskę pod
Worsklą, w której legło mnóstwo bojarów litewskich, ruskich, a z nimi razem garść posiłkowych
rycerzy polskich, a nawet i krzyżackich. Zebrani u Amyleja biadali szczególnie nad
losem młodego Spytka z Melsztyna, największego pana w Królestwie, który pociągnął na
wyprawę jako ochotnik i po bitwie przepadł bez wieści. Wynoszono też pod niego jego prawdziwie
rycerski postępek, że dostawszy od wodza nieprzyjaciół kołpak ochronny, nie chciał
takowego w czasie bitwy wdziać, przekładając śmierć sławną nad życie z łaski pogańskiego
władcy. Nie było jednak jeszcze pewności, czy zginął, czy popadł w niewolę. Z niewoli miał
zresztą czym się wykupić, gdyż bogactwa jego były niezmierne, a w dodatku król Władysław
puścił mu był w lenne posiadanie całe Podole.
Lecz klęska Litwinów mogła być groźną i dla całego Jagiełłowego państwa, nikt bowiem
dobrze nie wiedział, czy Tatarzy zachęceni zwycięstwem nad Witoldem nie rzucą się na ziemie
i grody przynależne do W. Księstwa. W takim razie zostałoby wciągnięte do wojny i
71
Królestwo. Wielu też rycerzy, którzy jak Zawisza, Farurej, Dobko, a nawet i Powała, przywykli
byli szukać przygód i bitew na dworach zagranicznych, nie opuszczało umyślnie Krakowa
nie wiedząc, co niedaleka przyszłość przyniesie. Gdyby Tamerlan, pan dwudziestu siedmiu
królestw, poruszył cały świat mongolski, wówczas niebezpieczeństwo mogło być straszne.
Otóż byli ludzie, którzy przewidywali, że to nastąpi.
– Jeżeli będzie potrzeba, to się i z samym Kulawcem zmierzymy. Nie pójdzie mu tak łatwo
z naszym narodem, jako poszło z tymi wszystkimi, które wytracił i podbił. A przecie inni
książęta chrześcijańscy przyjdą nam w pomoc.
Na to Zyndram z Maszkowic, który płonął szczególną nienawiścią przeciw Zakonowi, odrzekł
z goryczą:
– Książęta – nie wiem, ale Krzyżacy gotowi z Tatarami się pokumać i na nas z drugiej
strony uderzyć.
– To i będzie wojna! – zawołał Zbyszko – ja przeciw Krzyżakom!
Lecz inni rycerze zaczęli zaprzeczać. Nie znają Krzyżacy bojaźni Bożej i swego dobra tylko
patrzą, ale przecie poganom by przeciw chrześcijańskiemu narodowi nie pomagali. Zresztą
Tymur daleko gdzieś w Azji wojuje, a wódz tatarski Edyga tyle ludzi w bitwie utracił, że się
podobno własnego zwycięstwa przeląkł. Książę Witold zaradny jest i pewno grody dobrze
opatrzył, a zresztą, chociaż nie udało się tym razem Litwinom, jednakże nie nowina im Tatarów
zwyciężać.
– Nie z Tatarami nam, ale z Niemcami na śmierć i życie – rzekł Zyndram z Maszkowic – i
jeśli ich nie zetrzem, od nich zguba przyjdzie.
Po czym zwrócił się do Zbyszka:
– A najpierw zginie Mazowsze. Znajdziesz tam zawsze robotę – nie bój się!
– Hej! żeby stryj był zdrów, zaraz bym tam pociągnął.
– Pomagaj ci Bóg! – rzekł Powała wznosząc kielich.
– Na zdrowie twoje i Danuśki!
– A na zatratę Niemcom! – dodał Zyndram z Maszkowic.
I poczęli go żegnać. A tymczasem wszedł dworzanin księżny z sokołem na ręku i skłoniwszy
się obecnym rycerzom zwrócił się z jakimś dziwnym uśmiechem do Zbyszka:
– Księżna pani kazała wam powiedzieć – rzekł – że przenocuje jeszcze w Krakowie, a w
drogę ruszy jutro rano.
– To i dobrze – rzekł Zbyszko – ale czemu to? zali kto nie zachorzał?
– Nie. Jeno księżna ma gościa z Mazowsza.
– Samże książę przyjechał?
– Nie książę, jeno Jurand ze Spychowa – odrzekł dworzanin.
Usłyszawszy to Zbyszko zmieszał się okrutnie i serce poczęło mu się tak tłuc w piersi jak
wówczas, gdy mu czytano wyrok śmierci.
72
Rozdział
ósmy
Księżna Anna nie zdziwiła się zbytnio przyjazdem Juranda ze Spychowa, zdarzało się bowiem
często, że wśród ustawicznych pościgów, napadów i walk z sąsiednimi rycerzami niemieckimi
porywała go nagła tęsknota za Danusią. Wówczas zjawiał się niespodzianie bądź w
Warszawie, bądź w Ciechanowie lub gdziekolwiek czasowo bawił dwór księcia Janusza. Na
widok dziecka wybuchał zawsze okropną żałością. Danusia bowiem z upływem lat stawała
się tak do matki podobna, że za każdym razem zdawało mu się, że widzi swoją nieboszczkę,
taką, jaką niegdyś poznał u księżny Anny w Warszawie. Ludzie myśleli nieraz, że od tej żałości
skruszeje w nim wreszcie żelazne, zemście tylko oddane serce. Księżna namawiała też go
często, by porzuciwszy swój krwawy Spychów został przy dworze i przy Danusi. Sam książę
ceniąc jego męstwo i znaczenie, a zarazem chcąc uniknąć kłopotów, na jakie narażały go
ustawiczne zajścia graniczne, ofiarował mu urząd miecznika. Zawsze na próżno. Właśnie
widok Danusi rozdzierał w nim dawne rany. Po kilku dniach tracił ochotę do jadła, do snu, do
rozmowy. Serce poczynało mu się widocznie burzyć i zalewać krwią, a wreszcie znikał z
dworu i wracał w swoje bagna spychowskie, by żal i gniew we krwi zatopić. Ludzie wówczas
mówili: „Gorze Niemcom! wcale ci oni nie owce, ale dla Juranda owce, bo on im wilkiem.”
Jakoż po upływie pewnego czasu rozchodziły się wieści to o pochwytanych gościach, ochotnikach,
którzy szlakiem granicznym dążyli do Krzyżaków, to o popalonych gródkach, to o
zagarniętych chłopach lub walkach na śmierć, z których straszny Jurand zawsze wychodził
zwycięsko. Przy drapieżnym usposobieniu Mazurów i rycerzy niemieckich, którzy z ramienia
Zakonu dzierżyli ziemię i gródki do Mazowsza przyległe, nawet w czasach największego pokoju
między książęty mazowieckimi a Zakonem na granicy nie ustawała nigdy wrzawa bojowa.
Nawet na ścinanie drzew w boru lub na żniwa mieszkańcy wybierali się z kuszami lub
zbrojni w dzidy. Ludzie żyli w niepewności jutra, w ciągłym wojennym pogotowiu, w zatwardziałości
serc. Nikt nie przestawał na samej obronie, ale za grabież płacił grabieżą, za
pożogę pożogą, za napad napadem. I zdarzało się, że gdy Niemcy przekradali się cicho leśnymi
rubieżami, by ubiec jakowyś gródek, porwać chłopów lub stada, Mazury w tym samym
czasie czynili to samo. Nieraz też spotykali się z sobą i bili się do upadłego, często wszakże
tylko wodzowie wyzywali się na śmiertelną walkę, po której zwycięzca zabierał poczet pokonanego
przeciwnika. Toteż gdy na dwór warszawski przychodziły skargi na Juranda, książę
odpowiadał skargami na napady poczynione w innych stronach przez rycerzy niemieckich. W
ten sposób, gdy obie strony żądały sprawiedliwości, a nie chciała i nie mogła jej uczynić żadna
– wszystkie grabieże, pożogi, napady uchodziły całkiem bezkarnie.
Lecz Jurand siedząc w swym błotnym, porosłym sitowiem Spychowie i płonąc nieugaszoną
chęcią zemsty stał się tak ciężkim dla swych zagranicznych sąsiadów, iż w końcu przestrach
ich stał się większym od zawziętości. Pola graniczące ze Spychowem leżały odłogiem,
lasy zarastały dzikim chmielem i leszczyną, łąki szuwarem. Niejeden rycerz niemiecki, przywykły
do prawa pięści w ojczyźnie, próbował osiadać w sąsiedztwie Spychowa, lecz każdy
po pewnym czasie wolał odbiec lenna, stad i chłopów, niż żyć pod bokiem nieubłaganego
męża. Często też rycerze zmawiali się, aby uczynić wspólną na Spychów wyprawę, lecz każ73
da z nich kończyła się klęską. Próbowano różnych sposobów. Raz sprowadzono znanego z
siły i srogości rycerza znad Menu, który we wszystkich walkach bywał zwycięzcą, aby wyzwał
Juranda na udeptaną ziemię. Lecz gdy stanęli w szrankach, upadło w Niemcu jakoby
przez czary serce na widok strasznego Mazura i zwrócił konia do ucieczki, Jurand zaś mu
niezbrojny pośladek kopią przeszył i w ten sposób czci i światłości dziennej go pozbawił. Od
tej pory tym większa trwoga ogarnęła sąsiadów, i który Niemiec chociaż z daleka dymy spychowskie
spostrzegł, wnet żegnał się i do patrona swego w niebiesiech rozpoczynał modlitwę,
albowiem utrwaliła się wiara, że Jurand nieczystym siłom duszę dla pomsty zaprzedał.
Opowiadano też o Spychowie straszliwe rzeczy: że przez grząskie bagna, wśród drzemiących,
zarosłych rzęsą i wodnym rdestem topielisk, wiodła do niego droga tak wąska, iż dwóch
mężów na koniach nie mogło obok siebie po niej jechać; że po obu jej stronach walały się
kości niemieckie, nocami zaś przechadzały się na pajęczych nogach głowy potopionych jęcząc,
wyjąc i wciągając ludzi razem z końmi w głębinę. Powtarzano, że w samym gródku
częstokół przybrany był w czaszki ludzkie. Prawdą w tym wszystkim było tylko to, że w zakratowanych
jamach, wykopanych pod dworzyszczem w Spychowie, jęczało zawsze kilku
lub kilkunastu jeńców i że imię Juranda straszniejsze było od owych wymysłów o kościotrupach
i topielcach.
Zbyszko dowiedziawszy się o jego przybyciu pośpieszył do niego natychmiast, ale jako do
ojca Danusi, szedł z pewnym niepokojem w sercu. Że Danuśkę obrał sobie na panią myśli i że
jej ślubował, tego mu nikt nie mógł wzbronić, ale później księżna wyprawiła mu z Danuśką
zrękowiny. Co Jurand na to powie? Zgodzi się czy nie zgodzi! i co będzie, jeżeli jako ojciec
zakrzyknie, iż nigdy tego nie dopuści? Pytania te przejmowały trwogą duszę Zbyszka, gdyż
już mu o Danusię chodziło więcej niż o wszystko na świecie. Otuchy dodawała mu tylko
myśl, że Jurand poczyta mu za zasługę, nie za ujmę, napaść na Lichtensteina, bo przecie to
uczynił także przez zemstę za Danusiną matkę – i omal własnej szyi nie stracił.
Tymczasem jął badać dworzanina, który po niego przyszedł do Amyleja:
– A gdzie mnie wiedziecie? – pytał – na zamek?
– Juści na zamek. Jurand razem z dworem księżny stanął.
– Powiedzcie mi też, jaki to człowiek?... żebym wiedział, jako z nim gadać...
– Co wam powiem! To jest człek zgoła od innych ludzi odmienny. Powiadają, że dawniej
był wesół, póki mu się krew w wątrobie nie zapiekła.
– A mądry jest?
– Chytry jest, bo innych łupi, a sam się nie da. Hej! jedno on oko ma, gdyż drugie mu
Niemcy z kuszy wystrzelili, ale tym jednym do dna ci człowieka przejrzy. Nikt z nim na
swoim nie postawi... Jeno księżnę, naszą panią, to miłuje, bo jej dwórkę za żonę wziął, a teraz
się dziewka u nas hoduje.
Zbyszko odetchnął.
– To mówicie, że on się woli księżny nie sprzeciwi?
– Wiem ja, czego byście się chcieli dowiedzieć, i com zaś słyszał, to powiem. Mówiła z
nim księżna o waszych zrękowinach, boć nieładnie byłoby utaić, ale co on na to rzekł – nie
wiadomo.
Tak rozmawiając doszli do bramy. Kapitan łuczników królewskich, ten sam, który poprzednio
prowadził Zbyszka na śmierć, skinął mu teraz przyjaźnie głową, więc przeszedłszy
warty znaleźli się w dziedzińcu, a potem weszli na prawo do oficyny, którą zajmowała księżna.
Dworzanin, spotkawszy przed drzwiami pachołka, spytał:
– A gdzie Jurand ze Spychowa?
– W krzywej komnacie, z córką.
– To tamój – rzekł dworzanin ukazując drzwi.
74
Zbyszko przeżegnał się i podniósłszy zasłonę w otwartych drzwiach wszedł z bijącym sercem.
Ale nie od razu dostrzegł Juranda z Danusią, gdyż komnata nie tylko była krzywa, ale i
mroczna. Po chwili dopiero ujrzał jasną główkę dziewczyny siedzącej na kolanach ojca. Oni
też nie usłyszeli, gdy wszedł, więc zatrzymał się przy zasłonie, chrząknął i wreszcie ozwał
się:
– Niech będzie pochwalony.
– Na wieki wieków – odpowiedział wstając Jurand.
W tej chwili Danusia skoczyła ku młodemu rycerzowi i chwyciwszy go za rękę poczęła
wołać:
– Zbyszku! Tatuś przyjechali!
Zbyszko ucałował jej ręce, po czym wstał, zbliżył się wraz z nią do Juranda i rzekł:
– Przyszedłem się wam pokłonić; wiecie, ktom jest?
I schylił się lekko, czyniąc rękoma ruch, jakby go chciał podjąć pod nogi. Lecz on chwycił
jego dłoń, obrócił go ku światłu i począł mu się w milczeniu przypatrywać.
Zbyszko już był nieco ochłonął, więc podniósłszy zaciekawiony wzrok ku Jurandowi ujrzał
przed sobą męża postawy ogromnej, z płowym włosem i również płowymi wąsami, z
twarzą dziobatą i jednym okiem barwy żelaza. Zdawało mu się, że oko to chce go przewiercić
na wylot, tak że zmieszanie poczęło go znów ogarniać, wreszcie nie wiedząc, co ma rzec, a
chcąc koniecznie coś powiedzieć, by przerwać kłopotliwe milczenie, zapytał:
– To wyście Jurand ze Spychowa, ociec Danusin?
Lecz tamten wskazał mu tylko ławę obok dębowego krzesła, na którym sam zasiadł, i nie
odrzekłszy ni słowa przypatrywał mu się dalej.
Zbyszko zniecierpliwił się wreszcie.
– Bo wiecie – rzekł – nieskładnie mi tak siedzieć jako na sądzie.
Dopieroż Jurand ozwał się:
– Tyś chciał bić w Lichtensteina?
– Ano! – odrzekł Zbyszko.
W oku pana ze Spychowa błysnęło jakieś dziwne światło i groźna jego twarz rozjaśniła się
nieco. Po chwili spojrzał na Danusię i znów spytał:
– I to dla niej?
– A dla kogoż by? Musieli wam stryjko powiadać, jakom jej ślubował Niemcom ze łbów
pawie czuby pozdzierać. Ale nie będzie ich trzy, jeno co najmniej tyle, ile palców u obu rąk.
Przez to i wam do pomsty dopomogę, boć to przecie za Danusiną mać.
– Gorze im! – odrzekł Jurand.
I znów zapadło milczenie. Zbyszko jednak pomiarkowawszy, iż okazując swoją zawziętość
na Niemców, trafia do serca Jurandowego, rzekł:
– Nie daruję ja za swoje, choć mało mi już szyi nie ucięli.
Tu zwrócił się ku Danusi i dodał:
– Ona mnie zratowała.
– Wiem – rzekł Jurand.
– I nie krzywiście o to?
– Skoroś jej ślubował, to jej służ, bo jest taki rycerski obyczaj.
Zbyszko zawahał się nieco, lecz po chwili począł mówić z widocznym niepokojem:
– Bo to uważcie... nałęczką mi głowę nakryła... Wszystko rycerstwo słyszało i franciszkanin,
który był przy mnie krzyżem, słyszał, jako rzekła: „Mój ci jest!” I pewno, iż niczyj inny
do śmierci nie będą, tak mi dopomóż Bóg.
To rzekłszy przyklęknął znów i chcąc pokazać, że zna rycerski obyczaj, ucałował z wielką
czcią oba trzewiki siedzącej na poręczy od krzesła Danusi, po czym wstał i zwróciwszy się do
Juranda zapytał:
– Widzieliście taką drugą... co?
75
A Jurand założył nagle na głowę swe straszne mężobójcze ręce – i zamknąwszy powieki
odrzekł głucho:
– Widziałem, ale Niemce ci mi ją zabili.
– To słuchajcie – rzekł z zapałem Zbyszko – jedna nam krzywda i jedna pomsta. I naszych
kupę z Bogdańca, co im konie w młace polgnęły, psubraty z kusz wystrzelali... Już wy nikogo
lepszego ode mnie do waszej roboty nie znajdziecie... Nie nowina mi to! Spytajcie stryka. Na
kopie alibo na topory, na długie alibo na krótkie miecze, za jedno mi! A powiadał wam stryk
o onych Fryzach?... Narznę ja wam Niemców jako baranów, a co do dziewczyny, to wam
klękajęcy ślubuję, jako się będę o nią bodaj z samym piekielnym starostą potykał i jako nie
odstąpię jej ni za ziemię, ni za stada, ni za sprzęt żaden, a choćby mi i zamek o szklanych
oknach bez niej dawali, to i zamek porzucę, a za nią na kraj świata powędruję.
Jurand siedział czas jakiś z głową w dłoniach, lecz wreszcie ocknął się jakoby ze snu i
rzekł z żałością i smutkiem:
– Udałeś ty mi się, pachołku, ale ci jej nie dam, bo nie tobie ona pisana, nieboże!
Zbyszko usłyszawszy to aż oniemiał i począł patrzeć na Juranda okrągłymi oczyma, nie
mogąc słowa przemówić.
Lecz Danusia przyszła mu w pomoc. Bardzo jej miły był Zbyszko i miło jej było uchodzić
nie za „skrzata”, ale za „źrzałą dziewkę”. Podobały jej się i zrękowiny, i słodkości, jakie jej
rycerzyk codziennie znosił, więc teraz, gdy zrozumiała, że jej to wszystko chcą odjąć, zsunęła
się co prędzej z poręczy krzesła i ukrywszy głowę na kolanach ojca poczęła wołać:
– Tatulu! tatulu! bo będem płakać!
On zaś widocznie kochał ją nad wszystko, gdyż położył łagodnie dłoń na jej głowie. W
twarzy jego nie było ni zawziętości, nie gniewu, tylko smutek.
Zbyszko tymczasem ochłonął i rzekł:
– Jakże to? To woli boskiej chcecie się przeciwić?
A na to Jurand:
– Jak będzie wola boska, to ją dostaniesz, jeno ci mojej nie mogę przychylić. Ba, rad bym
ci przychylił, ale nie lża...
To powiedziawszy podniósł Danusię i wziąwszy ją na ręce skierował się ku drzwiom, gdy
zaś Zbyszko chciał mu zastąpić drogę, zatrzymał się jeszcze na chwilę i rzekł:
– Nie będę na cię krzyw o rycerskie służby, ale mnie więcej nie pytaj, gdyż nie mogę ci nic
rzec.
I wyszedł.
76
Rozdział
dziewiąty
Następnego dnia nie unikał Jurand bynajmniej Zbyszka ani mu też przeszkadzał w oddawaniu
Danusi w drodze rozmaitych przysług, które jako rycerz powinien był jej oddawać.
Owszem – Zbyszko, choć wielce w sercu strapiony, zauważył przecie, iż posępny pan ze Spychowa
spogląda na niego życzliwie i jakby z żalem, że musiał mu dać tak okrutną odpowiedź.
Próbował też młody włodyka niejednokrotnie zbliżyć się do niego i zacząć z nim rozmowę.
Po wyruszeniu z Krakowa, w czasie podróży, o sposobność nie było trudno, gdyż obaj towarzyszyli
księżnej konno. Jurand, lubo zwykle milczący, rozmawiał dość chętnie, ale gdy tylko
Zbyszko chciał dowiedzieć się czegoś o przeszkodach dzielących go od Danusi, rozmowa
urywała się nagle, a twarz Jurandowa czyniła się chmurna. Myślał Zbyszko, że księżna wie
więcej – upatrzywszy zatem sposobną chwilę, starał się od niej jakąkolwiek wiadomość wydostać,
ale ona niewiele także mogła mu powiedzieć.
– Jużci jest tajemnica – rzekła. – Powiedział mi o tym sam Jurand, jeno prosił zarazem,
abym go nie wypytywała. Pewnikiem przysięgą jakowąś związan, jak to między ludźmi bywa.
Bóg wszelako da, że z czasem wszystko to wyjdzie na jaw.
– Tako by mi bez Danuśki na świecie było jako psu na powrozie albo jak niedźwiedziowi
w dole – odrzekł Zbyszko. – Ni radości nijakiej, ni uciechy. Nic, jeno frasunek i wzdychanie.
Poszedłby ja już do Tawani z księciem Witoldem, niechby mnie tam Tatarzy zabili. Ale
wpierw muszę stryjca odwieźć, a potem one pawie czuby Niemcom ze łbów pościągać, jakom
zaprzysiągł. Może mnie przy tym zabiją – co i wolę niż patrzeć, jako Danuśkę inny zabierze.
Księżna podniosła na niego swoje dobre, niebieskie oczy i spytała z pewnym zdziwieniem:
– A to byś na to przyzwolił?
– Ja? Póki mi tchu w nozdrzach, nie będzie tego! Chybaby mi ręka uschła i topora zdzierżyć
nie mogła!
– Ano, widzisz.
– Ba! Ale jakoże mi ją przeciw ojcowej woli brać?
Na to księżna jakby do siebie:
– Mocny Boże! albo to się i tak nie przytrafia...
Potem zaś do Zbyszka:
– Zali wola boska nie mocniejsza od ojcowej? A coże Jurand rzekł? „Jak – powiada – będzie
wola boska, to ją dostanie.”
– To samo i mnie rzekł! – zawołał Zbyszko. – „Jak – powiada – będzie wola boska, to ją
dostaniesz.”
– A widzisz?
– Toż przy waszej łasce, miłościwa pani – jedyna pociecha.
– Moją łaskę masz, a Danuśka ci dotrzyma. Wczoraj jeszcze mówię jej: Danuśka, a dotrzymasz-
li ty Zbyszkowi? A ona powiada tak: „Będem Zbyszkowa albo niczyja.” Zielona to
jeszcze jagoda, ale jak co powie, to i dotrzyma, boć to szlacheckie dziecko, nie żadna powsinoga.
I matka jej była taka sama.
– Dałby Bóg! – rzekł Zbyszko.
77
– Jeno pamiętaj, byś i ty dotrzymał – bo to niejeden chłop bywa płochy: obiecuje wiernie
miłować, a zaraz ci potem dęba do innej, że go i na postronku nie utrzymasz! Sprawiedliwie
mówię!
– A niechże mnie Pan Jezus wpierw skarze! – zawołał z zapałem Zbyszko.
– No, to pamiętaj. A jak stryjca odwieziesz, to na nasz dwór przyjeżdżaj. Zdarzy się tam
sposobność, że ostrogi dostaniesz, a potem zobaczym, jako Bóg da. Danuśka przez ten czas
dojrzeje i wolę Bożą poczuje, bo teraz miłuje cię ona wprawdzie okrutnie – inaczej nie mogę
rzec – ale nie tak jeszcze, jako wyrosłe dziewki miłują. Może też i Jurand się w duszy do ciebie
nakłoni, bo jako miarkuję, to on by rad. Pojedziesz i do Spychowa, i razem z Jurandem na
Niemców, może się przytrafić, że mu się jako przysłużysz i całkiem go sobie zjednasz.
– To właśnie, miłościwa księżno, tak samo myślałem uczynić, ale z pozwoleństwem będzie
mi łacniej.
Rozmowa tak wielce dodała ducha Zbyszkowi. Tymczasem jednak na pierwszym popasie
stary Maćko zachorzał tak, że trzeba było przyzostać i czekać, póki choć trochę sił do dalszej
podróży nie odzyska. Zostawiła mu dobra księżna Anna Danuta wszystkie leki i driakwie,
jakie z sobą miała, ale sama musiała jechać dalej, przyszło więc obu rycerzom z Bogdańca
rozstać się z dworem mazowieckim. Padł Zbyszko jak długi do nóg naprzód księżnie, potem
Danusi, poprzysiągł jej jeszcze raz wierne służby rycerskie, obiecał przyjechać rychło do Ciechanowa
albo do Warszawy, wreszcie porwał ją w swoje silne ramiona i podniósłszy do góry
jął powtarzać wzruszonym głosem:
– Pamiętajże ty o mnie, kwiatuszku najmilejszy, pamiętaj, rybeńko moja złota!
A Danusia, objąwszy go ramionami tak właśnie jak młodsza siostra obejmuje miłego brata,
przyłożyła swój zadarty nosek do jego policzka i płakała wielkimi jak groch łzami, powtarzając:
– Nie chcę do Ciechanowa bez Zbyszka, nie chcę do Ciechanowa!
Widział to Jurand, ale gniewem nie wybuchnął. Owszem, pożegnał i sam bardzo życzliwie
młodzianka, a gdy już siedział na koniu, nawrócił jeszcze raz ku niemu i rzekł:
– Ostawaj z Bogiem i urazy do mnie nie chowaj.
– Jakobym miał urazę do was chować, kiedyście Danuśków ojciec! – odrzekł szczerze
Zbyszko.
I pochylił mu się do strzemion, ów zaś ścisnął mu silnie rękę i rzekł:
– Szczęść ci Boże we wszystkim!... rozumiesz?
I odjechał. Zbyszko jednakże zrozumiał, jak wielka życzliwość tkwiła w ostatnich jego
słowach, i wróciwszy do wozu, na którym leżał Maćko, rzekł:
– Wiecie? on by też chciał, jeno mu coś przeszkadza. Wyście byli w Spychowie i rozum
macie bystry, to starajcie się wymiarkować, co to jest.
Lecz Maćko zbyt był chory. Gorączka, którą miał od rana, powiększyła się pod wieczór do
tego stopnia, że począł tracić przytomność, więc zamiast odpowiedzieć Zbyszkowi, spojrzał
na niego jakby ze zdziwieniem, potem spytał:
– A gdzie tu dzwonią?
Zbyszko zląkł się, przyszło mu bowiem do głowy, że skoro chory słyszy dzwony, to widać,
że już śmierć ku niemu idzie. Pomyślał też, że stary może umrzeć bez księdza, bez spowiedzi,
a tym samym dostać się, jeżeli zgoła nie do piekła, to przynajmniej na długie wieki do czyśćca
– więc postanowił go jednak wieźć dalej, by jak najprędzej dojechać do jakowejś parafii, w
której Maćko mógłby przyjąć Ostatnie Sakramenta.
W tym celu ruszyli na całą noc. Zbyszko siadł na wóz z sianem, na którym leżał chory, i
czuwał nad nim aż do białego dnia. Od czasu do czasu poił go winem, którym zaopatrzył ich
na drogę kupiec Amylej, a które spragniony Maćko pił chciwie, albowiem przynosiło mu ono
widoczną ulgę. Po drugiej kwarcie odzyskał nawet przytomność, po trzeciej zaś zasnął tak
głęboko, że Zbyszko pochylał się nad nim chwilami, by się przekonać, że nie umarł.
78
I na myśl o tym zdejmował go żal głęboki. Do czasu swego uwięzienia w Krakowie nie
zdawał sobie nawet dobrze sprawy, jak dalece miłuje tego stryjca, który mu był w życiu ojcem
i matką. Lecz teraz wiedział o tym dobrze, a zarazem czuł, że po jego śmierci będzie
okrutnie sam na świecie – bez krewnych, prócz opata, który trzymał w zastawie Bogdaniec,
bez przyjaciół i bez pomocy. Jednocześnie przychodziło mu na myśl, że Maćko, jeśli umrze,
to też przez Niemców, przez których on sam mało szyi nie stracił, przez których zginęli wszyscy
jego ojce i Danusina matka, i wielu, wielu niewinnych ludzi, których znał lub o których
słyszał od znajomych – i aż poczynało go zdejmować zdziwienie. „Żali – mówił sobie – w
całym tym Królestwie nie ma człowieka, który by od nich krzywdy nie doznał i pomsty nie
pragnął?” Tu przypomniał sobie Niemców, z którymi wojował pod Wilnem, i pomyślał, że
pewnie i Tatarzy srożej od nich nie wojują i że takiego drugiego narodu chyba na świecie nie
ma.
Świt przerwał mu te rozmyślania. Dzień wstawał jasny, ale chłodny. Maćko widocznie
miał się lepiej, bo oddychał również i spokojniej. Zbudził się dopiero, gdy słońce dobrze już
przygrzało, otworzył oczy i rzekł:
– Ulżyło mi. A gdzie jesteśmy?
– Dojeżdżamy do Olkusza. Wiecie?... gdzie srebro kopią i olbory do skarbu oddają.
– Żeby tak mieć, co jest w ziemi! Ot by można Bogdaniec zabudować!
– Widać, że wam lepiej – odrzekł śmiejąc się Zbyszko. – Hej! Starczyłoby i na murowany
zamek! Ale zajedziem do fary, bo tam i gościnę nam dadzą, i będziecie się mogli wyspowiadać.
Wszystko jest w boskich ręku, ale równo lepiej mieć sumienie na porządek.
– Ja grzeszny człowiek, rad się pokajam – odrzekł Maćko. – Śniło mi się w nocy, że mi
diabli skórznie z nóg ściągają... I po niemiecku z sobą szwargotali. Bóg łaskaw, że mi ulżyło.
A ty spałeś krzynę?
– Jakożem miał spać, kiedym was pilnował?
– To przylegnij sobie trochę. Jak dojedziemy, to cię zbudzę.
– Gdzie mnie tam do spania!
– A co ci przeszkadza?
Zbyszko spojrzał na stryjca oczyma dziecka.
– A co, jak nie kochanie? Aże mnie kolki od wzdychania w dołyszku sparły, ale siędę trochę
na konia, to mi ulży.
I zlazłszy z wozu siadł na konia, którego mu Turczynek, podarowany przez Zawiszę,
sprawnie podał. Maćko tymczasem brał się nieco z bólu za bok, ale widocznie myślał o czym
innym, nie o własnej chorobie, bo kręcił głową, cmokał ustami i wreszcie rzekł:
– Toć dziwuję się, dziwuję i nie mogę się wydziwować, skądeś ty na to kochanie taki pażerny,
bo ani twój rodzic nie był taki, ani ja też.
Lecz Zbyszko zamiast odpowiedzieć wyprostował się nagle w kulbace, wziął się w boki,
głowę zadarł do góry i huknął całą siłą piersi:
Płakałem ci bez noc, płakałem i z rana.
Gdzieś mi się podziała, dziewucho kochana!
Nic mi nie pomoże, choć oczy wypłaczę,
Bo ciebie, dziewczyno, nigdy nie zobaczę.
Hej!
I to „hej!” runęło po lesie, odbiło się o pnie przydrożne, wreszcie ozwało się dalekim
echem i ucichło w gęstwinach.
A Maćko pomacał się znów po boku, w którym ugrzęzło niemieckie żeleźce, i rzekł stękając
trochę:
– Drzewiej ludzie byli mądrzejsi – rozumiesz?
79
Po chwili jednak zamyślił się, jakby sobie przypominając jakieś dawne czasy, i dodał:
– Chociaż poniektóry bywał i drzewiej głupi.
Ale tymczasem wyjechali z boru, za którym ujrzeli szopy gwarków, a dalej zębate mury
Olkusza wzniesione przez króla Kazimierza i wieżę fary zbudowanej przez Władysława Łokietka.
80
Rozdział
dziesiąty
Kanonik od fary wyspowiadał Maćka i zatrzymał ich gościnnie na nocleg, tak że wyjechali
dopiero nazajutrz rano. Za Olkuszem skręcili ku Śląskowi, którego granicą mieli wciąż jechać
aż do Wielkopolski. Droga szła po większej części puszczą, w której pod zachód słońca odzywały
się często, podobne do podziemnych grzmotów, ryki turów i żubrów, nocami zaś pobłyskiwały
spośród leszczynowej gęstwy oczy wilcze. Większe jednak niebezpieczeństwo niż
od zwierza groziło na tej drodze wędrownikom i kupcom od niemieckich lub zniemczałych
rycerzy ze Śląska, których zameczki wznosiły się tu i ówdzie nad granicą. Wprawdzie wskutek
wojny z Opolczykiem Naderspanem, któremu pomagali przeciw królowi Władysławowi
synowcowie śląscy, większą część tych zameczków pokruszyły ręce polskie, zawsze jednak
trzeba się było mieć na baczności i zwłaszcza po zachodzie słońca nie popuszczać broni z
ręki.
Jechali jednak spokojnie, tak że Zbyszkowi poczynała się już droga przykrzyć, i dopiero na
dzień kołowej jazdy od Bogdańca posłyszeli za sobą pewnej nocy parskanie i tupot koni.
– Jacyś ludzie jadą za nami – rzekł Zbyszko.
Maćko, który nie spał, spojrzał na gwiazdy i odpowiedział jako człowiek doświadczony:
– Świt niedaleko. Przecieżby zbóje nie napadali przy schyłku nocy, bo nade dniem czas im
do domu.
Zbyszko wstrzymał jednak wóz, uszykował ludzi w poprzek drogi czołem do nadjeżdżających,
sam zaś wysunął się naprzód i czekał.
Jakoż po pewnym czasie ujrzał w pomroce kilkunastu konnych. Jeden z nich jechał na
czele, na kilka kroków przed innymi, ale widocznie nie miał zamiaru się ukrywać, albowiem
śpiewał głośno. Zbyszko nie mógł dosłyszeć słów, ale do uszu jego dochodziło wesołe: „hoc!
hoc!”, którym nieznajomy kończył każdą zwrotkę pieśni.
– Nasi! – rzekł sobie.
Po chwili jednak zawołał:
– Stój!
– A ty se siednij – odpowiedział żartobliwy głos.
– Coście za jedni?
– Coście za drudzy?
– A czemu nas najeżdżacie?
– A czemuż drogę zagradzasz?
– Odpowiadaj, bo kusze napięte.
– A u nas... wypięte – strzelaj!
– Odkazujże po ludzku, bo ci będzie bieda.
Na to odpowiedziała Zbyszkowi wesoła pieśń:
Jedna bieda z drugą biedą
Na rozstaju w taniec idą...
Hoc! hoc! hoc!
81
Na cóż im się taniec przyda?
Dobry taniec, chociaż bieda...
Hoc! hoc! hoc!
Zdumiał się usłyszawszy taką odpowiedź Zbyszko; a tymczasem pieśń ustała, ale ten sam
głos spytał:
– A jak się ta ma stary Maćko? Dycha jeszcze?
Maćko przypodniósł się na wozie i rzekł:
– Dla Boga, to jacyś swoi!
Zbyszko zaś ruszył koniem naprzód:
– Kto o Maćka pyta?
– A somsiad, Zych ze Zgorzelic. Już z tydzień jadę za wami i rozpytuję ludzi po drodze.
– Rety! Stryjku! Zych ze Zgorzelic tu jest! – zawołał Zbyszko.
I poczęli się witać radośnie, Zych bowiem był istotnie ich sąsiadem, a do tego człowiekiem
dobrym i powszechnie lubionym dla wielkiej wesołości.
– No, jak się macie? – pytał potrząsając dłoń Maćka. – Hoc jeszcze, czyli już nie hoc!
– Hej, już nie hoc! – odrzekł Maćko. – Ale rad was widzę. Miły Boże, to jakbym już był w
Bogdańcu!
– A co wam jest, bo jak słyszałem, to was Niemce postrzelili?
– Postrzelili psubraty! Żeleźce mi się między żebrami ostało...
– Bójcie się Boga! No i co? A próbowaliście niedźwiedziego sadła się napić?
– Widzicie! – rzekł Zbyszko – każdy niedźwiedzie sadło rai. Byle do Bogdańca. Zara pójdę
na noc z toporem po barcie.
– Może Jagienka będzie miała, a nie, to poślę pytać.
– Jaka Jagienka? Waszej przecie było Małgochna? – spytał Maćko.
– Oo! co ta Małgochna! Na święty Michał będzie trzecia jesień, jak Małgochna na księżej
grudzi. Zadzierżysta była baba – Panie, świeć nad jej duszą! – Ale Jagienka po niej poszła,
jeno że młoda...
...Za dołami świeci górka,
Jaka mać taka i córka...
Hoc! hoc!
...A Małgochnie gadałem: Nie leź na sosnę, kiedy ci pięćdziesiąt roków. Nieprawda! Wlazła.
A to gałąź się ułomiła i buch! To powiadam wam, że aż dziurę w ziemi wybiła, ale też we
trzy dni puściła ostatnią parę.
– Panie, świeć jej! – rzekł Maćko. – Pamiętam, pamiętam... kiedy to się w boki wzięła, a
poczęła cudować, to się parobcy w siano chowali. Ale do gospodarki była sprawna! I z sosny
jej się zleciało?... Widzicie ludzie!...
– Zleciała jak szyszka na zimę... Oj, był frasunek. Wiecie? po pogrzebie tom się tak z żałości
upił, że trzy dni nie mogli mnie dobudzić. Myśleli, żem się też wykopyrtnął. A com się
potem napłakał, to byście cebrem nie wynieśli! Ale do gospodarstwa i Jagienka sprawna.
Wszystko to teraz na jej głowie.
– Ledwie że ją pamiętam. Nie większa była, kiedym wyjeżdżał, jak toporzysko. Pod koniem
mogła przejść głową o brzuch nie zawadziwszy. Ba! dawno to już i musiała wyrosnąć.
– Na świętą Agnieszkę skończyła piętnaście lat; alem jej też już blisko rok nie widział.
– A cóż się z wami działo? Skąd wracacie?
– Z wojny. Albo to mi niewola majęcy Jagienkę w domu siedzieć?
Maćko, chociaż chory, na wzmiankę o wojnie nadstawił ciekawie uszu i zapytał:
– Byliście może z kniaziem Witoldem pod Worsklą?
82
– A byłem – odrzekł wesoło Zych ze Zgorzelic. – No, Pan Bóg mu nie poszczęścił: ponieśliśmy
klęskę od Edygi okrutną. Naprzód konie nam wystrzelali. Tatar ci nie uderzy wręcz
jako rycerz chrześcijański, jeno z łuków z daleka szyje. Ty na niego obces, to ci się umknie i
znów szyje. Róbże z nim, co chcesz! Bo widzicie, w naszym wojsku chełpili się rycerze bez
pomiarkowania i gadali tak: „Kopij nawet nie będziemy pochylać ni mieczów dobywać, jeno
na kopytach to robactwo rozniesiem.” Tak to oni się chwalili, aż tu jak wzięły groty warczeć,
to aż się ciemno uczyniło – i po bitwie, co? Ledwie jeden na dziesięciu żyw ostał. Dacie wiarę?
Więcej niż połowa wojska, siedemdziesięciu kniaziów litewskich i ruskich zostało na polu,
a co bojarzynów i różnych tam dworzan, czyli jako oni zowią: otroków, tego byście i bez
dwie niedziele nie policzyli.
– Słyszałem – przerwał Maćko. – I naszych posiłkowych rycerzy też siła legło.
– Ba, nawet i dziewięciu Krzyżaków, gdyż i ci musieli Witoldowej potędze służyć. A naszych
także kupa, że to, jako wiecie, gdzie inny się obejrzy za siebie, tam nasz się nie obejrzy.
Dufał najbardziej wielki kniaź naszym rycerzom i nie chciał mieć innej straży w bitwie koło
siebie, jeno samych Polaków. Hi! hi! Mostem się też koło niego położyli, a jemu nic! Legł
pan Spytko z Melsztyna i miecznik Bernat, i cześnik Mikołaj, i Prokop, i Przesław, i Dobrogost,
i Jaśko z Lazewic, i Pilik Mazur, i Warsz z Michowa, i wojewoda Socha, i Jaśko z Dąbrowy,
i Pietrko z Miłosławia, i Szczepiecki, i Oderski, i Tomko Łagoda. Kto by ich ta
wszystkich zliczył! A niektórych tom widział tak nabitych grotami, że jako jeże po śmierci
wyglądali, aż śmiech brał patrzeć!
Tu roześmiał się istotnie, jak gdyby opowiadał rzecz najweselszą – i nagle począł śpiewać:
Oj poznałeś, co to Tatar,
Kiej ci dobrze skóry natarł!
– No, a potem co? – spytał Zbyszko.
– Potem umknął wielki kniaź, ale zaraz ducha nabrał, jako to on zwykle. Im mocniej go
przygniesz, tym ci lepiej odskoczy, jak leszczynowy kierz. Poskoczyliśmy tedy do Tawańskiego
brodu bronić przeprawy. Przyszła też garść rycerzy nowych z Polski. No i nic! Dobrze!
Na drugi dzień nadciągnął Edyga z ćmą tatarstwa, ale już nic nie wskórał. Hej, było
wesele! Co on chce przez bród, to my go w pysk. Nijak nie mógł. Jeszcześmy ich nabili i nałapili
niemało. Ja sam pięciu ułowiłem, których z sobą do Zgorzelic prowadzę. Obaczycie po
dniu, jakie mają psie mordy.
– W Krakowie powiadali, że i na Królestwo może przyjść wojna.
– Albo to Edyga głupi. Wiedział ci on dobrze, jakie u nas rycerstwo, a i to też, że najwięksi
rycerze ostali doma, bo królowa nierada była, że Witold na swoją rękę wojny wszczyna. Ej,
chytry on jest – stary Edyga! Zaraz pomiarkował u Tawani, że kniaź w siłę rośnie, i poszedł
sobie precz, hen, za dziewiątą ziemię!...
– A wyście wrócili?
– A wróciłem. Już tam nie ma co robić. I w Krakowie dowiedziałem się o was, żeście mało
co przede mną wyjechali.
– To dlatego wiedzieliście, że to my?
– Wiedziałem, że to wy, bom się wszędzie o was na popasach pytał.
Tu zwrócił się do Zbyszka:
– Hej, mój Boże, to ja cię małego ostatni raz widział, teraz zasie choć i po ciemku miarkuję,
żeś chłop jak tur. A zaraz gotów był z kuszy dziać!... Widać, że na wojnie bywałeś.
– Mnie od małości wojna chowała. Niech stryjko powie, czyli mi doświadczenia brak.
– Nie potrzebuje mi stryjko nic mówić. Widziałem w Krakowie pana z Taczewa, który mi
o tobie rozpowiadał... Ale pono ów Mazur nie chce ci dziewki dać, a ja bym ta nie był taki
83
zawzięty, boś mi się udał... Zapomnisz ty o tamtej, jeno zobaczysz moją Jagienkę. To ci rzepa!...
– A nieprawda! Nie zapomnę, choćbym i dziesięć takich jak wasza Jagna obaczył.
– Za nią pójdą Moczydoły, gdzie jest młyn. Było też na łęgach, jakem wyjeżdżał, dziesięć
świerzop dobrych ze źrebięty... Niejeden mi się jeszcze o Jagnę pokłoni – nie bój się!
Zbyszko chciał odpowiedzieć: „Ale nie ja!” – lecz Zych ze Zgorzelic począł sobie znów
pośpiewywać:
Ja wam się do kolan nagnę,
A wy za to dajcie Jagnę,
Bogdaj was!
– Wam zawsze wesołość i śpiewanie w głowie – zauważył Maćko.
– Ba, a cóż błogosławione dusze w niebie robią?
– Śpiewają.
– No, to widzicie! A potępione płaczą. Wolę ja ich do śpiewających niż do płaczących.
Święty Pieter też powie tak: „Trzeba go puścić do raju, bo inaczej będzie jucha i w piekle
śpiewała, a to nie przystoi.” Patrzcie – świta już.
I rzeczywiście czynił się dzień. Po chwili wyjechali na szeroką polanę, na której było już
wcale widno. Na jeziorku zajmującym większą część polany jacyś ludzie łapali ryby, ale na
widok zbrojnych mężów porzucili niewód i wypadłszy z wody pochwycili co prędzej za osęki,
za drągi i stanęli w groźnej postawie, gotowi do bitki.
– Wzięli nas za zbójów – rzekł śmiejąc się Zych. – Hej, rybitwy! a czyiście wy?
Tamci stali jeszcze czas jakiś w milczeniu, spoglądając nieufnie, na koniec jednak starszy
między nimi rozpoznawszy rycerzy odrzekł:
– Księdza opata z Tulczy.
– Naszego krewniaka – rzekł Maćko – który Bogdaniec w zastawie trzyma. To muszą być
jego bory, ale chyba niedawno je kupił.
– Bogać kupił – odpowiedział Zych. – Wojował on o nie z Wilkiem z Brzozowej i widać
wywojował. Mieli się nawet rok temu potykać konno na kopie i na długie miecze o całą tę
stronę, ale nie wiem, jako się skończyło, bom był wyjechał.
– No, my swojaki – rzekł Maćko – z nami się nie będzie darł, a może jeszcze co z zastawu
odpuści.
– Może. Z nim byle po dobrej woli, to jeszcze ze swego dołoży. Rycerski to opat, któremu
nie nowina hełmem głowę nakryć. A przy tym pobożny i bardzo pięknie odprawia nabożeństwo.
Musicie przecie pamiętać... Jak ci huknie przy mszy, to aż jaskółki pod pułapem z
gniazd wylatują. No, i chwała Boża rośnie.
– Co nie mam pamiętać! Przecie o dziesięć kroków świece tchem w ołtarzu gasił. Zajeżdżałże
on choć raz do Bogdańca?
– A jakże. Zajeżdżał. Pięciu nowych chłopów z żonami na karczunkach osadził. I u nas, w
Zgorzelicach, też bywał, bo jako wiecie, on mi krzcił Jagienkę, którą zawsze bardzo nawidzi i
córuchną ją zowie.
– Dałby Bóg, żeby chciał mi chłopów ostawić – rzekł Maćko.
– O wa! co tam dla takiego bogacza pięciu chłopów! Wreszcie, jak Jagienka go poprosi, to
ostawi.
Tu rozmowa umilkła na chwilę, albowiem znad ciemnego boru i znad rumianej zorzy podniosło
się jasne słońce i rozświetliło okolicę. Powitali je rycerze zwykłym: „Niech będzie
pochwalony!”, a następnie przeżegnawszy się poczęli ranne pacierze.
Zych skończył pierwszy i uderzywszy się po kilkakroć w piersi ozwał się do towarzyszów:
84
– Teraz się wam dobrze przypatrzę. Hej, zmieniliście się obaj... Wy, Maćku, musicie
wpierw do zdrowia przyjść... Jagienka będzie miała o was staranie, bo to w waszym dworze
baby nie uświeci... Ano, znać, że wam szczebrzuch tkwi między żebrami... I dobrze nie bardzo...
Tu zwrócił się do Zbyszka:
– Pokażże się i ty... Oj, mocny Boże! Pamiętam cię maleńkim, jakoś przez ogon źrebakom
na grzbiet łaził, a teraz, wciornaści, co za rycerzyk!... Z gęby czyste paniątko, ale chłop pleczysty...
Takiemu się choć i z niedźwiedziem brać...
– Co mu ta niedźwiedź! – rzekł na to Maćko. – Toć młodszy był niż dziś, gdy go ów Fryzyjczyk
nazwał gołowąsem, a on, że to nie całkiem mu się spodobało, zaraz mu garścią wąsy
wydarł...
– Wiem – przerwał Zych. – I potykaliście się potem, i wzięliście ich poczet. Wszystko mi
rozpowiadał pan z Taczewa:
Wyszedł Niemiec z wielkim zyskiem,
Pogrzebli go z gołym pyskiem,
Hoc! hoc!
I począł spoglądać na Zbyszka rozbawionymi oczyma, on zaś patrzył także z wielką ciekawością
na jego długą jak tyczka postać, na chudą twarz z ogromnym nosem i na okrągłe,
pełne śmiechu oczy.
– O! – rzekł – przy takim somsiedzie, byle Bóg stryjkowi wrócił zdrowie – to i nie będzie
smutku.
– Lepiej mieć wesołego somsiada, bo z wesołym nie może być zwady – odrzekł Zych. – A
teraz posłuchajcie, co wam po dobremu i po krześcijańsku powiem. Doma dawnoście nie byli
i porządków nijakich w Bogdańcu nie zastaniecie. Nie mówię: w gospodarstwie – bo opat
dobrze gospodarzył... lasu szmat wykarczował i chłopów nowych osadził... Ale że sam jeno
czasem dojeżdża, więc w spiżarni będą pustki, ba, i w domu ledwie tam ława jaka jest – albo i
wiązka grochowin do spania – a choremu potrzeba wygody. Więc wiecie co? – jedźcie ze
mną do Zgorzelic. Zabawicie jaki miesiączek albo dwa, to mi będzie po sercu, a bez ten czas
Jagienka o Bogdańcu pomyśli. Tylko się na nią zdajcie i niech was głowa o nic nie boli...
Zbyszko będzie dojeżdżał gospodarki pilnować, a księdza opata też wam do Zgorzelic sprowadzę,
to się z nim zaraz porachujecie... O was, Maćku, będzie dziewka miała taki starunek
jak o ojcu – a w chorobie babski starunek od innego lepszy. No! Moiście wy! uczyńcieże tak,
jako was proszę.
– Wiadoma rzecz, żeście dobry człowiek i zawszeście tacy byli – odrzekł z pewnym wzruszeniem
Maćko – ale widzicie, mam-li umrzeć przez tę juchę zadziorę, co mi pod ziobrem
siedzi, to wolę na własnych śmieciach. Przy tym w domu, choć ta człek i chory, to o niejedno
się rozpyta, niejednego dopatrzy i niejedno zładzi. Jeśli Bóg każe iść na tamten świat – no, to
nie ma rady! Czy przy większym starunku, czy przy mniejszym – jednako się nie wykręcisz.
Do niewygód my na wojnie przywykli. Miła i wiącha grochowin temu, co przez kilka roków
na gołej ziemi sypiał. Ale za wasze serce to wam szczerze dziękuję, i jeśli nie ja się wywdzięczę,
to da Bóg, Zbyszko się wywdzięczy.
Zych ze Zgorzelic, który słynął istotnie z dobroci i uczynności, począł znów nalegać i prosić,
ale Maćko się uparł: kiedy umierać, to na własnym podwórku! Cniło mu się oto bez tego
Bogdańca całymi latami, więc teraz, gdy granica już niedaleko, nie wyrzeknie się go za nic,
choćby to miał być ostatni nocleg. Bóg łaskaw i tak, że mu choć pozwolił tu się przywlec.
Tu roztarł pięściami łzy, które wezbrały mu pod powiekami, obejrzał się wkoło i rzekł:
– Jeśli tu już bory Wilka z Brzozowej, to zaraz po południu dojedziem.
– Nie Wilka z Brzozowej, jeno ninie opatowe – zauważył Zych.
85
Uśmiechnął się na to chory Maćko i po chwili odrzekł:
– Jeśli opatowe, to może kiedyś będą nasze.
– Ba! dopieroście mówili o śmierci – zawołał wesoło Zych – a teraz chce wam się opata
przetrzymać.
– Nie ja go przetrzymam, jeno Zbyszko.
Dalszą rozmowę przerwały im odgłosy rogów w boru, które ozwały się daleko przed nimi.
Zych wstrzymał zaraz konia i począł słuchać.
– Ktoś ci tu chyba poluje – rzekł. – Poczekajcie.
– Może opat. To by dobrze było, żebyśmy się zaraz spotkali.
– Cichajcie no!
Tu zwrócił się do orszaku:
– Stój!
Stanęli. Rogi ozwały się bliżej, a w chwilę później rozległo się szczekanie psów.
– Stój! – powtórzył Zych. – Ku nam idą.
Zbyszko zaś zeskoczył z konia i począł wołać:
– Dawajcie kuszę! może zwierz na nas wypadnie! wartko! wartko!
I porwawszy kuszę z rąk pachołka wsparł ją o ziemię, przycisnął brzuchem, pochylił się,
wyprężył grzbiet jak łuk i chwyciwszy palcami obu rąk cięciwę, naciągnął ją w mgnieniu oka
na żelazny zastawnik, za czym założył strzałę i skoczył przed siebie w bór.
– Napiął! bez korby ci napiął! – szepnął Zych zdumiony przykładem tak nadzwyczajnej
siły.
– Ho, to morowy chłop! – odszepnął z dumą Maćko.
Tymczasem rogi i granie psów ozwało się jeszcze bliżej, aż nagle po prawej stronie boru
rozległ się ciężki tupot, trzask łamanych krzów i gałęzi – na drogę wypadł z gęstwiny, jak
piorun, stary brodaty żubr z olbrzymią, nisko pochyloną głową, z krwawymi oczyma i wywalonym
ozorem, zziajany, straszny. Trafiwszy na wyrwę przydrożną przesadził ją jednym
skokiem, upadł z rozpędu na przednie nogi, ale podniósł się i już, już miał skryć się w gęstwinie
po drugiej stronie drogi, gdy nagle zawarczała złowrogo cięciwa kuszy, rozległ się świst
grotu, po czym zwierz wspiął się, zakręcił, ryknął okropnie i runął jak gromem rażony na
ziemię.
Zbyszko wychylił się zza drzewa, napiął znów kuszę i zbliżył się gotów do strzału ku leżącemu
bykowi, którego zadnie nogi kopały jeszcze ziemię.
Lecz popatrzywszy chwilę zawrócił spokojnie do orszaku i z daleka począł wołać:
– Tak dostał, aże gnojem popuścił!
– A niechże cię! – ozwał się podjeżdżając Zych – od jednej strzały!
– Ba, blisko było, a to przecie okrutny pęd. Obaczcie: nie tylko żeleźce, ale i brzechwa
całkiem mu się schowała pod łopatką.
– Myśliwcy muszą być już blisko; pewnikiem ci go zabiorą.
– Nie dam! – odpowiedział Zbyszko – na drodze zabit, a droga niczyja.
– A jeśli to opat poluje?
– A, jeśli opat, to niech go bierze.
Tymczasem z lasu wychyliły się naprzód psy, których było kilkanaście. Ujrzawszy zwierza
rzuciły się na niego ze strasznym harmidrem, zbiły się na nim w kupę i niebawem poczęły się
między sobą gryźć.
– Zaraz będą i myśliwi – rzekł Zych. – Ot patrz! już są, jeno dalej przed nami wypadli i nie
widzą jeszcze zwierza. Hop! hop! bywajcie tu, bywajcie!... leży! leży!...
Lecz nagle umilkł, przysłonił oczy ręką, a po chwili ozwał się:
– Dla Boga! coże to jest! Czym oślepł, czy mi się zdaje...
– Jeden na wronym koniu na przedzie – rzekł Zbyszko.
Lecz Zych zawołał nagle:
86
– Miły Jezu! dyć to chyba Jagienka!
I naraz począł krzyczeć!
– Jagna! Jagna!...
Po czym ruszył naprzód, ale nim zdążył puścić w cwał podjezdka, Zbyszko ujrzał najdziwniejsze
w świecie widowisko: Oto na chybkim srokaczu sadziła ku nim siedząc po męsku
dziewczyna z kuszą w ręku i z oszczepem na plecach. W rozpuszczone od pędu włosy powszczepiały
jej się chmielowe szyszki; twarz miała rumianą jak zorza, na piersiach rozchełstaną
koszulinę, a na koszuli serdak wełną do góry. Dopadłszy osadziła na miejscu konia;
przez chwilę na twarzy jej odbijało się niedowierzanie, zdumienie, radość – na koniec jednak
nie mogąc świadectwom oczu i uszu zaprzeczyć, poczęła krzyczeć cienkim, nieco jeszcze
dziecinnym głosem:
– Tatulo! Tatuś najmilejsi!
I w mgnieniu oka zsunęła się z konia, a gdy Zych zeskoczył także dla powitania jej na
ziemię, rzuciła mu się na szyję. Przez długi czas Zbyszko słyszał tylko odgłos pocałunków i
dwa wyrazy: „Tatulo! Jagula! Tatulo! Jagula!” – powtarzane w radosnym upojeniu.
Nadjechały oba poczty, nadjechał na wozie Maćko, a oni jeszcze powtarzali: „Tatulo! Jagula!”,
i jeszcze się obejmowali za szyję. Aż gdy wreszcie mieli już do sytu powitań i okrzyków,
poczęła go Jagienka wypytywać:
– To z wojny wracacie? Zdrowiście aby?
– Z wojny. Co nie mam być zdrów! A ty? A młodsze chłopaki? Myślę, że zdrowe? – tak?
Bo inaczej nie latałabyś po lesie. Ale coże ty tu robisz najlepszego, dziewczyno?
– Przecie widzicie: poluję – odpowiedziała śmiejąc się Jagienka.
– W cudzych lasach?
– Opat dał i pozwoleństwo. Jeszcze przysłał pachołków do tego uczonych i psy.
Tu zwróciła się do swej czeladzi:
– A odpędzić mi ta psy, bo skórę podrą!
Po czym do Zycha:
– Oj, też rada jestem, rada, ż was widzę!... U nas wszystko dobrze.
I poczęli się znów całować, a gdy skończyli, Jagna rzekła:
– Do domu okrutny szmat drogi... takeśmy się za oną bestią zagnali. Chyba ze dwie mileśmy
gnali, że już i konie ustawały. Ale tęgi żubr – widzieliście?... ma on ze trzy moje strzały
w sobie, a od ostatniej musiał paść.
– Padł on od ostatniej, ale nie od twojej: ten to rycerzyk go ustrzelił.
Jagienka odgarnęła dłonią włosy, które się jej nasunęły na oczy, i pojrzała bystro, lubo niezbyt
życzliwie na Zbyszka.
– Wiesz, kto to jest? – spytał Zych.
– Nie wiem.
– Nie dziwota, żeś go nie poznała, bo wyrósł. Ale może starego Maćka z Bogdańca poznasz?
– Dla Boga! to Maćko z Bogdańca! – zawołała Jagienka.
I zbliżywszy się do woza pocałowała Maćka w rękę.
– Toście wy?
– A ja. Jenom na wozie, bo mnie Niemcy postrzelili.
– Jakie Niemcy? przecie to z Tatary była wojna? Wiem ci ja to, bom się niemało tatula naprosiła,
żeby mnie z sobą wziął.
– Była wojna z Tatary, ale my na niej nie byli, bośmy na Litwie przedtem wojowali i ja, i
Zbyszko.
– A gdzie jest Zbyszko?
– Toś nie poznała, że to Zbyszko? – rzekł ze śmiechem Maćko.
– To jest Zbyszko? – zawołała dziewczyna spoglądając znów na młodego rycerza.
87
– A jakże!
– Dajże mu po znajomości gęby – zawołał wesoło Zych.
Jagienka zwróciła się żywo ku Zbyszkowi, lecz nagle cofnęła się i zakrywszy ręką oczy
rzekła:
– Kiedy się wstydam...
– My się przecie od małości znamy! – ozwał się Zbyszko.
– Aha! dobrze się znamy. Pamiętam ci ja, pamiętam. Z ośm roków temu przyjechaliście do
nas z Maćkiem i nieboszczka matula przynieśli nam orzechów z miodem. A wy, jak jeno starsi
wyszli z izby, zaraz mnie pięścią w nos, a orzechy samiście zjedli!
– Nie uczyniłby on teraz tego! – rzekł Maćko. – U kniazia Witolda bywał, w Krakowie na
zamku bywał i obyczaj dworski zna.
Lecz Jagience przyszło co innego do głowy, zwróciwszy się bowiem do Zbyszka spytała:
– To wyście żubra zabili?
– Ja.
– Obejrzym, gdzie tkwi grot.
– Nie obaczycie, bo mu się całkiem pochował pod łopatką.
– Daj spokój, nie prawuj się – rzekł Zych. – Widzielim wszyscy, jak go ustrzelił, i widzielim
jeszcze coś lepszego, bo kuszę w mig bez korby naciągnął.
Jagienka spojrzała po raz trzeci na Zbyszka, ale tym razem z podziwem:
– Naciągnęliście kuszę bez korby? – spytała.
Zbyszko odczuł w jej głosie jakby pewne niedowierzanie, wsparł więc o ziemię kuszę, którą
był poprzednio spuścił, naciągnął ją w mgnieniu oka, aż zaskrzypiała żelazna obręcz, po
czym chcąc pokazać, że zna dworski obyczaj, przyklęknął na jedno kolano i podał ją Jagience.
Dziewczyna zaś, zamiast ją wziąć z jego rąk, zaczerwieniła się nagle, sama nie wiedząc
dlaczego, i poczęła zaciągać pod szyją zgrzebną koszulę, która się była od szybkiej jazdy po
lesie otwarła.
88
Rozdział
jedenasty
Drugiego dnia po przyjeździe do Bogdańca Maćko i Zbyszko poczęli rozglądać się po
swojej starej siedzibie i wkrótce dostrzegli, iż Zych ze Zgorzelic miał słuszność mówiąc, że z
początku dokuczy im bieda niemała.
Z gospodarstwem szło jeszcze jako tako. Było kilka łanów obrabianych przez chłopów
dawnych albo świeżo osadzonych przez opata. Niegdyś bywało w Bogdańcu prawnej ziemi
daleko więcej, ale od czasu gdy w bitwie pod Płowcami ród Gradów wyginął prawie do
szczętu – zbrakło rąk roboczych, a po napadzie śląskich Niemców i po wojnie Grzymalitów z
Nałęczami żyzne niegdyś niwy bogdańskie pozarastały po większej części lasem. Maćko nie
mógł sam dać rady. Próżno chciał przed kilkunastu laty przyciągnąć wolnych kmieciów z
Krześni i puścić im ziemię za odsepy – ci bowiem woleli siedzieć na swoich własnych „lechach”
niźli uprawiać cudzy zagon. Przywabił jednak nieco ludzi bezdomnych; w różnych
wojnach wziął kilkunastu jeńców, których pożenił, osadził po chatach – i w ten sposób wieś
poczęła się dźwigać na nowo. Ale trudno mu to szło, więc gdy zdarzyła się sposobność zastawu,
zastawił Maćko skwapliwie cały Bogdaniec, mniemając naprzód, że możnemu opatowi
łatwiej będzie zagospodarować ziemię, a po wtóre, że tymczasem jemu i Zbyszkowi wojna
przysporzy ludzi i pieniędzy. Jakoż opat rządził sprężyście. Siłę roboczą Bogdańca powiększył
o pięć rodzin chłopskich, stada bydła i koni pomnożył, a przy tym zbudował śpichlerz,
chruścianą oborę i takąż stajnię. Natomiast nie mieszkając stale w Bogdańcu, o dom nie dbał
– i Maćko, który marzył czasami, że wróciwszy zastanie go otoczonym rowem i częstokołem,
zastał wszystko tak, jak był zostawił, z tą chyba różnicą, że węgły pokrzywiły się nieco, a
ściany wydawały się niższe, bo osiadły i zasunęły się w ziemię.
Dwór składał się z ogromnej sieni, dwóch obszernych izb z komorami i z kuchni. W
izbach były okna z błon, na środku zaś każdej ognisko w ulepionej z gliny podłodze, z którego
dym wychodził przez szpary w pułapie. Pułap ów, czarny zupełnie, bywał za lepszych czasów
zarazem i wędlarnią, na kołkach bowiem powbijanych w belki wieszano wówczas szynki
wieprzowe, dzicze, niedźwiedzie i łosie, combry jelenie i sarnie, grzbiety wołowe i całe zwoje
kiełbas. W Bogdańcu jednak haki były teraz puste, jak również i półki biegnące wzdłuż ścian,
na których po innych „dworach” ustawiano misy cynowe i gliniane. Tylko ściany pod półkami
nie wydawały się już zbyt nagie, Zbyszko bowiem kazał ludziom porozwieszać na nich
pancerze, hełmy, miecze krótkie i długie, a dalej oszczepy, widły, kusze, kopie rycerskie,
wreszcie tarcze i topory, i kropierze na konie. Broń czerniała od takiego rozwieszania w dymie
i trzeba było często ją czyścić, ale za to była wszystka pod ręką i w dodatku czerw nie
toczył drzewa w kopiach, kuszach i toporzyskach. Szaty kosztowne kazał troskliwy Maćko
poprzenosić o komory, w której sypiał.
W przednich izbach były też w pobliżu błoniastych okien stoły zbite z sosnowych desek i
takież ławy, na których panowie zasiadali wraz z czeladzią do jadła. Ludziom odwykłym
przez długie lata wojny od wygód nie trzeba było wiele, w Bogdańcu jednak brakło chleba,
mąki i różnych innych zapasów, a zwłaszcza statków. Chłopi poznosili, co mogli, liczył
89
głównie Maćko na to, że jako bywa w takich razach, przyjdą mu w pomoc sąsiedzi – i rzeczywiście
nie omylił się, przynajmniej co do Zycha ze Zgorzelic.
Drugiego dnia po przyjeździe siedział właśnie stary na kłodzie przed domem chcąc użyć
pięknej jesiennej pogody, gdy na dziedziniec zajechała na tym samym wronym koniu Jagienka.
Czeladnik, który drzewo rąbał koło płota, chciał jej do zsiadania pomóc, lecz ona zeskoczywszy
w jednej chwili na ziemię zbliżyła się do Maćka, zdyszana nieco od prędkiej jazdy i
zarumieniona jak jabłuszko.
– Niech będzie pochwalony! Przyjechałam pokłonić się wam od tatula i zapytać o zdrowie.
– Nie gorzej niż było w drodze – odrzekł Maćko – człek się przynajmniej wyspał na własnych
śmieciach.
– Ale niewygodę musicie mieć wielką, a choremu potrzeba starunku.
– Twarde my chłopy. Jużci, z początku nie ma wygód, ale nie ma i głodu. Kazalim zarżnąć
wołu i dwie owce, mięsa jest dość. Poznosiły też baby trochę mąki i jaj, ale tego mało, a już
najgorzej statków nam brak.
– Bo ja kazałam wyładzić dwa wozy. Na jednym idą dwie pościele i statki, a na drugim
spyża różna. Są placki i mąka, i słonina, i suszone grzyby, jest beczułeczka piwa, a druga
miodu – i co tam było w domu, ze wszystkiego po trochu.
Maćko, który rad był zawsze z każdego przybytku, wyciągnął rękę, pogładził Jagienkę po
głowie i rzekł:
– Bóg zapłać tobie i twojemu rodzicowi. Jak się zagospodarujem, to oddamy.
– Bogdajże was! A czy to my Niemce, żebyśmy mieli odbierać to, co dajem!
– No, to jeszcze bardziej Bóg wam zapłać. Powiadał o tobie rodzic, jakaś gospodarna. Toś
ty całymi Zgorzelicami bez rok rządziła?
– Ano!... Jak wam będzie czego więcej potrzeba, to kogoś przyślijcie, jeno takiego, co by
wiedział, czego trzeba – bo to czasem głupi jaki sługa przyjedzie i nie wie, po co go przysłali.
Tu Jagienka poczęła się nieco oglądać, a Maćko spostrzegłszy to uśmiechnął się i zapytał:
– Za kimże się oglądasz?
– Nie oglądam się za nikim!
– Przyślę Zbyszka, niech za mnie tobie i Zychowi podziękuje. Udał ci się Zbyszko? co?
– A, nie patrzyłam!
– To przypatrzże mu się teraz, bo ci właśnie nadchodzi.
Jakoż Zbyszko nadchodził rzeczywiście od wodopoju i ujrzawszy Jagienkę przyśpieszył
kroku. Ubrany był w łosi kubrak i okrągłą pilśniową myckę, taką, jakich używano pod hełmy,
włosy miał bez pątlika, obcięte równo nad brwiami, a po bokach spływające w złotych zwojach
na ramiona – i zbliżał się szybko, rosły, hoży, do giermka z wielkiego domu zupełnie
podobny.
Jagienka odwróciła się całkiem do Maćka, aby przez to okazać, że tylko do niego przyjechała,
lecz Zbyszko przywitał ją wesoło, a następnie wziąwszy jej rękę podniósł ją do ust mimo
uporu dziewczyny.
– Czemu mnie w rękę całujesz? – spytała – czy to ja ksiądz?
– Nie brońcie się! To taki zwyczaj.
– A choćby cię i w drugą pocałował za to, coś przywiozła – wtrącił Maćko – nie byłoby
nadto.
– Co zaś przywiozła? – zapytał Zbyszko rozglądając się po dziedzińcu, nie widząc nic
więcej prócz wronego konia, który stał przywiązany do palika.
– Wozy jeszcze nie nadeszły, ale przyjdą – odpowiedziała Jagienka.
Maćko począł wymieniać, co przywiozła, niczego nie opuszczając, gdy zaś wspomniał o
dwóch pościelach, Zbyszko rzekł:
– Ja tam rad i na żubrowej skórze przylegam, ale dziękuję wam, żeście i o mnie pomyśleli.
90
– To nie ja: tatulo... – odrzekła czerwieniąc się dziewczyna. – Jeśli wolicie na skórze, to
niewoli nie ma.
– Wolę, na czym wypadnie. Bywało, nieraz w polu, po bitwie, to się sypiało i z zabitym
Krzyżakiem pod głową.
– Alboście to zabili kiedy Krzyżaka? Pewno, że nie!
Zbyszko, zamiast odpowiedzieć, począł się śmiać. Maćko zaś zawołał:
– Bójże się Boga, dziewczyno, to ty jego nie znasz! Nic ci on innego nie czynił, jeno w
Niemców bił, aże grzmiało. Na kopie, na topory, do wszystkiego gotów, a jak Niemca z dala
dopatrzy, to choć go na powrozie trzymaj, tak się do niego rwie. W Krakowie chciał nawet w
posła Lichtensteina bić, za co mało mu głowy nie ucięli. Taki to chłop! I o Fryzach dwóch ci
opowiem, po których wzięliśmy poczet i łup tak godny, że za połowę tego można by Bogdaniec
wykupić.
Tu Maćko jął opowiadać o pojedynku z Fryzyjczykami, a następnie o innych przygodach,
jakie się im przytrafiały, i czynach, jakich dokonali. Potykali się przecie zza murów i w
otwartym polu z największymi rycerzami, jacy w cudzoziemskich krajach żyją. Bili w Niemców,
bili we Francuzów, bili w Angielczyków i w Burgundów. Bywali w zaciekłych wirach
bitew, że z koni, z ludzi, ze zbroi, z Niemców i piór czynił się jakoby jeden kłąb. A czego to
oni przy tym nie widzieli! Widzieli krzyżackie zamki z czerwonej cegły, litewskie grodźce
drewniane i kościoły, jakich koło Bogdańca nie ma, i miasta, i srogie puszcze, w których nocami
kwiliły powypędzane ze świątyń litewskie bożeczki, i różne, różne cuda; wszędzie zaś,
gdzie do bitki przyszło, Zbyszko na przedzie, tak że dziwowali mu się najwięksi rycerze.
Jagienka przysiadłszy na kłodzie obok Maćka słuchała z otwartymi ustami tego opowiadania
kręcąc głową, jakby ją miała na śrubkach, to w stronę Maćka, to w stronę Zbyszka, i spoglądając
na młodego rycerza z coraz większym podziwem. Wreszcie, gdy Maćko skończył,
westchnęła i rzekła:
– Bogdaj się to chłopakiem urodzić!
Lecz Zbyszko, który przez czas opowiadania przyglądał się jej również bacznie, myślał w
tej chwili widocznie o czym innym, gdyż niespodzianie rzekł:
– Ale też z was kraśna dziewka!
Jagienka zaś odrzekła, na wpół z niechęcią, a na wpół ze smutkiem:
– Widzieliśmy wy kraśniejsze ode mnie.
Zbyszko jednak mógł bez kłamstwa odpowiedzieć jej, że wiele takich nie widział, gdyż od
Jagienki bił po prostu blask zdrowia, młodości i siły. Stary opat nie próżno mawiał o niej, że
wygląda jak na wpół kalina, wpół sosenka. Wszystko w niej było piękne: i wysmukła postawa,
i szerokie ramiona, i piersi jak ze skały wykute, i czerwone usta, i modre oczki bystro
patrzące. Była też przybrana staranniej niż poprzednio w lesie na łowach. Na szyi miała kraśne
paciorki, kożuszek otwarty na przodzie, kryty zielonym suknem, spódnicę z samodziału w
prążki i nowe buty. Nawet stary Maćko zauważył ten piękny strój i popatrzywszy na nią przez
chwilę zapytał:
– A czemuś to się tak przybrała, jako na odpust?
Lecz ona, zamiast odpowiedzieć, poczęła wołać:
– Idą wozy, idą!...
Jakoż, gdy wozy zajechały, skoczyła ku nim, a za nią poszedł Zbyszko. Wyładowanie
trwało aż do zachodu słońca, ku wielkiemu zadowoleniu Maćka, który każdą rzecz z osobna
oglądał i za każdą wysławiał Jagienkę. Mrok też już zapadał zupełny, gdy dziewczyna poczęła
się zabierać do domu. Przy wsiadaniu na koń Zbyszko chwycił ją nagle wpół i nim zdążyła
słowo wymówić, podniósł ją w górę i posadził na kulbakę. Wówczas zarumieniła się jak
zorza i zwróciwszy ku niemu twarz rzekła przytłumionym nieco głosem:
– Mocarny z was pachołek...
91
On zaś, nie dojrzawszy jej rumieńców i zmieszania z powodu ciemności, roześmiał się i
zapytał:
– A nie boicie się zwierza?... już zaraz noc!
– Jest na wozie oszczep... podajcie mi go.
Zbyszko poszedł do wozu, wyjął oszczep i wręczył go Jagience:
– Bądźcie zdrowi!
– Bądźcie zdrowi!
– Bóg wam zapłać! Przyjadą jutro alibo pojutrze do Zgorzelic pokłonić się Zychowi i wam
za somsiedzką uczynność.
– Przyjeżdżajcie! Radzi będziem! Wiśta!
I ruszywszy koniem znikła po chwili w przydrożnych krzakach.
Zbyszko wrócił do stryja.
– Czas wam do izby wracać.
Lecz Maćko odrzekł nie ruszając się z kłody:
– Hej! co za dziewczyna! Aże podwórze od niej pojaśniało!
– Bo pewnie!
Nastała chwila milczenia. Maćko zdawał się o czymś rozmyślać patrząc w ukazujące się
gwiazdy, po czym znów rzekł jakby sam do siebie:
– I przyszczypne to, i gospodarne, choć nie ma więcej nad piętnaście roków...
– Ano! – rzekł Zbyszko – stary Zych miłuje ją też jak oko w głowie.
– I mówił, że Moczydoły za nią pójdą, a tam jest w łędach stadko świerzop ze źrebięty.
– W borach moczydłowskich ponoś okrutne bagna?...
– Ale żeremia bobrowe nich są.
I znów nastało milczenie. Maćko spoglądał czas jakiś z ukosa na Zbyszka, a wreszcie spytał:
– Cóżeś się tak zapamiętał? O czym rozmyślasz?
– Bo... widzicie... po Jagience tak mi się Danuśka przypomniała, aże mnie coś w sercu zabolało.
– Chodźmy do izby – rzekł na to stary. – Późno już.
I wstawszy z trudem, wsparł się na Zbyszku, który odprowadził go do komory.
Zbyszko pojechał jednak zaraz nazajutrz do Zgorzelic, albowiem Maćko bardzo o to przynaglał.
Wymógł również na bratanku, by wziął z sobą dla okazałości dwóch pachołków i
przybrał się jak najpiękniej, aby w ten sposób cześć Zychowi wyrządzić i należytą wdzięczność
mu okazać. Zbyszko ustąpił i pojechał wystrojony jak na wesele w tę samą zdobyczną
jakę z białego atłasu, obszytą złotą frędzlą i zahaftowaną w złote gryfy. Zych przyjął go z
otwartymi ramionami, radością i ze śpiewaniem, Jagienka zaś wszedłszy na próg izby stanęła
jak wryta i omal nie upuściła łagiewki z winem na widok młodziana, myślała bowiem, że
królewicz jaki przyjechał. Straciła też od razu śmiałość i siedziała w milczeniu, przecierając
tylko kiedy niekiedy oczy, jak gdyby się chciała ze snu obudzić. Zbyszko, któremu brakło
doświadczenia, myślał, że z niewiadomych mu przyczyn nierada go widzi, rozmawiał więc
tylko z Zychem sławiąc jego sąsiedzką hojność i podziwiając dwór zgorzelicki, który rzeczywiście
w niczym nie był do bogdanieckiego podobny.
Wszędzie znać tu było dostatek i zasobność. W izbach były okna z szybami z rogu, zestruganego
cienko i tak wygładzonego, że był prawie jak szkło przeźroczysty. Nie było ognisk na
środku izb, tylko wielkie kominy z okapami po rogach. Podłoga była z modrzewiowych desek
czysto umyta, na ścianach zbroje i mnóstwo mis błyszczących jak słońca oraz pięknie wyciętych
łyżników, z szeregami łyżek, z których dwie były z srebra. Gdzieniegdzie wisiały też
makatki, złupione w wojnach lub nabyte od wędrownych kupców. Pod stołami leżały olbrzymie
płowe skóry turze, a takoż żubrze i dzicze. Zych z chęcią pokazywał swoje bogactwa
mówiąc co chwila, że to Jagienkowe gospodarowanie. Zaprowadził także Zbyszka do alkie92
rza, pachnącego całkiem żywicą i miętą, w którym u pułapu wisiały całe pęki skór wilczych,
lisich, kunich i bobrowych. Pokazał mu sernik, składy wosku i miodu, beczki z mąką, składy
sucharów, konopi i suszonych grzybów. Wziął go następnie do śpichrzów, obór, stajen i
chlewów, do szop, w których były wozy, sprzęty myśliwskie, sieci, i tak olśnił oczy jego dostatkiem,
że Zbyszko wróciwszy na wieczerzę nie mógł utrzymać w sobie podziwu.
– Żyć nie umierać w waszych Zgorzelicach! – rzekł.
– W Moczydołach bez mała takie same porządki – odrzekł Zych. – Pamiętasz Moczydoły?
To przecie ku Bogdańcowi. – Drzewiej wadzili się nawet nasi ojce o granice i zapowiedzi
sobie posyłali na bitki, ale ja ta nie będę się wadził.
Tu trącił się ze Zbyszkiem kubkiem miodu i zapytał:
– A może byś chciał sobie coś zaśpiewać?
– Nie – rzekł Zbyszko – ciekawie was słucham.
– Zgorzelice, widzisz, wezmą niedźwiadki. Byle się jeno kiedyś o nie podarli!...
– Jakie niedźwiadki?
– Ano, chłopaki, Jagienkowi bracia.
– Hej! nie będą potrzebowali łapy przez zimę ssać.
– A nie. Ale i Jagience w Moczydołach sperki w gębie nie zabraknie...
– Pewnikiem!
– A czemu nie jesz i nie pijesz? Jagienka, nalej i jemu, i mnie.
– Jem i piję, jako mogę.
– Jak nie będziesz mógł, to się odpasz... Piękny pas! Wy też na Litwie musieliście wziąć
łup godny?
– Nie narzekamy – odrzekł Zbyszko korzystając ze sposobności, aby okazać, że i dziedzice
Bogdańca nie byle włodyczkowie. – Część łupów przedaliśmy w Krakowie i wzięliśmy czterdzieści
grzywien srebra...
– Bój się Boga! Toż za to można kupić wieś.
– Bo była jedna zbroja mediolańska, którą stryjko spodziewając się śmierci sprzedał, a to
wiecie...
– Wiem! No! to warto na Litwę iść. Ja swego czasu chciałem, alem się bojał.
– Czego? Krzyżaków?
– E, kto by się ta ich bał. Póki cię nie zabiją, to czegóż się bać, a jak cię zabiją, to już i nie
czas na strach. Bojałem się onych pogańskich bożków, czyli diabłów. Po lasach to podobno
tego jak mrowia.
– A gdzież mają siedzieć, kiedy im bożnice popalili?... Dawniej mieli dostatek, a teraz jeno
grzybami i mrówkami żyją.
– Widziałeś też ich?
– Ja sam nie widziałem, ale słyszałem, że ludzie widzieli... Wysunie ta poniektóry kosmatą
łapinę i zza drzewa potrząsa nią, żeby mu co dać...
– Powiadali to samo Maćko – ozwała się Jagienka.
– A jakże! prawił ci i mnie o tym w drodze – dodał Zych. – No, nie dziwota! Przecie i u
nas, choć kraj dawno krześcijański, czasem się coś po bajorach śmieje, a i w domu, choć księża
o to krzyczą, lepiej zawsze skrzatom miskę z jadłem na noc ostawić, bo inaczej tak ci skrobią
w ściany, że i oka nie zmrużysz... Jagienka!... postaw, córuchno, pod progiem miskę!
Jagienka wzięła glinianą miskę pełną klusków z serem i postawiła ją pod progiem. Zych
zaś rzekł:
– Księża krzyczą, pomstują! Panu Jezusowi przecie przez trochę klusków chwały nie ubędzie,
a skrzat byle był syt i życzliwy, to i od ognia, i od złodzieja ustrzeże.
Po czym zwrócił się do Zbyszka:
– Ale może byś się odpasał i trochę sobie zaśpiewał?
93
– Zaśpiewajcie wy, bo już widzę, że z dawna macie ochotę, ale może panna Jagienka zaśpiewa?
– Będziem po kolei śpiewali – zawołał uradowany Zych. – Jest też w domu pachołek, który
nam do wtóru na drewnianej fujarce zapiska. Wołać pachołka!
Zawołano pachołka, który siadł na zydlu i włożywszy „piszczkę” w usta, a następnie rozstawiwszy
na niej palce, jął spoglądać po obecnych czekając, komu ma zawtórować.
Oni zaś poczęli się sprzeczać, nikt bowiem nie chciał być pierwszy. Kazał wreszcie Zych
dać przykład Jagience, więc Jagienka, chociaż bardzo jej było wstyd Zbyszka, wstała z ławy,
włożyła ręce pod fartuch i poczęła:
Gdybym ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Śląska!...
Zbyszko otworzył naprzód szeroko oczy, po czym zerwał się na równe nogi i zawołał
wielkim głosem:
– A wy skąd to umiecie śpiewać?
Jagienka spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Przecie to wszyscy śpiewają... Co wam?
Zych zaś, który sądził, że Zbyszko podpił, zwrócił ku niemu rozradowaną twarz i rzekł:
– Odpasz się! Zaraz ci ulży!
Lecz Zbyszko stał przez chwilę z mieniącą się twarzą, po czym opanowawszy wzruszenie
ozwał się do Jagienki:
– Przepraszam was. Cosik mi się niespodzianie przypomniało. Śpiewajcie dalej.
– A może wam smutno słuchać?
– Ej, gdzie tam! – odrzekł drgającym głosem. – Słuchałbym tego przez całą noc.
To rzekłszy siadł i zakrywszy dłonią brwi umilkł, nie chcąc żadnego słowa uronić.
Jagienka zaśpiewała drugą zwrotkę, lecz skończywszy ją spostrzegła wielką łzę staczającą
się po palcach Zbyszkowej dłoni.
Wówczas przesunęła się żywo ku niemu i siadłszy obok poczęła go trącać łokciem:
– No? Co wam? Nie chcę, byście płakali. Mówcie, co wam jest?
– Nic, nic! – odrzekł z westchnieniem Zbyszko. – Siła by gadać... Co było, to przeszło. Już
mi weselej.
– A może byście się wina słodkiego napili?
– Poćciwa dziewka! – zawołał Zych. – Czemu to mówicie sobie: wy? Mów mu: Zbyszku,
a ty jej: Jagienko. Znacie się przecie od małości...
Po czym zwrócił się do córki:
– Że cię tam ongi sprał, to nic!... Ninie tego nie uczyni.
– Nie uczynię! – rzekł wesoło Zbyszko. – Niechże mnie ona za to teraz spierze, jeśli jej
wola.
Na to Jagienka chcąc go do reszty rozweselić złożyła dłoń w piąstkę i śmiejąc się poczęła
udawać, że bije Zbyszka.
– A masz ci za mój rozbity nos! a masz! a masz!
– Wina! – zawołał rozochocony dziedzic Zgorzelic.
Jagienka skoczyła do komory i po chwili wyniosła kamionkę z winem, dwa kubki piękne,
wygniatanie w srebrne kwiaty, roboty wrocławskich złotników, i parę gomółek z daleka
pachnących.
Zycha, mającego już w głowie, rozczulił ten widok zupełnie, więc przygarnął do siebie
kamionkę, przycisnął ją do łona i sądząc widocznie, że to Jagienka, począł mówić:
94
– Oj, córuchno ty moja! oj, niebogo sieroto! Co ja, biedny chudzina, w Zgorzelicach pocznę,
jak mi cię zabiorą – co ja pocznę!...
– A trza ją będzie niezadługo dać! – zawołał Zbyszko.
Zych zaś w mgnieniu oka z rozczulenia przeszedł do śmiechu:
– Chy! chy! A dziewce piętnaście roków i już ją do chłopów ciągnie!... już jak którego
choć z daleka uwidzi, to aże kolanem o kolano trze!...
– Tatusiu, bo sobie pójdę – rzekła Jagienka.
– Nie chodź! dobrze z tobą...
Po czym jął mrugać tajemniczo na Zbyszka.
– Zajeżdża ich tu dwóch: jeden młody Wilk, syn starego Wilka z Brzozowej, a drugi
Cztan1 z Rogowa. Żeby cię tu zastali, zaraz by wzięli na cię zgrzytać, jako i na się wzajem
zgrzytają.
– O wa! – rzekł Zbyszko.
Po czym zwrócił się do Jagienki i mówiąc jej: ty, wedle polecenia Zycha, zapytał:
– A ty którego wolisz?
– Żadnego.
– Wilk, sierdzisty pachołek! – zauważył Zych.
– Niech w inną stronę wyje!
– A Cztan?
Jagienka poczęła się śmiać.
– Cztan – mówiła zwracając się do Zbyszka – takie ci ma kudły na gębie jak cap, że mu
oczu nie widać – i sadła tyle na nim co na niedźwiedziu.
A Zbyszko uderzył się w głowę, jakby coś sobie nagle przypominając, i rzekł:
– Ale!... kiedyście tacy dobrzy, to was jeszcze o jedną rzecz poproszę: nie ma też u was w
domu niedźwiedziego sadła, bo stryjkowi na lek potrzebne, a w Bogdańcu nie mogłem dopytać?
– Było – rzekła Jagienka – ale chłopaki na dwór wynieśli do smarowania łuków – i psi do
szczętu zjedli... Bodajże to!
– Nic nie ostało?
– Do czysta wylizane!
– Ha! to nie ma innej rady, jeno trza będzie w boru poszukać.
– Uczyńcie obławę, bo niedźwiedzi nie brak, a jeśli myśliwskiego sprzętu chcecie, to damy.
– Gdzie mi tam czekać! Pójdę na noc pod barcie.
– Weźcie z pięciu naroczników. Są między nimi chłopy sprawne.
– Nie będę kupą chodził, bo jeszcze mi zwierza spłoszą.
– To jakże? Z kuszą pójdziecie?
– A co bym z kuszą w boru po ciemku zrobił? Miesiąc teraz przecie nie świeci. Wezmę
widły z zadziorami, topór dobry i pójdę jutro sam.
Jagienka umilkła na chwilę, po czym w twarzy jej odbił się niepokój.
– Poszedł od nas łońskiego roku – rzekła – myśliwiec Bezduch i niedźwiedź go rozdarł.
Zawsze to jest nieprzezpieczna rzecz, bo on, jak samego człowieka w nocy uwidzi, a tym bardziej
przy barciach, to zaraz na zadnie łapy staje.
– Żeby uciekał, to by się go nie dostało – odrzekł Zbyszko.
Tymczasem Zych, który się był zdrzemnął, zbudził się nagle i począł śpiewać:
A ty, Kuba, od roboty,
A ja, Maciek, od ochoty!
Idźże rano z sochą w pole!
1 Cztan, skrócone: Przecław.
95
A ja z Kasią w żytko wolę.
Hoc! hoc!
Po czym do Zbyszka:
– Wiesz? jest ich dwóch: Wilk z Brzozowej i Cztan z Rogowa... a ty...
Lecz Jagienka bojąc się, żeby Zych nie powiedział czegoś nadto, zbliżyła się szybko do
Zbyszka i jęła wypytywać:
– I kiedy pójdziesz? jutro?
– Jutro, po zachodzie słońca.
– A do których barci?
– Do naszych, do bogdańskich, niedaleko od waszych kopców, wedle Radzikowego błota.
Powiadali mi, że tam o misia łatwo.
96
Rozdział
dwunasty
Zbyszko wybrał się, jak zapowiedział, gdyż Maćko czuł się coraz gorzej. Z początku podtrzymywała
go radość i pierwsze domowe zajęcia, lecz trzeciego dnia wróciła mu gorączka i
ból w boku ozwał mu się z taką siłą, iż musiał się położyć. Zbyszko poszedł naprzód w dzień,
obejrzał barci, zobaczył, że jest blisko ogromny ślad na błocie – i rozmówił się z bartnikiem
Wawrkiem, który nocami sypiał w pobliżu w szałasie, razem z parą srogich podhalskich kundli,
ale właśnie miał się już wynieść do wsi z powodu chłodów jesiennych.
Obaj rozrzucili szałas, zabrali psy, tu i ówdzie rozsmarowali trochę miodu po pniach, by
zapach znęcił zwierza, za czym Zbyszko wrócił do domu i począł się gotować na wyprawę.
Ubrał się dla ciepła w kubrak łosi, bez rękawów; na ciemię nawdział żelazny czepiec z drutu,
aby niedźwiedź nie mógł mu obedrzeć skóry z głowy, wreszcie wziął widły dobrze okute,
dwuzębne, z zadziorami, i topór stalowy, szeroki, na dębowym toporzysku nie tak krótkim,
jakich zażywają cieśle. O wieczornym udoju był już u celu i wybrawszy sobie dogodne miejsce
przeżegnał się, zasiadł i czekał.
Czerwone promienie zachodzącego słońca świeciły między gałęziami chojarów. Po wierzchołkach
sosen tłukły się wrony kracząc i łopocąc skrzydłami; gdzieniegdzie kicały ku wodzie
zające czyniąc szelest po żółciejących jagodziskach i po opadłych liściach; czasem śmignęła
po buczku chybka kuna. W gąszczach odzywał się jeszcze świegot ptaków, który stopniowo
ustawał.
O samym zachodzie nie było w boru spokoju. Przeszło niebawem opodal Zbyszka stadko
dzików z wielkim hałasem i fukaniem, a potem kłusowały łosie długim rzędem trzymając
jeden drugiemu łeb na ogonie. Suche gałęzie trzeszczały im pod racicami i las aż dudnił, one
atoli połyskując czerwono w słońcu dążyły do błota, gdzie im było nocą bezpiecznie i błogo.
Nareszcie zorze rozpaliły się na niebie, od których wierzchołki sosen zdawały się płonąć jak
w ogniu, i zwolna jęło się wszystko uspokajać. Bór szedł spać. Mrok wstawał od ziemi i podnosił
się w górę ku świetlistym zorzom, które też w końcu poczęły omdlewać, zasępiać się,
czernieć i gasnąć.
„Teraz póki się wilki nie odezwą, to będzie cicho” – pomyślał Zbyszko.
Żałował jednak, że nie wziął kuszy, mógłby był bowiem z łatwością położyć dzika lub łosia.
Tymczasem od strony błota dochodziły jeszcze czas jakiś przytłumione odgłosy, podobne
do ciężkiego stękania i poświstywania. Zbyszko spoglądał ku temu błotu z pewną nieufnością,
albowiem chłop Radzik, który mieszkał tu niegdyś w ziemnej chacie, znikł razem z rodziną,
jakby się pod ziemię zapadł. Jedni mówili, że porwali ich zbóje, byli wszelako ludzie,
którzy widzieli później wedle chaty jakieś dziwne ślady ni to ludzkie, ni zwierzęce – i którzy
bardzo kręcili nad tym głowami, a nawet namyślali się, czyby nie sprowadzić księdza z Krześni,
aby tę chałupę poświęcił. Nie przyszło wprawdzie do tego, bo nie znalazł się nikt, który
by chciał tu zamieszkać, i chatę, a raczej glinę na chruścianych ścianach, rozpłukały z czasem
dżdże – miejsce jednakże nie używało odtąd dobrej sławy. Nie uważał wprawdzie na to
Wawrek, bartnik, który tu nocował latem w szałasie, ale i o tym Wawrku różnie mówiono.
Zbyszko mając widły i topór nie obawiał się dzikich zwierząt – myślał natomiast z pewnym
niepokojem o siłach nieczystych i rad też był, gdy owe gwary wreszcie umilkły.
97
Ostatnie odblaski znikły i uczyniła się noc zupełna. Wiatr ustał, nie było nawet zwykłego
szumu w wierzchołkach sosen. Kiedy niekiedy spadała tu i ówdzie szyszka wydając na tle
ogólnego milczenia odgłos mocny i donośny, ale zresztą było tak cicho, że Zbyszko słyszał
własny oddech.
W ten sposób przesiedział długi czas rozmyślając naprzód o niedźwiedziu, który mógł nadejść,
a następnie o Danusi, która z dworem mazowieckim jechała w dalekie strony. Przypomniał
sobie, jak ją chwycił na ręce w chwili rozstania się z książną i jak jej łzy spływały mu
po policzkach, przypomniał sobie jej jasną twarz, jej przetowłosą główkę, jej chabrowe wianuszki
i jej śpiewanie, jej czerwone trzewiczki z długimi nosami, które całował na odjezdnym
– wreszcie wszystko, co zaszło od chwili, jak się poznali; i ogarnął go taki żal, że jej blisko
nie ma, i taka po niej tęsknota, że całkiem w niej zatonął, stracił pamięć, że jest w lesie, że
czatuje za zwierza, a natomiast począł sobie mówić w duszy:
„Pójdę ja k’tobie, bo mi nie żyć bez ciebie.”
I czuł, że tak jest – i że musi jechać na Mazowsze, bo inaczej skapieje w Bogdańcu. Przyszedł
mu na myśl Jurand i jego dziwny opór, więc pomyślał, że tym bardziej trzeba mu jechać,
aby się dowiedzieć, co to za tajemnica, co za przeszkody i czyby jakowyś pozew do
walki na śmierć nie zdołał ich usunąć. Wreszcie wydało mu się, że Danusia wyciąga do niego
ręce i woła: „Bywaj, Zbyszku, bywaj!” Jakże mu do niej nie iść!
I nie spał – a widział ją tak wyraźnie, jakby w zjawieniu albo we śnie. Jedzie teraz oto Danuśka
obok księżny, brząka jej na luteńce i pośpiewuje, a myśli o nim. Myśli, że go ujrzy niezadługo,
a może się i obziera, czy on za nimi w skok nie pędzi – a on tymczasem w boru
ciemnym.
Tu ocknął się Zbyszko – i ocknął się nie tylko dlatego, że sobie przypomniał bór ciemny,
ale i dla tej przyczyny, że z dala za nim ozwał się jakiś szelest.
Wówczas ścisnął mocniej widły w garściach, nadstawił uszu i począł słuchać.
Szelest zbliżał się i po niejakim czasie stał się całkiem wyraźny. Chrupały pod czyjąś
ostrożną stopą suche gałązki, szurały opadłe liście i jagodziska... Coś szło.
Chwilami szelest ustawał, jak gdyby zwierz zatrzymywał się przy drzewach, i wówczas
robiła się taka cisza, że Zbyszkowi poczynało aż w uszach dzwonić – po czym znów odzywały
się kroki wolne i przezorne. W ogóle było w tym zbliżaniu się coś tak ostrożnego, że
Zbyszka ogarnęło zdziwienie.
– Musi się „Stary” psów bać, które tu były przy szałasie – rzekł sobie – ale może to i wilk,
który mnie zwietrzył.
Tymczasem kroki ucichły. Zbyszko jednak słyszał wyraźnie, że coś zatrzymało się może o
dwadzieścia albo o trzydzieści kroków za nim i jakby przysiadło. Obejrzał się raz i drugi – ale
lubo pnie rysowały się w zmroku dość wyraźnie, nie mógł nic dojrzeć. Nie było innej rady,
tylko czekać.
I czekał tak długo, że aż zdziwienie ogarnęło go po raz wtóry.
– Niedźwiedź nie przyszedłby tu przecie spać pod barcią, a wilk byłby mnie już zawietrzył
i też by nie czekał do rana.
I nagle mrowie przeszło go od stóp do głowy.
A nuż to co „paskudnego” wylazło z błota i zachodzi mu z tyłu? Nuż niespodzianie chwycą
go jakie oślizgłe ramiona topielca albo zajrzą mu w twarz zielone oczy upiora, nuż się coś
roześmieje okropnie tuż za nim albo zza sosny wylezie sina głowa na pajęczych nogach?
I uczuł, że pod żelaznym czepcem włosy poczynają mu się jeżyć.
Lecz po chwili szelest odezwał się przed nim – i tym razem wyraźniejszy jeszcze niż poprzednio.
Zbyszko odetchnął. Przypuszczał wprawdzie, że to samo „dziwo” obeszło go, a
teraz zbliża się z przodu. Ale to wolał. Chwycił wygodnie widły, podniósł się cicho i czekał.
Wtem nad głową usłyszał szum sosen, na twarzy uczuł silny powiew, ciągnący od strony
błota, a jednocześnie do jego nozdrzy doleciał swąd niedźwiedzi.
98
Nie było teraz najmniejszej wątpliwości: szedł miś!
Zbyszko jednej chwili przestał się bać i pochyliwszy głowę, wytężył wzrok i słuchał. Kroki
zbliżały się ciężkie, wyraźne, swąd czynił się ostrzejszy; wkrótce dało się słyszeć sapanie i
pomruk.
„Byle nie szło dwóch!” – pomyślał Zbyszko.
Ale w tej chwili zobaczył przed sobą wielki i ciemny kształt zwierzęcia, które idąc z wiatrem,
do ostatniej chwili nie mogło go zwietrzyć, tym bardziej że zajmował je zapach rozsmarowanego
po pniach miodu.
– Bywaj, dziadku! – zawołał Zbyszko wysuwając się spod sosny.
Niedźwiedź ryknął krótko, jakby przerażony niespodzianym zjawiskiem, lecz był już zbyt
blisko, aby mógł ratować się ucieczką, więc w jednej chwili podniósł się na zadnie łapy rozwarłszy
przednie jak do uścisku. Tego właśnie czekał Zbyszko; zebrał się w sobie, skoczył
jak błyskawica i całą siłą potężnych ramion oraz własnego ciężaru wbił widły w piersi zwierza.
Cały bór zatrząsł się teraz od przeraźliwego ryku. Niedźwiedź chwycił łapami widły pragnąc
je wyrwać, ale zadziory przy ostrzach wstrzymały, więc poczuwszy ból zagrzmiał jeszcze
straszliwiej. Chcąc dosięgnąć Zbyszka wsparł się na widłach i wbił je w siebie mocniej.
Zbyszko nie wiedząc, czy ostrza weszły dość głęboko, nie puszczał rękojeści. Człowiek i
zwierz poczęli się szarpać i szamotać. Bór trząsł się wciąż od ryku, w którym brzmiała wściekłość
i rozpacz.
Zbyszko nie mógł się jąć topora nie wbiwszy poprzednio drugiego, zaostrzonego końca
wideł w ziemię, niedźwiedź zaś chwyciwszy za osadę łapami miotał nią i Zbyszkiem jakby
rozumiejąc, o co chodzi, i – mimo bólu, który sprawiało mu każde poruszenie utkwionych
głęboko ostrzy, nie dając się „podeprzeć”. W ten sposób straszna walka przedłużała się – i
Zbyszko zrozumiał, że siły jego w końcu wyczerpią się. Mógł także upaść, a wówczas byłby
zginął, więc zebrał się w sobie, wytężył ramiona, rozstawił nogi, wygiął grzbiet jak łuk, by się
nie przewrócić na wznak, i począł powtarzać przez zaciśnięte zęby:
– Moja śmierć albo twoja!...
I chwycił go wreszcie taki gniew, taka zawziętość, że istotnie wolałby był w tej chwili sam
zginąć niż bestię puścić. Wreszcie zawadziwszy nogą o korzeń sosny zachwiał się i byłby
padł, gdyby nie to, że w tej chwili stanęła przy nim jakaś ciemna postać – i drugie widły
„podparły” bestię, a jednocześnie głos jakiś zawołał mu nagle tuż nad uchem:
– Toporem!...
Zbyszko w uniesieniu walki ani na jedno mgnienie oka nie zastanowił się, skąd mu niespodziewana
pomoc nadeszła, natomiast chwycił topór i ciął strasznie. Trzasnęły teraz widły
złamane ciężarem i ostatnią konwulsją zwierza – ów zaś zwalił się jakby piorunem rażony na
ziemię i począł na niej chrapać. Lecz zaraz ustał. Nastała cisza przerywana tylko głośnym
oddechem Zbyszka, który wsparł się o sosnę, gdyż nogi chwiały się pod nim. Po chwili dopiero
podniósł głowę, spojrzał na stojącą obok siebie postać – i przeląkł się myśląc, że to może
nie człowiek.
– Ktoś jest? – zapytał niespokojnie.
– Jagienka! – odpowiedział cienki niewieści głos.
Zbyszko aż zaniemówił ze zdziwienia oczom własnym nie wierząc. Ale wątpliwości jego
nie trwały długo, gdyż głos Jagienki ozwał się znowu:
– Nakrzesam ognia...
Wraz ozwał się szczęk krzesiwa o krzemień, iskry poczęły się sypać i przy ich migotliwym
blasku ujrzał Zbyszko białe czoło, ciemne brwi i wysunięte naprzód usta dziewczyny, które
dmuchały w zatloną hubkę. Wówczas dopiero pomyślał, że ona przyszła do tego boru, żeby
mu dać pomoc, że bez jej wideł mogłoby być z nim źle – i poczuł tak wielką wdzięczność dla
niej, że nie namyślając się długo, chwycił ją wpół i ucałować w oba policzki.
99
A jej hubka i krzesiwo wypadły na ziemię.
– Daj spokój! Czego? – poczęła powtarzać stłumionym głosem, ale jednocześnie nie usuwała
mu twarzy, owszem, ustami dotknęła nawet niby wypadkiem ust Zbyszka.
On zaś puścił ją i rzekł:
– Bóg ci zapłać. Nie wiem, co by się bez ciebie przygodziło.
A Jagienka kucnąwszy w ciemności, by odnaleźć krzesiwo i hubkę, poczęła się tłumaczyć:
– Bojałam się o ciebie, bo Bezduch poszedł też z widłami i z toporem – i niedźwiedź go
ozdarł. Broń czego Boże, Maćkowi byłoby markotno, a on przecie i tak ledwie dycha... No, to
i wzięłam widły, i poszłam.
– Toś to ty zachodziła tam za sosny?
– Ja.
– A ja myślał, że to „złe”.
– Niemały i mnie strach brał, bo tu koło Radzikowego błota w nocy bez ognia niedobrze.
– Czemuś się nie obezwała?
– Bom się bała, że mnie odpędzisz.
I to rzekłszy znów zaczęła krzesać, a następnie położyła na hubkę kłaczek suchych konopnych
paździerzy, które wnet strzeliły jasnym płomieniem.
– Mam dwie szczypki – rzekła – a ty nazbieraj wartko sucharzy; będzie ogień.
Jakoż po chwili buchnęło rzeczywiście wesołe ognisko, którego blask rozświecił ogromne,
rude cielsko niedźwiedzia leżące w kałuży krwi.
– Hej, sroga stwora! – ozwał się z pewną chełpliwością Zbyszko.
– Ale ci łeb prawie caluśki rozwalony! o Jezu!
To powiedziawszy schyliła się i zanurzyła rękę w kudły niedźwiedzie, aby przekonać się,
czy zwierz dużo ma w sobie sadła, po czym podniosła się z wesołą twarzą:
– Będzie sadła na jakie dwa roki!
– A widły połamane, patrz!
– To i bieda, bo co ja w domu powiem?
– Albo co?
– Bo tatuś nie byliby mnie wcale do boru puścili, więc musiałam czekać, póki się wszyscy
nie pokładą.
Po chwili zaś dodała:
– Nie powiadaj też, żem tu była, żeby nade mną nie cudowali.
– Ale cię pod dom odprowadzę, bo jeszcze wilcy na cię napadną, a wideł nie masz.
– No – dobrze!
I tak rozmawiali czas jakiś przy wesołym brzasku ogniska, nad trupem niedźwiedzia, podobni
oboje do jakichś młodych leśnych stworzeń.
Zbyszko popatrzał na wdzięczną twarz Jagienki oświeconą blaskiem płomienia i rzekł z
mimowolnym zdziwieniem:
– Ale takiej drugiej dziewczyny jak ty, to chyba na świecie nie ma. Tobie by na wojnę
chodzić!
Ona zaś spojrzała mu na chwilę w oczy, po czym odrzekła prawie smutno:
– Ja wiem... ale nie śmiej się ze mnie.
100
Rozdział
trzynasty
Jagienka sama wytopiła duży garnek niedźwiedziego sadła, którego pierwszą kwartę wypił
Maćko z ochotą, albowiem było świeże, nie przypalone i miało zapach dzięgielu, którego
znająca się na lekach dziewczyna dorzuciła w miarę do garnka. Pokrzepił się też zaraz Maćko
na duchu i nabrał nadziei, że wyzdrowieje.
– Tego mi było trzeba – mówił. – Jak się w człeku wszystko godnie wytłuści, to się może i
ta, psia mać, drzazga którędy wypsnie.
Następne kwarty nie smakowały mu jednak tak dobrze jak pierwsza, ale pił przez rozum.
Jagienka dodawała mu też otuchy mówiąc:
– Będziecie zdrowi. Biludowi z Ostroga wbili ogniwa od kolczugi głęboko pod karkiem, a
od sadła mu wyszły. Jeno, jak się rana otworzy, trzeba skromem bobrowym zatykać.
– A skrom masz?
– Mamy. Jeśli zasie świeżego będzie trzeba, to pójdziem ze Zbyszkiem do żeremiów. O
bobra nietrudno. Ale nie wadziłoby także, żebyście jakiemu świętemu co przyobiecali, takiemu,
który jest patronem od ran.
– Mnie już to przez głowę przechodziło, tylko że nie wiem dobrze: któremu? Święty Jerzy
jest patronem rycerzów: on ci strzeże wojennika od przygody i wżdy męstwa we wszelakiej
potrzebie mu przydawa, a powiadają, że często osobą własną po sprawiedliwej stronie staje i
niemiłych Bogu bić pomaga. Ale taki, co sam rad bije, rzadko rad sam smaruje, i od tego może
być inny, któremu on nie będzie chciał wchodzić w drogę. Każdy święty ma w niebie swój
urząd i swoją gospodarkę – to się wie! A jeden od drugiego nigdy się nie miesza, bo z tego
mogłyby niezgody wyniknąć, w niebie zaś nie przystoi się świętym wadzić alibo się potykać...
Są Kosma i Damian, też święci, do których się medycy modlą o to, by choróbska na
świecie nie wyginęły, gdyż inaczej nie mieliby co jeść. Jest także święta Apolonia od zębów i
święty Liboriusz od kamienia – ale to wszystko nie to! Przyjedzie opat, to mi powie, do kogo
mam się udać – bo i nie byle kleryk wszystkie tajemnice boskie posiadł, i nie każdy takie rzeczy
wie, chociaż ma głowę wygoloną.
– A żebyście samemu Panu Jezusowi ślubowali.
– Pewnie, że On nad wszystkimi. Ale to byłoby tak, jakoby mi, nie przymierzając, twój ojciec
chłopa pobił, a ja bym do Krakowa do króla na skargę jechał. Co by mi ta król powiedział?
Powiedziałby tak: „Ja nad całym Królestwem gospodarz, a ty do mnie z twoim chłopem
przychodzisz! A to nie masz urzędów? nie możesz iść do grodu, do mojego kasztelana i
pośrzednika?” Pan Jezus jest gospodarzem nad całym światem – rozumiesz? – a od mniejszych
spraw ma świętych.
– To ja wam powiem – rzekł Zbyszko, który nadszedł na koniec rozmowy – ślubujcie naszej
nieboszczce królowej, że jeśli się za wami przyczyni, to pielgrzymkę do Krakowa, do jej
grobu odprawicie. Albo to się tam mało cudów już w naszych oczach przygodziło? Po co obcych
świętych szukać, kiedy jest swoje Pani od innych lepsza.
– Ba! Żebym to wiedział, że ona od ran!
101
– A choćby ta i nie była od ran! Nie będzie się śmiał na nią skrzywić byle święty, a skrzywi
się, to jeszcze sam od Pana Boga oberwie, boć to przecie nie żadna zwyczajna nawojka,
ale królowa polska...
– Która w ostatku pogańską krainę do krześcijańskiej wiary przywiodła. Toś mądrze rzekł
– odpowiedział Maćko. – Wysoko ona tam musi siadać w boskim wiecu i pewno, że lada pachołek
przeciw niej nie wskóra. Tak też uczynię, jak radzisz, żebym tak zdrów był!
Rada ta podobała się i Jagience, która nie mogła oprzeć się podziwieniu dla Zbyszkowego
rozumu, a Maćko uczynił uroczysty ślub tego samego wieczora i odtąd z większą jeszcze otuchą
pił niedźwiedzie sadło wyglądając z dnia na dzień niechybnego uzdrowienia. Po tygodniu
jednak począł tracić nadzieję. Mówił, że sadło „burzy” mu w żywocie, a na skórze, wedle
ostatniego żebra, coś mu rośnie jakoby guz. Po dziesięciu dniach było jeszcze gorzej: guz
urósł i poczerwieniał, a sam Maćko zesłabł bardzo, i gdy przyszła gorączka, począł znów gotować
się na śmierć.
Aż pewnej nocy zbudził nagle Zbyszka:
– Zapal wartko łuczywo – rzekł – bo cości się dzieje ze mną, ale nie wiem, czy co dobrego,
czy złego.
Zbyszko zerwał się na równe nogi i nie krzesząc ognia rozdmuchał w przyległej do komory
izbie ognisko, zapalił od niego smolną szczypkę i wrócił.
– Co z wami?
– Co ze mną! Guz mi coś przebodło, pewno zadziora! Trzymam ci ją, ale wydobyć nie
mogę! czuję jeno, jako mi pod pazdurami brzęka i zbyrczy...
– Zadziora! nic innego. Chyćcie dobrze i ciągnijcie.
Maćko jął się przekręcać i syczeć z bólu, ale tkał palce coraz głębiej, póki nie objął dobrze
twardego przedmiotu; wreszcie szarpnął i wyciągnął.
– O Jezu!
– Jest? – spytał Zbyszko.
– Jest. Aż na mnie zimne poty uderzyły. Ale jest: patrzaj!
To rzekłszy pokazał Zbyszkowi podługowatą, ostrą drzazgę, która się była od źle ukutego
grotu odłupała i od kilku miesięcy tkwiła w ciele.
– Chwała Bogu i królowej Jadwidze! Teraz będziecie zdrowi.
– Może, że mi ulżyło, ale okrutnie boli – mówił Maćko wyciskając guz, z którego poczęła
wypływać obficie krew pomieszana z ropą. – Tyle będzie tego paskudztwa w człeku mniej, to
i musi chorość popuścić. Jagienka mówiła, że teraz trzeba będzie skromem bobrowym zatykać.
– Pójdziemy po bobra zaraz jutro.
Maćkowi jednakże zrobiło się zaraz nazajutrz znakomicie lepiej. Spał do późna, a zbudziwszy
się wołał o jedzenie. Na niedźwiedzie sadło nie mógł już patrzeć, ale za to rozbito
mu dwadzieścia jaj do rynki, gdyż na więcej nie chciała przez ostrożność Jagienka pozwolić.
On zaś spożył je łapczywie wraz z półbochenkiem chleba i popił garncem piwa, po czym jął
wołać, by mu przywiedli Zycha, bo mu się uczyniło wesoło.
Posłał więc Zbyszko jednego ze swoich Turczynków, darowanych przez Zawiszę, po Zycha,
który siadł na koń i przyjechał po południu, właśnie wtedy kiedy młodzi wybierali się do
Odstajanego jeziorka po bobry. Było z początku śmiechu, żartów i śpiewania przy miodzie
bez miary, ale później starzy poczęli rozmawiać o dzieciach i wychwalać każdy swoje.
– Co to za chłop Zbyszko! – mówił Maćko – to takiego drugiego na świecie nie ma. A
mężne to, a wartkie jako ryś, a sprawne. Wiecie! jak go na śmierć w Krakowie prowadzili, to
tak dziewki w oknach piszczały, jakby je kto z tyłu stojący szydłem kłuł, i to jakie dziewki:
rycerskie i kasztelańskie córki, o różnych cudnych mieszczkach nie wspominając.
– A niech ta będą i kasztelańskie, i cudne, a od mojej Jagienki nie lepsze! – odrzekł Zych
ze Zgorzelic.
102
– Albo ja wam mówię, że lepsze? Milszej dziewki ku ludziom niże Jagienka chyba nie
znaleźć.
– Ja też na Zbyszka nic nie powiadam: kuszę ci bez pokrętki naciąga!...
– I niedźwiedzia sam jeden podeprze. Widzieliście, jak go ciął? Cały łeb z jedną łapą odwalił.
– Łeb odwalił, ale podparł nie sam, Jagienka mu pomogła.
– Pomogła?... nie mówił mi nic.
– Bo jej obiecał... że to dziewce wstyd po nocy po boru chodzić. Mnie zaraz powiedziała,
jako było. Inne rade zmyślają, ale ona prawdy nie ukryje. Szczerze rzekłszy nie byłem rad, bo
kto ta wie... Chciałem ją skrzyczeć, ona zasie powiedziała tak: „Jak ja sama wianka nie upilnuje,
to i wy, tatulu, nie upilnujecie, ale nie bójcie się. Zbyszko też wie, co rycerska cześć.”
– Bo pewno. Przecie i dziś sami poszli.
– Ale przed wieczorem wrócą. Po nocy diabeł najgorszy, a wstydzić się dziewce nie potrzeba,
bo ciemno.
Maćko pomyślał chwilę, po czym rzekł jakby do siebie:
– A wszelako radzi się oni widzą...
– Ba! Żeby to innej nie był ślubował.
– To, jak wiecie, jest rycerski obyczaj... Który by z młodych swojej paniej nie miał, tego
inni za prostaka uważają... Ślubował on pawie czuby i te musi ze łbów pozdzierać, gdyż poprzysiągł
na rycerską cześć; Lichtensteina też musi dostać, ale od innych ślubów może go
opat uwolnić.
– Opat zjedzie lada dzień...
– Myślicie? – spytał Maćko, po czym ozwał się znów: – Wreszcie co tam takie ślubowanie,
kiedy Jurand wręcz mu powiedział, że dziewki nie da! Czy ją innemu obiecał, czy na
służbę Bożą ochwiarował, tego ja nie wiem – ale wręcz powiedział, że nie da...
– Mówiłżem wam – zapytał Zych – że opat tak Jagienkę miłuje, jakby była jego? Ostatni
raz to jej rzekł tak: „Krewnych mam jeno po kądzieli, ale z tej kądzieli więcej będzie nici dla
ciebie niż dla nich.”
Na to Maćko spojrzał niespokojnie, a nawet podejrzliwie na Zycha i dopiero po chwili odpowiedział:
– Naszej krzywdy przecie byście nie chcieli...
– Za Jagienką pójdą Moczydoły – rzekł wymijająco Zych.
– Zaraz?
– Zaraz. Innej bym nie popuścił, a jej popuszczę.
– Bogdaniec i tak w połowie Zbyszków, a da Bóg zdrowie, to mu go zagospodaruję jako
się patrzy. Miłujecież wy Zbyszka?
Na to Zych począł mrugać oczyma i rzekł:
– Gorzej to, że jakoś Jagienka, byle kto o nim wspomniał, zaraz się do ściany obraca.
– A jak wspominacie innych?
– Jak innego wspomnę, to jeno prychnie i powiada: „czegóż?!”
– Ano widzicie. Da Bóg, że przy takiej dziewce zapomni Zbyszko o tamtej. Ja stary, a też
bym zapomniał... Napijecie się miodu?
– Napiję się.
– No, opat... juści mądry człowiek: Bywają między opatami, jako wiecie, całkiem świeccy
ludzie, ale ten, choć między mnichami nie siedzi – przecie jest ksiądz – a ksiądz zawsze lepiej
poradzi od zwykłego człeka, bo i na czytaniu się zna, i z Duchem Świętym jest w pobliskości.
A wy, że dziewczynie zaraz Moczydoły puścicie – to słusznie. Ja też, byle Pan Jezus do
zdrowia pomógł, co będę mógł Wilkowi z Brzozowej kmieciów odmówić, to odmówię. Po
źrebiu dobrej ziemi każdemu dam, bo w Bogdańcu ziemi nie brak. A Wilkowi niech się na
Boże Narodzenie pokłonią i do mnie przyjdą. Albo to im nie wolno? Z czasem to i gródek w
103
Bogdańcu zbuduję, godny kasztelik z dębów i z rowem wokół... Zbyszko i Jagienka niech
sobie ninie na polowiczko razem chadzają... Myślę, że i śniegu niezadługo czekać... Wezwyczai
się jedno do drugiego – i chłopak o tamtej zapomni. Niech sobie chadzają. Co tam długo
gadać! Dalibyście mu Jagienkę czy nie dali?
– Dałbym. Z dawna my to oprzecie uradzili, żeby jedno było dla drugiego, a Moczydoły i
Bogdaniec dla naszych wnuków.
– Grady! – zawołał z radością Maćko. – Bóg da, że posypie się ich jak gradu. – Opat będzie
ich nam krzcił...
– Byle nadążył! – zawołał wesoło Zych. – Ale was to już dawno w takiej radości nie widziałem.
– Bo mi pocieszno w sercu... Zadziora wyszła, a co do Zbyszka, wy się o niego nie bójcie.
Wczoraj, jak Jagienka na koń siadała... wiecie... wiatr dął... Pytam ja tego Zbyszka: „Widziałeś?”
– a jego zaraz ciągoty wzięły. I tom też zmiarkował, że z początku mało ze sobą gadali,
a teraz, jak razem chodzą, to ciągle jedno ku drugiemu szyję obraca i tak uradzają... uradzają!...
Napijcie się jeszcze.
– Napiję się...
– Za zdrowie Zbyszka i Jagienki!
104
Rozdział
czternasty
Stary Maćko nie mylił się mówiąc, że Zbyszko i Jagienka radzi z sobą przestają, a nawet
tęsknią do siebie. Jagienka pod pozorem odwiedzin chorego Maćka przyjeżdżała częstokroć
do Bogdańca, z ojcem lub sama, Zbyszko przez samą wdzięczność wpadał co czas jakiś do
Zgorzelic, więc wraz z upływem dni wyrodziła się między nimi bliska zażyłość i przyjaźń.
Poczęli się lubić i chętnie z sobą „uradzać”, to jest rozmawiać o wszystkim, co ich mogło
obchodzić. Było też trochę wzajemnego podziwu w tej przyjaźni, albowiem młody i śliczny
Zbyszko, który i na wojnie się już wsławił, i w gonitwach brał udział, i na pokojach królewskich
bywał, wydawał się dziewczynie w porównaniu z takim Cztanem z Rogowa lub z Wilkiem
z Brzozowej prawdziwym dworskim rycerzem i niemal królewiczem, jego zaś zdumiewała
chwilami uroda dziewczyny. Myślał wiernie o swojej Danusi, nieraz jednak, gdy spojrzał
niespodzianie na Jagienkę, czy to w lesie, czy w domu, mimo woli mówił sobie: „Hej! to
ci łania!” – gdy zaś wziąwszy ją pod boki wsadzał na konia i wyczuwał pod dłońmi jej czerstwe,
jakby z kamienia wykrzesane ciało, to aż go ogarniał niepokój i – jak powiadał Maćko:
– „brały go ciągoty”, a zarazem coś poczynało mu chodzić po kościach i morzyć go niby sen.
Jagienka, z natury harda, skora do wyśmiewania, a nawet zaczepna, stawała się stopniowo
z nim coraz pokorniejsza, zupełnie jak służka, która tylko w oczy patrzy, w czym by usłużyć i
dogodzić, on zaś rozumiał tę jej wielką przychylność, był jej wdzięczen i coraz mu milej było
z nią przestawać. W końcu, zwłaszcza od czasu gdy Maćko począł pijać niedźwiedzie sadło,
widywali się prawie codziennie, a po wyjściu szczebrzucha z rany, wybrali się razem na bobry
po świeży skrom do gojenia bardzo potrzebny.
Wzięli kuszę, siedli na koń i pojechali naprzód do Moczydołów, które miały być przyszłości
wianem Jagienkowym, potem pod las, gdzie zostawili konie pachołkowi, i dalej poszli
piechotą, gdyż przez gęstwę i mokradła trudno było przejechać. Po drodze pokazała Jagienka
za rozległą, pokrytą szuwarami łąką siną wstęgę lasu i rzekła:
– To bory Cztana z Rogowa.
– Tego, który by cię rad wziął?
A ona poczęła się śmiać:
– Wziąłby, żebym się jedno dała!
– Łacnie mu się obronisz mając Wilka do pomocy, który, jako słyszałem, na tamtego zęby
szczerzy. I dziwno mi to nawet, że się jeszcze nie pozwali na śmierć.
– Bo tatulo jadąc na wojnę powiedzieli im tak: „Jeśli się pobijecie, to żadnego na oczy nie
chcę widzieć.” To i cóż mieli robić? Jak są w Zgorzelicach, to na się sapią, ale potem piją
razem w gospodzie w Krześni, póki pod ławy nie pozlatują.
– Głupie chłopy!
– Czemu?
– Bo jak Zycha nie było doma, powinien był jeden alibo drugi nastąpić na Zgorzelice i siłą
cię brać. Cóż by Zych uczynił, jeśliby wróciwszy znalazł cię z dzieciakiem na ręku!
A modre oczy Jagienki zaiskrzyły się od razu:
105
– To myślisz, żebym się była dała? A czy to w Zgorzelicach nie ma ludzi, a ja to nie
umiem chycić oszczepu albo kuszy? Niechby spróbowali! Pognałabym ja każdego do domu,
jeszcze bym sama Rogów albo Brzozową najechała. Wiedzieli tatuś, że mogą przezpiecznie
na wojnę iść.
I tak mówiąc poczęła marszczyć swe śliczne brwi i potrząsać tak groźnie kuszą, że aż
Zbyszko roześmiał się i rzekł:
– No, tobie rycerzem być, nie dziewczyną.
Ona zaś uspokoiwszy się odrzekła:
– Cztan mnie strzegł od Wilka, a Wilk od Cztana. Byłam ci ja zresztą pod opatową opieką,
a z opatem lepiej nikomu nie zadzierać...
– O wa! – odpowiedział Zbyszko – wszyscy się tu opata boją! A ja, niech mi tak święty Jerzy
pomaga, jako ci mówię prawdę, że nie bojałbym się ni opata, ni Zycha, ni zgorzelickich
osaczników, ni ciebie, jeno bym cię brał...
Na to Jagienka zatrzymała się na miejscu i podniósłszy oczy na Zbyszka spytała jakimś
dziwnym, miękkim i przewlekłym głosem:
– Brałbyś?...
Po czym usta jej rozchyliły się i czekała odpowiedzi, zarumieniona jak zorza.
Lecz on widocznie myślał tylko o tym, co by uczynił na miejscu Cztana lub Wilka, po
chwili bowiem potrząsnął swą złotą głową i mówił dalej:
– Co tu dziewce z chłopami wojować, kiedy jej trzeba za mąż! Nie zdarzy-li się trzeci, to
jednego z nich musisz wybrać, bo jakże?
– Ty mi tego nie podawaj – odpowiedziała smutno dziewczyna.
– Bo co? Dawnom tu nie bywał, więc nie wiem, zali tu jest kto koło Zgorzelic, który by ci
się więcej udał?...
– Hej! – odrzekła Jagienka. – Daj spokój!
I szli dalej w milczeniu, przedzierając się przez gęstwę tym bardziej zbitą, że krze i drzewa
pokryte były dzikim chmielem. Zbyszko szedł naprzód rozrywając zielone zwoje, łamiąc tu i
ówdzie gałęzie, Jagienka zaś podążała za nim z kuszą na plecach jak jakowaś boginka myśliwa.
– Będzie – rzekła – za tą gęstwiną głęboka struga, ale wiem miejsce, gdzie jest bród.
– Mam skórznie za kolana, to i sucho przejdziem – odparł Zbyszko.
Jakoż po niejakim czasie trafili na strugę. Jagienka znająca dobrze moczydolskie lasy odnalazła
z łatwością bród, pokazało się jednak, że rzeczułka nieco wezbrała od deszczów i że
woda jest dość głęboka. Wówczas Zbyszko nie pytając chwycił dziewczynę na ręce.
– Przeszłabym i tak – rzekła Jagienka.
– Trzymaj się szyi! – odpowiedział Zbyszko.
I szedł zwolna przez rozlaną wodę próbując za każdym krokiem nogą, czy nie trafi na głębinę,
dziewczyna zaś przytulała się wedle rozkazu do niego, wreszcie gdy już byli niedaleko
drugiego brzegu, rzekła:
– Zbyszku!
– Ano?
– Nie pójdem ni za Cztana, ni za Wilka...
On tymczasem doniósł ją, spuścił uważnie na szczerk i odpowiedział nieco wzburzony:
– A niech ci ta Bóg da jak najlepszego! Nie będzie on miał krzywdy.
Do Odstajanego jeziorka nie było już daleko. Jagienka idąc teraz na przedzie odwracała się
niekiedy i kładąc palce na usta nakazywała Zbyszkowi milczenie. Szli wśród kęp łozin i szarych
wierzb po gruncie mokrym i niskim. Od prawej strony dolatywały ich gwary ptasie, którym
dziwił się Zbyszko, gdyż była to już pora odlotu.
– Tam oparzelisko – szepnęła Jagienka – gdzie kaczki zimują, ale i w jeziorku woda jeno z
brzegu na wielkie mrozy zamarza. Obacz, jako dymi...
106
Zbyszko spojrzał przez łozinę i spostrzegł przed sobą jakoby tuman mgły: było to Odstajane
jeziorko.
Jagienka znów przyłożyła palec do ust i po chwili doszli. Dziewczyna pierwsza wczołgnęła
się cicho na grubą starą wierzbę, pochyloną całkiem nad wodą. Zbyszko poszedł za jej
przykładem i przez długi czas leżeli spokojnie nie widząc przed sobą nic z powodu mgły,
słysząc tylko żałośliwy pisk czajek i rybitew nad głowami. Wreszcie jednak powiał wiatr,
zaszeleścił łoziną, żółciejącymi liśćmi wierzb, i odsłonił zapadłą toń jeziorka, zmarszczoną
nieco od powiewu i pustą.
– Nie widać? – szepnął Zbyszko.
– Nie widać. Cichaj!...
Jakoż po chwili wiatr opadł i nastała cisza zupełna. Wówczas na powierzchni wody zaczerniała
jedna głowa, potem druga – a wreszcie znacznie bliżej spuścił się do wody z brzegu
duży bóbr ze świeżo uciętą gałęzią w pysku i począł płynąć wśród rzęsy i kaczeńca podnosząc
paszczę w górę i holując gałąź przed sobą. Zbyszko, leżąc na pniu poniżej Jagienki, ujrzał
nagle, jak łokcie jej poruszyły się cicho, a głowa pochyliła się ku przodowi: widocznie mierzyła
do zwierza, który nie podejrzewając żadnego niebezpieczeństwa przepływał nie dalej
niż na pół strzelenia ku niezarosłej toni.
Wreszcie zawarczała cięciwa kuszy, a jednocześnie głos Jagienki zawołał:
– Jest! jest!...
Zbyszko wdrapał się w mgnieniu oka wyżej i spojrzał przez gałęzie na wodą: bóbr to zanurzał
się, to wypływał na powierzchnię koziołkując przy tym i ukazując chwilami jaśniejszy od
grzbietu brzuch.
– Dobrze dostał! zaraz się uspokoił! – rzekła Jagienka.
I zgadła, gdyż ruchy zwierza stawały się coraz słabsze, a po upływie jednej zdrowaśki
spłynął na powierzchnię brzuchem do góry.
– Pójdę po niego – rzekł Zbyszko.
– Nie chodź. Tu z brzegu jest mułu na kilku chłopów. Kto nie wie, jak sobie poradzić, utopi
się na pewno.
– To jakże go dostaniem?
– Już on wieczorem będzie w Bogdańcu, niech cię o to głowa nie boli; a nam czas do domu...
– Aleś go dobrze ustrzeliła!
– Ba! nie pierwszego!...
– Inne dziewki boją się i spojrzeć na kuszę, a z taką to choćby całe życie po boru chodzić!...
Jagienka słysząc tę pochwałę uśmiechnęła się z radości, ale nie odrzekła nic, i poszli tą
samą drogą przez łozinę. Zbyszko począł wypytywać o żeremia bobrowe, ona zaś opowiadała
mu, ile jest bobrów na Moczydołach, ile na Zgorzelicach i jak sobie po jeziorkach i strugach
bobrują.
Nagle jednak uderzyła się dłonią po biodrze.
– Ot! – zawołała – zabaczyłam grotów na wierzbie. Czekaj!
I nim zdążył odpowiedzieć, że sam po nie pójdzie, skoczyła jak sarna z powrotem, a po
chwili znikła mu z oczu. Zbyszko czekał i czekał, aż wreszcie począł się dziwić, dlaczego jej
tak długo nie ma.
– Chyba pogubiła groty i szuka ich – rzekł sobie – ale pójdę, obaczę, czy jej się co nie stało...
Zaledwie jednak przeszedł parę kroków, gdy dziewczyna zjawiła się przed nim z kuszą w
ręku, ze śmiejącą się rumianą twarzą i z bobrem na plecach.
– Dla Boga! – zawołał Zbyszko – a ty jakeś go wyłowiła?
107
– Jak? wlazłam do wody i tyla! mnie nie pierwszyzna, a ciebie nie chciałam puścić, bo kto
tam nie wie, jak pływać, zaraz go muł wciągnie.
– A jam ci tu czekał jak kto głupi! Chytra z ciebie dziewka.
– No to i co? Miałam się przy tobie rozdziewać czy jak?
– Toś i grotów nie zapomniała?
– A nie, jeno chciałam cię odwieść od brzegu.
– Ba, a żebym tak za tobą poszedł, to bym dopiero dziwo zobaczył. Byłoby się nad czym
cudować! Hej!...
– Cichaj!
– Jak mi Bóg miły, takem już szedł.
– Cichaj!...
Po chwili zaś chcąc widocznie odwrócić rozmowę rzekła:
– Wyżmij mi warkocz, bo mi okrutnie plecy moczy.
Zbyszko chwycił jedną ręką warkocz blisko głowy, drugą zaś począł go wykręcać mówiąc
przy tym:
– Najlepiej go rozpleć, to wiatr zaraz wysuszy.
Lecz ona nie chciała tego uczynić z powodu gęstwiny, przez którą musieli się przedzierać.
Zbyszko wziął teraz bobra na plecy, Jagienka zaś idąc na przedzie mówiła:
– Prędko teraz Maćko wyzdrowieje, bo na rany nie masz nad niedźwiedzie sadło do środka,
a bobrowy skrom na wierzch. Za jakie dwie niedziele na koń będzie siadał.
– Dajże mu Boże! – odrzekł Zbyszko. – Czekam też tego jak zbawienia, bo mi nijak od
chorego odjeżdżać, a ciężko mi tu siedzieć.
– Ciężko ci tu siedzieć? – spytała Jagienka. – Czemu to?
– To ci nic Zych nie mówił o Danusi?
– Coś mi tam mówił... Wiem... ona cię nałęczką nakryła... wiem!... Mówił mi także, że
każdy rycerz śluby jakoweś czyni, że będzie swojej paniej służył... Ale powiadał, że to nic –
taka służba... bo poniektóry, choć żeniaty, a też jakowejś pani służy. A ta Danusia, Zbyszku,
to co? – powiadaj!... co ona Danusia?
I przysunąwszy się blisko podniosła oczy i poczęła patrzeć z wielkim niepokojem w jego
twarz, on zaś nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na jej trwożny głos i spojrzenie rzekł:
– Pani ci to jest moja, ale i kochanie najmilejsze. Nie mówię ja tego nikomu, ale tobie powiem
jakoby właśnie siostrze, bo się od małego znamy. Poszedłby ja za nią za dziewiątą rzekę
i za dziewiąte morze, do Niemców i do Tatarów, gdyż nie ma takiej drugiej w caluśkim
świecie. Niech stryk w Bogdańcu siedzi, a ja zaś przed się ku niej powędruję... Co mi ta bez
niej Bogdaniec, co statek, co stada, co opatowe bogactwa! Siądę, ot na koń i na zamry pojadę,
a tak mi dopomóż Bóg, jako że to, com jej ślubował, spełnię, chyba że wprzódy sam legnę.
– Nie wiedziałam... – odparła głucho Jagienka.
Zbyszko zaś począł jej opowiadać, jako się z Danusią w Tyńcu poznali, jak jej zaraz ślubował,
i wszystko, co nastąpiło potem, więc swoje uwięzienie, ratunek, jaki mu dała Danusia,
Jurandową odmowę, pożegnanie, swoje tęsknoty i wreszcie radość z tego, że po wyzdrowieniu
Maćka będzie mógł jechać do kochanej dziewczyny, by spełnić, co jej obiecał. Opowiadanie
przerwał mu dopiero widok pachołka z końmi, który czekał na skraju lasu.
Jagienka siadła zaraz na koń i poczęła się żegnać ze Zbyszkiem.
– Niech pachołek jedzie z bobrem za tobą, a ja nawrócę do Zgorzelic.
– A to nie pojedziesz do Bogdańca? Zych tam jest.
– Nie. Tatulo mieli wrócić i mnie kazali.
– No, to Bóg ci zapłać za bobra.
– Z Bogiem...
108
I po chwili Jagienka została sama. Jadąc przez wrzosy ku domowi czas jakiś oglądała się
za Zbyszkiem, a gdy znikł wreszcie za drzewami, zakryła oczy dłonią jakby chroniąc się od
blasku słońca.
Wkrótce jednak spod ręki poczęły jej spływać po policzkach łzy wielkie i padać jedna za
drugą jak groch na siodło i grzywę końską.
109
Rozdział
piętnasty
Po rozmowie ze Zbyszkiem Jagienka przez trzy dni nie ukazywała się w Bogdańcu, atoli
czwartego wpadła z wiadomością, że opat przyjechał do Zgorzelic. Maćko przyjął nowinę z
pewnym wzruszeniem. Miał on wprawdzie z czego spłacić sumę zastawną, a nawet wyliczył,
że dość mu zostanie na pomnożenie osadników, zaprowadzenie stad i inne potrzeby gospodarskie,
niemniej jednak dużo w całej sprawie zależało od życzliwości bogatego krewnego,
który mógł na przykład chłopów, osadzonych przez się na źrebiach, zabrać albo zostawić, i
tym samym zniżyć albo powiększyć wartość majątku.
Wypytał zatem Maćko bardzo dokładnie Jagienkę o opata, jaki przyjechał: wesół czy
chmurny, co o nich mówił i kiedy zjedzie do Bogdańca? – ona zaś odpowiadała mu roztropnie
na pytania starając się pokrzepić go i uspokoić we wszystkim.
Mówiła, iż opat przyjechał zdrów i wesół, ze znacznym pocztem, w którym prócz zbrojnych
pachołków było kilku kleryków-wagantów i rybałtów, że pośpiewuje z Zychem i rad
podaje ucha pieśniom, nie tylko duchownym, lecz i świeckim. Zauważyła też, że rozpytywał z
wielką troskliwością o Maćka, a opowiadań Zychowych o przeprawach Zbyszka w Krakowie
chciwie słuchał.
– Sami najlepiej wiecie, co wam czynić należy – rzekła w końcu mądra dziewczyna – ale
ja tak myślę, iże wypadałoby Zbyszkowi zaraz jechać, starszego krewnego powitać, nie czekając,
aż on pierwszy do Bogdańca zjedzie.
Maćkowi trafiła ta rada do przekonania, więc kazał przywołać Zbyszka i rzekł mu:
– Przybierz się pięknie i pojedziesz pod nogi opata podjąć, cześć mu wyrządzić, aby i on
cię umiłował.
Następnie zwrócił się do Jagienki:
– Nie dziwowałbym się, choćbyś była głupia, boś od tego niewiasta, ale że rozum masz, to
się dziwuję. Powiedzże mi, jako mam najlepiej opata ugościć i czym go ucieszyć, gdy tu
przyjedzie?
– Co do jadła, sam powie, na co ma ochotę; lubi on dobrze podjeść, ale byle dużo było szafranu,
to i nie przebredza.
Maćko słysząc to porwał się za głowę.
– Skąd ja mu szafranu wezmę!...
– Przywiozłam – rzekła Jagienka.
– A bogdaj się takie dziewki na kamieniu rodziły! – zawołał uradowany Maćko. – I ku
oczom to miłe, i gospodarne, i roztropne, i ludziom życzliwe! Hej! żebym tak był młody, zaraz
bym cię brał!...
Na to Jagienka spojrzała nieznacznie na Zbyszka i westchnąwszy cicho, mówiła dalej:
– Przywiozłam też i kości, i kubek, i sukno, bo on po każdym jedzeniu rad się kośćmi zabawia.
– Miał ten obyczaj i drzewiej, a gniewliwy przy tym bywał okrutnie.
– Gniewliwy to on ci i teraz bywa; nieraz kubkiem o ziemię praśnie i precz za drzwi do
pola wyskoczy. Ale potem śmiejący się wraca i sam pierwszy nad swoim gniewem wydzi110
wia... Wy go przecie znacie... Jeno mu się nie przeciwić, to nie ma lepszego człowieka na
świecie.
– A kto by mu się tam sprzeciwiał, kiedy on i rozum ma od innych większy!
Tak to oni ze sobą rozmawiali, gdy tymczasem Zbyszko przebierał się w alkierzu. Wyszedł
wreszcie tak piękny, że Jagienkę aż olśniło, zupełnie jak wówczas, gdy pierwszy raz przyjechał
w swojej białej jace do Zgorzelic. Ale tym razem zdjął ją głęboki żal na myśl, że ta jego
uroda nie dla niej i że on inną umiłował.
Maćko zaś rad był, pomyślał bowiem, że opat pewno sobie Zbyszka upodoba i przy układach
nie będzie czynił trudności. Ucieszył się nawet tą myślą tak dalece, iż postanowił jechać
razem.
– Każ mi wymościć wóz – rzekł do Zbyszka – mogłem jechać z Krakowa aże do Bogdańca
z żeleźcem między żebrami, to mogę teraz bez żeleźca do Zgorzelic.
– Byle was nie zamroczyło – rzekła Jagienka.
– Ej, nic mi nie będzie, bo już czuję w sobie moc. A choćby mnie ta trochę i zamroczyło,
będzie wiedział opat, jakom ku niemu śpieszył, i tym hojniejszym się okaże.
– Milsze mi wasze zdrowie niż jego hojność – ozwał się Zbyszko.
Lecz Maćko uparł się i postawił na swoim. Po drodze stękał trochę, nie przestawał jednak
dawać Zbyszkowi nauki, jak się ma zachować w Zgorzelicach, szczególniej zaś zalecał mu
posłuszeństwo i pokorę wobec możnego krewnego, który nigdy nie znosił najmniejszego oporu.
Przyjechawszy do Zgorzelic znaleźli Zycha i opata na przyłapie, spoglądających przed się
na pogodny świat Boży i popijających wino. Za nimi, pod ścianą, siedziało rzędem na ławie
sześciu pocztowych, w tym dwóch rybałtów i jeden pątnik, którego łatwo było rozeznać po
zakrzywionym kiju, obońce u pasa i po małżowinach naszytych na ciemnej opończy. Inni
wyglądali na kleryków, albowiem głowy mieli z wierzchu pogolone, odzież jednakże nosili
świecką, pasy z byczej skóry, a przy boku kordy.
Na widok Maćka, który zajechał na wozie, ruszył się żywo Zych, opat zaś widocznie bacząc
na swą duchowną godność został na miejscu, począł tylko coś mówić do swoich kleryków,
których jeszcze kilku wysypało się przez otwarte drzwi izby. Zbyszko i Zych wprowadzili
pod ręce słabego Maćka na przyłap.
– Trocha jeszcze nie mogę – rzekł Maćko całując opata w rękę – alem przyjechał, aby się
wam, dobrodziejowi mojemu, pokłonić, za gospodarstwo w Bogdańcu podziękować i o błogosławieństwo
poprosić, które grzesznemu człowiekowi najpotrzebniejsze.
– Słyszałem, żeście zdrowsi – rzekł opat ściskając go za głowę – i żeście się do grobu naszej
nieboszczki królowej ofiarowali.
– Bo nie wiedząc, do którego świętego się udać, do niej się udałem.
– Dobrzeście uczynili! – zawołał zapalczywie opat – lepsza ona od innych i niechby jej
który śmiał pozazdrościć!
I w jednej chwili gniew wystąpił mu na oblicze, policzki napełniły krwią, oczy poczęły się
iskrzyć.
Znali tę jego zapalczywość obecni, więc Zych począł się śmiać i wołać:
– Bij, kto w Boga wierzy!
Opat zaś odsapnął rozgłośnie, potoczył oczyma po obecnych, za czym roześmiał się równie
nagle jak poprzednio wybuchnął i spojrzawszy na Zbyszka zapytał:
– A to wasz bratanek i mój krewniak?
Zbyszko pochylił się i ucałował go w rękę.
– Małego widziałem; nie poznałbym! – mówił opat. – Pokaż się jeno!
I począł go oglądać od stóp do głowy bystrymi oczyma, a wreszcie rzekł:
– Zbyt urodziwy! Panna to, nie rycerz!
Na to Maćko:
111
– Brali tę pannę Niemce w taniec, ale co ci ją który wziął, wnet się wykopyrtnął i już nie
wstał.
– I kuszę bez pokrętki napnie! – zawołała nagle Jagienka.
Opat zwrócił się ku niej:
– A ty tu czego?
Ona zaś zaczerwieniła się tak, że aż szyja i uszy jej stały się różowe, i odrzekła ogromnie
zmieszana:
– Bom widziała...
– Strzeżże się, by cię przypadkiem nie ustrzelił; musiałabyś się bez trzy kwartały goić...
Na to rybałtowie, pątnik i klerycy-waganci wybuchnęli jednym gromkim śmiechem, od
którego Jagienka stropiła się do reszty, tak że opat ulitował się nad nią i podniósłszy ramię
ukazał jej olbrzymi rękaw swej sukni.
– Pochowaj się, dziewucho – rzekł – bo ci krew z jagód tryśnie.
Tymczasem Zych usadził Maćka na ławie i kazał przynieść wina, po które skoczyła Jagienka.
Opat zwrócił oczy na Zbyszka i począł tak mówić:
– Dość krotochwil! Nie dla sromoty ja cię do dziewki porównał, jeno z wesołości dla twojej
urody, której i niejedna dziewka mogłaby pozazdrościć. Ale wiem, żeś chłop na schwał!
Słyszałem i o twoich uczynkach pod Wilnem, i o Fryzach, i o Krakowie. Powiadali mi Zych o
wszystkim – rozumiesz!...
Tu począł patrzeć przenikliwie w oczy Zbyszka i po chwili ozwał się znowu:
– Iżeś trzy pawie czuby poprzysiągł, to ich sobie szukaj! Chwalebny to jest i Bogu miły
uczynek nieprzyjaciół naszego plemienia ścigać... Ale jeżeliś – i co innego przy tym ślubował,
to wiedz, że cię tu na poczekaniu mogą od onych ślubów rozwiązać, to takową moc
mam.
– Hej! – rzekł Zbyszko – jak człowiek co Panu Jezusowi w duszy obiecał, to jakaż moc
może go od tego rozwiązać?
Usłyszawszy to Maćko spojrzał z pewną obawą na opata, lecz on widocznie był w wybornym
humorze, gdyż zamiast wybuchnąć gniewem pogroził wesoło palcem Zbyszkowi i rzekł:
– To ci mądrala! Bacz, by ci się nie przygodziło to, co Niemcowi Beyhardowi.
– A co mu się przygodziło? – spytał Zych.
– A spalili go na stosie.
– Za co?
– Bo gadał, że świecki człek potrafi tak samo tajemnice boskie wyrozumieć jako i osoba
duchowna.
– Surowie ci go pokarali!
– Ale słusznie! – zagrzmiał opat – gdyż przeciw Duchowi Świętemu pobluźnił. Cóż to sobie
myślicie! Może-li człek świecki co z tajemnic boskich wymiarkować?
– Nijak nie może! – ozwali się zgodnym chórem wędrowni klerycy.
– A wy, „szpylmany”, cicho siedzieć! – rzekł opat – boście też żadni duchowni, choć głowy
macie pogolone.
– Nie szpylmany my już ni goliardowie, jeno waszej miłości dworzanie – odpowiedział jeden
z nich zaglądając w tymże czasie do dużej konwi, od której z daleka bił zapach słodu i
chmielu.
– Patrzcie!... mówi jakoby z beczki! – zawołał opat. – Hej, ty kudłaty! A czego do konwi
zaglądasz? Łaciny tam na dnie nie znajdziesz.
– Ja też nie łaciny szukam, jedno piwa, którego nie mogę naleźć.
Opat zaś zwrócił się do Zbyszka, który ze zdziwieniem spoglądał na tych dworzan, i rzekł:
– Wszystko to clerici scholares, choć każdy wolał prasnąć książkę, a chycić lutnię i z nią
włóczyć się po świecie. Przygarnąłem ich i żywię, bo cóż mam robić? Nicponie i powsinogi
wierutne, ale umieją śpiewać i trochę służby Bożej liznęli, więc mam z nich przy kościele
112
pożytek, a w potrzebie i obronę, bo niektórzy sierdzite pachołki! Ten tu pątnik prawi, że był w
Ziemi Świętej, ale próżno byś go pytał o jakowe morza alibo kraje, bo on tego nawet nie wie,
jak cesarzowi greckiemu na imię i w którym mieście mieszka.
– Wiedziałem – odrzekł ochrypłym głosem pątnik – ale jak mnie wzięła frybra na Dunaju
trząść, tak i wszystko wytrzęsła.
– Najbardziej się mieczom dziwuję – rzekł Zbyszko – to takich nigdy u wędrownych kleryków
nie widziałem.
– Im wolno – rzekł opat – gdyż nie mają święceń, a że ja także kord przy boku noszę, to
nie dziwota. Rok temu pozwałem Wilka z Brzozowej na udeptaną ziemię o te bory, przez
któreście przejeżdżali do Bogdańca. Nie stawił się...
– Jakoże miał duchownemu stawać? – przerwał Zych.
Na to zaperzył się opat i uderzywszy pięścią w stół zawołał:
– Gdym we zbroi, to ja nie ksiądz, jeno ślachcic!... A on nie stanął, bo mnie wolał z pachołkami
nocą w Tulczy najechać. Ot, dlaczego kord przy boku noszę!... Omnes leges, omniaque
iura vim vi repellere cunctisque sese defensare permittunt! Ot, dlaczego i im dałem
miecze.
Umilkli zasłyszawszy łacinę Zych, Maćko i Zbyszko i schylili głowy przed mądrością
opata, gdyż żaden ni jednego słowa nie wyrozumiał; on zaś toczył jeszcze czas jakiś wokoło
gniewnymi oczyma, a wreszcie rzekł:
– Kto go wie, czy on i tu na mnie napadnie?
– O wa! niech jeno napadnie – zawołali wędrowni klerycy chwytając za rękojeść mieczów.
– A niechby napadł! Cni się już i mnie bez bitki.
– Nie uczyni on tego – rzekł Zych – prędzej z pokłonem i zgodą przyjdzie. Borów się już
wyrzekł, a o syna mu chodzi... Wiecie!... Ale niedoczekanie jego!...
Tymczasem opat uspokoił się i rzekł:
– Młodego Wilka widziałem, jako pił z Cztanem z Rogowa w gospodzie w Krześni. Nie
uznali nas zrazu, było ciemno – i precz uradzali o Jagience.
Tu zwrócił się do Zbyszka:
– I o tobie.
– A oni czego ode mnie chcieli?
– Oni od ciebie niczego nie chcieli, jeno nie po myśli im to, iż jest w pobliżu Zgorzelic
trzeci. Tak tedy mówi Cztan do Wilka: „Jak mu skórę wygarbuję, to przestanie być gładki.” A
Wilk mówi: „Może się nas będzie bojał, a nie, to mu gnaty w mig połamię!” A potem poczęli
się obaj upewniać, że się będziesz bojał.
Usłyszawszy to Maćko spojrzał na Zycha, Zych na niego, i oblicza obu przybrały wyraz
chytry i radosny. Żaden nie był pewny, czy opat słyszał istotnie taką rozmowę, czy też zmyśla
dlatego jedynie, by Zbyszkowi dodać bodźca; natomiast rozumieli obaj, a zwłaszcza znając
dobrze Zbyszka Maćko, że nie było na świecie lepszego sposobu, aby go popchnąć do Jagienki.
A opat jakby umyślnie dodał:
– I po prawdzie, morowe to chłopy!...
Zbyszko zaś nie pokazał po sobie nic, tylko począł pytać Zycha jakimś jakby nieswoim
głosem:
– A to jutro niedziela?
– Niedziela.
– Na mszę świętą zaś pojedziecie?
– Ano!...
– Dokąd? do Krześni?
– Bo najbliżej. Gdzieżbyśmy jechali?
– No, to dobrze!
113
Rozdział
szesnasty
Zbyszko dogoniwszy Zycha i Jagienkę jadących w towarzystwie opata i jego kleryków do
Krześni przyłączył się do nich i jechał razem, chodziło mu bowiem o to, by dowieść opatowi,
że się ni Wilka z Brzozowej, ni Cztana z Rogowa nie lęka i chować się przed nimi nie myśli.
Zdziwiła go znów w pierwszej chwili uroda Jagienki, bo chociaż nieraz widywał ją w Zgorzelicach,
i w Bogdańcu przybraną pięknie do gości, ale nigdy tak, jak teraz do kościoła.
Odzież miała z czerwonego sukna podbitą gronostajami, czerwone rękawiczki i gronostajowy,
naszyty złotem kapturek na głowie, spod którego wysuwały się na ramiona dwa warkocze.
Nie siedziała też na koniu po męsku, ale na wysokim siodle z poręczą i z ławeczką pod
stopy, które ledwie było widać spod długiej i ułożonej w równe zagiętki spódnicy. Zychowi,
który pozwalał dziewczynie ubierać się w domu w kożuch i jałowicze buty, chodziło o to, by
przed kościołem każdy poznał, iż przyjechała nie córka byle szarego włodyczki albo ścieciałki1,
lecz panna z możnego rycerskiego domu. W tym celu konia jej prowadziło dwóch wyrostków,
przybranych od dołu obcisło, od góry w buchaste szaty, jakie nosili zwykle paziowie.
Czterech dworskich ludzi jechało z tyłu, a z nimi opatowi klerycy, z kordami i lutniami
przy pasach. Zbyszko podziwiał wielce cały orszak, szczególnie zaś Jagienkę, wyglądającą
jak obrazek, i opata, który w czerwieni i z olbrzymimi rękawami u sukni wydawał mu się jak
jaki podróżujący książę. Najskromniej ze wszystkich przybrany był sam Zych, który dbał o
okazałość dla innych, dla siebie zaś tylko o wesołość i śpiewanie.
Zrównawszy się jechali w szeregu: opat, Jagienka, Zbyszko i Zych. Opat z początku kazał
śpiewać nabożne pieśni swoim szpylmanom – później atoli mając ich dosyć począł rozmawiać
ze Zbyszkiem, który z uśmiechem spoglądał na jego potężny kord, nie mniejszy od dwuręcznych
niemieckich brzeszczotów.
– Widzę – rzekł z powagą – że cudujesz się nad moim mieczem; wiedz przeto, że synody
zezwalają duchownym na miecze, a nawet na balisty i katapulty w podróży – my zasie jesteśmy
w podróży. Wreszcie gdy Ojciec Święty mieczów i czerwonych szat księżom zabraniał,
to pewnikiem myślał o ludziach niskiego stanu, ślachcica bowiem Bóg stworzył do broni, i
kto by mu chciał ją odjąć, ten by się odwiecznym Jego wyrokom przeciwiał.
– Widziałem księcia mazowieckiego Henryka, który się w szrankach potykał – odrzekł
Zbyszko.
– Nie to mu się też gani, że się potykał – odpowiedział podnosząc w górę palec opat – ale
to, że się ożenił, i do tego nieszczęśliwie, albowiem fornicariam i bibulam wziął mulierem,
która, jak mówią, Bacchum od młodości adorabat, a do tego i adultera była, z czego też nic
dobrego wypaść nie mogło.
Tu aż zatrzymał konia i począł nauczać z większą jeszcze powagą:
– Kto-li bo masz się żenić, czyli uxorem wybierać, masz baczyć, aby była bogobojna, dobrych
obyczajów, gospodarna i ochędożna, co wszystko, oprócz Ojców Kościoła, jeszcze ci i
pewien pogański mędrzec imieniem Seneka poleca. A jakoż uznasz, iżeś dobrze utrafił, jeśli
nie znasz gniazda, z którego towarzyszkę dozgonną wybierasz? Albowiem inny mędrzec Pań-
1 Skartabella
114
ski powiada: Pomus non cadit absque arbore... Jaki wół, taka i skóra, jaka mać, taka i córka...
Z czego bierz, grzeczny człowiecze, tę naukę, abyś nie w dalekości, ale w pobliżu żony szukał,
bo jeśli złą i fryjowną dostaniesz, nieraz na nią zapłaczesz, jako płakał oto filozof, gdy
mu swarliwa niewiasta aquam sordidam na głowę w gniewie wylała.
– In saecula saeculorum, amen! – zagrzmieli jednym głosem wędrowni klerycy, którzy odpowiadając
tak zawsze opatowi nie bardzo baczyli, czyli odpowiadają do sensu.
Wszyscy słuchali w wielkim skupieniu słów opata dziwiąc się jego wymowie i biegłości w
Piśmie, on zaś nie mówił rzekomo wprost do Zbyszka, owszem, więcej zwracał się do Zycha i
Jagienki, jakby szczególnie ich chciał zbudować. Jagienka jednak pojęła widocznie, o co chodzi,
gdyż spoglądała pilnie spod swoich długich rzęs na chłopaka, który namarszczył brew i
spuścił głowę niby głęboko rozważając to, co słyszał.
Po chwili orszak ruszył dalej, ale w milczeniu; dopiero gdy już Krześnię było widać, zmacał
się opat po pasie, obrócił go ku przodowi, tak aby łatwo było chwycić za rękojeść korda, i
rzekł:
– A stary Wilk z Brzozowej pewnie z dobrym pocztem przyjedzie.
– Pewnie – potwierdził Zych – ale coś tam słudzy gadali, że zachorzał.
– A jeden z moich kleryków słyszał, że ma na nas nastąpić przed gospodą po kościele.
– Nie uczyniłby on tego bez zapowiedzi i zwłaszcza po mszy świętej.
– Niech mu tam Bóg ześle upamiętanie. Ja wojny z nikim nie szukam i krzywdy cierpliwie
znoszę.
Tu obejrzał się na swoich szpylmanów i rzekł:
– Nie wydobywać mi mieczów i pamiętać, żeście duchowni słudzy, a dopiero gdyby tamci
pierwsi wydobyli, to w nich!
Zbyszko zaś jadąc wedle Jagienki wypytywał ją ze swej strony o sprawy, o które mu
głównie chodziło.
– Cztana i młodego Wilka zastaniem niechybnie w Krześni – mówił. – Pokażesz mi ich z
daleka, abym wiedział, którzy są.
– Dobrze, Zbyszku – odrzekła Jagienka.
– Przed kościołem i po kościele zapewne cię oni spotykają. Coże wówczas robią?
– Służą mi, jako umieją.
– Nie będą ci dziś służyli, rozumiesz?
A ona odrzekła znów niemal z pokorą:
– Dobrze, Zbyszku.
Dalszą rozmowę przerwał im głos drewnianych kołatek, gdyż w Krześni nie było jeszcze
dzwonów. Po chwili dojechali. Z tłumów czekających na mszę przed kościołem wysunęli się
natychmiast młody Wilk i Cztan z Rogowa, lecz Zbyszko uprzedził ich, zeskoczył z konia,
nim zdołali dobiec, i chwyciwszy pod boki Jagienkę, zsadził ją z siodła, po czym wziął za
rękę i spoglądając na nich wyzywająco, prowadził do kościoła.
W przedsionku kościelnym czekał ich nowy zawód. Obaj pospieszyli do kropielnicy i obaj
zanurzywszy w nią ręce wyciągnęli je do dziewczyny. Lecz to samo uczynił Zbyszko, ona zaś
dotknęła jego palców, a następnie przeżegnała się i z nim razem weszła do kościoła. Wtedy
nie tylko młody Wilk, ale i Cztan z Rogowa, chociaż miał rozum miałki, domyślił się, iż to
wszystko było uczynione umyślnie, i obydwóch ogarnął gniew tak dziki, że aż włosy poczęły
się im jeżyć pod pątlikami. Zachowali zaledwie tyle przytomności, że w gniewie nie chcieli,
bojąc się kary boskiej, wchodzić do kościoła; natomiast Wilk wypadł z przedsionka i leciał
jak szalony przez cmentarz między drzewami, sam nie wiedząc dokąd. Cztan leciał za nim
także nie wiedząc, w jakim to czyni celu.
Zatrzymali się aż w rogu parkanu, gdzie leżały wielkie kamienie przygotowane pod fundamenta
dzwonnicy, którą miano stawiać w Krześni. Tam Wilk chcąc spędzić złość, która
burzyła mu się aż pod szyję w piersiach, chwycił za jeden z głazów i jął nim potrząsać ze
115
wszystkich sił, co widząc Cztan chwycił go także i po chwili poczęli obaj toczyć go ze wściekłością
przez cały cmentarz, aż ku wrotom kościelnym.
Ludzie patrzyli na nich ze zdziwieniem mniemając, że uczynili ślub jakowyś i że w ten
sposób chcą się do budowy dzwonnicy przyczynić. Lecz im wysiłek ów ulżył znacznie, tak że
oprzytomnieli obaj, stali tylko bladzi z natężenia, sapiąc i spoglądając na się niepewnym
wzrokiem.
Milczenie przerwał pierwszy Cztan z Rogowa.
– No i co? – spytał.
– A co? – odpowiedział Wilk.
– Zaraz-li go napadniem?
– Jakoże w kościele będziesz napadał?
– Nie w kościele, jeno po mszy.
– Z Zychem jest – i z opatem. A toś zabaczył, co mówił Zych, że niech-li się zdarzy bitka,
obydwóch ze Zgorzelic wyżenie. Gdyby nie to, byłbym ci dawno żebra połomił.
– Albo ja tobie! – odparł Cztan ściskając swe potężne pięści.
I oczy poczęły im się skrzyć złowrogo, lecz wnet pomiarkowali obaj, że teraz więcej im
potrzeba zgody niż kiedykolwiek. Nieraz już oni bili się z sobą, lecz zawsze jednali się po
bitce, bo chociaż rozdzielała ich miłość do Jagienki, jednak żyć bez siebie nie mogli i tęsknili
jeden do drugiego zawsze. Obecnie zaś mieli wspólnego wroga i czuli obaj, że jest to wróg
okrutnie niebezpieczny.
Po chwili Cztan spytał:
– Co robić? Chyba mu zapowiedź posłać do Bogdańca?
Wilk, który był mądrzejszy, nie wiedział jednakże na razie, co robić. Na szczęście przyszły
mu w pomoc kołatki, które ozwały się znowu na znak, iż nabożeństwo się poczyna. Więc
rzekł:
– Co robić? Pójść na mszę, a potem będzie, co Bóg da.
Ucieszył się z tej rozumnej odpowiedzi Cztan z Rogowa.
– Może ta Pan Jezus nas natchnie – rzekł.
– I pobłogosławi – dodał Wilk.
– Po sprawiedliwości.
I poszli do kościoła, a wysłuchawszy pobożnie nabożeństwa nabrali otuchy. Nie stracili
głów nawet wówczas, gdy Jagienka po mszy w przedsionku znowu przyjęła wodę święconą z
ręki Zbyszka. Na cmentarzu przy wrotach podjęli pod nogi Zycha, Jagienkę, a nawet i opata,
choć ten był nieprzyjacielem starego Wilka z Brzozowej. Na Zbyszka patrzyli wprawdzie
spode łba, ale żaden nie warknął, chociaż serca skowytały im w piersiach z bólu, z gniewu i
zazdrości, gdyż nigdy Jagienka nie wydawała im się tak cudną i tak do królewny podobną.
Dopiero gdy świetny orszak ruszył z powrotem i gdy z dala doszła ich wesoła pieśń wędrownych
kleryków, Cztan począł ocierać pot ze swych zarosłych policzków i parskać jak koń.
Wilk zaś ozwał się zgrzytając zębami:
– Do gospody! do gospody! gorze mi!...
Po czym pamiętając, co im poprzednio ulżyło, chwycili znów głaz i potoczyli go zapalczywie
na dawne miejsce.
Zbyszko zaś jechał wedle Jagienki słuchając pieśni opatowych szpylmanów, lecz gdy ujechali
pięć albo sześć stajań, zatrzymał nagle konia i rzekł:
– Ba, miałem dać na mszę za stryjkowe zdrowie i zabaczyłem, wrócę się.
– Nie wracaj! – zawołała Jagienka. – Poślem ze Zgorzelic.
– Wrócę, a wy nie czekajcie na mnie. Z Bogiem!
– Z Bogiem! – rzekł opat. – Jedź!
I twarz mu poweselała, a gdy Zbyszko znikł im z oczu, trącił nieznacznie Zycha i rzekł:
– Rozumiecie?
116
– Co mam rozumieć?
– Pobije się w Krześni z Wilkiem i Cztanem, jako amen w pacierzu, ale tegom chciał i do
tegom prowadził.
– To morowe chłopy! Jeszcze go poranią, i co z tego?
– Jak to co z tego? Jeśli za Jagienkę się pobije, to jakże mu potem o tej Jurandównie myśleć?
Jagienka ci mu odtąd będzie panią – nie tamta; tego zaś chcę, bo to mój krewny i udał
mi się!
– Ba, a ślubowanie?
– Na poczekaniu go rozgrzeszę! Zaliście nie słyszeli, żem to już obiecał?
– Wasza głowa na wszystko poradzi – odrzekł Zych.
Opat uradował się pochwałą, po czym przysunął się do Jagienki i zapytał:
– Czegożeś taka frasobliwa?
Ona pochyliła się w siodle i chwyciwszy rękę opatową podniosła ją do ust:
– Ojcze krzestny, a może byście też podesłali z paru szpylmanów do Krześni.
– Po co? Popiją mi się w gospodzie i tyla.
– Ale może jakowej zwadzie przeszkodzą.
Opat spojrzał jej bystro w oczy i nagle rzekł ostro:
– A choćby go tam i zabili!
– To niech i mnie zabiją! – zawołała Jagienka.
I gorycz, która nagromadziła się z żalem w jej piersiach od czasu rozmowy ze Zbyszkiem,
spłynęła teraz nagłym potokiem łez. Widząc to opat objął ramieniem dziewczynę, tak że nakrył
ją prawie całą swoim olbrzymim rękawem, i począł mówić:
– Nie bój się, córuchno, o nic. Zwada może się przygodzić, ale przecie i tamci są ślachtą,
przeto go kupą nie napadną, jeno na pole rycerskim obyczajem pozwą, a już tam on da sobie
rady, choćby się na raz z obydwoma miał potykać. A co do Jurandówny, o której słyszałaś, to
ci jeno tyle rzekę, że drzewo na tamtą łożnicę w nijakim boru nie rośnie.
– Skoro mu tamta milsza, to i ja o niego nie dbam! – odpowiedziała przez łzy Jagienka.
– To czegoż chlipiesz?
– Bo się o niego boję
– Ot, babski rozum! – rzek– śmiejąc się opat.
Po czym schyliwszy się do ucha Jagienki począł mówić:
– Pomiarkuj się, dziewczyno, że choć cię i weźmie, to też nieraz zdarzy mu się potykać, bo
od tego ślachcic.
Tu schylił się jeszcze niżej i dodał:
– A weźmie cię – i to niezadługo, jako Bóg w niebie!
– Zaśby tam brał! – odpowiedziała Jagienka.
A jednocześnie poczęła się uśmiechać przez łzy i spoglądać na opata, jakby się go chciała
zapytać, skąd to wie.
A tymczasem Zbyszko wróciwszy do Krześni zajechał wprost do księdza, chciał bowiem
rzeczywiście dać na mszę za zdrowie Maćka; po załatwieniu zaś tej sprawy udał się wprost do
gospody, w której spodziewał się znaleźć młodego Wilka z Brzozowej i Cztana z Rogowa.
Jakoż zastał obydwóch, a oprócz tego pełno ludzi – i szlachty, i skartabellów, i kmieciów, i
kilku „sowizdrzałów” pokazujących rozmaite niemieckie sztuki. W pierwszej chwili nie mógł
jednakże nikogo rozeznać, gdyż okna karczmy z błonami z wołowych pęcherzy mało przepuszczały
światła – i dopiero gdy miejscowy pachołek dorzucił na komin szczypek sosnowych,
ujrzał w kącie za łagwiami piwa włochaty pysk Cztana i srogą, zapalczywą twarz Wilka
z Brzozowej.
Wtedy począł iść zwolna ku nim roztrącając po drodze ludzi i doszedłszy uderzył pięścią w
stół, aż zagrzmiało w całej gospodzie.
117
A oni podnieśli się natychmiast i jęli śpiesznie przekręcać na sobie skórzane pasy, nim
jednakże chwycili za rękojeści, Zbyszko rzucił na stół rękawicę i mówiąc przez nos, jak mieli
zwyczaj mówić rycerze przy wyzwaniu, ozwał się w następujące, niespodziane dla nikogo
słowa:
– Pakliby który z was dwóch albo z innych ludzi rycerskich w izbie będących przeciwił się
temu, iże najcudniejsza i najcnotliwsza dziewka na świecie jest panna Danuta Jurandówna ze
Spychowa, tego pozywam na walkę konną albo pieszą do pierwszego klęknięcia alibo do
ostatniego tchu.
Zdumieli się Wilk i Cztan, równie jak byłby zdumiał się opat, gdyby coś podobnego usłyszał
– i przez chwilę słowa nie mogli przemówić. Co to za panna? Im przecie o Jagienkę, nie
o nią chodziło?... A jeśli temu żbikowi nie o Jagienkę idzie, to czego od nich chce? Czemu ich
rozsierdził przed kościołem? Po co tu przyszedł i po co szuka z nimi zaczepki? – Od tych pytań
zrobiła im się w głowie taka kasza, że pootwierali szeroko usta, Cztan zaś wytrzeszczył
tak oczy, jakby nie człowieka, ale jakby jakie dziwo niemieckie miał przed sobą.
Lecz bystrzejszy Wilk, który znał nieco rycerskie zwyczaje i wiedział, że nieraz innym
niewiastom rycerze służby ślubują, a z innymi się żenią, pomyślał, że i w tym wypadku tak
być może i że gdy zdarza się taka sposobność ujęcia się za Jagienką, to należy w lot z niej
skorzystać.
Więc wysunął się zza stołu i zbliżywszy się ze złowrogą twarzą do Zbyszka zapytał:
– Jak to, psubracie, to nie Jagienka Zychówna najcudniejsza?
Za nim wysunął się Cztan – a ludzie poczęli się wokół nich kupić, bo już wszystkim było
wiadomo, że się to na byle czym nie skończy.
118
Rozdział
siedemnasty
Jagienka wróciwszy do domu wysłała natychmiast parobka do Krześni, aby dowiedział się,
czy w gospodzie nie zaszła jakowaś bitka albo czy kto kogo nie wyzwał. Ten jednakże dostawszy
na drogę skojca począł pić z księżymi sługami i nie myślał o powrocie. Drugi, wysłany
do Bogdańca, który miał zapowiedzieć Maćkowi przyjazd opata, wrócił spełniwszy polecenie
i zarazem oznajmił, że widział Zbyszka zabawiającego się ze starym dziedzicem w kości.
Uspokoiło to w części Jagienkę, wiedząc bowiem o doświadczeniu i sprawności Zbyszkowej
nie tyle bała się dla niego wyzwania, ile jakowejś doraźnej ciężkiej przygody w karczmie.
Miała też ochotę razem z opatem jechać do Bogdańca, ale ów sprzeciwił się temu, pragnął
bowiem rozmówić się z Maćkiem w sprawie zastawu i w innej, jeszcze ważniejszej, przy której
nie chciał mieć za świadka Jagienki.
Zresztą wybierał się na noc. Dowiedziawszy się o szczęśliwym powrocie Zbyszka wpadł w
wyborny humor i kazał swoim klerykom-wagantom śpiewać i hukać tak, że aż się bór trząsł, a
w samym Bogdańcu aż kmiecie wyglądali z chałup patrząc, czy się nie pali albo czy nieprzyjaciel
nie nastąpił. Ale jadący naprzód pątnik z krzywą lagą uspokajał ich, iż to jedzie osoba
duchowna wysokiej godności – więc kłaniali mu się, a niektórzy nawet kładli na piersi znak
krzyża; on zaś widząc, jak go szanują, jechał w dumie radosnej, rad ze świata i pełen dla ludzi
życzliwości.
Maćko i Zbyszko zasłyszawszy krzyki i śpiewy wyszli aż do wrót na jego spotkanie. Niektórzy
z kleryków bywali już z opatem w Bogdańcu, ale byli i tacy, którzy przyłączywszy się
niedawno do kompanii nie widzieli go dotychczas nigdy. Tym upadły serca na widok nędznego
domu, który nie mógł iść w porównaniu z obszernym dworzyszczem w Zgorzelicach.
Skrzepił ich jednakowoż widok dymu dobywającego się przez słomiane poszycie dachu, a
zwłaszcza nabrali całkiem otuchy, gdy wszedłszy do izby poczuli zapach szafranu i rozmaitych
mięsiw, a zarazem spostrzegli dwa stoły pełne cynowych mis, jeszcze wprawdzie pustych,
ale tak ogromnych, iż każde oczy musiały poweseleć na ich widok. Na mniejszym stole
świeciła przygotowana dla opata misa cała srebrna i takaż cudnie rzeźbiona łagiewka, obie
zdobyte razem z innymi skarbami na Fryzach.
Maćko i Zbyszko poczęli zaraz prosić do stołu, lecz opat, który był dobrze podjadł na odjezdnym
w Zgorzelicach, odmówił, tym bardziej że zajmowało go co innego. Od pierwszej
chwili przybycia spoglądał on bacznie, a zarazem niespokojnie na Zbyszka, jakby chciał śladów
bitki na nim dopatrzyć, widząc zaś spokojną twarz młodzianka niecierpliwił się widocznie,
aż wreszcie nie mógł już dłużej ciekawości swej pohamować.
– Pójdziemy do alkierza – rzekł – o zastawie uradzać. Nie przeciwcie się, bo się zgniewam.
Tu zwrócił się do kleryków i zagrzmiał:
– A wy, cicho mi siedzieć i pode drzwiami nie podsłuchiwać!
To rzekłszy otworzył drzwi do alkierza, w które zaledwie mógł się pomieścić, i wszedł, a
za nim weszli Zbyszko i Maćko. Tam, gdy siedli na skrzyniach, opat zwrócił się do młodego
rycerza.
119
– Byłeś z nawrotem w Krześni? – zapytał.
– Byłem.
– No i co?
– A dałem na mszę za stryjowe zdrowie, i tyla.
Opat poruszył się niecierpliwie na skrzyni.
„Ha! – pomyślał – nie spotkał się ni z Cztanem, ni z Wilkiem; może ich nie było, a może
ich nie szukał. Omyliłem się!”
Ale zły był, że się pomylił i że go wyrachowanie zawiodło, więc zaraz poczerwieniało mu
oblicze i począł sapać.
– Gadajmy o zastawie! – rzekł po chwili. – Macie pieniądze?... bo jak nie, to dziedzina
moja!...
Na to Maćko, który wiedział, jak z nim postępować, podniósł się w milczeniu, otworzył
skrzynię, na której siedział, wydobył z niej przygotowany już widocznie worek z grzywnami i
rzekł:
– Ubodzyśmy ludzie, ale pieniądze mamy, i co się należy, to płacimy, jako stoi w „liście” i
jakom znakiem krzyża świętego sam poświadczył. Jeżelibyście zasie chcieli jeszcze za porządki
i za dobytek dopłaty, to też nie będziem się sprzeczali, jeno zapłacim, co każecie, i pod
nogi was, dobrodzieja naszego, podejmiem.
To rzekłszy pochylił mu się do kolan, a za nim uczynił też to samo Zbyszko. Opat, który
spodziewał się sporów i targów, wielce był takim postępowaniem zaskoczony, a nawet i nie
całkiem rad, gdyż przy targach chciał stawiać różne swoje warunki, a tymczasem sposobność
ominęła.
Więc oddając „list”, czyli kwit zastawny, na którym Maćko był znakiem krzyża podpisany,
rzekł:
– Czego mi o dopłacie prawicie?
– Bo nie chcem darmoch brać – odpowiedział chytrze Maćko wiedząc, że im więcej będzie
się w tym wypadku sprzeczał, tym więcej zyska.
Jakoż opat zaperzył się w mgnieniu oka:
– Widzicie ich! Nie chcą od krewnych darmoch brać! Chleb ludzi bodzie! Nie brałem
pustki i nie oddaję pustki, a jak mi się spodoba i tym tu oto workiem prasnąć, to i prasnę!
– Tego nie uczynicie! – zawołał Maćko.
– Nie uczynię? Ot mi wasz zastaw! ot mi wasze grzywny! Dałem, bo moja łaska, a choćby
mi wola była na gościńcu ostawić, to wam do tego nic. Ot, jak nie uczynię!
To rzekłszy porwał worek za zwitkę i grzmotnął nim o podłogę, aż z rozpękłego płótna posypały
się pieniądze.
– Bóg zapłać! Bóg wam zapłać, ojcze i dobrodzieju! – począł wołać Maćko, który tylko
czekał na tę chwilę. – Od innego bym nie wziął, ale od krewniaka i duchownego – wezmę...
Opat zaś spoglądał czas jakiś groźnie to na niego, to na Zbyszka, wreszcie rzekł:
– Wiem ci ja, choć i gniewający się, co robię; za czym trzymajcie, coście dostali, bo to
wam też zapowiadam, że więcej jednego skojca nie uwidzicie.
– Nie spodziewaliśmy się i tego.
– Ale wiedzcie, że co po mnie zostanie, to weźmie Jagienka.
– I ziemię? – spytał naiwnie Maćko.
– I ziemię! – huknął opat.
Na to przedłużyła się Maćkowi twarz, ale opanował się i rzekł:
– Ej, co tam o śmierci myśleć! Niech wam Pan Jezus da sto lat albo i więcej, a przedtem
biskupstwo zacne.
– A choćby!... albo to ja gorszy od innych! – odrzekł opat.
– Nie gorszy, jeno lepszy.
Te słowa podziałały uspokajająco na opata, gdyż w ogóle gniew jego był krótkotrwały.
120
– No – rzekł – wyście moi krewni, a ona tylko krześniaczka, ale ja miłuję i ją, i Zycha od
dawnych lat. Lepszego człeka niż Zych nie ma na świecie, i lepszej dziewki niż Jagienka też!
Co będzie miał kto na nich powiedzieć?
I począł toczyć wyzywającym wzrokiem, lecz Maćko nie tylko nie przeczył, ale skwapliwie
potwierdził, że godniejszego sąsiada próżno by w całym Królestwie szukać.
– A co do dziewki – rzekł – córki rodzonej więcej bym nie miłował, niźli ją miłuję. Za jej
to przyczyną przyszedłem do zdrowia i tego jej do śmierci nie zapomnę.
– Potępieni będziecie i jeden, i drugi, jeśli zapomnicie – rzekł opat – i pierwszy was za to
przeklnę. Ja krzywdy waszej nie chcę, boście moi krewni, i dlatego wymyśliłem sposób, żeby
to, co po mnie zostanie, było i Jagienkowe, i wasze – rozumiecie?
– Dałby Bóg, aby się to stało! – odrzekł Maćko. – Miły Jezu! piechtą bym poszedł do grobu
Królowej w Krakowie i na Łysą Górę, aby się drzewu Krzyża Świętego pokłonić.
Uradował się opat szczerością, z jaką mówił Maćko, uśmiechnął się i rzekł:
– Dziewka ma prawo przebierać, bo i gładka, i wiano godne, i ród zacny! Co ta dla niej
Cztan albo Wilk, kiedy i wojewodziński syn nie byłby nadto. Ale niechbym tak ja, nie przymierzając,
kogo zaswatał – to by za niego poszła, bo mnie miłuje i wie, że jej źle nie poradzę...
– Dobrze temu będzie, kogo zaswatacie – rzekł Maćko.
Lecz opat zwrócił się do Zbyszka:
– A ty co?
– Ano, ja tako myślę, jako i stryjko...
Zacne oblicze opata rozjaśniło się jeszcze bardziej; uderzył Zbyszka dłonią w łopatkę, aż
się rozległo w alkierzu, i zapytał:
– Czemuś to przy kościele ni Cztana, ni Wilka do Jagienki nie dopuścił?... co?...
– By zaś nie myśleli, że się ich boję, i byście nie myśleli i wy.
– Ale i święconą wodę jej podałeś.
– A podałem.
Opat uderzył go po raz drugi:
– To... to ją bierz!
– Bierz ją! – zawołał jak echo Maćko.
Na to Zbyszko zagarnął pod siatkę włosy i odpowiedział spokojnie:
– Jakoże ją mam brać, kiedym ja przed ołtarzem w Tyńcu Danusi Jurandównie ślubował?
– Ślubowałeś pawie czuby, to ich szukaj, a Jagienkę zaraz bierz.
– Nie – odrzekł Zbyszko – potem jak na mnie nałęczką rzuciła, ślubowałem, że ją za żonę
wezmę.
Twarz opata poczęła nabiegać krwią; uszy mu posiniały, a oczy poczęły wychodzić na
wierzch: zbliżył się do Zbyszka i rzekł potłumionym przez gniew głosem:
– Twoje śluby plewa, a ja wiatr – rozumiesz! Ot!
I dmuchnął mu w głowę tak potężnie, że aż pątlik zleciał, a włosy rozsypały się w nieładzie
po ramionach i plecach. Wówczas Zbyszko zmarszczył brwi i patrząc opatowi wprost w
oczy rzekł:
– W moim ślubowaniu moja cześć, a nad moją czcią ja sam stróża!
Usłyszawszy to nieprzywykły do oporu opat stracił do tego stopnia dech, iż mowa była mu
na czas jakiś odjęta. Nastało złowrogie milczenie, które przerwał wreszcie Maćko:
– Zbyszku! – zawołał – upamiętaj się! coć jest?
Opat tymczasem podniósł ramię i wskazując młodzianka począł krzyczeć:
– Co mu jest? Ja wiem, co mu jest: dusza w nim nie rycerska i nie ślachecka, jeno zajęcza.
To mu jest, że się Cztana i Wilka boi!
A Zbyszko, który nie stracił ani na chwilę zimnej krwi, ruszył niedbale ramionami i odpowiedział:
121
– O wa! porozbijałem im łby w Krześni.
– Bój się Boga! – zawołał Maćko.
Opat patrzał czas jakiś na Zbyszka wytrzeszczonymi oczyma. Gniew walczył w nim o lepszą
z podziwem, a jednocześnie przyrodzony bystry rozum począł mu przypominać, że z tego
pobicia Wilka i Cztana może dla swych zamiarów korzyć wyciągnąć.
Więc ochłonąwszy nieco krzyknął na Zbyszka:
– Czemuś nie gadał?
– Bo mi było wstyd. Myślałem, że mnie pozwą, jako rycerzom przystało, na walkę konną
albo pieszą, ale to zbóje, nie rycerze. Pierwszy Wilk udarł deskę ze stołu, Cztan udarł drugą, i
do mnie! To i cóżem miał robić? Chwyciłem ławę też, no... i wiecie!...
– Żywi aby? – zapytał Maćko.
– Żywi, jeno ich zamroczyło. Ale jeszcze przy mnie poczęli dychać.
Opat słuchał, tarł czoło, po czym zerwał się nagle ze skrzyni, na której był poprzednio
przysiadł dla lepszego namysłu, i zawołał:
– Poczkaj!... Ja ci teraz coś powiem!
– A co powiecie? – zapytał Zbyszko.
– To ci powiem, że jeśliś ty się za Jagienkę bił i ludziom przez nią łby rozwalał, toś ty naprawdę
jej rycerz, nie czyj inny, i musisz ją brać.
To rzekłszy wziął się w boki i począł spoglądać tryumfalnie na Zbyszka, lecz ów uśmiechnął
się tylko i rzekł:
– Hej, dobrzem ja wiedział, dlaczegoście chcieli mnie na nich napuścić, ale to wam zgoła
chybiło.
– Czemu chybiło?... gadaj!
– Bo ja im kazał przyświadczyć, jako najgładsza i najcnotliwsza dziewka w świecie jest
Danuśka Jurandówna, a oni właśnie ujęli się za Jagienką, i z tego była bitka.
Usłyszawszy to opat stał przez chwilę na miejscu jak skamieniały i tylko po mruganiu
oczyma można było poznać, że żyw jeszcze. Nagle zawrócił się na miejscu, wywalił nogą
drzwi alkierza, wpadł do izby, tam chwycił krzywą lagę z rąk pątnika i począł nią okładać
swoich szpylmanów rycząc przy tym jak ranny tur:
– Na koń, skomorochy! na koń, psiawiary! Noga moja w tym domu nie postanie! Na koń,
kto w Boga wierzy! Na koń!...
I znów wywaliwszy drzwi wyszedł na dziedziniec, a przerażeni klerycy-waganci za nim.
Tak ruszywszy hurmem do szopy poczęli w mig kulbaczyć konie. Próżno Maćko pogonił za
opatem, próżno prosił, błagał, bożył się, że nie winien – nic nie pomogło! Opat klął, przeklinał
dom, ludzi, pola, a gdy podano mu konia, skoczył na niego bez strzemion i puścił się w
cwał z miejsca, z rozwianymi przez wiatr rękawami, podobny do olbrzymiego czerwonego
ptaka. Klerycy lecieli za nim w trwodze na kształt stada, które podąża za przewodnikiem.
Maćko spoglądał czas jakiś za nimi, aż gdy znikli w boru, wrócił zwolna do izby i rzekł do
Zbyszka kiwając posępnie głową:
– Cóżeś ty najlepszego narobił!...
– Nie byłoby tego, gdybym był sobie wcześniej pojechał, a żem nie pojechał, to przez was.
– Jak to przeze mnie?
– Ba, bom nie chciał was chorych odjeżdżać.
– A teraz jako będzie?
– A teraz pojadę.
– Dokąd?
– Na Mazury, do Danuśki... – i pawich czubów szukać między Niemców.
Maćko pomilczał chwilę, po czym rzekł:
– „List” oddał, ale zastaw jest i w księdze sądowej zapisany. Nie daruje nam tera opat ni
skojca.
122
– To niech nie daruje. Pieniądze macie, a ja na drogę nie potrzebuję. Przecie mnie wszędzie
przyjmą i koniom dadzą żreć; a bylem miał pancerz na grzbiecie a kord w garści, to i o
nic nie dbam.
Maćko zamyślił się i począł rozważać wszystko, co się stało. Nic nie poszło po jego myśli
ni wedle jego serca. Sam on życzył sobie także z całej duszy Jagienki dla Zbyszka; zrozumiał
jednak, że nie może być chleba z tej mąki i że wobec gniewu opata, wobec Zycha i Jagienki,
wreszcie wobec bójki z Cztanem i Wilkiem lepiej, żeby sobie Zbyszko pojechał, niż żeby
miał być dalszych niezgód i poswarków przyczyną.
– Ha! – rzekł wreszcie – łbów krzyżackich i tak musisz szukać, więc skoro nie ma innej
rady, to jedź. Niech się ta stanie wedle woli Pana Jezusowej... Ale mnie trzeba zaraz do Zgorzelic;
może jako Zycha i opata przejednam... Zycha mi osobliwie żal.
Tu spojrzał w oczy Zbyszkowi i spytał nagle:
– A tobie Jagienki nie żal?
– Niechże jej Bóg da zdrowie i wszystko najlepsze! – odrzekł Zbyszko.
123
Rozdział
osiemnasty
Maćko czekał cierpliwie przez kilka dni, czy nie dojdzie go jaka wieść ze Zgorzelic lub
czy opat się nie udobrucha, aż wreszcie sprzykrzyła mu się niepewność i czekanie i postanowił
sam wybrać się do Zycha. Wszystko, co się stało, stało się bez jego winy, chciał jednak
wiedzieć, czy Zych nie czuje i do niego urazy bo co do opata był pewnym, że gniew jego będzie
odtąd ciążył i na Zbyszku, i na nim.
Chciał jednak uczynić wszystko, co było w jego mocy, by ów gniew złagodzić, więc jadąc
rozmyślał i układał sobie, co komu w Zgorzelicach powie, aby urazę zmniejszyć i starą sąsiedzką
przyjaźń zachować. Myśli jednak nie kleiły mu się jakoś w głowie, rad też był, że
zastał samą Jagienkę, która przyjęła go po staremu pokłonem, ucałowaniem ręki – słowem:
przyjaźnie, choć trochę smutno.
– A ojciec doma? – zapytał.
– Doma, jeno się wybrali z opatem na łowy. Mało patrzeć, jak wrócą...
To rzekłszy wprowadziła go do izby, w której zasiadłszy milczeli oboje przez dłuższą
chwilę, po czym dziewczyna spytała pierwsza:
– Cni się wam samemu w Bogdańcu?
– Cni – odpowiedział Maćko. – A to już wiesz, że Zbyszko pojechał?
Jagienka westchnęła cicho:
– Wiem. Wiedziałam tego samego dnia – i pomyślałam... że wstąpi choć dobre słowo rzec,
a nie wstąpił.
– Jakże mu było wstępować! – rzekł Maćko – toć opat chybaby go rozerwał na dwoje, a i
ojciec twój nierad by go też widział.
Ona zaś potrząsnęła głową i odrzekła:
– Ej! Nie dałaby ja mu krzywdy uczynić nikomu.
Na to Maćko, choć serce miał hartowne, wzruszył się jednak, przyciągnął do się dziewczynę
i rzekł:
– Bóg z tobą, dziewucho! Tobie smutek, ale i mnie smutek, bo to ci jeno rzekę, że ni opat,
ni ociec rodzony nie miłują cię barziej ode mnie. Niechbym był lepiej sczezł od tej rany, z
której mnie wygoiłaś, byle on ciebie brał, nie inną.
A na Jagienkę przyszła taka chwila żalu i tęsknoty, w której człowiek nie potrafi niczego w
sobie zataić i rzekła:
– Nie obaczę już ja go nigdy, a jeśli obaczę, to z Jurandówną – wolałabym zasię wpierw
oczy wypłakać.
I podniósłszy końce fartucha przesłoniła nim oczy, które zaszły jej łzami.
A Maćko:
– Daj spokój! Pojechał ci, bo pojechał, ale za łaską boską z Jurandówną nie wróci.
– Co nie ma wrócić! – ozwała się spod fartucha Jagienka.
– Bo mu Jurand nie chce dziewki dać.
Na to Jagienka odsłoniła nagle twarz i zwróciwszy się do Maćka spytała żywo:
– Mówił mi! – ale prawda-li to?
124
– Prawda, jako Bóg na niebie.
– A czemu?
– Kto jego wie. Ślubowanie jakieś czy co, a na ślubowanie nie ma rady! Udał mu się
Zbyszko, ile że mu obiecował do pomsty pomagać, ale i to nie pomogło. Na nic było i księżny
Anny swatanie. Ni prośby, ni namowy, ni rozkazania nie chciał Jurand słuchać. Powiadał, że
nie może. No, i widać przyczyna takowa jest, że nie może, a to człek twardy, który tego, co
rzekł, nie zmieni. Ty, dziewczyno, nie trać otuchy i pokrzep się. Po sprawiedliwości musiał
chłop jechać, boć te pawie grzebienie w kościele zaprzysiągł. Dziewka też go nałęczką przykryła
na znak, że go chce za męża brać, bez co mu głowy nie ucięli – za to jej powinien – nie
ma co gadać. Nie będzie, da Bóg, ona jego, ale on jest wedle prawa jej. Zych na niego krzyw,
opat pewnikiem pomstuje, a że skóra cierpnie, mnie też gniewno, a wszelako pomiarkowawszy,
co on miał robić? Skoro tamtej powinien, to i trza mu było jechać. Przecie jest ślachcic.
Ale ci to jeno powiadam, że jeśli go tam gdzie Niemce godnie nie pokołaczą, to jak pojechał,
tak i wróci – i wróci nie tylko do mnie starego, nie tylko do Bogdańca, ale do ciebie, bo cię
strasznie rad widział.
– Gdzie on mnie ta rad widział! – rzekła Jagienka.
Ale jednocześnie przysunęła się do Maćka i trąciwszy go łokciem zapytała:
– Skąd wiecie? – co? Pewnie nieprawda?...
– Skąd wiem? – odrzekł Maćko. – Bo widziałem, jak mu ciężko było odjeżdżać. I jeszcze
było tak, że jak już stanęło na tym, że ma jechać, tak pytam go: „A nie żal ci też Jagienki?” –
A on prawi: „Niechże jej Bóg da zdrowie i wszystko najlepsze.” I tak ci zaraz wziął wzdychać,
jakby miał kowalski miech w brzuchu...
– Pewnie nieprawda!... – powtórzyła ciszej Jagienka – ale powiadajcie jeszcze...
– Jak mi Bóg miły, prawda!... Już mu tamta nie będzie tak po tobie smakować, bo to i sama
wiesz, że jędrniejszej a zaś urodziwszej dziewki na całym świecie nie znaleźć. Czuł on do
ciebie wolę Bożą – nie bój się – może i więcej niż ty do niego.
– Bogać tam! – zawołała Jagienka.
I pomiarkowawszy, co w prędkości wyrzekła, zakryła rumianą jak jabłko twarz rękawem,
a Maćko uśmiechnął się, pociągnął ręką po wąsach i rzekł:
– Hej, żeby ja był młody! Ale ty się pokrzep, bo już widzę, jako będzie: Pojedzie, ostrogi
na dworze mazowieckim zyszcze, gdyż tam granica blisko i o Krzyżaka nietrudno... Jużci
wiem, że i między Niemcami bywają tędzy rycerze, a żelazo od jego skóry nie odskoczy, ale
tak myślę, że byle który rady mu nie da, bo to jucha do bitki okrutnie sprawna. Patrzże, jako
Cztana z Rogowa i Wilka z Brzozowej w mig potarmosił, choć to przecie, mówiąc, chłopy na
schwał i mocarne jak niedźwiedzie. Przywiezie on swoje czuby, jeno Jurandówny nie przywiezie,
bo i ja gadałem z Jurandem i wiem, jako jest. No, a potem co? Potem tu wróci, bo
gdzieżby miał wracać.
– Kiedy tam wróci?
– Ba! jeśli nie wytrzymasz, to ci nie będzie krzywdy. Ale tymczasem powtórz opatowi i
Zychowi to, co ci mówię. Niechby ta w gniewie na Zbyszka choć trochę pofolgowali.
– Jakoże mam mówić? Tatuś więcej frasobliwi niż gniewni, ale przy opacie i wspomnieć o
Zbyszku nieprzezpiecznie. Dał ci on i mnie, i tatusiowi za tego pachołka, którego Zbyszkowi
posłałam.
– Za jakiego pachołka?
– Wiecie. Był tu u nas Czech, co go tatuś pojmali pod Bolesławcem, dobry pachołek i
wierny. Wołali na niego Hlawa. Tatuś mi go dali do posług, bo się powiadał tamtejszym włodyką,
a ja dałam ci mu zbroiczkę godną i posłałam go Zbyszkowi, aby mu służył i strzegł go
w przygodzie, a broń Boże czego, żeby dał znać... Dałam ci mu i trzosik na drogę, a on zaprzysiągł
mi na zbawienie duszy, że do śmierci będzie Zbyszkowi wiernie służył.
– Mojaż ty dziewczyno! Bóg ci zapłać! a Zych się nie przeciwił?
125
– Co się miał przeciwić! Zrazu całkiem tatuś nie pozwalali, dopiero jak wzięłam go pod
nogi podejmować, tak i stanęło na moim. Z tatusiem nijakiego kłopotu nie masz, ale jak opat
zwiedział się o tym od swoich skomorochów, w mig pełniuśką izbę naklął i taki był sądny
dzień, że tatuś do stodół uciekli. Dopiero wieczorem ulitował się opat moich łez i jeszcze mi
paciorki podarował... Ale ja rada byłam pocierpieć, byle Zbyszko poczet miał większy.
– Jak mi Bóg miły, tak nie wiem, czy więcej jego miłuję, czy ciebie, ale on i tak poczet
wziął zacny – i pieniędzy też mu dałem, choć nie chciał... No, Mazury przecie nie za morzem...
Dalszą rozmowę przerwało im ujadanie psów, okrzyki i odgłosy trąb mosiężnych przed
domem. Usłyszawszy to Jagienka rzekła:
– Tatuś i opat wrócili z łowów. Pójdziemy na przyłap, bo lepiej, żeby was opat pierwej z
daleka uwidział, nie zaś znienacka w izbie.
To rzekłszy wyprowadziła Maćka na przyłap, z którego ujrzeli w podwórzu na śniegu kupę
ludzi, koni, psów, a zarazem pobodzone oszczepami lub postrzelone z kuszy łosie i wilki.
Opat ujrzawszy Maćka, zanim jeszcze zsiadł z konia, cisnął w jego stronę oszczepem, nie
dlatego wprawdzie, aby go ugodzić, ale by w ten sposób tym dowodniej swą zawziętość przeciw
bogdanieckim ludziom okazać. Lecz Maćko skłonił mu się z dala czapką, jak gdyby nic
nie zauważył, Jagienka zaś nie zauważyła tego istotnie, gdyż przede wszystkim zdumiała ją
obecność dwóch jej zalotników w orszaku.
– Są Cztan i Wilk! – zawołała – musieli się w boru z tatusiem zdybać.
A Maćka aż zakłuło coś w dawnej ranie na ich widok. W lot przez głowę przebiegła mu
myśl, że jeden z nich może dostać Jagienkę, a z nią Moczydoły, opatowe ziemie, bory i pieniądze...
I żal wespół ze złością chwyciły go za serce, zwłaszcza że po chwili ujrzał rzecz
nową. Oto Wilk z Brzozowej, choć z jego ojcem chciał się niedawno opat potykać, skoczył
teraz do jego strzemienia, aby mu pomóc zsiąść z konia, on zaś zsiadając oparł się przyjaźnie
na ramieniu młodego szlachcica.
„Pogodzi się opat ze starym Wilkiem takowym sposobem – pomyślał Maćko – że za
dziewczyną odda bory i ziemie.”
Lecz przerwał mu owe przykre myśli głos Jagienki, która w tej samej chwili rzekła:
– Wygoili się już po Zbyszkowym biciu, ale choćby tu co dnia przyjeżdżali – niedoczekanie
ich!
Maćko spojrzał – twarz dziewczyny była rumiana zarówno z gniewu, jak i z zimna, a modre
jej oczy iskrzyły się gniewem, pomimo iż wiadomo jej było dobrze, że Wilk i Cztan za nią
właśnie ujęli się w gospodzie i przez nią zostali pobici.
Więc Maćko rzekł:
– Ba! uczynisz, co opat każe.
A ona na to z miejsca:
– Opat uczyni, co ja zechcę.
„Miły Boże! – pomyślał Maćko – i ten głupi Zbyszko takiej dziewki odbieżał!”
126
Rozdział
dziewiętnasty
A tymczasem „głupi Zbyszko” wyjechał był z Bogdańca istotnie z ciężkim sercem. Naprzód,
było mu jakoś obco i nieswojo bez stryjca, z którym dotychczas od dawnych lat się nie
rozłączał i do którego tak nawykł, że sam teraz dobrze nie wiedział, jak się bez niego i w podróży,
i na wojnie obejdzie. Po wtóre, żal mu było i Jagienki, bo chociaż mówił sobie, że jedzie
do Danusi, którą miłował z całej duszy, jednakże bywało mu tak dobrze przy Jagience, iż
teraz dopiero uczuł, jaka przy niej była radość, a jaki bez niej może być smutek. I aż sam się
dziwił swojemu żalowi, a nawet się nim zaniepokoił, bo żeby to tęsknił po Jagience, jak brat
tęskni po siostrze, nic by to było. Ale on spostrzegł, że mu się „cni” za tym, by ją przed się
pod boki brać i na konia sadzać albo z kulbaki zdejmować, by ją przez strugi przenosić, wodę
jej z warkocza wykręcać, by z nią po lasach chadzać i patrzeć na nią, i „uradzać” z nią. Tak
zaś do tego przywykł i takie mu to było miłe, że gdy teraz począł o tym myśleć, zaraz się zapamiętał
i całkiem zapomniał, że w długą drogę aż na Mazury jedzie, a natomiast stanęła mu
w oczach ta chwila, gdy Jagienka dała mu pomoc w lesie, gdy się z niedźwiedziem borykał. I
zdało mu się, że to było wczoraj, jak również że wczoraj chodzili na bobry do Odstajanego
jeziorka. Nie widział jej przecie wówczas, gdy się wpław po bobra puściła, a teraz zdało mu
się, że ją widzi – i zaraz poczęły go brać takie same ciągoty, jakie brały go parę tygodni temu,
gdy wiatr nazbyt z Jagienkową suknią poswawolił. Potem zaś przypomniał sobie, jak jechała
wspaniale przybrana do kościoła w Krześni i jak się dziwił, że taka prosta dziewczyna naraz
wydała mu się niby dwornie jadące wysokiego rodu paniątko. Wszystko to sprawiło, że koło
serca zaczęło mu się czynić jakoś bałamutnie, zarazem błogo i smutno, i pożądliwie, a gdy
jeszcze pomyślał, że byłby z nią mógł uczynić, co chciał, i jak ją też ku niemu ciągnęło, jak
mu patrzyła w oczy i jak się do niego garnęła, to ledwie że na koniu mógł usiedzieć. „Niechbym
jej był gdzie dopadł i choć pożegnał, a objął na drogę – mówił sobie – może by mnie
było popuściło” – ale wnet uczuł, że to nieprawda i że nie byłoby go popuściło, gdyż na samą
myśl o takim pożegnaniu poczęły mu skry po skórze chodzić, chociaż na świecie był przymrozek.
Aż wreszcie przestraszył się owych wspomnień nazbyt do żądz podobnych i strząsnął je z
duszy jak suchy śnieg z opończy.
– Do Danuśki jadę, do mojej najmilejszej! – rzekł sobie.
I wraz zmiarkował, że to jest inne kochanie, jakby pobożniejsze i mniej po kościach chodzące.
Powoli też, w miarę jak w strzemionach marzły mu nogi, a chłodny wiatr studził mu
krew, wszystkie myśli jego poleciały ku Danusi Jurandównie. Tej – to był naprawdę powinien.
Gdyby nie ona, dawno by jego głowa była spadła na krakowskim rynku. Przecie gdy
wyrzekła wobec rycerzy i mieszczan: „Mój ci jest” – to go przez to samo katom z rąk odjęła –
i od tej pory on tak należy do niej jak niewolnik do pana. Nie on ją brał, ale ona jego wzięła;
na to żadne sprzeciwianie się Jurandowe nie poradzi. Ona jedna mogłaby go odpędzić, jako
pani może sługę odpędzić, chociaż on i wówczas nie poszedłby daleko, bo go i własne ślubowanie
wiąże. Pomyślał jednak, że ona go nie odpędzi, że raczej pójdzie za nim z mazowieckiego
dworu choćby na kraj świata – i pomyślawszy to począł ją wysławiać w duszy ze szko127
dą Jagienki, jakby to była wyłącznie jej wina, że go napastowały pokusy i że dwoiło się w
nim serce. Nie przyszło mu do głowy teraz, że Jagienka wygoiła starego Maćka, a prócz tego,
że bez jej pomocy byłby mu może niedźwiedź obdarł owej nocy ze skóry głowę – i burzył się
przeciw Jagience rozmyślnie, sądząc, że tym sposobem Danusi się zasłuży i we własnych
oczach się usprawiedliwi.
A wtem nadjechał Czech Hlawa wysłany przez Jagienkę – prowadząc ze sobą wjucznego
konia.
– Pochwalony! – rzekł kłaniając się nisko.
Zbyszko widział go raz lub dwa razy w Zgorzelicach, ale go nie poznał, więc ozwał się:
– Pochwalony na wieki wieków. A coś za jeden?
– Wasz pachołek, slowutny panie.
– Jak to mój pachołek? Tamci moi pachołcy – rzekł ukazując na dwóch Turczynków, podarowanych
mu przez Sulimczyka Zawiszę, i na dwóch tęgich parobków, którzy siedząc na
mierzynach prowadzili rycerskie ogiery – tamci moi – a ciebie kto przysłał?
– Panna Jagienka Zychówna ze Zgorzelic.
– Panna Jagienka?
Zbyszko dopiero co właśnie burzył się był przeciw niej i serce jego pełne było jeszcze niechęci,
więc rzekł:
– Wróćże do dom i podziękuj pannie za łaskę, bo cię nie chcę.
Lecz Czech potrząsnął głową.
– Nie wrócę, panie. Mnie wam podarowali, a prócz tego ja zaprzysiągł do śmierci wam
służyć.
– Jeśli mi cię podarowali, toś mój sługa.
– Wasz, panie.
– Więc rozkazujęć wrócić.
– Ja zaprzysiągł, a choć ja jeniec spod Bolesławca i chudy pachołek, ale włodyczka...
A Zbyszko rozgniewał się:
– Ruszaj precz! Jakże to! Będziesz mi zaś przeciw mojej woli służył czy co? Ruszaj, bo
każę kuszę napiąć.
Czech zaś odtroczył spokojnie sukienną opończę podbitą wilkami, oddał ją Zbyszkowi i
rzekł:
– Panna Jagienka i to wam przysłała, panie.
– Chcesz, abych ci kości połomił? – zapytał Zbyszko biorąc drzewce z rąk parobka.
– A jest i trzosik na wasze rozkazanie – odrzekł Czech.
Zbyszko zamierzył się drzewcem, lecz wspomniał, że pachołek, chociaż jeniec, jest jednakże
z rodu włodyką, któren widocznie dlatego tylko został u Zycha, że nie miał się za co
wykupić – więc opuścił ratyszcze.
Czech zaś pochylił mu się do strzemienia i rzekł:
– Nie gniewajcie się, panie. Nie każecie mi ze sobą jechać, to pojadę za wami o stajanie
albo o dwa, ale pojadę, bom to na zbawienie duszy mojej zaprzysiągł.
– A jak cię każę ubić albo związać?
– Jak mnie każecie ubić, to nie będzie mój grzech, a jak mnie każecie związać, to ostanę,
póki mnie dobrzy ludzie nie rozwiążą alibo wilcy nie zjedzą.
Zbyszko nie odpowiedział – ruszył jeno koniem przed siebie, a za nim ruszyli jego ludzie.
Czech z kuszą za plecami i z toporem na ramieniu wlókł się z tyłu zatulając się w kosmatą
skórę żubrzą, albowiem począł dąć ostry wiatr niosący krupki śniegowe.
Nawałnica wzmagała się nawet z każdą chwilą. Turczynkowie, lubo w tołubach, kostnieli
od niej, parobcy Zbyszkowi poczęli „zabijać” ręce, a on sam, będąc również przybrany nie
dość ciepło, rzucił raz i drugi oczyma na wilczą opończę przywiezioną przez Hlawę i po
chwili rzekł do Turczynka, aby mu ją podał.
128
I owinąwszy się w nią szczelnie, wkrótce poczuł ciepło rozchodzące się po całym ciele.
Wygodny był szczególnie kaptur, który osłaniał mu oczy i znaczną część twarzy, tak iż wicher
przestał mu prawie dokuczać. Wówczas mimo woli pomyślał, że Jagienka to jednak poczciwa
z kościami dziewka – i wstrzymał nieco konia, albowiem wzięła go chęć wypytać
Czecha o nią i o wszystko, co się w Zgorzelicach działo.
Więc skinąwszy na pachołka rzekł:
– Zali stary Zych wie, że cię panna do mnie wysłała?
– Wie – odpowiedział Hlawa.
– I nie przeciwił się?
– Przeciwił.
– Powiadajże, jako było.
– Pan chodził po izbie, a panna za nim. On krzyczał, a panienka nic – jeno co się ku niej
nawrócił, to ona mu do kolan. I ani słowa. Powiada wreszcie panisko: „Czyś ogłuchła, że nic
nie mówisz na moje przyczyny? Przemów, bo wreszcie pozwolę, a jak pozwolę, to mi opat
łeb urwie!” Dopieroż panna pomiarkowała, że już na swoim postawi, i nuż z płaczem dziękować.
Pan jej wymawiał, że go pozbadła, i narzekał, że we wszystkim musi być jej wola, w
końcu zaś rzekł: „Przyrzecz mi, że chyłkiem nie wyskoczysz żegnać się z nim, to pozwolę,
inaczej nie.” Dopieroż zafrasowała się panienka, ale przyrzekła – i pan rad był, bo oni oba z
opatem okrutnie się tego bali, by jej nie przyszła chęć widzieć się z waszą miłością... o, nie na
tym koniec, bo później panna chciała, by były dwa konie, a pan bronił, panna chciała wilczury
i trzosika, pan bronił. Ale co tam z takich zakazowań! Żeby jej się umyśliło dom spalić, to by
też panisko przystał. – Dlatego jest drugi koń, jest wilczura i jest trzosik...
„Poćciwa dziewka!” – pomyślał w duchu Zbyszko.
Po chwili zaś zapytał głośno:
– A z opatem nie było biedy?...
Czech uśmiechnął się jak roztropny pachołek, który zdaje sobie sprawę z wszystkiego, co
się wokół niego dzieje, i odrzekł:
– Oni to oboje w tajemnicy przed opatem czynili, a nie wiem, co było, gdy się dowiedział,
bom wcześniej wyjechał. Opat jako opat! – huknie czasem i na panienkę, ale potem to jeno
oczyma za nią wodzi i patrzy, czyli jej zbyt nie pokrzywdził. Sam widziałem, jako ją raz
skrzyczał, a potem do skrzyni poszedł, łańcuch przyniósł taki, że zacniejszego i w Krakowie
nie dostać – i powiada jej: „na!” – Poradzi sobie ona i z opatem, gdyż i ojciec rodzony więcej
jej nie miłuje.
– Pewnie, że tak jest.
– Jak Bóg na niebie...
Tu umilkł i jechali dalej wśród wiatru i śnieżnych krupów; nagle jednak Zbyszko powstrzymał
konia, gdyż z pobocza leśnego ozwał się jakiś żałosny głos, na wpół przytłumiony
przez szum leśny:
– Chrześcijanie, ratujcie Bożego sługę w nieszczęściu!
I jednocześnie na drogę wybiegł człowiek, przybrany w odzież na wpół duchowną, na
wpół świecką, i stanąwszy przed Zbyszkiem począł wołać:
– Ktokolwiek jesteś, panie, daj pomoc człowiekowi i bliźniemu w ciężkiej przygodzie!
– Coć się przytrafiło i coś zacz? – zapytał młody rycerz.
– Sługam Boży, chociaż bez święceń, a przygodziło mi się, iż dzisiejszego rana wyrwał mi
się koń, skrzynie ze świętościami niosący. Zostałem sam, bez broni, a wieczór się zbliża i
rychło czekać, jako luty zwierz ozwie się w boru. Zginę, jeśli mnie nie poratujecie.
– Jeślibyś z mojej przyczyny zginął – odrzekł Zbyszko – musiałbym za twoje grzechy odpowiadać,
ale po czymże poznam, że prawdę mówisz i żeś nie powsinoga jakowyś albo nie
rzezimieszek, jakich wielu po drogach się włóczy?
129
– Po skrzyniach poznasz, panie. Niejeden oddałby trzos nabity dukatami, byle posiąść to,
co się w nich znajduje, ale ja tobie darmo z nich udzielę, byleście mnie i moje skrzynie zabrali.
– Mówisz, żeś sługa Boży, a tego nie wiesz, że poratunek nie dla ziemskich, jeno dla niebieskich
trzeba dawać nagród. Ale jakżeś to skrzynie ocalił, skoro ci niosący je koń uciekł?
– Bo konia, nimem go odnalazł, wilcy w lesie na polance zarznęli, a zasię skrzynie ostały,
które ja do drogi przywlokłem, aby czekać na zmiłowanie i pomoc dobrych ludzi.
To rzekłszy i chcąc zarazem dać dowód, że prawdę mówi, wskazał na dwie łubowe
skrzynki leżące pod sosną. Zbyszko patrzył na niego dość nieufnie, gdyż człowiek nie wydawał
mu się zbyt zacnym, a przy tym, mowa jego, lubo czysta, zdradzała pochodzenie z dalekich
stron. Nie chciał jednakże odmówić mu pomocy i pozwolił mu przysiąść się wraz ze
skrzyniami, które okazały się dziwnie lekkie, na luźnego konia, którego powodował Czech.
– Niech Bóg pomnoży twoje zwycięstwa, mężny rycerzu! – rzekł nieznajomy.
Po czym widząc młodocianą twarz Zbyszkową dodał półgłosem:
– A również twoje włosy na brodzie.
I po chwili jechał obok Czecha. Przez czas jakiś nie mogli rozmawiać, albowiem dął silny
wiatr i w boru szum był okrutny, lecz gdy się nieco uspokoiło, Zbyszko usłyszał za sobą następującą
rozmowę:
– Nie przeczę ci, że w Rzymie byłeś, ale wyglądasz na piwożłopa – mówił Czech.
– Strzeż się wiekuistego potępienia – odrzekł nieznajomy – albowiem mówisz do człowieka,
który zeszłej Wielkanocy jadł jaja na twardo z Ojcem Św. Nie mów mi na takie zimno o
piwie, chyba o grzanym, ale jeśli masz gdzie przy sobie gąsiorek z winem, to daj mi dwa lub
trzy łyki, a ja ci miesiąc czyśćca odpuszczę.
– Nie masz święceń, bom słyszał, żeś sam o tym mówił, jakoże więc odpuścisz mi miesiąc
czyśćca?
– Święceń nie mam, ale głowę mam ogoloną, gdyż na to pozwoleństwo otrzymałem, prócz
tego odpusty i relikwie wożę.
– W tych łubach? – zapytał Czech.
– W tych łubach. A gdybyście wszystko ujrzeli, co mam, padlibyście na twarze nie tylko
wy, ale i wszystkie sosny w boru razem z dzikimi zwierzęty.
Lecz Czech, który był pachołek roztropny i doświadczony, spojrzał podejrzliwie na przekupnia
odpustów i rzekł:
– A wilcy konia zjedli?
– Zjedli, gdyż są diabłom pokrewni, ale popękali. Jednegom ci rozpukniętego na własne
oczy widział. Jeśli masz wino, to daj, bo choć wiatr ustał, alem przemarzł siedząc przy drodze.
Czech wina jednak nie dał i znów jechali w milczeniu, aż przekupień relikwij sam począł
pytać:
– Dokąd jedziecie?
– Daleko. Ale tymczasem do Sieradza. Pojedziesz z nami?
– Bo muszę. Prześpię się w stajni, a jutro może mi też pobożny rycerz konia podaruje – i
ruszę dalej.
– Skądże jesteś?
– Spod pruskich panów, spod Malborga.
Usłyszawszy to Zbyszko zwrócił głowę i kiwnął na nieznajomego, aby się przybliżył.
– Spod Malborga jesteś? – rzekł. – Stamtąd jedziesz?
– Spod Malborga.
– Ale chyba nie Niemiec, ile że naszą mową dobrze mówisz. Jako cię wołają?
130
– Niemiec jestem, a wołają mnie Sanderus; waszą mową mówię, gdyż się w Toruniu urodziłem,
gdzie wszystek naród tak mówi. Później mieszkałem w Malborgu, ale i tam to samo!
Ba! nawet i bracia zakonni waszą mowę rozumieją.
– A dawnoś z Malborga?
– Byłem, panie w Ziemi Św., potem zaś w Konstantynopolu i w Rzymie, skąd przez Francję
wróciłem do Malborga, a z Malborga jechałem na Mazowsze obwożąc relikwie święte,
które pobożni chrześcijanie radzi dla zbawienia duszy kupują.
– Byłeś w Płocku czyli też w Warszawie?
– Byłem i tu, i tu. Niech Bóg da zdrowie obum księżnom! Nie próżno księżnę Aleksandrę
nawet panowie pruscy miłują, bo to świątobliwa pani – chociaż i księżna Anna Januszowa nie
gorsza.
– Widziałeś w Warszawie dwór?
– Nie napotkałem go w Warszawie, jeno w Ciechanowie, gdzie mnie oboje księstwo jako
sługę Bożego gościnnie przyjęli i hojnie na drogę obdarowali. Ale i ja też zostawiłem im relikwie,
które błogosławieństwo boskie muszą na nich ściągnąć.
Zbyszko chciał zapytać o Danusię, ale naraz zdjęła go jakby pewna nieśmiałość i pewien
wstyd, zrozumiał bowiem, że byłoby to samo, co zwierzyć się z miłości przed nieznajomym,
gminnego pochodzenia człekiem, który przy tym wyglądał podejrzanie i mógł być prostym
oszustem. Więc po chwili milczenia spytał:
– Jakież to relikwie po świecie wozisz?
– Wożę i odpusty, i relikwie, które to odpusty są różne: są całkowite i na pięćset lat, i na
trzysta, i na dwieście, i na mniej, tańsze, aby i ubodzy ludzie mogli je nabywać i tym sposobem
czyśćcowe męki sobie skracać. Mam odpusty na przeszłe grzechy i na przyszłe, ale nie
myślcie, panie, abym pieniądze, za które je kupują, sobie chował... Kawałek czarnego chleba i
łyk wody – ot, co dla mnie – a resztę, co zbieram, do Rzymu odwożę, aby się z czasem na
nową wyprawę krzyżową zebrało. Jeździ ci wprawdzie po świecie wielu wydrwigroszów,
którzy wszystko mają fałszywe: i odpusty, i relikwie, i pieczęcie, i świadectwa – i takich
słusznie Ojciec Święty listami ściga, ale mnie przeor sieradzki krzywdę i niesprawiedliwość
wyrządził – gdyż moje pieczęcie są prawdziwe. Obejrzyjcie, panie, wosk i sami powiecie.
– A cóż przeor sieradzki?
– Ach, panie! Bogdajbym niesłusznie mniemał, że heretycką nauką Wiklefa zarażon. Ale
jeśli, jako mi wasz giermek powiedział, jedziecie do Sieradza, tedy mu się wolę nie pokazować,
aby go do grzechu i bluźnierstw przeciw świętościom nie przywodzić.
– To się znaczy, niewiele mówiąc, że cię wziął za oszusta i rzezimieszka?
– Żebyś to mnie, panie! odpuściłbym mu dla miłości bliźniego, jak zresztą już uczyniłem,
ale on przeciw towarom moim świętym pobluźnił, za co, obawiam się wielce, że potępiony
zostanie bez ratunku.
– Jakież to masz towary święte?
– Takie, że się i mówić o nich z nakrytą głową nie godzi, ale tym razem, mając gotowe odpusty,
daję wam, panie, pozwolenie nie zrzucać kaptura, gdyż wiatr dmie znowu. Kupicie za
to odpuścik na popasie i grzech nie będzie wam policzon. Czego ja nie mam! Mam kopyto
osiołka, na którym odbyła się ucieczka do Egiptu, które znalezione było koło piramid. Król
aragoński dawał mi za nie pięćdziesiąt dukatów dobrym złotem. Mam pióro ze skrzydeł archanioła
Gabriela, które podczas Zwiastowania uronił; mam dwie głowy przepiórek zesłanych
Izraelitom na puszczy; mam olej, w którym poganie św. Jana chcieli usmażyć – i szczebel z
drabiny, o której się śniło Jakubowi – i łzy Marii Egipcjanki, i nieco rdzy z kluczów św. Piotra...
Ale wszystkiego wymienić nie zdołam, dlatego żem przemarzł, a twój giermek, panie,
nie chciał mi dać wina, a po wtóre dlatego, że do wieczora bym nie skończył.
– Wielkie są te relikwie, jeśli prawdziwe! – rzekł Zbyszko.
131
– Jeśli prawdziwe? Weź, panie, dzidę z rąk pachołka i nadstaw, bo diabeł jest w pobliżu,
który ci takie myśli poddaje. Trzymaj go, panie, na długość kopii. A nie chcesz-li nieszczęścia
na się sprowadzać, to kup u mnie odpust za ten grzech – inaczej w trzech niedzielach umrze ci
ktoś, kogo najwięcej na świecie miłujesz.
Zbyszko przeląkł się groźby, gdyż przyszła mu na myśl Danusia, i odrzekł:
– Toć nie ja nie wierzę, jeno przeor dominikanów w Sieradzu.
– Obejrzyjcie, panie, sami wosk na pieczęciach; a co do przeora, Bóg wie, zali on jeszcze
żyw, albowiem prędka bywa sprawiedliwość boska.
Lecz gdy przyjechali do Sieradza, pokazało się, że przeor był żyw. Zbyszko udał się nawet
do niego, aby dać na dwie msze, z których jedna miała się odprawić na intencję Maćka, druga
na intencję owych pawich pióropuszów, po które Zbyszko jechał. Przeor, jak wielu wówczas
w Polsce, był cudzoziemcem, rodem z Cylii, ale przez czterdzieści lat życia w Sieradzu wyuczył
się dobrze polskiej mowy i był wielkim nieprzyjacielem Krzyżaków. Za czym dowiedziawszy
się o Zbyszkowym przedsięwzięciu rzekł:
– Większa ich jeszcze spotka kara boska, ale i ciebie od tego, coś zamierzył, nie odwodzę
naprzód z tej przyczyny, iżeś zaprzysiągł, a po wtóre, że za to, co tu w Sieradzu uczynili, nigdy
ich dosyć polska ręka nie przyciśnie.
– Coże uczynili? – zapytał Zbyszko, który rad był wiedzieć o wszystkich nieprawościach
krzyżackich.
Na to staruszek przeor rozłożył dłonie i naprzód począł odmawiać głośno „Wieczny odpoczynek”,
potem zaś siadł na zydlu, przez chwilę oczy trzymał zamknięte, jakby chcąc zebrać
dawne wspomnienia, i wreszcie tak mówić począł:
– Sprowadził ich tu Wincenty z Szamotuł. Było mi wtedy dwanaście roków i właśniem
przybył tu z Cylii, skąd mnie wuj mój Petzoldt, kustosz, zabrał. Krzyżacy napadli w nocy na
miasto i zaraz je podpalili. Widzieliśmy z murów, jako w rynku mężów, dzieci i niewiasty
ścinali mieczami albo jako niemowlęta rzucali w ogień... Widziałem zabijanych i księży, gdyż
w złości swej nie przepuszczali nikomu. A zdarzyło się, iż przeor Mikołaj, z Elbląga rodem
będąc, znał komtura Hermana, który wojskiem przewodził. Wyszedł on tedy ze starszymi
braćmi do owego lutego rycerza i klęknąwszy przed nim zaklinał go po niemiecku, aby się
chrześcijańskiej krwi ulitował. Któren mu rzekł: „Nie rozumiem” – i dalej rzezać ludzi nakazał.
Wtedy to wycięto i zakonników, a z nimi wuja mego Petzoldta, a zasię Mikołaja koniowi
do ogona przywiązali... A nad ranem nie było jednego żywego człowieka w mieście, prócz
Krzyżaków i prócz mnie, który się na belce ode dzwonu zataiłem. Bóg ich już pokarał za to
pod Płowcami, ale oni ciągle na zgubę tego chrześcijańskiego Królestwa dybią i póty dybać
będą, póki ich całkiem nie zetrze ramię boskie.
– Pod Płowcami toż – odrzekł Zbyszko – wszyscy prawie mężowie z rodu mego wyginęli;
ale ich nie żałuję, skoro Bóg króla Łokietka tak wielkim zwycięstwem udarował i dwadzieścia
tysięcy Niemców wygubił.
– Doczekasz ty się jeszcze większej wojny i większych zwycięstw – rzekł przeor.
– Amen! – odpowiedział Zbyszko.
I poczęli mówić o czym innym. Młody rycerz wypytywał trochę o przekupnia relikwii,
którego zdybał w drodze, i dowiedział się, iż wielu podobnych oszustów włóczy się po drogach
durząc łatwowiernych ludzi. Mówił mu także przeor, iż są bulle papieskie nakazujące
biskupom ścigać podobnych przekupniów, i któren by nie miał prawdziwych listów i pieczęci,
zaraz go sądzić. Ponieważ świadectwa owego włóczęgi wydały się przeorowi podejrzane,
więc chciał go zaraz do jurysdykcji biskupiej odesłać. Jeśliby się okazało, że prawdziwym jest
wysłannikiem od odpustów, tedyby mu się krzywda nie stała. Ale on wolał uciec. Może jednak
bał się mitręgi w podróży – ale przez tę ucieczkę w jeszcze większe podejrzenie się podał.
Pod koniec odwiedzin zaprosił też przeor Zbyszka na odpoczynek i nocleg do klasztoru,
lecz ów nie mógł się na to zgodzić, chciał bowiem wywiesić kartę przed gospodą z wyzwa132
niem na „walkę pieszą alibo konną” wszystkich rycerzy, którzy by zaprzeczyli, że panna Danuta
Jurandówna jest najurodziwszą i najcnotliwszą dziewką w Królestwie – nie wypadało
zaś żadną miarą wywieszać takowego wyzwania na furcie klasztornej. Ni przeor, ni inni księża
nie chcieli mu nawet karty napisać, skutkiem czego młody rycerz wpadł w wielki kłopot i
całkiem nie wiedział, jak sobie poradzić. Aż dopiero po powrocie do gospody przyszło mu na
myśl udać się o pomoc do przekupnia odpustów.
– Przeor zgoła nie wie, czyliś nie hultaj – rzekł – bo powiada tak: „Czego by się miał bać
biskupiego sądu, gdyby prawe miał świadectwa?”
– Nie boję się też biskupa – odrzekł Sanderus – jeno mnichów, którzy się na pieczęciach
nie znają. Właśnie chciałem do Krakowa jechać, ale że konia nie mam, więc muszę czekać,
póki mi go ktoś nie podaruje. Ale tymczasem pismo poślę, do którego własną pieczęć przyłożę.
– Jam też sobie pomyślał, iż jeśli pokaże się, że znasz pismo, to będzie znak, żeś nie prostak.
Ale jakże list poślesz?
– Przez jakiego pątnika albo wędrownego mnicha. Małoż to ludzi do Krakowa do grobu
królowej jeździ?
– A mnie potrafisz kartę napisać?
– Wypiszę, panie, wszystko, co każecie – gładko a do rzeczy, choćby na desce.
– Lepiej, że na desce – rzekł uradowany Zbyszko – bo to się nie zedrze i na później się
przyda.
Jakoż, gdy po upływie pewnego czasu pacholikowie znaleźli i przynieśli świeżą deskę, zabrał
się Sanderus do pisania. Co tam napisał, tego Zbyszko przeczytać nie umiał, ale kazał
zaraz przybić wyzwanie na wrotach, pod nim zaś zawiesić tarczę, której Turczynkowie pilnowali
na przemian. Kto by w nią kopią uderzył, ten by dał znak, że wyzwanie przyjmuje. W
Sieradzu jednak brakło widocznie ochotników do takich spraw, tego bowiem dnia ani nazajutrz
do południa nie zadźwięczała tarcza ani razu od uderzenia – o południu zaś wybrał się
strapiony nieco młodzieńczyk w dalszą drogę.
Jednakże przedtem jeszcze przyszedł do Zbyszka Sanderus i rzekł mu:
– Gdybyście, panie, wywiesili tarczę w krajach panów pruskich, pewnie by już teraz giermek
musiał za was rzemienie od zbroi dociągać.
– Jak to! przecie Krzyżak, jako zakonnik, nie może mieć damy, w której się kocha, bo mu
nie wolno.
– Nie wiem, czy im wolno, jeno wiem, że je miewają. Prawda, że Krzyżak bez zgorszenia
do pojedynczej walki stanąć nie może, gdyż przysięga, że tylko za wiarę będzie się wespół z
drugimi potykał, ale tam prócz zakonników siła jest i świeckich rycerzy z dalekich stron, którzy
panom pruskim w pomoc przychodzą. Ci patrzą jeno, z kim by się sczepić, a szczególniej
rycerze francuscy.
– O wa! widziałem ja ich pod Wilnem, a da Bóg zobaczę i w Malborgu. Potrzeba mi pawich
piór z hełmów, bom to ślubował – rozumiesz?
– Kupcie, panie, ode mnie dwie albo trzy krople potu św. Jerzego, które wylał ze smokiem
walcząc. Żadna relikwia lepiej się rycerzowi nie przygodzi. Dacie mi za to konia, na którego
kazaliście mi się przysiąść, to wam jeszcze i odpust dołożę za tę krew chrześcijańską, którą w
walce przelejecie.
– Daj spokój, bo się zaś zgniewam. Nie będę twego towaru brał, póki nie wiem, czy dobry.
– Jedziecie, panie, jakoście rzekli, na dwór mazowiecki do księcia Janusza. Spytajcie się
tam, ile relikwiów ode mnie nabrali – i sama księżna, i rycerze, i panny na weselach, na którym
byłem.
– Na jakich weselach? – zapytał Zbyszko.
– Jako zwyczajnie przed adwentem. Żenili się rycerze jeden przez drugiego, bo ludzie
prawią, że będzie wojna między królem polskim a pruskimi pany o ziemię dobrzyńską... Mó133
wi też sobie poniektóry: „Bogu wiadomo, czy żyw będę” i chce przedtem szczęśliwości z
niewiastą zażyć.
Zbyszka zajęła mocno wieść o wojnie, ale jeszcze mocniej to, co Sanderus mówił o zamęściach,
więc zapytał:
– Jakież tam dziewki się wydały?
– A dwórki księżny. Nie wiem, czy jedna ostała, bom słyszał, jako księżna mówiła, że
przyjdzie jej nowych służebnych niewiast szukać.
Usłyszawszy to Zbyszko umilkł na chwilę, po czym spytał nieco zmienionym głosem:
– A panna Danuta Jurandówna, której imię na desce stoi, też się wydała?
Sanderus zawahał się z odpowiedzią, naprzód dlatego, że sam nic dobrze nie wiedział, a po
wtóre, że pomyślał, iż utrzymując rycerza w niepewności, nabierze nad nim pewnej przewagi
i potrafi go lepiej wyzyskać. Już on poprzednio rozważył to w duszy, iż należy mu się trzymać
tego rycerza, któren poczet miał zacny i opatrzon był dostatnio. Sanderus znał się na ludziach
i na rzeczach. Wielka młodość Zbyszka pozwalała mu przypuszczać, że będzie to pan
hojny a nieopatrzny i łatwo groszem rzucający. Zobaczył już był także ową kosztowną zbroję
mediolańską i ogromne ogiery bojowe, których byle kto posiadać nie mógł – więc powiedział
sobie, że przy takim paniątku będzie się miało i gościnność po dworach zapewnioną, i niejedną
sposobność do zyskownej sprzedaży odpustów, i bezpieczeństwo w drodze – i wreszcie
obfitość jadła i napoju, o którą mu przede wszystkim chodziło.
Zatem usłyszawszy Zbyszkowe pytanie namarszczył czoło, podniósł w górę oczy, jakby
natężając pamięć, i odrzekł:
– Panna Danuta Jurandówna... A skąd ona jest?
– Jurandówna Danuta ze Spychowa.
– Widziałem ci ja je wszystkie, ale jak tam na którą wołali – nie bardzo pomnę.
– Młódka to jeszcze jest, na luteńce grywająca, która śpiewaniem księżnę rozwesela.
– Aha... młódka... na luteńce grywająca... wychodziły i młódki... Nie czarnać ona jako
agat?
Zbyszko odetchnął.
– To nie ta! Tamta biała jako śnieg, jeno na jagodach rumiana – i płowa.
A na to Sanderus:
– Bo jedna, czarna jak agat, przy księżnie ostała, a inne prawie wszystkie się wydały.
– Przecie mówisz, że „prawie wszystkie”, to się znaczy, że nie co do jednej. Na miły Bóg,
chcesz-li ode mnie co mieć, to sobie przypomnij.
– Tak we trzy albo cztery dni to bym sobie przypomniał – a najmilszy byłby mi koń, który
by moje święte towary nosił.
– To go dostaniesz, byleś prawdę rzekł.
Wtem Czech, który słuchał tej rozmowy od początku i uśmiechał się w garść, ozwał się:
– Prawda będzie wiadoma na mazowieckim dworze.
Sanderus popatrzył na niego przez chwilę, po czym rzekł:
– A to myślisz, że się dworu mazowieckiego boję?
– Ja nie mówię, że się dworu mazowieckiego boisz, jeno że zaraz ni też po trzech dniach z
koniem nie odjedziesz, a pokaże się li, żeś zełgał, to i na własnych nogach nie odejdziesz, bo
ci je Jego Miłość każe połamać.
– Jako żywo! – rzekł Zbyszko.
Sanderus pomyślał, że wobec takiej zapowiedzi lepiej być ostrożnym, i odrzekł:
– Gdybym chciał zełgać, to byłbym od razu powiedział, że się wydała albo że się nie wydała,
a ja rzekłem: nie pomnę. Żebyś miał rozum, to byś zaraz cnotę moją z tej odpowiedzi
wymiarkował.
– Nie brat mój rozum twojej cnocie, bo ona może być psu siostra.
134
– Nie szczeka moja cnota, jako twój rozum; a kto za życia szczeka, ten snadnie może wyć
po śmierci.
– I pewnie! Twoja cnota nie będzie po śmierci wyła, jeno zgrzytała, chyba że za życia na
usługach diabłu zęby straci.
I poczęli się kłócić, gdyż Czech wartki miał język i na każde słowo Niemca dwa znajdował.
Lecz tymczasem dał Zbyszko rozkaz odjazdu i niebawem ruszyli wypytawszy wprzód
dobrze ludzi bywałych o drogę do Łęczycy. Wkrótce za Sieradzem wjechali w głuche bory,
którymi większa część kraju była porośnięta. Lecz środkiem ich szedł gościniec, miejscami
nawet okopany, miejscami na nizinach wymoszczony okrąglakami, zabytek króla Kazimierzowej
gospodarki. Wprawdzie po jego śmierci wśród zawieruchy wojennej, jaką wzniecili
Nałęcze i Grzymalici, podupadły nieco drogi, lecz za Jadwigi po uspokojeniu Królestwa zawrzały
znów w rękach zabiegłego ludu łopaty po bagnach, siekiery po lasach i pod koniec jej
życia wszędzie już kupiec mógł między znaczniejszymi grodami prowadzić swoje ładowne
wozy bez obawy, iż mu się połamią wśród wybojów lub pogrzęzną w młakach. Zwierz chyba
dziki lub zbóje mogli wstręt czynić po drogach, lecz od zwierza były kaganki na noc, zaś kusze
do obrony w dzień, a zbójów, zawalidrogów mniej było niż w krajach ościennych. Zresztą,
kto jechał z pocztem i zbrojny, ten mógł się niczego nie obawiać.
Zbyszko też nie obawiał się zbójów ni zbrojnych rycerzy, a nawet i nie myślał o nich, gdyż
opadł go srogi niepokój – i duszą całą był na mazowieckim dworze. Zastanie-li jeszcze swoją
Danuśkę dwórką księżny, czyli też żoną jakiego mazowieckiego rycerza – sam nie wiedział i
od rana do nocy bił się z myślami nad tym pytaniem. Czasem wydawało mu się to niepodobieństwem,
by ona miała o nim zapomnieć – lecz chwilami przychodziło mu do głowy, że
może Jurand przybył na dwór ze Spychowa i wydał dziewkę za mąż za jakiego sąsiada lub
przyjaciela. Mówił on przecie jeszcze w Krakowie, że nie Zbyszkowi Danusia pisana i że mu
jej oddać nie może – więc widocznie przyrzekł ją komuś innemu, widocznie był związan
przysięgą, a teraz przysięgi dotrzymał. Zbyszkowi, gdy o tym myślał, zdało się rzeczą pewną,
że już nie ujrzy Danuśki dziewczyną. Wołał wówczas Sanderusa i znów go badał, znów wypytywał,
ale ów mącił coraz bardziej. Nieraz już, już przypominał sobie dwórkę Jurandównę i
jej wesele – a potem nagle wsadzał palec w usta, zamyślał się i odpowiadał: „Chyba nie ta!”
W winie, które mu miało jasność w głowie czynić, nie odnajdował też Niemiec pamięci – i
trzymał ciągle młodego rycerza między śmiertelną obawą a nadzieją.
Jechał więc Zbyszko w trosce, zmartwieniu i niepewności. Po drodze nie myślał już wcale
ni o Bogdańcu, ni o Zgorzelicach, tylko o tym, co mu należy czynić. Przede wszystkim należało
jechać dowiedzieć się prawdy na mazowieckim dworze, jechał więc spiesznie, zatrzymując
się tylko na krótkie noclegi po dworach, gospodach i miastach, aby koni nie zniszczyć.
W Łęczycy kazał wywiesić znów deskę z wyzwaniem przed bramą rozumując sobie w duszy,
że czy Danuśka jeszcze trwa w panieńskim stanie, czy za mąż wyszła, zawsze jest panią jego
serca i potykać się o nią powinien. Ale w Łęczycy nie bardzo kto umiał wyzwanie przeczytać,
ci zaś z rycerzy, którym odczytali je biegli w piśmie klerycy, wzruszali ramionami nie znając
obcego obyczaju i mówiąc: „Głupi to jakiś jedzie, bo jakże mu kto ma przyświadczyć albo się
sprzeciwić, skoro onej dziewki na oczy nie widział.” A Zbyszko jechał dalej w coraz większym
strapieniu i z coraz większym pośpiechem. Nigdy on nie ustawał kochać swojej Danuśki,
ale w Bogdańcu i w Zgorzelicach „uradzając” prawie co dzień z Jagienką i patrząc na jej
urodę, nie tak często o tamtej myślał, a teraz dniem i nocą nie schodziła mu ni z oczu, ni z
pamięci, ni z myśli. We śnie nawet widywał ją przed sobą, przetowłosą, z lutnią w ręku, w
czerwonych trzewikach i z wianeczkiem na głowie. Wyciągała do niego ręce, a Jurand ją od
niego odciągał. Rankiem, gdy sny pierzchały, przychodziła zaraz na ich miejsce tęsknota
większa, niż była przedtem – i nigdy tak Zbyszko tej dziewczyny nie kochał w Bogdańcu, jak
zaczął ją kochać właśnie teraz, gdy nie był pewien, czy mu jej nie zabrali.
135
Przychodziło mu też do głowy, że pewnie ją po niewoli wydali, więc jej w duszy nie
oskarżał, zwłaszcza że dzieckiem będąc woli swej jeszcze mieć nie mogła. Burzył się natomiast
w duszy przeciw Jurandowi i przeciw księżnie Januszowej, a gdy pomyślał o Danusinym
mężu, zaraz serce podnosiło mu się aż po szyję w piersiach i groźnie się na pachołków,
wiozących pod oponami zbroje, oglądał. Układał też sobie, że służyć jej nie przestanie i że
choćby ją cudzą żoną zastał, to pawie grzebienie złożyć jej u nóg musi. Ale było w tej myśli
więcej żalu niż pociechy, bo całkiem nie wiedział, co pocznie potem.
Pocieszała go tylko myśl o wielkiej wojnie. Chociaż nie chciało mu się bez Danuśki żyć,
nie obiecywał sobie, że koniecznie zginie, natomiast czuł, że tak mu się jakoś zapodzieje w
czasie wojny dusza i pamięć, iż zbędzie wszelkich innych trosk i frasunków. A wielka wojna
wisiała jakby w powietrzu. Nie wiadomo było, skąd się brały o niej wieści, gdyż między królem
a Zakonem panował spokój – a jednakże wszędy, gdzie Zbyszko zajechał, nie mówiono o
niczym innym. Ludzie mieli jakby przeczucie, że to nastąpić musi, a niektórzy mówili otwarcie:
„Po cóż nam się było z Litwą łączyć, jeśli nie przeciw onym wilkom krzyżackim? Raz
więc trzeba z nimi skończyć, aby zaś dłużej nie szarpali nam wnętrzności.” Inni wszelako
powiadali: „Szaleni mnichowie! mało im było Płowców! Śmierć jest nad nimi, a oni jeszcze
ziemię dobrzyńską porwali, którą wraz z krwią wyrzygać muszą.” I gotowano się po wszystkich
ziemiach Królestwa poważnie, bez chełpliwości, jako zwyczajnie do boju na śmierć i
życie, ale z głuchą zawziętością potężnego ludu, który zbyt długo krzywdy znosił i wreszcie
do wymierzenia straszliwej kary się gotował. Po wszystkich dworach spotykał Zbyszko ludzi
przekonanych, że lada dzień trzeba będzie na koń siadać, i aż dziwił się temu, albowiem
mniemając również jak i inni, że do wojny przyjść musi, nie słyszał jednak o tym, by miała
nastąpić tak prędko. Nie przyszło mu wszelako do głowy, że ludzka chęć wyprzedza w tym
razie wypadki. Wierzył innym, nie sobie, i radował się w sercu na widok owej przedwojennej
krzątaniny, którą na każdym spotykał kroku. Wszędzie wszystkie inne troski ustępowały trosce
o konie i zbroje, wszędzie oglądano w wielkim skupieniu kopie, miecze, topory, rohatyny,
hełmy, pancerze, rzemienie przy napierstnikach i kropierzach. Kowale dzień i noc bili młotami
w żelazne blachy kowając zbroje grube, ciężkie, które by ledwie dźwignąć mogli wytworni
rycerze z Zachodu, ale które z łatwością nosili krzepcy „dziedzice” z Wielkopolski i Małopolski.
Starcy wydobywali ze skrzyń w alkierzach spleśniałe worki z grzywnami na wojenną
wyprawę dla dzieci. Raz nocował Zbyszko u możnego szlachcica Bartosza z Bielaw, który
mając dwudziestu dwóch tęgich synów, zastawił liczne ziemie klasztorowi w Łowiczu, aby
zakupić dwadzieścia dwa pancerze, tyleż hełmów i innych przyborów na wojnę. Więc Zbyszko,
choć o tym w Bogdańcu nie słyszał, myślał także, że zaraz przyjdzie do Prus pociągnąć, i
dziękował Bogu, że tak przednio jest na wyprawę opatrzon. Jakoż zbroja jego budziła powszechny
podziw. Brano go za wojewodzińskie dziecko, a gdy powiadał ludziom, że prostym
jest tylko szlachcicem i że taką zbroję można u Niemców kupić, byle godnie toporem zapłacić,
wzbierały serca ochotą wojenną. Lecz niejeden na widok tej zbroi nie mogąc pożądliwości
potłumić doganiał Zbyszka na gościńcu i mówił: „Nuż byś się o nią spotkał?” Ale on mając
drogę pilną nie chciał się potykać, a Czech kuszę naciągał. Przestał nawet Zbyszko wywieszać
po gospodach deskę z wyzwaniem, albowiem pomiarkował, iż im głębiej od granic w
kraj wjeżdżał, tym mniej się ludzie na tym rozumieli i tym bardziej poczytywali go za głupiego.
Na Mazowszu mniej ludzie mówili o wojnie. Wierzyli i tu, że będzie, ale nie wiedzieli kiedy.
W Warszawie spokój był, tym bardziej że dwór bawił w Ciechanowie, który książę Janusz
po dawnym napadzie litewskim przebudowywał, a raczej całkiem na nowo wznosił, gdyż z
dawnego został tylko zamek. W grodzie warszawskim przyjął Zbyszka Jaśko Socha, starosta
zamkowy, syn wojewody Abrahama, który pod Worsklą poległ. Jaśko znał Zbyszka, gdyż był
z księżną w Krakowie, więc też i ugościł go z radością – on zaś, nim do jadła i napoju zasiadł,
136
zaraz począł go wypytywać o Danusię i o to, czy się wraz z innymi dwórkami księżny nie
wydała.
Lecz Socha nie umiał mu na to odpowiedzieć. Księstwo bawili na zamku ciechanowskim
od wczesnej jesieni. W Warszawie została tylko garść łuczników i on dla straży. Słyszał, że
były w Ciechanowie różne uciechy i wesela, jak bywa zwyczajnie przed adwentem, ale która
by z dwórek za mąż poszła, a która się ostała, o to, jako człek żonaty, nie wypytywał.
– Myślę wszelako – mówił – że Jurandówna się nie wydała, gdyżby się to bez Juranda
obyć nie mogło, a nie słyszałem, aby przyjeżdżał. Bawią też u księstwa w gościnie dwaj bracia
zakonni, komturowie, jeden z Jansborku, a drugi ze Szczytna, a z nimi podobno jacyś goście
zagraniczni – a wtedy Jurand nigdy nie przyjeżdża, gdyż jego widok białego płaszcza do
szaleństwa zaraz przywodzi. Nie było zasię Juranda, nie było i wesela! A chcesz, to poślę ci
gończego zapytać, któremu pilno wracać każę, choć jako żywo tak myślę, że Jurandównę w
panieńskim jeszcze stanie napotkasz.
– Sam zaraz jutro pojadę, ale za pociechę Bóg ci zapłać. Niech jeno konie odpoczną, to
pojadę, gdyż nie będę miał spokoju, póki się prawdy nie dowiem, Bóg ci wszelako zapłać, bo
zaraz mi ulżyło.
Socha nie poprzestał jednak na tym i począł się przepytywać między szlachtą bawiącą
przygodnie w zamku i między żołnierzami, czy kto czego o weselu Jurandówny nie słyszał.
Nie słyszał jednak nikt – choć znaleźli się tacy, którzy byli w Ciechanowie, a nawet i na niektórych
weselach: „Chybaby kto ją wziął w ostatnich tygodniach albo w ostatnich dniach.”
Jakoż mogło się i tak zdarzyć, gdyż w owych czasach nie tracili ludzie czasu na namysł. Ale
tymczasem Zbyszko poszedł spać wielce pokrzepiony. Już w łożu będąc namyślał się, czy nie
odpędzić nazajutrz Sanderusa, pomyślał jednak, że hultaj może mu się dla swej znajomości
niemieckiej mowy przydać wówczas, gdy się przeciw Lichtensteinowi wybierze. Pomyślał
także, że Sanderus nie okłamał go, a chociaż był nabytkiem kosztownym, gdyż jadł i pił po
gospodach za czterech, był jednak usłużny i okazywał nowemu panu pewne przywiązanie.
Nadto posiadał także sztukę pisania, czym górował nad giermkiem Czechem i nad samym
Zbyszkiem.
To wszystko sprawiło, iż młody rycerz pozwolił mu jechać ze sobą do Ciechanowa, z czego
Sanderus był rad nie tylko dla wiktu, ale i dlatego, iż zauważył, że w zacnym towarzystwie
więcej wzbudza ufności i łacniej znajduje kupców na swój towar. Po jeszcze jednym noclegu
w Nasielsku, jadąc ni zbyt wartko, ni zbyt wolno, ujrzeli następnego dnia pod wieczór mury
ciechanowskiego zamku. Zbyszko zatrzymał się w gospodzie, aby wdziać na się zbroję i wjechać
obyczajem rycerskim do zamku, w hełmie i z kopią w ręku – za czym siadł na olbrzymiego
zdobycznego ogiera i uczyniwszy w powietrzu znak krzyża – ruszył przed siebie.
Lecz nie ujechał i dziesięciu kroków, gdy jadący z tyłu Czech porównał się z nim i rzekł:
– Wasza miłość, rycerze jacyś za nami walą, Krzyżaki chyba czy co?
Zbyszko zawrócił konia i nie dalej jak na pół stajania za sobą ujrzał okazały poczet, na którego
czele jechało dwóch rycerzy na tęgich pomorskich koniach, obaj w pełnych zbrojach,
każdy w białym płaszczu z czarnym krzyżem i w hełmie z wysokim pawim pióropuszem.
– Krzyżacy, na miły Bóg! – rzekł Zbyszko.
I mimo woli pochylił się w siodle i złożył kopię w pół ucha końskiego, co widząc Czech
splunął w garście, aby mu się nie ślizgało w nich toporzysko.
Czeladnicy Zbyszkowi, ludzie bywali i znający obyczaj wojenny, stanęli także w gotowości
– nie do walki wprawdzie, albowiem w spotkaniach rycerskich służba nie brała udziału,
ale do odmierzenia miejsc pod bitwę konną lub do udeptania zaśnieżonej ziemi pod pieszą.
Jeden Czech tylko szlachcicem będąc miał się ku robocie, lecz i on spodziewał się, że Zbyszko
przemówi, zanim uderzy, i w duszy mocno się nawet dziwił, iż młody pan pochylił kopię
przed wyzwaniem.
137
Lecz i Zbyszko opamiętał się w porę. Przypomniał sobie swój szalony uczynek pod Krakowem,
gdy nieopatrznie chciał bić w Lichtensteina – i wszystkie nieszczęścia, jakie z tego
wynikły, więc podniósł kopię, oddał ją Czechowi i nie dobywając miecza ruszył koniem ku
rycerzom zakonnym. Zbliżywszy się zauważył, że prócz nich był jeszcze trzeci rycerz, również
z piórami na głowie, i czwarty, niezbrojny, długowłosy, który wydawał mu się Mazurem.
Widząc zaś ich rzekł sobie w duszy:
„Ślubowałem mojej panience w więzieniu nie trzy czuby, jeno tyle, ile paliców u rąk, ale
trzy, byle to nie byli posłowie – mogłoby być zaraz.”
Jednakże pomyślał, że to właśnie muszą być jacyś posłowie do księcia mazowieckiego,
więc westchnąwszy ozwał się głośno:
– Pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków – odpowiedział długowłosy niezbrojny jeździec.
– Szczęść wam Boże.
– I wam, panie.
– Chwała św. Jerzemu!
– Nasz ci to patron. Witajcie, panie, w podróży.
Tu poczęli się sobie kłaniać, a następnie Zbyszko wymienił, kto jest, jakiego herbu, zawołania
i skąd na dwór mazowiecki podąża, długowłosy zaś rycerz oznajmił, iż zowie się Jędrek
z Kropiwnicy i gości księciu wiedzie: brata Gotfryda, brata Rotgiera oraz pana Fulka de Lorche
z Lotaryngii, który u Krzyżaków bawiąc chce księcia mazowieckiego, a zwłaszcza księżnę,
córkę sławnego „Kynstuta”, na własne oczy obaczyć.
Przez ten czas, gdy wymieniano ich nazwiska, rycerze zagraniczni siedząc prosto na koniach
pochylali raz po raz przybrane w żelazne hełmy głowy, sądząc bowiem ze świetnej
zbroi Zbyszkowej mniemali, że książę kogoś znacznego, może krewnego lub syna, na spotkanie
ich wysłał.
Jędrek zaś z Kropiwnicy mówił dalej:
– Komtur, jakobyście po naszemu rzekli: starosta z Jansborku, bawi w gościnie u księcia,
któremu rozpowiadał o tych trzech rycerzach, jako mają żywną ochotę przybyć, ale nie śmią,
a zwłaszcza ów rycerz z Lotaryngii, on bowiem z daleka będąc mniemał, że za krzyżacką
granicą zaraz mieszkają Saraceny, z którymi wojna nie ustaje. Książę, jako ludzki pan, wnet
mnie na granicę posłał, abym ich bezpiecznie wśród zamków przeprowadził.
– To bez waszej pomocy nie mogliby przejechać?
– Jest nasz naród okrutnie na Krzyżaków zawzięty, a to z przyczyny nie tyle ich napaści –
bo i my do nich zaglądamy, ile z przyczyny wielkiej ich zdradliwości, że to, jeśli cię Krzyżak
obłapi, a z przodu w gębę cię całuje, to z tyłu gotów cię w tym samym czasie nożem żgnąć,
któren obyczaj zgoła jest świński i nam Mazurom przeciwny... a! jużci!... Pod dach i Niemca
każdy przyjmie, i gościowi krzywdy nie uczyni, ale na drodze rad mu zastąpi. A są i tacy,
którzy nic innego nie czynią, przez pomstę alibo dla chwały, którą daj Bóg każdemu.
– Którenże jest między wami najsławniejszy?
– Jest jeden taki, że lepiej by Niemcu śmierć obaczyć niż jego; zowie się Jurand ze Spychowa.
Zadrgało w młodym rycerzu serce, gdy usłyszał to nazwisko – i wraz postanowił pociągnąć
Jędrka z Kropiwnicy za język.
– Wiem! – rzekł – słyszałem: to ów, którego córka Danuta dwórką księżny była, póki się
nie wydała.
I to rzekłszy począł pilnie patrzyć w oczy mazowieckiego rycerza tamując prawie dech w
piersiach, ów zaś odrzekł z wielkim zdziwieniem:
– A wam to kto powiadał? Dyć to młódka. Bywa po prawdzie, że i takie wychodzą za mąż,
ale Jurandówna nie wyszła. Sześć dni temu, jak wyjechałem z Ciechanowa i widziałem ją
przy księżnie. Jakoże jej w adwencie wychodzić?
138
Zbyszko słysząc to wytężył całą siłę woli, by nie pochwycić Mazura za szyję i nie zakrzyknąć
mu: „Bóg ci zapłać za nowinę!” – pohamował się jednak i rzekł:
– Bo słyszałem, że ją Jurand komuś oddał.
– Księżna chciała ją oddać, nie Jurand, jeno przeciw woli Jurandowej nie mogła. Chciała ją
oddać jednemu rycerzowi w Krakowie, który dziewce ślubował i którego ona miłuje.
– Miłuje ci go? – zakrzyknął Zbyszko.
Na to Jędrek spojrzał na niego bystro, uśmiechnął się i rzekł:
– Wiecie, jakoś strasznie się o tę dziewuchę przepytujecie.
– Przepytuję o znajomych, ku którym jadę.
Mało Zbyszkowi widać było twarzy spod hełmu, ledwie oczy, nos i trochę policzków, ale
za to nos i policzki tak były czerwone, że skory do drwin, a przechera, Mazur rzekł:
– Pewnikiem od mrozu tak wam gęba pokraśniała jako wielkanocne jaje!
A młodzian zmieszał się jeszcze bardziej i odpowiedział:
– Pewnikiem...
Ruszyli i jechali czas jakiś w milczeniu, tylko konie parskały wyrzucając z nozdrzy słupy
pary – i obcy rycerze poczęli między sobą szwargotać. Lecz po chwili Jędrek z Kropiwnicy
zapytał:
– Jakoże was zowią, bom niedobrze dosłyszał?
– Zbyszko z Bogdańca.
– Moiście wy! A toć tamtemu, co to Jurandównie ślubował, podobnie było.
– Zali myślicie, że się zaprę? – odpowiedział prędko i z dumą Zbyszko.
– Bo i nie ma czego. Miły Boże, to wyście ów Zbyszko, któremu dziewucha nałęczką głowę
nakryła! Po powrocie z Krakowa wszystkie dwórki o niczym innym nie gadały, jeno o
was, a niejednemu to aż śluzy, słuchajęcy, po jagodach ciekły. Toście wy! Hej! radość też
będzie na dworze... że to i księżna was nawidzi.
– Bóg jej błogosław i wam także za dobrą nowinę... Bo jak mi powiedzieli, że się wydała,
to ażem ścierpł.
– Co się miała wydać!... Łakoma to jest rzecz taka dziewka, bo za nią cały Spychów stoi,
ale choć siła jest gładkich chłopów na dworze, żaden ci jej w ślepia nie zaglądał, bo każden i
jej uczynek, i wasze ślubowanie szanował. Nie byłaby też dopuściła do tego księżna. Hej!
będzie radość. Po prawdzie przekomarzali się czasem dziewusze! Powie jej kto: „Nie wróci
twój rycerz” – to ona jeno piętami przytupuje: „Wróci! wróci!” – chociaż nieraz, gdy kto jej
rzekł, żeście inną wzięli, to i do płakania przychodziło.
Rozczuliły te słowa Zbyszka, ale zarazem chwycił go gniew na ludzkie gadanie, więc
rzekł:
– Kto o mnie takie rzeczy szczekał, to go pozwę!
A Jędrek z Kropiwnicy począł się śmiać:
– Baby na przekór gadały! Będziecie pozywać baby? Mieczem przeciw kądzieli nie poradzisz!
Zbyszko rad, że mu Bóg zesłał tak wesołego i życzliwego towarzysza, począł go wypytywać
o Danusię, potem o obyczaje mazowieckiego dworu, i znów o Danusię, potem o księcia
Janusza, o księżnę, i znów o Danusię – na koniec jednak wspomniawszy o swych ślubach
rozpowiedział Jędrkowi, co słyszał po drodze o wojnie – jako się ludzie do niej gotują, jako
jej z dnia na dzień czekają – a wreszcie zapytał, czyli i w księstwach mazowieckich tak samo
myślą.
Lecz dziedzic Kropiwnicy nie myślał, aby wojna była tak bliska. Gadają ludzie, że nie może
inaczej być, ale on słyszał oto, jak raz sam książę mówił do Mikołaja z Długolasu, że pochowali
rogi Krzyżacy i że byle król nastawał, to i z ziemi dobrzyńskiej, którą porwali, odstąpią,
bo się potęgi jego boją – albo przynajmniej będą sprawę przewłóczyć, póki się dobrze nie
przygotują.
139
– Zresztą – rzekł – książę niedawno do Malborga jeździł, gdzie pod niebytność mistrza
wielki marszałek go podejmował i gonitwy dla niego wyprawił, a teraz u księcia komtury
bawią – i ot, nowi goście jeszcze jadą...
Tu jednak zastanowił się przez chwilę i dodał:
– Powiadają ludzie, że te Krzyżaki nie bez przyczyny u nas i u księcia Ziemowita w Płocku
siedzą. Chcieliby oni pono, żeby w razie wojny nasi książęta nie wspomagali króla polskiego,
jeno ich, a jeśli się nie dadzą do tego pociągnąć, to żeby choć na boku spokojnie ostali
– ale tego nie będzie...
– Bóg da, że nie będzie. Jakżebyście to w domu usiedzieli? Wasi książęta przecie Królestwu
Polskiemu powinni. Nie usiedzicie, myślę.
– Nie usiedzimy – odrzekł Jędrek z Kropiwnicy.
Zbyszko spojrzał znów na obcych rycerzy i na ich pawie pióra:
– To i ci po to jadą?
– Bracia zakonni, może i po to. Kto ich wie?
– A ów trzeci?
– Trzeci jedzie, bo ciekawy.
– Znaczny jakiś musi być.
– Ba! wozów idzie za nim okutych trzy z godnym sprzętem, a ludzi pocztowych jest dziewięciu.
Bogdajby się z takim zewrzeć! Aże ślina do gęby idzie.
– Ale nie możecie?
– Jakże! Toć mi książę kazał ich strzec. Włos im z głowy nie spadnie do Ciechanowa.
– A nużbym ich pozwał? Nużby się chcieli ze mną potykać?
– Tedy musielibyście się wpierw ze mną potykać, bo pókim żyw, nie będzie z tego nic.
Zbyszko usłyszawszy to spojrzał przyjaźnie na młodego szlachcica i rzekł:
– Rozumiecie, co rycerska cześć. Z wami nie będę się potykał, bom wam przyjacielem, ale
w Ciechanowie, da Bóg, przyczynę przeciw Niemcom znajdę.
– W Ciechanowie róbcie sobie, co wam się podoba. Nie obejdzie się też tam bez jakowychś
gonitw, to może pójść i na ostre, byle książę i komturowie dali pozwoleństwo.
– Mam ci ja taką deskę, na której stoi pozwanie dla każdego, kto by nie przyznał, że panna
Danuta Jurandówna najcnotliwsza i najgładsza dziewka na świecie. Ale wiecie... wszędy ludzie
jeno ramionami ruszali i śmiali się.
– Bo też to jest obcy obyczaj, a prawdę rzekłszy, głupi, którego u nas ludzie nie znają,
chyba gdzieś na pograniczach. To i ten tu Lotaryńczyk zaczepiał po drodze szlachtę każąc
jakąś swoją panią nad inne wysławiać. Ale go nikt nie rozumiał, a jam do bitki nie dopuszczał.
– Jak to? kazał swoją panią wysławiać? Bójcie się Boga! Chyba że wstydu w oczach nie
ma.
Tu spojrzał na zagranicznego rycerza, jakby się chcąc przekonać, jak też wygląda człowiek,
który wstydu w oczach nie ma, ale w duszy musiał jednak przyznać, iż Fulko de Lorche
nie wyglądał wcale na zwykłego zawalidrogę. Owszem, spod uchylonej przyłbicy patrzyły
oczy łagodne i wychylała się twarz młoda, a pełna jakiegoś smutku.
– Sanderus! – zawołał nagle Zbyszko.
– Do usług – odpowiedział zbliżając się Niemiec.
– Zapytaj się tego rycerza, jaka jest najcnotliwsza i najcudniejsza dziewka na świecie.
– Jaka jest najcudniejsza i najcnotliwsza dziewka na świecie? – zapytał Sanderus.
– Ulryka de Elner! – odpowiedział Fulko de Lorche.
I podniósłszy oczy w górę począł raz po razu wzdychać, Zbyszkowi zaś, gdy usłyszał takie
bluźnierstwo, oburzenie zaparło dech w piersi, a gniew chwycił go tak wielki, że zdarł na
miejscu ogiera; zanim jednak zdołał przemówić, Jędrek z Kropiwnicy przedzielił go koniem
od cudzoziemca i rzekł:
140
– Nie będziecie się tu wadzić.
Lecz Zbyszko zwrócił się znów do przekupnia relikwij.
– Powiedz mu ode mnie, że sowę miłuje.
– Pan mój mówi, szlachetny rycerzu, że miłujecie sowę! – powtórzył jak echo Sanderus.
Na to pan de Lorche puścił cugle i prawą ręką począł odpinać, a następnie ściągać żelazną
rękawicę, po czym rzucił ją w śnieg przed Zbyszkiem, ów zaś skinął na swego Czecha, aby ją
podjął ostrzem kopii.
Wtem Jędrek z Kropiwnicy zwrócił się do Zbyszka z twarzą już groźną i rzekł:
– Nie spotkacie się, powiadam, póki się moje stróżowanie nie skończy. Nie pozwolę, ni
jemu, ni wam.
– Przecie ja go nie pozwałem, jeno on mnie.
– Ale za sowę. Dość mi tego, a który by się przeciwił... Ejże!... wiem i ja, jako pas okręcić.
– Nie chcę się z wami bić.
– A musielibyście ze mną, bo ja tamtego poprzysiągł bronić.
– To jakże będzie? – spytał uparty Zbyszko.
– Ciechanów niedaleko.
– Ale co Niemiec pomyśli?
– Niech mu wasz człowiek powie, że tu spotkania być nie może i że pierwej musi być
książęce pozwoleństwo dla was, a komturowe dla niego.
– Ba! a jeżeli pozwoleństwa nie dadzą?
– To się przecie znajdziecie. Dość gadania.
Zbyszko widząc, że nie ma rady, i rozumiejąc, że Jędrek z Kropiwnicy nie może istotnie na
bitkę pozwolić, zawołał znów Sanderusa, aby wytłumaczył lotaryńskiemu rycerzowi, że bić
się będą, dopiero jak staną na miejscu. De Lorche wysłuchawszy słów Niemca skinął głową
na znak, że rozumie, a następnie wyciągnąwszy ku Zbyszkowi rękę potrzymał przez chwilę
jego dłoń i ścisnął ją mocno po trzykroć, co wedle zwyczajów rycerskich oznaczało, że bić
się ze sobą gdziekolwiek i kiedykolwiek muszą. Po czym w pozornej zgodzie ruszyli ku ciechanowskiemu
zamkowi, którego tępe wieże widać już było na tle zarumienionego nieba.
Wjechali jeszcze za widna, lecz nim opowiedzieli się przy bramach zamkowych i nim
spuszczono most, nastała głęboka noc. Przyjął ich i ugościł znajomy Zbyszkowy, Mikołaj z
Długolasu, któren przywodził załodze złożonej z garści rycerstwa i trzystu niechybnych łuczników
puszczańskich. Zaraz na wstępie dowiedział się ku wielkiemu swemu strapieniu
Zbyszko, że dworu nie było. Książę chcąc uczcić komturów ze Szczytna i z Jansborka wyprawił
wielkie łowy w puszczy, na które udała się dla przydania okazałości widowisku i
księżna wraz z dworskimi pannami. Ze znajomych niewiast znalazł Zbyszko tylko Ofkę,
wdowę po Krzychu z Jarząbkowa, która była klucznicą w zamku. Ta rada mu była bardzo,
albowiem od czasu powrotu z Krakowa opowiadała każdemu, kto chciał i nie chciał, o jego
miłości do Danusi i przygodzie z Lichtensteinem. Jednały jej te opowiadania wielki mir
wśród młodszych dworzan i panien – była więc wdzięczna Zbyszkowi – i teraz starała się
pocieszyć młodzianka w smutku, jakim przejęła go nieobecność Danusi.
– Nie poznasz jej – mówiła. – Dziewczynie roki idą, i w szatkach już jej szwy poczynają
pod szyją trzaskać, bo wszystko w niej pęcznieje. Nie skrzat to już taki, jaki był, i inaczej cię
miłuje niż dawniej. Teraz niech jej kto jeno krzyknie do ucha: „Zbyszko” – to jakby ją kto
szydłem żgnął. Taka już nas wszystkich niewiast dola, przeciw czemu nie ma rady, gdyż to z
rozkazania boskiego... A stryjko twój, powiadasz, zdrowi? Czemu zaś nie przyjechali?... Jużci,
że taka dola... Cni się, cni samej niewieście na świecie... Łaska boska, że dziewczyna nóg
nie połamała, bo co dzień na wieżę wyłazi, a na drogę spogląda... Każda z nas potrzebuje
przyjacielstwa...
– Popasę jeno konie i pojadą ku niej – choćby i noc pojadę – odpowiedział Zbyszko.
– Uczyń to, jeno przewodnika z zamku weź, bo w puszczy zabłądzisz.
141
Jakoż na wieczerzy, którą Mikołaj z Długolasu dla gości wyprawił, oświadczył Zbyszko,
że zaraz za księciem pojedzie i o przewodnika prosi. Zdrożeni bracia zakonni poprzysuwali
się po uczcie do olbrzymich kominów, na których płonęły całe pnie sosnowe, i postanowili
jechać dopiero nazajutrz, po wypoczynku. Lecz de Lorche wypytawszy się, o co chodzi,
oznajmił chęć jechania razem ze Zbyszkiem, mówiąc, że inaczej mogliby się spóźnić na łowy,
które chciał widzieć koniecznie.
Po czym zbliżył się do Zbyszka i wyciągnąwszy doń rękę znów trzykrotnie ścisnął jego
palce.
142
Rozdział
dwudziesty
Lecz nie miało i tym razem przyjść między nimi do bitki, gdyż Mikołaj z Długolasu dowiedziawszy
się od Jędrka z Kropiwnicy, o co im chodzi, wziął od obydwóch słowo, że się
bez wiedzy księcia i komturów potykać nie będą, w razie zaś oporu groził zamknięciem bram.
Zbyszkowi chciało się jak najprędzej zobaczyć Danusię, więc nie śmiał się sprzeciwiać, de
Lorche zaś, który bił się chętnie, gdy było trzeba, ale nie był człowiekiem krwiożerczym, poprzysiągł
bez trudności na swą rycerską cześć, iż będzie czekał na pozwolenie księcia, tym
bardziej że postępując przeciwnie obawiałby się mu ubliżyć. Chodziło też Lotaryńczykowi,
który nasłuchawszy się pieśni o turniejach lubił świetne zgromadzenia i okazałe uroczystości,
aby potykać się właśnie wobec dworu, dostojników i dam – gdyż sądził, że w ten sposób
zwycięstwo jego nabierze większego rozgłosu i tym łatwiej złote ostrogi mu wyjedna. Przy
tym zaciekawiał go kraj i ludzie, więc po myśli była mu zwłoka – zwłaszcza że Mikołaj z
Długolasu, któren lata całe u Niemców w niewoli przesiedział i z cudzoziemcami mógł łatwo
się rozmówić, dziwy opowiadał o łowach książęcych na różne bestie nie znane już w krajach
zachodnich. O północy więc ruszyli razem ze Zbyszkiem ku Przasnyszowi mając ze sobą swe
zbrojne poczty i ludzi z kagankami dla ochrony od wilków, które zbierając się zimą w nieprzeliczone
gromady mogły okazać się groźne nawet dla kilkunastu jeźdźców, choćby najlepiej
uzbrojonych. Z tej strony Ciechanowa nie brakło już także lasów, które niedaleko za
Przasnyszem przechodziły w olbrzymią puszczę kurpieską, łączącą się na wschód z nieprzebytymi
borami Podlasia i dalszej Litwy. Przed niedawnymi czasy tymi to borami spływała
zwykle na Mazowsze, omijając jednak groźnych miejscowych osadników, dzicz litewska,
która w r. 1337 doszła aż pod Ciechanów i zburzyła miasto. De Lorche z największą ciekawością
słuchał opowiadań o tym starego przewodnika, Maćka z Turobojów, albowiem pałał w
duszy chęcią zmierzenia się z Litwinami, których – jak i inni rycerze zachodni – za Saracenów
uważał. Przybył on przecie w te strony na wyprawę krzyżową pragnąc uzyskać sławę i
zbawienie duszy, a jadąc mniemał, że wojna nawet i z Mazurami, jako z pogańskim przez pół
narodem, także zupełny odpust zapewnia. Oczom też prawie nie wierzył, gdy wjechawszy w
Mazowsze ujrzał kościoły po miastach, krzyże na wieżach, duchownych, rycerzy ze świętymi
znamionami na zbrojach i naród bujny wprawdzie, zapalczywy, do zwady i bitki pochopny,
ale chrześcijański i wcale od Niemców, wśród których młody rycerz przejeżdżał, nie drapieżniejszy.
Więc gdy mu prawiono, że od wieków ten naród Chrystusa wyznaje, sam nie wiedział,
co o Krzyżakach myśleć, a gdy się dowiedział, że i Litwę już nieboszczka królowa krakowska
ochrzciła, zdumienie jego, a zarazem i troska nie miały granic.
Więc począł rozpytywać Maćka z Turobojów, czy w owych lasach, ku którym jadą, nie ma
przynajmniej smoków, którym ludzie muszą ofiarowywać dziewice i z którymi można by
walczyć. Lecz odpowiedź Maćka i pod tym względem sprawiła mu zawód zupełny.
– W borach jest rozmaity godny zwierz, jako wilcy, tury, żubry i niedźwiedzie, z którymi
dość jest roboty – odrzekł Mazur. – Może też po bagnach są i duchy nieczyste, ale o smokach
nie słyszałem, a choćby i były, pewnie byśmy im dziewek nie dawali, ale kupą byśmy na nie
poszli. Ba, gdyby były, już by dawno osadnicy puszczańscy pasy z ich skóry nosili!
143
– Co to za naród i czyby nie można z nim walczyć? – spytał de Lorche.
– Walczyć z nim można, ale niezdrowo – odrzekł Maćko – a wreszcie rycerzowi nie przystoi,
gdyż to jest naród chłopski.
– Szwajcarowie także są chłopami. Zali ci Chrystusa wyznają?
– Nie masz innych na Mazowszu, a ci są ludzie nasi i książęcy. Widzieliście przecie łuczników
na zamku. Sami to Kurpie, albowiem nie masz nad nich łuczników na świecie.
– Anglicy i Szkoci, których na dworze burgundzkim widziałem...
– Widziałem ich i w Malborgu – przerwał Mazur. – Tęgie pachołki, ale nie daj im Bóg
kiedy przeciw tym stawać! U nich dzieciak w siedmiu leciech póty jeść nie dostanie, póki
jadła strzałą z wierzchołka sosny nie zrzuci.
– O czym gadacie? – zapytał nagle Zbyszko, o którego uszy odbił się kilkakrotnie wyraz:
Kurpie.
– O łucznikach kurpieskich i angielskich. Prawi ten rycerz, iże angielscy, a zasię szkoccy,
nad wszystkimi celują.
– Widziałem ich i ja pod Wilnem. O wa! słyszałem ich groty koło uszu. Byli też tam i rycerze
ze wszystkich krajów, którzy zapowiadali, że nas bez soli zjedzą, ale popróbowawszy
raz i drugi, stracili do jadła ochotę.
Maćko rozśmiał się i powtórzył słowa Zbyszkowe panu de Lorche.
– Mówili o tym na różnych dworach – odrzekł Lotaryńczyk – chwalono tam zawziętość
waszych rycerzy, ale przyganiano im, iż pogan przeciw Krzyżowi bronią.
– Broniliśmy naród, który chciał się ochrzcić, przeciw napaściom i niesprawiedliwości.
Niemcy to chcą ich w pogaństwie utrzymać, aby powód do wojny mieli.
– Bóg to osądzi – rzekł de Lorche.
– Może i niezadługo już – odpowiedział Maćko z Turobojów.
Lecz Lotaryńczyk zasłyszawszy, iż Zbyszko był pod Wilnem, począł się go o nie wypytywać,
albowiem wieść o walkach i pojedynkach rycerskich tam stoczonych rozeszła się już
szeroko po świecie. Szczególniej ów pojedynek, na który wyzwało się czterech rycerzy polskich
i czterech francuskich, podniecił wyobraźnię wojowników zachodnich. Więc de Lorche
począł spoglądać z większym szacunkiem na Zbyszka, jako na człowieka, który w tak sławnych
bojach brał udział – i radował się w sercu, iże nie z byle kim przyjdzie mu się potykać.
Jechali więc dalej w pozornej zgodzie świadcząc sobie grzeczności na postojach i częstując
się wzajem winem, którego de Lorche miał znaczne zapasy na wozach. Lech gdy z rozmowy
między nim a Maćkiem z Turobojów okazało się, że Ulryka de Elner naprawę nie jest panną,
ale czterdziestoletnią zamężną niewiastą, mającą sześcioro dzieci, wzburzyła się tym bardziej
dusza w Zbyszku, że ów dziwny cudzoziemiec śmie „babę” nie tylko z Danuśką porównywać,
ale i pierwszeństwa dla niej wymagać. Pomyślał jednakowoż, że może to być człowiek niespełna
zmysłów, któremu ciemna izba i batogi więcej by się przydały od podróży po świecie
– i myśl ta powstrzymała w nim wybuch natychmiastowego gniewu.
– Czy nie myślicie – rzekł do Maćka – że zły duch rozum mu pomieszał? Może też siedzi
mu diabeł w głowie jako czerw w orzechu i gotów po nocy na którego z nas przeskoczyć.
Trzeba się nam mieć na baczności...
Usłyszawszy to Maćko z Turobojów zaprzeczył wprawdzie, ale począł jednak spoglądać z
pewnym niepokojem na Lotaryńczyka i w końcu rzekł:
– Czasem bywa, że ich w opętanym siedzi sto, i więcej, a ciasno-li im, to radzi pomieszkania
w innych ludziach szukają. Najgorszy też taki diabeł, którego baba naśle.
Po czym zwrócił się nagle do rycerza:
– Pochwalony Jezus Chrystus!
– I ja go chwalę – odpowiedział z pewnym zdziwieniem de Lorche.
Maćko z Turobojów uspokoił się zupełnie.
144
– No, widzicie – rzekł – żeby w nim złe siedziało, zaraz by się zapienił alboby go o ziem
rzuciło, bom go nagle zagabnął. Możem jechać.
Jakoż ruszyli dalej spokojnie. Z Ciechanowa do Przasnysza nie było zbyt daleko i latem
goniec na dobrym koniu mógł we dwie godziny przebiec drogę dzielącą dwa miasta. Ale oni
jechali daleko wolniej z powodu nocy, postojów i zasp śnieżnych leżących w lasach, a ponieważ
wyjechali znacznie po północy, więc do myśliwskiego dworu książęcego, który leżał za
Przasnyszem, na brzegu borów, przybyli dopiero w brzasku. Dwór stał prawie oparty o puszczę,
duży, niski, drewniany, mający jednakże szyby w oknach ze szklanych gomółek. Przed
dworem widać było żurawie studzienne i dwie szopy dla koni, naokół zaś dworu roiło się od
szałasów, skleconych naprędce z sosnowych gałęzi, i od namiotów ze skór. Przy szarzejącym
dopiero dniu błyszczały jasno przed namiotami ogniska, a wokół nich stali osacznicy w kożuchach
wełną do góry, w tołubach lisich, wilczych i niedźwiedzich. Panu de Lorche wydało
się, że widzi dzikie bestie na dwóch łapach przed ogniem, albowiem większość tych ludzi
przybrana była w czapki uczynione ze łbów zwierzęcych. Niektórzy stali wsparci na oszczepach,
inni na kuszach, niektórzy zajęci byli zwijaniem ogromnych sieci i powrozów – inni
obracali nad węglami potężne ćwierci żubrze i łosie, przeznaczone widocznie na ranny posiłek.
Blask płomienia padał na śnieg oświecając zarazem te dzikie postacie poprzesłaniane
nieco dymem ognisk, mgłą oddechów i parą podnoszącą się z pieczonych mięsiw. Za nimi
widać było zaróżowione pnie olbrzymich sosen i nowe gromady ludzi, których mnogość dziwiła
nieprzywykłego do widoku takich łowieckich zebrać Lotaryńczyka.
– Wasi książęta – rzekł – na łowy jakoby na wojenne wyprawy chodzą.
– Jakbyście wiedzieli – odrzekł Maćko z Turobojów – że nie brak im ni myśliwskiego
sprzętu, ni też ludzi. To są osacznicy książęcy, ale są też i inni, którzy dla targu z puszczańskich
komyszy tu przychodzą.
– Co będziem czynili? – przerwał Zbyszko – we dworze śpią jeszcze.
– Ano, zaczekamy, aż się pobudzą – odparł Maćko. – Przecie nie będziem do drzwi kołatać
i księcia, pana naszego, budzić.
To rzekłszy zaprowadził ich do ogniska, przy którym osacznicy ponarzucali im skór żubrzych
i niedźwiedzich, a następnie poczęli ich skwapliwie częstować dymiącym mięsem –
słysząc zaś obcą mowę jęli się skupiać, ażeby na Niemca popatrzeć. Wnet rozniosło się przez
ludzi Zbyszkowych, że to jest rycerz „aż zza morza” – i wówczas stało się naokół tak ciasno,
że pan na Turobojach musiał użyć powagi, aby cudzoziemca od zbytniej ciekawości uchronić.
De Lorche zauważył też w tłumie niewiasty, poprzybierane przeważnie również w skóry, ale
rumiane jak jabłka i nadzwyczaj urodziwe, więc począł pytać, czy one także w łowach biorą
udział.
Maćko Turobojski wyjaśnił mu, że do łowów one nie należą, ale że przybywają wraz z
osacznikami przez babską ciekawość albo jakby na jarmark, dla kupna miejskich towarów i
sprzedaży leśnych bogactw. Jakoż tak było w istocie; ów dworzec książęcy był jakby ogniskiem,
naokół którego, nawet w czasie nieobecności księcia, kupiły się dwa żywioły: miejski i
leśny. Osacznicy nie lubili wychodzić z puszczy, gdyż nieswojo im było bez szumu drzew
nad głowami, więc Przasnyszanie zwozili na ową leśną krawędź słynne swe piwa, mąkę mieloną
w miejskich wiatrakach lub na wodnych młynach na Węgierce, sól rzadką w puszczy i
poszukiwaną chciwie, żelaziwo, rzemienie i tym podobny owoc ludzkiej przemyślności, a
brali w zamian skóry, kosztowne futra, suszone grzyby, orzechy, zioła w chorobach przydatne
lub bryłki bursztynu, o które między Kurpiami nie było zbyt trudno. Z tego powodu około
książęcego dworca wrzał jakby ustawiczny targ, który potęgował się jeszcze w czasie książęcych
łowów, gdy i obowiązek, i ciekawość wywabiały mieszkańców z głębin leśnych.
De Lorche słuchał opowiadań Maćkowych przypatrując się z zajęciem postaciom osaczników,
którzy żyjąc w zdrowym, żywicznym powietrzu i karmiąc się, jak zresztą większość
chłopów ówczesnych, przeważnie mięsem – zdumiewali nieraz zagranicznych wędrowców
145
wzrostem i siłą, Zbyszko zaś siedząc przy ogniu spoglądał ustawicznie na drzwi i okna dworca,
zaledwie mogąc wytrwać na miejscu. Świeciło się tylko jedno okno, widocznie od kuchni,
gdyż dym wychodził przez szpary między nie dość szczelnie dopasowanymi szybami. Inne
były ciemne, połyskujące tylko od blasków dnia, który bielał z każdą chwilą i posrebrzał coraz
mocniej ośnieżoną puszczę za dworem. W małych drzwiach wybitych w bocznej ścianie
domostwa ukazywała się czasem służba w barwie książęcej – i z wiadrami lub cerami na powerkach
biegła po wodę do studzien. Ludzie ci, zapytywani, czy wszyscy śpią jeszcze, odpowiadali,
że dwór strudzon wczorajszymi łowami spoczywa dotąd, ale że już warzy się strawa
na ranny posiłek przed wyruszeniem.
Jakoż przez okno kuchenne począł wydobywać się zapach tłuszczów i szafranu, który rozszedł
się daleko między ogniskami. Skrzypnęły wreszcie i otwarły się drzwi główne odkrywające
wnętrze suto oświeconej sieni – i na ganek wyszedł człowiek, w którym Zbyszko na
pierwszy rzut oka poznał jednego z rybałtów, których w swoim czasie widział między służbą
księżny w Krakowie. Na ów widok, nie czekając na Maćka z Turobojów ni na de Lorche,
skoczył Zbyszko z takim pędem ku dworowi, że aż zdziwiony Lotaryńczyk zapytał:
– Co się stało temu młodemu rycerzowi?
– Nic się nie stało – odrzekł Maćko z Turobojów – jeno miłuje jedną dwórkę księżny i rad
by ją jako najprędzej uwidzieć.
– Ach! – odpowiedział de Lorche przykładając obie dłonie do serca.
I podniósłszy oczy w górę począł wzdychać raz po raz tak żałośnie, że aż Maćko wzruszył
ramionami i w duchu rzekł:
„Zaliby do swojej starki tak wzdychał? Nużby szczerze był niespełna rozumu?”
Ale tymczasem wprowadził go do dworca i obaj znaleźli się w obszernej sieni, przybranej
rogami turów, żubrów, łosi i jeleni, i oświeconej przez płonące na potężnym kominie suche
kłody. W środku stał nakryty kilimkiem stół z przygotowanymi misami do jadła, w sieni było
zaledwie kilku dworzan, z którymi rozmawiał Zbyszko. Maćko z Turobojów zapoznał ich z
panem de Lorche, ale że nie umieli po niemiecku, musiał sam dalej dotrzymywać mu towarzystwa.
Jednakże dworzan przybywało co chwila, chłopów po większej części na schwał,
surowych jeszcze, ale rosłych, pleczystych, płowowłosych. poprzybieranych już jak do puszczy.
Ci, którzy znali Zbyszka i wiedzieli o jego przygodach krakowskich, witali się z nim jak
ze starym przyjacielem – i znać było, że ma mir między nimi. Inni patrzyli na niego z takim
podziwem, z jakim zwykle patrzy się na człowieka, nad którego karkiem wisiał topór katowski.
Naokół słychać było głosy: „Jużci! Jest księżna, jest Jurandówna, zaraz ją tu ujrzysz, nieboże,
i na łowy z nami pojedziesz.” A wtem weszli dwaj goście krzyżaccy, brat Hugo de Danveld,
starosta z Ortelsburga, czyli ze Szczytna, którego krewny był w swoim czasie marszałkiem,
i Zygfryd de Löwe, także z zasłużonej w Zakonie rodziny – wójt z Jansborku. Pierwszy
dość młody jeszcze, ale otyły, z twarzą chytrego piwożłopa i grubymi, wilgotnymi wargami,
drugi wysoki o rysach surowych, ale szlachetnych. Zbyszkowi wydało się, że Danvelda widział
niegdyś przy księciu Witoldzie i że go Henryk, biskup płocki, zwalił w gonitwach z konia,
lecz wspomnienie owe pomieszało mu wejście księcia Janusza, ku któremu zwrócili się z
pokłonami i Krzyżacy, i dworzanie. Zbliżył się ku niemu de Lorche i komturowie, i Zbyszko,
on zaś witał uprzejmie, ale z powagą na swej bezwąsej, wieśniaczej twarzy, okolonej włosami
obciętymi równo nad czołem, a spadającymi aż na ramiona po obu bokach. Wnet zagrzmiały
za oknami trąby na znak, że książę zasiada do stołu: zagrzmiały raz, drugi, trzeci, aż za trzecim
razem otworzyły się duże drzwi po prawej stronie izby i ukazała się w nich księżna Anna
mając przy sobie cudną przetowłosą dzieweczkę z lutnią zawieszoną na ramieniu.
Ujrzawszy je Zbyszko wysunął się naprzód i złożywszy przy ustach ręce klęknął na oba
kolana w postawie pełnej czci i uwielbienia.
Na ten widok szmer uczynił się w sali, gdyż zdziwił Mazurów postępek Zbyszka, a nawet
niektórych i zgorszył. „A wiera – mówili starsi – pewnikiem nauczył się tego obyczaju od
146
zamorskich jakowychś rycerzy, a może zgoła od pogan, gdyż nie masz go nawet między
Niemcami.” Młodzi wszelako myśleli: „Nie dziwota, toć dziewce szyję powinien.” A księżna
i Jurandówna nie poznały zrazu Zbyszka, gdyż klęknął plecami do ognia i twarz miał w cieniu.
Księżna myślała w pierwszej chwili, iż to któryś z dworzan zawiniwszy coś względem
księcia prosi jej o wstawiennictwo, lecz Danusia, która wzrok miała bystrzejszy, postąpiła
krok naprzód – i pochyliwszy swą jasną głowę krzyknęła nagle cienkim, przeraźliwym głosem:
– Zbyszko!
Po czym nie myśląc o tym, że patrzy na nią cały dwór i zagraniczni goście, skoczyła jak
sarna ku młodemu rycerzowi i objąwszy go ramionami poczęła całować jego oczy, usta, policzki,
tuląc się do niego i piszcząc przy tym z wielkiej radości póty, póki nie zagrzmieli jednym
wielkim śmiechem Mazurowie i póki księżna nie pociągnęła ją za kołnierz ku sobie.
Wówczas spojrzała po ludziach i stropiwszy się okrutnie z równą szybkością schowała się
za księżnę ukrywszy się w fałdach jej spódnicy, tak że jej ledwie wierzch głowy było widać.
Zbyszko objął nogi pani, ta zaś podniosła go i poczęła witać, a zarazem wypytywać się o
Maćka: czy zmarł, czy też żyw, a jeśli żyw, czy nie przyjechał także na Mazowsze? Zbyszko
odpowiadał niezbyt przytomnie na te pytania, albowiem przechylając się na obie strony starał
się dojrzeć za księżną Danuśkę, która to wychylała się przez ten czas ze spódnicy pani, to
znów dawała nurka w jej fałdy. Mazurowie w boki się brali na owo widowisko, śmiał się i
sam książę, aż wreszcie, gdy wniesiono gorące misy, zwróciła się rozradowana pani do
Zbyszka i rzekła:
– Służże nam, miły służko, a bogdaj nie tylko przy jedle, ale i na zawsze.
Potem zaś do Danusi:
– A ty, mucho utrapiona, wyleźże raz zza spódnicy, bo mi ją do reszty oberwiesz.
Więc Danusia wyszła zza spódnicy, spłoniona, pomieszana, podnosząca co chwila na
Zbyszka oczy lękliwe, zawstydzone, a ciekawe – i tak cudna, że aż rozpłynęło się serce nie
tylko w Zbyszku, ale i w innym mężach: starosta krzyżacki ze Szczytna począł przykładać raz
po razu dłoń do swych grubych, wilgotnych wag, de Lorche zaś zdumiał się; podniósł obie
ręce w górę i zapytał:
– Na świętego Jakuba z Kompostelli, kto jest ta dziewica?
Na to starosta ze Szczytna, który przy otyłości był niski, podniósł się na palce i rzekł do
ucha Lotaryńczyka:
– Córka diabła.
De Lorche popatrzył na niego mrugając oczyma, następnie zmarszczył brwi i zaczął mówić
przez nos:
– Nie praw to rycerz, który przeciw piękności szczeka.
– Noszę złote ostrogi – i jestem zakonnikiem – odparł z wyniosłością Hugo de Danveld.
Tak wielka była cześć dla pasowanych rycerzy, iż Lotaryńczyk spuścił głowę, lecz po
chwili odrzekł:
– A jam krewny książąt Brabantu.
– Pax! Pax! – odpowiedział Krzyżak. – Cześć potężnym książętom i przyjaciołom Zakonu,
z którego rąk wkrótce, panie, złote ostrogi otrzymacie. Nie odmawiam ja urody tej dziewce,
ale posłuchajcie, kto jest jej ojciec.
Lecz nie zdążył nic opowiedzieć, albowiem w tej chwili książę Janusz zasiadł do śniadania,
a dowiedziawszy się poprzednio od wójta z Jansborku o wielkich pokrewieństwach pana
de Lorche dał mu znak, aby siadł koło niego. Naprzeciw zajęła miejsce księżna z Danusią.
Zbyszko zaś stanął, jak ongiś w Krakowie, za ich krzesłami do usługi. Danusia trzymała głowę,
jak mogła najniżej, nad miską, bo wstyd jej było ludzi, ale trochę na bok, by Zbyszko
mógł widzieć jej twarz. On zaś patrzał chciwie i z zachwyceniem na jej jasną, drobną głowę,
na różowy policzek, na ramiona przybrane w obcisłą odzież, które przestawały już być dzie147
cinne, i czuł, że wzbiera w nim jakby rzeka nowej miłości, która zalewa mu całe piersi. Czuł
także na oczach, na ustach i na twarzy świeże jej pocałunki. Niegdyś dawała mu je ona tak jak
siostra bratu i on przyjmował je jak od miłego dziecka. Teraz, na świeże ich wspomnienie,
działo się z nim to, co czasem działo się przy Jagience: brały go ciągoty i ogarniała go
omdlałość, pod którą taił się żar jak w przysypanym popiołem ognisku. Danusia wydawała
mu się dorosłą zupełnie panną – bo też i rzeczywiście wyrosła, rozkwitła. A przy tym tyle i
tak ciągle mówiono przy niej o miłości, że równie jak pączek kwiatowy przygrzany słońcem
kraśnieje i otwiera się coraz bardziej, tak i jej otworzyły się oczy na miłość – i skutkiem tego
było w niej teraz coś, czego nie było poprzednio – jakaś uroda, już nie tylko dziecinna, i jakaś
ponęta, mocna, upajająca, bijąca od niej tak, tak bije ciepło od płomienia albo zapach od róży.
Zbyszko to czuł, ale nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż się zapamiętał. Zapomniał nawet
o tym, że trzeba przy stole służyć. Nie widział, że dworzanie patrzą na niego, trącają się
łokciami, że pokazują sobie ich oboje z Danusią i śmieją się. Nie zauważył również ani jakby
skamieniałej ze zdumienia twarzy pana de Lorche, ani wypukłych oczu krzyżackiego starosty
ze Szczytna, które ustawicznie utkwione były w Danusię, i odbijając zarazem płomień komina
wydawały się tak czerwone i błyszczące jak wilcze. Ocknął się dopiero, gdy trąby ozwały
się ponownie dając znak, że czas do puszczy – i gdy księżna Anna Danuta zwróciwszy się ku
niemu rzekła:
– Przy nas pojedziesz, abyś zaś miał uciechę i dziewce o kochaniu mógł prawić, czego i ja
rada posłucham.
To powiedziawszy wyszła z Danusią, aby się na koń przybrać. Zbyszko zaś skoczył na podwórzec,
na którym trzymano już pokryte sędzielizną i parskające konie dla księstwa, gości i
dworzan. Na dziedzińcu nie było tak rojno jak przedtem, gdyż osacznicy wyszli już pierwej z
sieciami i potonęli w puszczy. Ogniska przygasały, dzień uczynił się jasny, mroźny, śnieg
skrzypiał, a z drzew poruszanych lekkim powiewem sypała się sadź sucha, iskrząca. Wkrótce
wyszedł i siadł na koń książę mając za sobą pachołka z kuszą i z oszczepem tak długim i
ciężkim, że mało kto mógł nim władać; książę jednak władał nim z łatwości, albowiem, jak i
inni Piastowie mazowieccy, posiadał siłę nadzwyczajną. Bywały nawet i takie niewiasty w
tym rodzie, które wychodząc za obcych książąt zwijały w palcach przy weselnych ucztach
szerokie tasaki żelazne.1 Blisko księcia trzymało się też dwóch mężów gotowych w nagłym
razie do pomocy, a wybranych ze wszystkich dziedziców ziemi warszawskiej i ciechanowskiej,
strasznych na samo wejrzenie, o barach jak pnie leśne – na których patrzał z podziwem
przybyły z daleka pan de Lorche.
Tymczasem wyszła i księżna z Danusią, obie przybrane w kaptury ze skór białych łasic.
Nieodrodna córka Kiejstuta lepiej umiała „szyć” z łuku niż igłą, niesiono więc i za nią ozdobną,
nieco tylko lżejszą od innych kuszę. Zbyszko przyklęknąwszy na śniegu wyciągnął dłoń,
na której pani wsparła siadając na koń – nogę, po czym uniósł w górę Danusię, tak samo jak
w Bogdańcu unosił Jagienkę – i ruszyli. Orszak wyciągnął się w długiego węża: skręcił na
prawo od dworu mieniąc się i migocąc na brzegu puszczy jak barwna krajka na brzegu ciemnego
sukna, a następnie począł się w nią z wolna zanurzać.
Byli już dość głęboko w boru, gdy księżna zwróciwszy się do Zbyszka rzekła:
– Przeczże nie gadasz? Nuże, mów do niej.
Zbyszko, lubo tak zachęcony, milczał jeszcze przez chwilę, albowiem opanowała go jakaś
nieśmiałość – i dopiero po upływie jednej lub dwóch zdrowasiek ozwał się:
– Danuśka!
– Co, Zbyszku?
– Miłuję cię tak...
Tu zaciął się, szukając słów, o które było mu trudno, bo chociaż klękał jak zagraniczny rycerz
przed dziewczyną, choć wszelkimi sposobami cześć jej okazywał i starał się unikać
1 Cymbarka, która wyszła za Ernesta Żelaznego, Habsburga.
148
gminnych wyrażeń, jednakże próżno się silił na dworność, gdyż mając duszę polną, tylko po
prostu umiał mówić.
Więc i teraz po chwili rzekł:
– Miłuję cię tak, aże mi dech zapiera!
Ona zaś poniosła na niego spod łasiczego kapturka modre oczęta i twarz wyszczypaną na
różowo przez zimne leśne powietrze:
– I ja, Zbyszku! – odrzekła jakby z pośpiechem.
Po czym zaraz nakryła oczy rzęsami, bo już wiedziała, co to jest miłość.
– Hej, krocie ty moje!, hej, dziewczyno ty moja! – zawołał Zbyszko. – Hej!...
I znowu umilkł ze szczęścia i ze wzruszenia, lecz dobra, a zarazem ciekawa księżna przyszła
im powtórnie z pomocą:
– Powiadajże – rzekła – jako ci się cniło bez niej, a zdarzy się li gąszczyk, to choćbyś ją
tam i w gębę pocałował, nie będę krzywa, boć to najlepiej o twoim kochaniu zaświadczy.
Więc począł opowiadać, „jako mu się cniło” bez niej i w Bogdańcu przy doglądaniu Maćka,
i między „somsiadami”. O Jagience nic tylko nie wspomniał chytry wykrętnik – ale
zresztą szczerze mówił, bo w tej chwili tak kochał śliczną Danusię, że chciało mu się chwycić
ją, przesadzić na swego konia, wziąć przed się i trzymać przy piersiach.
Nie śmiał jednak tego uczynić; natomiast gdy pierwszy gąszczyk przedzielił ich od jadących
za nimi dworzan i gości, pochylił się ku niej, objął ją i pochował twarz w łasiczy kaptur
świadcząc tym uczynkiem o swej miłości.
Ale że zimą nie ma liści na krzach leszczynowych, dojrzał go Hugo von Danveld i pan de
Lorche, dojrzeli go również dworzanie i poczęli między sobą mówić:
– Poboćkał ci ją przy księżnie! Wierę, jako wnet im pani weselisko wyprawi.
– Chwacki to jakiś pachołek, ale i ona siarczysta Jurandowa krew!
– Krzemień to i krzesiwo, choć dziewka niby trusia. Pójdą z nich iskry, nie bój się! Przywarł
ci do niej jak kleszcz do żywej skóry!
Tak oni rozmawiali śmiejąc się, lecz starosta krzyżacki ze Szczytna zwrócił ku panu de
Lorche swą koźlą, złą i lubieżną twarz – i zapytał:
– Czy chcielibyście, panie, by jaki Merlin zmienił was czarnoksięską mocą w tamtego oto
rycerzyka?2
– A wy, panie? – zapytał de Lorche.
Na to Krzyżak, w którym widocznie zawrzała zazdrość i żądza, ściągnął niecierpliwą ręką
konia i zawołał:
– Na moją duszę!...
W tej chwili jednak opamiętał się i pochyliwszy głowę odrzekł:
– Zakonnikiem jestem, który ślubował czystość.
I spojrzał bystro na Lotaryńczyka, w obawie, czy nie zobaczy na jego twarzy uśmiechu,
albowiem pod tym względem Zakon złą miał sławę u ludzi, a między zakonnikami Hugo de
Danveld najgorszą. Był on przed kilku laty pomocnikiem wójta w Sambii i tam skargi na niego
stały się tak głośne, że pomimo całej pobłażliwości, z jaką patrzano na podobne sprawy w
Malborgu, musiano go przenieść na dowódcę zamkowej załogi w Szczytnie. Przybywszy w
ostatnich dniach z tajnymi zleceniami na dwór księcia i ujrzawszy cudną Jurandównę zapałał
do niej żądzą, dla której wiek Danusi nie był żadnym hamulcem, albowiem w tych czasach
młodsze od niej wychodziły za mąż. Lecz że zarazem wiedział Danveld, jaki był ród dziewczyny,
i że imię Juranda łączyło się ze strasznym wspomnieniem w jego pamięci, więc i jego
żądza wyrosła na podkładzie dzikiej nienawiści.
A de Lorche począł go właśnie wypytywać o te dzieje.
2Rycerz Uter zakochawszy się w cnotliwej Igernie, małżonce księcia Gorlasa, przybrał z pomocą Merlina postać
Gorlasa i spłodził z Igerną króla Artura.
149
– Nazwaliście, panie, tę piękną dziewicę córką diabła; dlaczegoście ją tak nazwali?
Danveld począł na to opowiadać historię Złotoryi: jako przy odbudowywaniu zamku porwano
szczęśliwie księcia wraz z dworem i jako w tym zdarzeniu zginęła matka Jurandówny,
za którą Jurand mścił się od owej pory w okropny sposób na wszystkich rycerzach zakonnych.
I nienawiść buchała z Krzyżaka przy tym opowiadaniu jak płomień, albowiem miał i
osobiste do niej powody. Oto i on sam zetknął się przed dwoma laty z Jurandem, ale wówczas
na widok strasznego „Dzika ze Spychowa” pierwszy raz w życiu padło w nim serce tak nikczemnie,
że opuścił dwóch swoich krewnych, ludzi, łupy i jak obłąkany uciekał dzień cały aż
do Szczytna, gdzie z trwogi na długi czas zachorzał. Gdy przyszedł do zdrowia, wielki marszałek
Zakonu oddał go pod sąd rycerski, którego wyrok uniewinnił go wprawdzie, gdy Danveld
poprzysiągł na krzyż i cześć, że rozhukany koń uniósł go z pola walki – ale zamknął mu
drogę do wyższych dostojeństw w Zakonie. Krzyżak zamilczał wprawdzie teraz o tych wypadkach
przed panem de Lorche, natomiast wypowiedział tyle skarg na okrucieństwo Juranda
i zuchwałość całego polskiego narodu, że wszystko to zaledwie mogło pomieścić się w głowie
Lotaryńczyka.
– My wszelako – rzekł po chwili – jesteśmy u Mazurów, nie u Polaków?
– To osobne księstwo, ale jeden naród – odpowiedział starosta – jednaka ich bezecność i
jednaka przeciw Zakonowi zawziętość. Bóg daj, aby niemiecki miecz całe to plemię wygubił!
– Słusznie mówicie, panie; bo żeby ten książę, który na pozór zacny się wydaje, śmiał zamek
przeciw wam w waszych ziemiach wznosić – o podobnym bezprawiu nawet i między
poganami nie słyszałem.
– Zamek on wznosił przeciw nam, ale Złotoryja leży w jego, nie w naszych ziemiach.
– Tedy chwała Chrystusowi, że wam dał nad nim zwycięstwo. Jakoże skończyła się ta
wojna?
– Nie było wówczas wojny.
– A wasze zwycięstwo pod Złotoryją?
– Bóg nam właśnie i w tym pobłogosławił, że książę był bez wojska, jeno z dworem i niewiastami.
Na to de Lorche spojrzał ze zdumieniem na Krzyżaka.
– Jak to? Więc w czasie pokoju napadliście na niewiasty i na księcia, który we własnych
ziemiach zamek budował?
– Dla chwały Zakonu i chrześcijaństwa nie masz bezecnych uczynków.
– A ówże straszny rycerz jeno za młodą małżonkę pomsty szuka, zabitą przez was czasu
pokoju?
– Kto przeciw Krzyżakowi rękę podnosi, synem ciemności jest.
Zadumał się usłyszawszy to pan de Lorche, ale nie miał już czasu Danveldowi odpowiedzieć,
gdyż wyjechali na obszerną, zaśnieżonym szuwarem pokrytą polankę, na której książę
zsiadł z konia, a za nim poczęli zsiadać i inni.
150
Rozdział
dwudziesty pierwszy
Biegli leśnicy poczęli pod wodzą wielkiego łowczego rozstawiać myśliwych długim rzędem
na skraju polany, tak aby będąc sami w ukryciu mieli przed sobą pustą przestrzeń, ułatwiającą
strzały z kusz i łuków. Dwa krótsze boki polany obstawione były sieciami, za którymi
taili się borowi „nawrotnicy”, których obowiązkiem było nawracać zwierza ku strzelcom
lub jeśli nie dając się spłoszyć zaplątywał się w sieciach, dobijając go oszczepami. Nieprzeliczone
gromady Kurpiów, umiejętnie rozstawione w tak zwaną otokę, miały pędzić wszelkie
żywe stworzenie z głębin leśnych na polanę. Za strzelcami znów znajdowała się sieć, rozpięta
w tym celu, by zwierz, który zdoła przedrzeć się przez inny szereg, został nią powstrzymany i
w jej skrętach dobity.
Książę stanął w pośrodku szeregu w lekkim zagłębieniu, które biegło przez całą szerokość
polany. Główny łowczy Mrokota z Mocarzewa, wybrał mu to stanowisko wiedząc, że tym
właśnie wgłębieniem będzie pomykał przed otoką najgrubszy zwierz z puszczy. Sam książę
miał w ręku kuszę, tuż pod bokiem pana stał oparty o drzewo ciężki oszczep, a nieco z tyłu
trzymali się dwaj „brońcy” z toporami na ramionach, ogromni, do pni leśnych podobni, którzy
prócz toporów mieli jeszcze gotowe napięte kusze dla podania księciu w razie potrzeby.
Księżna i Jurandówna nie zsiadały z koni, albowiem nie zezwalał na to nigdy książę ze
względu na niebezpieczeństwo od turów i żubrów, przed których wściekłością łatwiej się było
w razie wypadku chronić konno niż pieszo. De Lorche, lubo wezwany przez księcia, aby zajął
miejsce po prawej jego stronie, prosił, aby mu wolno było zostać dla obrony dam na koniu, i
stał opodal księżny do długiego gwoździa podobny, z rycerską kopią, z której podrwiwali z
cicha pod wąsem Mazurowie jako z broni mało na łowach przydatnej. Natomiast Zbyszko
wbił oszczep w śnieg, kuszę przekręcił na plecy i stojąc przy koniu Danusi podnosił ku niej
głowę, chwilami szeptał do niej, a chwilami obejmował jej nogi i całował kolana, albowiem
wcale się już przed ludźmi ze swoją miłością nie krył. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy
Mrokota z Mocarzewa, który w puszczy ośmielał się i na samego księcia burczeć, nakazał mu
groźnie milczenie.
Tymczasem daleko, daleko w głębi puszczy ozwały się rogi kurpieskie, którym z polany
odpowiedział krótko wrzaskliwy głos krzywuły – po czym nastała cisza zupełna. Ledwie niekiedy
zaskrzeczała sójka w wierzchołkach sosen, niekiedy zakrakali jak kruki ludzie z otoki.
Myśliwi wytężyli oczy na białą, pustą przestrzeń, na której wiatr poruszał oszronionym sitowiem
i bezlistnymi krzami wikliny – każdy czekał z niecierpliwością, jaki też pierwszy
zwierz pojawi się na śniegu – w ogóle zaś wróżono sobie łowy obfite i wspaniałe, gdyż puszcza
roiła się od żubrów, turów, dzików. Kurpie wykurzyli też z barłogów i kilka niedźwiedzi,
które zbudzone w ten sposób chodziły po gąszczach, złe, głodne i czujne, domyślając się, że
wkrótce przyjdzie im stoczyć walkę nie o spokojny sen zimowy, ale o życie.
Trzeba było jednak czekać długo, gdyż ludzie, którzy parli zwierza ku klamrom otoki i ku
polanie, zajęli ogromny szmat boru i szli z tak daleka, że do uszu myśliwych nie dochodziło
nawet szczekanie psów, które zaraz po odezwaniu się trąb spuszczone zostały ze smyczy.
Jeden z nich, spuszczony widocznie za wcześnie albo też włóczący się luzem za chłopami,
151
ukazał się na polanie i przebiegłszy ją całą z nosem ku ziemi przeszedł między myśliwcami. I
znów uczyniło się pusto i cicho, tylko nawrotnicy krakali ciągle jak krucy dając w ten sposób
znać, że wkrótce robota się rozpocznie. Jakoż po upływie kilku pacierzy na skraju pojawiły
się wilki, które jako najczujniejsze pierwsze usiłowały się wynieść z obierzy. Było ich kilka.
Ale wypadłszy na polanę i zawietrzywszy wokół ludzi, dały znów nurka w bór szukając widocznie
innego wyjścia. Potem dziki wynurzywszy się z kniei poczęły biec długim, czarnym
łańcuchem przez zaśnieżoną przestrzeń, podobne z dala do swojskiej trzody chlewnej, która
na wołanie gospodarnej niewiasty zdąża trzęsąc uszyma ku chacie. Ale łańcuch ów zatrzymywał
się, słuchał, wietrzył – zawracał i znów słuchał; wyboczył ku sieciom i poczuwszy
nawrotników znów puścił się ku myśliwym chrapiąc, zbliżając się coraz ostrożniej, ale coraz
bardziej, póki wreszcie nie rozległ się szczęk żelaznych zastawników przy kuszach, warkot
grotów i póki pierwsza krew nie splamiła białej, śnieżystej podścieli.
Wówczas rozległ się okrzyk i stado rozproszyło się, jakby w nie piorun uderzył; jedne poszły
na oślep przed siebie, drugie rzuciły się ku sieciom, inne poczęły biegać to w pojedynkę,
to po kilka, mieszając się z innym zwierzem, od którego zaroiła się tymczasem polana. Już też
dochodziły wyraźnie do uszu głosy rogów, ujadanie psów i daleki gwar ludzi idących w
głównej ławie z głębi boru. Mieszkańcy leśni, odpędzani z boków przez rozciągnięte szeroko
w puszczy skrzydła otoki, zapełniali coraz szczelniej leśną łąkę. Nic podobnego nie można
było zobaczyć nie tylko w krajach zagranicznych, ale nawet i w innych ziemiach polskich, w
których nie było już takich puszcz jak na Mazowszu. Krzyżacy, chociaż bywali na Litwie,
gdzie czasem zdarzało się, że żubry uderzając na wojsko sprawiały w nim zamieszanie3 –
dziwili się niepomału tej niezmiernej ilości zwierza, a zwłaszcza dziwił się pan de Lorche.
Stojąc przy księżnie i dwórkach jak żuraw na straży, a nie mogąc się z żadną rozmówić, począł
on już był nudzić się, marznąć w swej żelaznej zbroi i mniemać, że łowy chybiły. Aż oto
ujrzał przed sobą całe stada lekkonogich sarn, płowych jeleni i łosiów o łbach ciężkich, ukoronowanych,
pomieszane z sobą, wichrzące po polanie, oślepione trwogą i szukające na próżno
wyjścia. Księżna, w której na ten widok zagrała Kiejstutowa, ojcowska krew, wypuszczała
grot za grotem w ową pstrą ciżbę, pokrzykując z radości za każdym razem, gdy ugodzony
jeleń lub łoś wspinał się w pędzie do góry, a następnie walił się ciężko i kopał śnieg nogami.
Inne dwórki pochylały też często twarze ku kuszom, albowiem wszystkie ogarnął zapał myśliwski.
Jeden tylko Zbyszko nie myślał o łowach, ale wsparłszy łokcie na kolanach Danusi, a
głowę na dłoniach, patrzył jej w oczy, ona zaś, na wpół śmiejąca się, na wpół zawstydzona,
próbowała mu zamykać palcami powieki, niby nie mogąc takiego wzroku wytrzymać.
Lecz uwagę pana de Lorche zwrócił ogromny, siwy na karku i łopatkach niedźwiedź, który
niespodzianie wychynął z szuwarów w pobliżu strzelców. Książę strzelił do niego z kuszy, a
następnie wypadł ku niemu z oszczepem i gdy zwierz podniósł się rycząc okropnie na zadnie
łapy – skłuł go na oczach całego dworu tak sprawnie i szybko, że żaden z dwu „brońców” nie
potrzebował użyć topora. Pomyślał tedy młody Lotaryńczyk, że jednak niewielu panów, na
dworach których bawił po drodze, ważyłoby się na taką zabawę i że z takimi książęty i z takim
ludem ciężką może Zakon mieć kiedyś przeprawę i ciężkie przeżyć godziny. Lecz w dalszym
ciągu zobaczył skłute w ten sam sposób przez innych myśliwych srogie, białokływe
odyńce, ogromne, daleko większe i zacieklejsze od tych, na które polowano w lasach Niższej
Lotaryngii i w puszczach niemieckich. Tak wprawnych i dufnych w siłę dłoni łowców ani też
takich uderzeń oszczepem nie widział pan de Lorche nigdzie – co, jako człowiek bywały,
tłumaczył sobie tym, że wszyscy ci wśród niezmiernych borów siedzący ludzie przywykają
od dziecięcych lat do kuszy i oszczepu – za czym i do większej w ich użyciu dochodzą od
innych biegłości.
Polana usłała się wreszcie gęsto trupami wszelkiego rodzaju zwierząt, lecz łowom daleko
jeszcze było do końca. Owszem, najciekawsza a zarazem najbardziej niebezpieczna ich
3 O podobnych wypadkach wspomina Wigand z Marburga.
152
chwila miała dopiero nadejść, gdyż otoka wparła właśnie na pustać kilkanaście żubrów i turów.
Chociaż w lasach trzymały się one zwykle osobno, szły teraz pomieszane razem, ale
bynajmniej nie oślepłe z trwogi, raczej groźne niż przerażone. Nie szły też zbyt szybko, jakby
pewne w poczuciu okrutnej siły, że złamią wszelkie zapory i przejdą – ziemia jednak zaczęła
dudnić pod ich ciężarem. Brodate byki, idące na czele gromady ze łbami nisko nad ziemią,
zatrzymywały się chwilami jakby rozważając, w którą stronę uderzyć. Z potwornych ich płuc
wydobywał się głuchy ryk do podziemnego grzmotu podobny, z nozdrzów dymiło parą, a
kopiąc śnieg przednimi nogami zdawały się upatrywać spod grzyw krwawymi oczyma ukrytego
nieprzyjaciela.
Tymczasem nawrotnicy podnieśli ogromny krzyk, któremu od strony głównej ławy i od
skrzydeł otoki odpowiedziały setki gromkich głosów; zawrzały rogi i piszczałki; zadrżała
puszcza aż hen do najdalszych głębin, a jednocześnie wypadły na polanę ze strasznym harmidrem
goniące po tropie psy kurpieskie. Widok ich wprawił w mgnieniu oka we wściekłość
samice mające przy sobie młode. Idące dotąd z wolna stado rozproszyło się w szalonym pościgu
po całej polanie. Jeden z turów, płowy, olbrzymi, niemal potworny byk, ogromem żubry
przenoszący, puścił się w ciężkich skokach ku szeregowi strzelców, zawrócił ku prawej stronie
polany, po czym ujrzawszy o kilkadziesiąt kroków między drzewami konie, zatrzymał się
i hucząc począł orać nogami ziemię, jakby podniecając się do skoku i walki.
Na ten straszny widok nawrotnicy podnieśli krzyk jeszcze większy, w szeregu zaś myśliwych
ozwały się przeraźliwe głosy: „Księżna, księżna! ratujcie panią!” Zbyszko porwał za
utkwiony w śniegu oszczep i skoczył na skraj lasu, za nim skoczyło kilku Litwinów gotowych
zginąć w obronie córki Kiejstuta – a wtem zgrzytnęła w rękach pani kusza, zaświszczał grot i
przeleciawszy ponad schylonym łbem zwierzęcia utkwił w jego karku.
– Dostał! – zawołała księżna – nie pójdzie...
Ale dalsze jej słowa zgłuszył ryk tak straszliwy, że aż konie przysiadły na zadach. Tur rzucił
się jak burza wprost na panią, lecz nagle z nie mniejszym pędem wypadł spomiędzy drzew
mężny pan de Lorche i pochylony na koniu, z kopią wyciągniętą jak na rycerskim turnieju,
runął wprost na zwierza.
Obecni ujrzeli przez jedno mgnienie oka kopię utkwioną w karku byka, która wnet wygięła
się jak pałąk i prysła w drobne złamki, za czym olbrzymi rogaty łeb zniknął całkiem pod
brzuchem konia pana de Lorche i zanim kto z obecnych zdołał wykrzyknąć, i rumak, i jeździec
wylecieli jak z procy w powietrze.
Koń spadłszy na bok począł bić w przedśmiertnych drgawkach nogami oplątując je we
własne wyprute trzewia, pan de Lorche leżał w pobliżu bez ruchu, podobny na śniegu do żelaznego
klina, tur zaś zdawał się przez chwilę wahać, czy nie pominąć ich i nie uderzyć na
inne konie, lecz mając tuż przed sobą te pierwsze ofiary zwrócił się znów ku nim i jął pastwić
się nad nieszczęsnym rumakiem gniotąc go łbem i orząc z wściekłością rogami jego otwarty
brzuch.
Z boru jednakże sypnęli się ludzie na ratunek obcego rycerza. Zbyszko, któremu chodziło
o ochronę księżny i Danusi, dobiegł pierwszy i wbił ostrze oszczepu pod łopatkę zwierzęcia.
Lecz uderzył z takim rozmachem, że oszczep przy nagłym zwrocie tura pękł mu w ręku, on
sam zaś upadł twarzą w śnieg. „Zginął! zginął!” – ozwały się głosy biegnących z pomocą
Mazurów. Tymczasem łeb byka pokrył Zbyszka i przycisnął go do ziemi. Od strony księcia
już, już nadbiegali dwaj potężni „brońcy” – byliby jednak przybyli za późno, gdyby na szczęście
nie uprzedził ich darowany przez Jagienkę Zbyszkowi Czech Hlawa. Ten dopadł przed
nimi i podniósłszy oburącz szeroki topór ciąg w pochylony kark tura tuż za rogami.
Ccięcie było tak straszne, że zwierz runął jak gromem rażony z przerąbanymi kręgami i
łbem niemal do połowy odwalonym; lecz padając przygniótł Zbyszka. Obaj „brońcy” odciągnęli
w mgnieniu oka potworne cielsko, a tymczasem księżna i Danusia zeskoczywszy z koni
nadbiegły, nieme z przerażenia, do rannego młodzianka.
153
On zaś blady, cały zalany krwią tura i własną, podniósł się nieco, spróbował wstać, ale zachwiał
się, upadł na kolana i wsparłszy się na ręku zdołał przemówić jedno tylko słowo:
– Danuśka!
Po czym wyrzucił krew ustami i ciemności objęły mu głowę. Danusia chwyciła go przez
plecy za ramiona, ale nie mogąc go utrzymać poczęła krzyczeć o ratunek. Jakoż otoczono go
ze wszystkich stron, tarto śniegiem, wlewano wino do ust, wreszcie łowczy Mrokota z Mocarzewa
rozkazał położyć go na opończy i tamować krew za pomocą miękkich hubek borowych.
– Żyw będzie, jeśli jeno ziobra, nie pacierze, ma połamane – rzekł zwracając się od księżny.
Wszelako inne dwórki zajęły się przy pomocy myśliwców ratunkiem pana de Lorche. Obracano
nim na wszystkie strony szukając na zbroi dziur lub wgięć uczynionych przez rogi
byka, ale prócz śladów śniegu, który wbił się między złożenia blach, nie można było znaleźć
innych. Tur mścił się głównie na koniu, który leżał obok już martwy mając pod brzuchem
wszystkie swe wnętrzności, pan de Lorche zaś nie był ugodzon. Omdlał tylko wskutek upadku
– i jak się pokazało później, rękę prawą miał ze stawu wybitą. Teraz jednak, gdy zdjęto mu
hełm i wlano do ust wina, wnet otworzył oczy, oprzytomniał – i widząc pochylone nad sobą
zatroskane twarze dwóch młodych i hożych dwórek rzekł po niemiecku:
– Pewniem już w raju i aniołowie są nade mną?
Dwórki nie zrozumiały wprawdzie tego, co powiedział, ale rade, że ożył i przemówił, poczęły
się do niego uśmiechać i przy pomocy myśliwców podniosły go z ziemi, on zaś jęknął
poczuwszy ból w prawej ręce, lewą wsparł się na ramieniu jednego z „aniołów” – i przez
chwilę stał nieruchomo bojąc się kroku postąpić, gdyż nie czuł się pewny w nogach. Za czym
powiódł mętnym jeszcze wzrokiem po pobojowisku: ujrzał płowe cielsko tura, które z bliska
wydawało się potwornie wielkie, ujrzał łamiącą ręce nad Zbyszkiem Danusię – i samego
Zbyszka na opończy.
– Ten to rycerz przybył mi z pomocą? – zapytał. – Żyw-li?
– Ciężko pobit – odpowiedział jeden z umiejących po niemiecku dworzan.
– Nie z nim, ale za niego będę się odtąd potykał! – rzekł Lotaryńczyk.
Lecz w tej chwili książę, którzy poprzednio stał nad Zbyszkiem, zbliżył się do niego i począł
go wysławiać: że swoim śmiałym postępkiem ochronił od srogiego niebezpieczeństwa
księżnę i inne niewiasty, a może i życie im ocalił – za co, prócz rycerskich nagród, otoczy go
chwała u ludzi, którzy teraz żyją, i u potomnych. – W dzisiejszych zniewieściałych czasach –
rzekł – coraz mniej prawych rycerzy jeździ po świecie, bądźcie mi więc gościem jako najdłużej
albo i całkiem na Mazowszu ostańcie, gdzie łaskę moją jużeście zdobyli, a miłość ludzką
również łatwie cnymi uczynkami zdobędziecie:
Rozpływało się od takich słów chciwe na sławę serce pana de Lorche, gdy zaś pomyślał,
że tak przeważnego czynu rycerskiego dokonał i na takie pochwały zarobił w owych dalekich
ziemiach polskich, o których tyle dziwnych rzeczy opowiadano na Zachodzie – z radości nie
czuł prawie wcale bólu w zwichniętym ramieniu. Rozumiał, że rycerz, który na dworze brabanckim
lub burgundzkim będzie mógł opowiedzieć, iż na łowach ocalił życie księżnie mazowieckiej,
będzie chodził w chwale jak w słońcu. Pod wpływem tych myśli chciał nawet
zaraz iść do księżny i na klęczkach jej wierne służby ślubować, ale i sama pani, i Danusia
zajęte były Zbyszkiem. Ów oprzytomniał znowu na chwilę, ale tylko uśmiechnął się do Danusi,
podniósł dłoń do pokrytego zimnym potem czoła i zaraz powtórnie omdlał. Doświadczeni
łowcy widząc, jak zawarły się przy tym jego ręce, a usta pozostały otwarte, mówili między
sobą, że nie wyżyje, lecz doświadczeńsi jeszcze Kurpie, z których niejeden nosił na sobie
ślady niedźwiedzich pazurów, dziczych kłów lub żubrzych rogów, lepszą czynili nadzieję
twierdząc, że róg tura obsunął się między żebrami rycerza, że może jedno z nich albo dwa są
złamane, ale krzyż cały, gdyż inaczej nie mógłby się młody pan ani na chwilę przypodnieść.
154
Pokazywali też, że w miejscu, gdzie upadł Zbyszko, była jakby zaspa śnieżna i to właśnie go
ocaliło – albowiem zwierz, przycisnąwszy go międzyrożem, nie podołał zgnieść mu do
szczętu piersi ni krzyża.
Nieszczęściem lekarz książęcy, ksiądz Wyszoniek z Dziewanny, nie był na łowach, choć
zwykle na nich bywał, albowiem zajęty był tym razem wypiekaniem opłatków we dworze.
Skoczył po niego dowiedziawszy się o tym Czech, tymczasem jednak ponieśli Kurpie Zbyszka
na opończy do książęcego dworu. Danusia chciała iść przy nim piechotą, lecz księżna
sprzeciwiła się temu, albowiem droga była daleka i w parowach leśnych leżały już głębokie
śniegi, chodziło zaś o pośpiech. Starosta krzyżacki, Hugo de Danveld, pomógł więc dziewczynie
siąść na koń, a następnie jadąc przy niej, tuż za ludźmi, którzy nieśli Zbyszka, rzekł po
polsku przyciszonym głosem, tak aby przez nią tylko mógł być słyszany:
– Mam w Szczytnie cudowny balsam gojący, który od pewnego pustelnika w Hercyńskim
Lesie dostałem i który mógłbym we trzech dniach sprowadzić.
– Bóg wam wynagrodzi, panie! – odpowiedziała Danusia.
– Bóg zapisuje każdy miłosierny uczynek, ale czy mam i od was spodziewać się zapłaty?
– Jakoż mogę wam zapłacić?
Krzyżak przysunął się bliżej z koniem, widocznie chciał coś mówić, ale się zawahał i dopiero
po chwili rzekł:
– W Zakonie, prócz braci, są i siostry... Jedna z nich przywiezie balsam gojący, a wtedy
powiem o zapłacie.
155
Rozdział
dwudziesty drugi
Ksiądz Wyszoniek opatrzył rany Zbyszka, uznał, iż tylko jedno żebro jest złamane, ale
pierwszego dnia nie ręczył za wyzdrowienie, nie wiedział bowiem, „czy się w chorym nie
przekręciło serce i czy się w nim wątroba nie oberwała”. Pana de Lorche opanowała też pod
wieczór niemoc tak wielka, iż musiał się położyć, na drugi dzień zaś nie mógł ni ręką, ni nogą
bez wielkiego bólu we wszystkich kościach poruszać. Księżna i Danusia oraz inne dwórki
pilnowały chorych i warzyły dla nich wedle przepisu księdza Wyszońka rozliczne smarowania
i driakwie. Zbyszko jednakże ciężko był pobity i od czasu do czasu oddawał krew ustami,
co wielce niepokoiło księdza Wyszońka. Był jednakże przytomny i na drugi dzień, dowiedziawszy
się od Danusi, komu życie zawdzięcza, przywołał swego Czecha, aby mu podziękować
i wynagrodzić. Musiał jednak przy tym pomyśleć, że miał go od Jagienki i że gdyby
nie jej życzliwe serce, byłby zginął. Myśl ta była mu nawet ciężka, czuł bowiem, że nie wypłaci
się nigdy poczciwej dziewczynie dobrem za dobre i że będzie dla niej tylko zmartwień i
okrutnego smutku przyczyną. Powiedział sobie wprawdzie zaraz: „Toć się na dwoje nie rozetnę”
– ale na dnie duszy został mu jakby wyrzut sumienia, Czech zaś zaognił jeszcze ów
wewnętrzny niepokój.
– Przysiągłem mojej panience – rzekł – na włodyczą cześć, że was będę strzegł – to i będę,
bez nijakiej nagrody. Jej to, nie mnie, powinniście, panie, za ratunek.
Zbyszko nie odpowiedział, jeno począł oddychać ciężko – a Czech pomilczał przez chwilę,
po czym ozwał się znowu:
– Jeślibyście kazali mi skoczyć do Bogdańca, to skoczę. Może byście radzi starego pana
ujrzeli, gdyż Bóg to wie, co z wami będzie.
– A co powiada ksiądz Wyszoniek? – zapytał Zbyszko.
– Ksiądz Wyszoniek powiada, że pokaże się to na nowiu, a do nowiu jeszcze cztery dni.
– Hej! to nie trzeba ci do Bogdańca. Albo zamrę przedtem, nim stryk nadąży, albo ozdrowieję.
– Posłalibyście choć pismo do Bogdańca. Sanderus czysto wszystko wypisze. Będą przynajmniej
o was wiedzieć i bogdaj na mszę dadzą.
– Daj mi teraz spokój, bom słaby. Jeśli zamrę, wrócisz do Zgorzelic i powiesz, jak co było
– wtedy dadzą na mszę. A mnie tu pochowają albo w Ciechanowie.
– Chyba że w Ciechanowie albo w Przasnyszu, bo w boru jeno Kurpie się grzebią, nad którymi
wilcy wyją. Słyszałem też od służby, że książę za dwa dni razem ze dworem do Ciechanowa,
a potem do Warszawa wraca.
– Przecie mnie tu nie ostawią – odrzekł Zbyszko.
Jakoż odgadł, bo księżna tegoż dnia jeszcze udała się do księcia z prośbą, aby pozwolił jej
zabawić w puszczańskim dworcu wraz z Danusią, z pannami służebnymi i z księdzem Wyszońkiem,
który przeciwny był prędkiemu przewożeniu Zbyszka do Przasnysza. Pan de Lorche
miał się po dwóch dniach znacznie lepiej i począł wstawać, dowiedziawszy się jednak, że
„damy” zostają, pozostał także, aby towarzyszyć im w drodze powrotnej i w razie napadu
Saracenów bronić ich od złej przygody. Skąd się mieli wziąć owi Saraceni – tego pytania nie
156
zadawał sobie mężny Lotaryńczyk. Nazywano tak wprawdzie na dalekim Zachodzie Litwinów
– od nich jednak nie mogło grozić żadne niebezpieczeństwo córce Kiejstuta, rodzonej
siostrze Witolda, a stryjecznej potężnego „króla krakowskiego”, Jagiełły. Ale pan de Lorche
zbyt długo bawił między Krzyżaki, aby mimo wszystkiego, co na Mazowszu słyszał i o
chrzcie Litwy, i o połączeniu dwu koron na głowie jednego władcy, nie miał przypuszczać, że
od Litwinów zawsze wszystkiego złego można się spodziewać. Tak mówili Krzyżacy, a on
jeszcze nie całkiem stracił wiarę w ich słowa.
Ale tymczasem zaszedł wypadek, który padł cieniem między gości krzyżackich i księcia
Janusza. Na dzień przed wyjazdem dworu przybyli bracia Gotfryd i Rotgier, którzy byli zostali
poprzednio w Ciechanowie, a z nimi przyjechał niejaki pan de Fourcy jako zwiastun niepomyślnej
dla Krzyżaków nowiny. Oto zdarzało się, że goście zagraniczni bawiący u starosty
krzyżackiego w Lubawie, a więc, pan de Fourcy, a dalej pan de Bergow i pan Majneger, obaj
z rodzin poprzednio już w Zakonie zasłużonych, nasłuchawszy się wieści o Jurandzie ze Spychowa
nie tylko się ich nie ulękli, ale postanowili wywabić w pole słynnego wojownika, aby
przekonać się, czy rzeczywiście jest tak straszny, za jakiego go głoszą. Starosta sprzeciwiał
się wprawdzie powołując się na pokój między Zakonem a księstwami mazowieckimi, w końcu
jednak, może w nadziei, iż uwolni się od groźnego sąsiada, nie tylko postanowił patrzeć
przez szpary na wyprawę, ale i knechtów zbrojnych na nią pozwolił. Rycerze posłali wyzwanie
Jurandowi, który je skwapliwie przyjął pod warunkiem, że ludzi odprawią, a samotrzeć z
nim i z dwoma towarzyszami będą się potykali na samej granicy Prus i Spychowa. Gdy jednak
nie chcieli ani knechtów odprawić, ani z ziem spychowskich ustąpić, napadł na nich,
knechtów wytracił, pana Majnegera sam okrutnie kopią przebódł, a pana de Bergow wziął w
niewolę i do piwnic spychowskich wtrącił. De Fourcy jeden się ocalił i po trzechdniowym
błąkaniu się po mazowieckich lasach dowiedziawszy się od smolarzy, iż w Ciechanowie bawią
bracia zakonni, przedarł się do nich, aby razem z nimi zanieść skargę przed majestat księcia,
prosić o karę i o rozkaz uwolnienia pana de Bergow.
Wieści te wnet zmąciły dobre stosunki między księciem i gośćmi, gdyż nie tylko dwaj
przybyli bracia, ale i Hugo de Danveld, i Zygfryd de Löwe poczęli natarczywie upominać się
u księcia, aby raz przecie uczynił sprawiedliwość Zakonowi, uwolnił granicę od drapieżnika i
ryczałtem karę za wszystkie winy wymierzył. Szczególniej Hugo de Danveld mający własne
dawne porachunki z Jurandem, których wspomnienie piekło go bólem i wstydem – upominał
się niemal groźnie o zemstę.
– Pójdzie skarga do wielkiego mistrza – mówił – i jeśli sprawiedliwości od waszej książęcej
mości nie uzyskamy, on sam potrafi ją uczynić, choćby za owym zbójem całe Mazowsze
stanęło.
Lecz książę, lubo z natury łagodny, rozgniewał się i rzekł:
– Jakiejże to sprawiedliwości się domagacie? Gdyby Jurand pierwszy na was nastąpił, wsie
popalił, stada zagarnął i ludzi pobił, pewnie bym go na sąd wezwał i karę mu odmierzył. Ale
wasi to sami go naszli. Wasz starosta knechtów na wyprawą pozwolił – a cóże Jurand? Jeszcze
wyzwanie przyjął, a tego jeno żądał, by ludzie odeszli. Jakoże mam go za to karać alibo
na sąd pozywać? Zaczepiliście strasznego męża, którego się wszyscy boją, i dobrowolnie
ściągnęliście klęskę na wasze głowy – więc czegóż chcecie? Zali mam mu rozkazać, aby się
nie bronił, gdy się wam spodoba go najechać?
– Nie Zakon go napastował, jego goście, obcy rycerze – odparł Hugo.
– Za gości Zakon odpowiada, a do tego byli z nimi knechci z lubawskiej załogi.
– Miałże starosta gości jako na rzeź wydać?
Na to książę zwrócił się do Zygfryda i rzekł:
– Patrzcie, w co się sprawiedliwość w waszych uściech obraca i zali wasze wykręty nie obrażają
Boga?
Lecz surowy Zygfryd odrzekł:
157
– Pan de Bergow musi być z niewoli wypuszczon, albowiem mężowie z jego rodu bywali
starszymi w Zakonie i wielkie Krzyżowi oddali usługi.
– A śmierć Majnegera musi być pomszczona – dodał Hugo de Danveld.
Książę usłyszawszy to odgarnął na obie strony włosy i wstawszy z ławy począł iść ku
Niemcom z twarzą złowrogą, po chwili jednak wspomniał widocznie, że byli jego gośćmi,
więc pohamował się raz jeszcze, położył rękę na ramienia Zygfryda i rzekł:
– Słuchajcie, starosto: krzyż na płaszczu nosicie, więc odpowiedzcie wedle sumienia – na
ten krzyż – praw-li był Jurand czy też nie praw?
– Pan de Bergow musi być z niewoli wypuszczon – odpowiedział Zygfryd de Löwe.
Nastała chwila milczenia, po czym książę rzekł:
– Bóg, daj mi cierpliwość.
Zygfryd zaś mówił dalej głosem ostrym, do cięć miecza podobnym:
– Ta krzywda, która nas w osobach gości naszych spotkała – to jeno nowa sposobność do
skargi. Jak Zakon Zakonem, nigdy, ni w Palestynie, ni w Siedmiogrodzie, ni między dotychczas
pogańską Litwą, nie uczynił nam jeden zwykły mąż tyle złego, ile ten zbój ze Spychowa.
Wasza Książęca Mość! my sprawiedliwości i kary żądamy nie za jedną krzywdę, ale za tysiąc,
nie za jedną bitwę, ale za pięćdziesiąt, nie za krew raz przelaną, ale za całe lata takowych
postępków, za które ogień niebieski powinien być spalić to bezbożne gniazdo złości i okrucieństwa.
Czyjeż tam jęki wołają o pomstę do Boga? – nasze! Czyje łzy? – nasze! Próżno
zanosiliśmy skargi, próżno wołali o sąd. Nigdy nie uczyniono nam zadość!
Usłyszawszy to książę Janusz począł kiwać głową i odrzekł:
– Hej! nieraz drzewiej Krzyżacy gościli w Spychowie i nie był Jurand waszym wrogiem,
póki mu umiłowana niewiasta na waszym powrozie nie skonała. Ale ileż to razy zaczepialiście
go sami chcąc go zgładzić, jako i ninie, za to, że pozywał i zwyciężał waszych rycerzy?
Ile razy nasadzaliście na niego zbójców albo biliście do niego z kusz w boru? Następował ci
on na was, prawda, bo go piekła zemsta – ale czyliż wy lub rycerze, którzy na ziemiach waszych
siedzą, nie następowali na spokojnych ludzi na Mazowszu, nie zagarniali stad, nie palili
wsiów, nie mordowali mężów, niewiast i dzieci? A gdym się skarżył mistrzowi, to mi odpowiadał
z Malborga: „Zwyczajna graniczna swawola!” Dajcie mi spokój! Nie wam przystoi się
skarżyć, którzyście chwycili mnie samego, bez broni, w czasie pokoju, na mojej własnej ziemi
– i gdyby nie strach przed gniewem króla krakowskiego, to może bym dotychczas w podziemiach
waszych jęczał. Tak odpłaciliście się mnie, który z rodu waszych dobrodziejów pochodzę.
Dajcie mi spokój, bo nie wam gadać o sprawiedliwości!
Usłyszawszy to Krzyżacy spojrzeli po sobie niecierpliwie, gdyż przykro i wstyd im było,
że książę wspomniał o zajściu pod Złotoryją wobec pana de Fourcy, więc Hugo de Danveld
chcąc położyć koniec dalszej o tym rozmowie rzekł:
– Z waszą książęcą mością zdarzyła się omyłka, którąśmy nie ze strachu przed królem krakowskim,
ale dla sprawiedliwości naprawili, a za graniczną swawolę mistrz nasz nie może
odpowiadać, bo ile jest królestw na świecie, wszędy na granicach niespokojne duchy swawolą.
– To sam to gadasz, a sądu na Juranda wołasz. Czegoże chcecie?
– Sprawiedliwości i kary.
Książę zacisnął swe kościste pięści i powtórzył:
– Bóg, daj mi cierpliwość!
– Niech wasz książęcy majestat wspomni też i na to – mówił dalej Danveld – że nasi swywolnicy
krzywdzą jeno świeckich i nie należących do niemieckiego plemienia ludzi, wasi zaś
przeciw niemieckiemu Zakonowi rękę podnoszą, przez co samego Zbawiciela obrażają. A
jakichże mąk i kar dosyć na krzywdzicieli Krzyża?
– Słuchaj! – rzekł książę – Bogiem nie wojuj, bo Go nie oszukasz!
158
I położywszy ręce na ramionach Krzyżaka potrząsnął nim silnie, on zaś stropił się zaraz i
począł łagodniejszym już głosem:
– Jeśli prawda, że goście pierwsi naszli Juranda i że nie odesłali ludzi, nie pochwalę im tego,
ale czy istotnie Jurand przyjął wyzwanie?
To rzekłszy począł patrzeć na pana de Fourcy mrugając przy tym nieznacznie oczyma,
jakby mu chcąc dać do zrozumienia, żeby zaprzeczył – lecz ów nie mogąc czy nie chcąc tego
uczynić odrzekł:
– Chciał, byśmy odesławszy ludzi samotrzeć się z nim potykali.
– Pewni jesteście?
– Na moją cześć! Ja i de Bergow zgodziliśmy się, ale Majneger nie przystał.
Wtem książę przerwał:
– Starosto ze Szczytna! wy lepiej od innych wiecie, że Jurand nie uchybił wyzwaniu.
Tu zwrócił się do wszystkich i rzekł:
– Który by z was chciał go pozwać na pieszą alibo na konną walkę, daję na to pozwoleństwo.
Jeśliby Jurand był zabit lub pojman, pan Bergow wyjdzie bez wykupu z niewoli. Więcej
ode mnie nie żądajcie, bo nie wskóracie.
Lecz po tych słowach zapadła cisza głęboka. I Hugo de Danveld, i Zygfryd de Löwe, i brat
Rotgier, i brat Gotfryd, jakkolwiek mężni, zbyt dobrze znali strasznego dziedzica Spychowa,
by którykolwiek z nich podjął z nim walkę na śmierć i życie. Mógł to uczynić chyba człowiek
obcy, pochodzący z dalekich stron, jak de Lorche lub Fourcy, ale de Lorche nie był obeznany
przy rozmowie, zaś pan Fourcy nadto pełen był jeszcze wewnętrznego przerażenia.
– Raz go widziałem – mruknął z cicha – i nie chcę widzieć więcej.
Zaś Zygfryd de Löwe rzekł:
– Zakonnikom nie wolno jest w pojedynczej walce się potykać, chyba za osobnym mistrza
i wielkiego marszałka pozwoleniem, ale my tu nie pozwoleństwa na walkę żądamy, jeno by
de Bergow był z niewoli wypuszczon, a Jurand na gardle skazan.
– Nie wy prawa w tej ziemi stanowicie.
– Bośmy do tej pory cierpliwie ciężkie sąsiedztwo znosili. Ale mistrz nasz potrafi wymierzyć
sprawiedliwość.
– Zasię mistrzowi i wam od Mazowsza!
– Za mistrzem stoją Niemcy i cesarz rzymski.
– A za mną król polski, któremu więcej ziemi i narodów podlega.
– Czy wasza książęca mość chce wojny z Zakonem?
– Gdybym chciał wojny, nie czekałbym was na Mazowszu, jeno szedł ku wam, ale i ty mi
nie groź, boć się nie boję.
– Cóż mam donieść mistrzowi?
– Wasz mistrz o nic nie pytał. Mów mu, co chcesz.
– Tedy sami wymierzym karę i pomstę.
Na to książę wyciągnął ramię i począł kiwać groźnie palcem przy samej twarzy Krzyżaka.
– Waruj się! – rzekł stłumionym przez gniew głosem – waruj się! Jam ci pozwolił wyzwać
Juranda, ale gdybyś z wojskiem zakonnym wdarł mu się do kraju, tedy na cię uderzę – i więźniem,
nie gościem, tu osiędziesz.
I widocznie cierpliwość jego była już wyczerpana, gdyż cisnął ze wszystkich sił czapkę o
stół i wyszedł z izby trzasnąwszy drzwiami. Krzyżacy pobladli ze wściekłości, a pan de Fourcy
spoglądał na nich jak błędny.
– Co tedy będzie?
A Hugo de Danveld przyskoczył niemal z pięściami do pana de Fourcy.
– Po coś powiedział, że wyście pierwsi naśli Juranda?
– Bo prawda!
– Trzeba ci było zełgać.
159
– Jam tu przyjechał bić się, nie łgać.
– Tęgo się biłeś – ni słowa!
– A tyś to nie pomykał przed Jurandem do Szczytna?
– Pax! – rzekł de Löwe. – Ten rycerz jest gościem Zakonu.
– I wszystko jedno, co rzekł – wtrącił brat Gotfryd. – Bez sądu nie skaraliby Juranda, a na
sądzie rzecz by musiała wyjść na wierzch.
– Co tedy będzie? – powtórzył brat Rotgier.
Nastała chwila milczenia, po czym zabrał głos surowy i zawzięty Zygfryd de Löwe.
– Trzeba z tym krwawym psem raz skończyć! – rzekł. – De Bergow musi być z więzów
wydobyty. Ściągniem załogi ze Szczytna, z Insburka, z Lubawy, wezwiem chełmińską
szlachtę i uderzym na Juranda... Czas z nim skończyć!
Lecz przebiegły Danveld, który umiał każdą rzecz na obie strony rozważyć, założył ręce
na głowę, namarszczył się i po namyśle rzekł:
– Bez pozwolenia mistrza nie można.
– Jeśli się uda, to mistrz pochwali – ozwał się brat Gotfryd.
– A jeśli się nie uda? Jeśli książę ruszy kopijników i uderzy na nas?
– Jest pokój między nim i Zakonem: nie uderzy!
– Ba! jest pokój, ale my go pierwsi naruszym. Załogi nasze przeciw Mazurom nie wystarczą.
– To mistrz ujmie się za nami i będzie wojna.
Danveld znów się namarszczył i zamyślił:
– Nie! nie! – rzekł po chwili. – Jeśli się uda, mistrz będzie w duchu rad... Pójdą posły do
księcia, będą układy i ujdzie nam bezkarnie. Ale w razie klęski Zakon nie ujmie się za nami i
wojny księciu nie wypowie... Innego by na to trzeba mistrza... Za księciem stoi król polski, a
z nim mistrz nie zadrze...
– Wszelako wzięliśmy ziemię dobrzyńską – to widać nie strach nam Krakowa.
– Bo były pozory... Opolczyk... Wzięliśmy niby zastaw, a i to...
Tu obejrzał się naokół i zniżonym głosem dodał:
– Słyszałem w Malborgu, iż gdyby wojną grozili, to byle nam zastaw wrócono – oddamy.
– Ach! – rzekł brat Rotgier – gdyby tu między nami był Markwart Salzbach albo Szomberg,
który szczenięta Witoldowe wydusił – ci znaleźliby radę na Juranda. Cóż Witold! namiestnik
Jagiełłów! Wielki kniaź, a mimo tego Szombergowi nic... Wydusił Witoldowi dzieci
– i nic mu!... Usłyszawszy to Hugo de Danveld wsparł łokcie na stole, głowę na rękach i na
długi czas zatopił się w rozmyślaniu. Nagle rozjaśniły mu się oczy, obtarł wedle zwyczaju
wierzchem dłoni wilgotne, grube wargi i rzekł:
– Błogosławiona niech będzie chwila, w której wspomnieliście, pobożny bracie, imię mężnego
brata Szomberga.
– Czemu tak? Zaliście coś obmyślili? – spytał Zygfryd de Löwe.
– Mówcie żywo! – zawołali bracia Rotgier i Gotfryd.
– Słuchajcie – rzekł Hugo. – Jurand ma tu córkę, jedyne dziecko, którą jako źrenicę oka
miłuje.
– Ma! znamy ją. Miłuje ją i księżna Anna Danuta.
– Tak. Otóż słuchajcie, gdybyście porwali tę dziewkę, Jurand oddałby za nią nie tylko
Bergowa, ale wszystkich jeńców, siebie samego i Spychów w dodatku!
– Na krew św. Bonifacego przelaną w Dochum! – zawołał brat Gotfryd – byłoby tak, jako
mówicie!
Po czym zamilkli, jakby przestraszeni śmiałością i trudnościami przedsięwzięcia. Dopiero
po chwili brat Rotgier zwrócił się do Zygfryda de Löwe:
– Rozum wasz i doświadczenie – rzekł – równe są męstwu; co tedy o tym mniemacie?
– Mniemam, że sprawa warta rozwagi.
160
– Bo – mówił dalej Rotgier – dziewka jest przyboczną księżny – ba, więcej, gdyż prawie
córką umiłowaną. Pomyślcie, pobożni bracia, jaki powstanie hałas.
A Hugo de Danveld począł się śmiać.
– Samiście mówili – rzekł – że Szomberg wytruł czy też wydusił Witoldowe szczenięta – i
cóż mu za to? Hałas oni z byle przyczyny podnoszą, ale gdybyśmy posłali mistrzowi Juranda
na łańcuchu, czeka nas pewniej nagroda niż kara.
– Tak – ozwał się de Löwe – sposobność do najazdu jest. Książę wyjeżdża, Anna Danuta
zostaje tu jedno z dworskimi dziewki. Jednakże najazd na dwór książęcy w czasie pokoju –
nie byle sprawa. Dwór książęcy – nie Spychów. To znów jak w Złotoryi! Znów pójdą skargi
do wszystkich królestw i do papieża na gwałty Zakonu; znów odezwie się z groźbą przeklęty
Jagiełło, a mistrz – znacie go przecie: rad on uchwyci, co się da chwycić, ale wojny z Jagiełłą
nie chce... Tak! krzyk się podniesie we wszystkich ziemiach Mazowsza i Polski.
– A tymczasem kości Juranda zbieleją na haku – odparł brat Hugo. – Kto wreszcie mówi
wam, by ją tu z dworca spod boku księżny porywać?
– Przecie nie z Ciechanowa, gdzie prócz szlachty jest trzystu łuczników.
– Nie. Ale zali Jurand nie może zachorzeć i przysłać ludzi po dziewkę? Nie wzbroni jej
wtedy księżna jechać, a jeśli dziewka w drodze przepadnie, kto powie wam lub mnie: „Tyś ją
porwał!”
– Ba! – odrzekł zniecierpliwiony de Löwe – sprawcie, by Jurand zachorzał i dziewkę wezwał...
Na to uśmiechnął się z tryumfem Hugo i odrzekł:
– Mam ci ja u siebie złotnika, który z Malborga za złodziejstwo wypędzon w Szczytnie
osiadł i który każdą pieczęć wyciąg potrafi; mam i ludzi, którzy, choć nasi poddani, z mazurskiego
narodu pochodzą... Zali mnie jeszcze nie rozumiecie?...
– Rozumiem! – zawołał z zapałem brat Gotfryd.
A Rotgier podniósł dłonie do góry i rzekł:
– Niech ci Bóg szczęści, pobożny bracie, bo ni Markwart Salzbach, ni Szomberg nie znaleźliby
lepszego sposobu.
Po czym przymrużył oczy, jakby chciał dojrzeć coś dalekiego.
– Widzę Juranda – rzekł – jako z powrozem na szyi stoi przy Gdańskiej bramie w Malborgu
i jako kopią go nogami knechty nasze...
– A dziewka zostanie służką Zakonu – dodał Hugo.
Usłyszawszy to de Löwe zwrócił oczy na Danvelda, on zaś uderzył się znów wierzchem
dłoni w usta i rzekł:
– A teraz do Szczytna nam jak najprędzej!
161
Rozdział
dwudziesty trzeci
Jednakże przed wyruszeniem do Szczytna czterej bracia i de Fourcy przyszli jeszcze pożegnać
się z księciem i księżną. Było to pożegnanie niezbyt przyjazne, wszelako książę nie
chcąc, wedle starego polskiego obyczaju, wypuszczać gości z domu z próżnymi rękoma podarował
każdemu z braci piękny błam kuni i po grzywnie srebra, oni zaś przyjęli z radością,
zapewniając, że jako zakonnicy zaprzysiężeni na ubóstwo nie zatrzymają tych pieniędzy dla
siebie, ale rozdadzą je ubogim, którym zarazem polecą się modlić za zdrowie, sławę i przyszłe
zbawienie księcia. Uśmiechali się pod wąsem z tych zapewnień Mazurowie, albowiem
dobrze znana im była chciwość zakonna, a jeszcze lepiej kłamstwa Krzyżaków. Powtarzano
na Mazowszu, że „jako tchórz cuchnie, tak Krzyżak łże”. Książę też jeno machnął ręką na
podobną podziękę, a po ich wyjściu rzekł, iż rakiem chyba pojechałby do nieba za przyczyną
modlitw krzyżackich.
Lecz przedtem jeszcze, przy pożegnaniu się z księżną, w chwili gdy Zygfryd de Löwe całował
jej rękę, Hugo von Danveld zbliżył się do Danusi, położył dłoń na jej głowie i głaszcząc
ją rzekł:
– Jakoże mam wam podziękować, panie? – odpowiedziała Danusia.
– Bądźcie przyjaciółką Zakonu i zakonników.
Zauważył tę rozmowę de Fourcy, a że uderzyła go przy tym uroda dziewczyny, więc gdy
już ruszyli ku Szczytnu, zapytał:
– Co to za piękna dwórka, z którą rozmawialiście na odjezdnym?
– Córka Juranda! – odpowiedział Krzyżak.
A pan de Fourcy zdziwił się.
– Ta, którą macie pochwycić?
– Tak. A gdy ją pochwycim, Jurand nasz.
– Nie wszystko widać złe, co od Juranda pochodzi. Warto być stróżem takiego jeńca.
– Myślicie, że łatwiej by było wojować z nią niż z Jurandem?
– To znaczy, że myślę tak samo jak i wy. Ojciec wróg Zakonu, a do córki mówiliście miodem
smarowane słowa i w dodatku obiecaliście jej balsam.
Hugo de Danveld uczuł widocznie potrzebę usprawiedliwienia się kilkoma słowy.
– Obiecałem jej balsam – rzekł – dla tego młodego rycerza, który od tura pobit i z którym,
jako wiecie, jest zmówiona. Jeśli podniosą krzyk po pochwyceniu dziewki, powiemy, żeśmy
nie tylko nie chcieli jej krzywdy, aleśmy jej jeszcze leki przez chrześcijańskie miłosierdzie
posyłali.
– Dobrze – rzekł de Löwe. – Trzeba jeno posłać kogoś pewnego.
– Poślę jedną pobożną niewiastę, całkiem Zakonowi oddaną. Przykażę jej patrzeć i słuchać.
Gdy ludzie nasi niby od Juranda przybędą, znajdą gotowe porozumienie...
– Takich ludzi trudno będzie dobrać.
– Nie. Naród u nas mówi tym samym językiem. Są też w mieście, ba! nawet między
knechtami w załodze, ludzie, którzy prawem ścigani z Mazowsza zbiegli – zbóje, złodzieje –
162
prawda, ale żadnej trwogi nie znający i na wszystko gotowi. Tym obiecnę, jeśli wskórają,
wielkie nagrody, jeśli nie wskórają – powróz.
– Ba! a nuż zdradzą?
– Nie zdradzą, bo na Mazowszu każdy dawno na łamanie kołem zarobił i nad każdym wyrok
cięży. Trzeba im tylko dać ochędożne szaty, aby ich za prawych Jurandowych pachołków
poczytano – i główna rzecz: list z pieczęcią od Juranda.
– Należy wszystko przewidzieć – rzekł brat Rotgier. – Jurand po ostatniej bitwie zechce
może zobaczyć księcia, aby się na nas poskarżyć, a siebie usprawiedliwić. Będąc w Ciechanowie
zajedzie do córki, do leśnego dworca. Może się wtedy przygodzić, że nasi ludzie, przybywszy
po Jurandównę, natkną się na samego Juranda.
– Ci ludzie, których wybiorę, są szelmy kute na cztery nogi. Będą oni wiedzieć, że jeśli się
natkną na Juranda, pójdą na haki. Ich głowa w tym, żeby się nie spotkali.
– Jednak może się zdarzyć, że ich pochwycą.
– Tedy wyprzemy się i ich, i listu. Kto nam dowiedzie, że to myśmy ich wysłali? Wreszcie:
nie będzie porwania, nie będzie krzyku, a że kilku wisielców Mazury poćwiertują, nie
stanie się przez to szkoda dla Zakonu.
A brat Gotfryd, najmłodszy między zakonnikami, rzekł:
– Nie rozumiem tej waszej polityki ani tej waszej bojaźni, aby się nie wydało, że dziewka z
naszego nakazu porwana. Mając ją raz w ręku musimy przecie posłać kogoś do Juranda i powiedzieć
mu: „Twoja córka jest u nas – chcesz-li, by odzyskała wolność, oddaj za nią de Bergowa
i siebie samego...” Jakże inaczej?... Ale wtedy będzie wiadomo, że to my nakazaliśmy
dziewczynę pochwycić.
– Prawda! – rzekł pan de Fourcy, któremu niezbyt przypadła do smaku cała sprawa. – Po
co ukrywać to, co musi się wydać.
A Hugo de Danveld począł się śmiać i zwróciwszy się do brata Gotfryda zapytał:
– Jak dawno nosicie biały płaszcz?
– Skończy się sześć lat na pierwszą niedzielę po Świętej Trójcy.
– Jak go przenosicie jeszcze sześć, będziecie lepiej rozumieli sprawy Zakonu. Jurand zna
nas lepiej niż wy. Powie mu się tak: „Twojej córki pilnuje brat Szomberg i jeśli słowo piśniesz
– to wspomnij na dzieci Witolda...”
– A później?
– Później de Bergow będzie wolny, a Zakon będzie także uwolnion od Juranda.
– Nie! – zawołał brat Rotgier – wszystko jest tak rozumnie pomyślane, że Bóg powinien
pobłogosławić naszemu przedsięwzięciu.
– Bóg błogosławi wszelkim uczynkom mającym na celu dobro Zakonu – rzekł posępny
Zygfryd de Löwe.
I jechali dalej w milczeniu – a przed nimi na dwa lub trzy strzelania z kuszy szły ich
poczty, aby torować drogę, która stała się kopna, albowiem w nocy spadł śnieg obfity. Na
drzewach leżała bogata okiść, dzień był chmurny, ale ciepły, tak że z koni podnosił się opar.
Z lasów ku ludzkim siedliskom leciały stada wron napełniając powietrze posępnym krakaniem.
Pan de Fourcy pozostał nieco za Krzyżakami i jechał w głębokim zamyśleniu. Był on od
kilku lat gościem Zakonu, brał udział w wyprawach na Żmudź, gdzie odznaczył się wielkim
męstwem i podejmowany wszędy tak, jak tylko Krzyżacy umieli podejmować rycerzy z dalekich
stron, przywiązał się do nich mocno, a nie mając własnej fortuny zamierzał wstąpić w
ich szeregi. Tymczasem to przesiadywał w Malborgu, to odwiedzał znajome komandorie szukając
w podróżach rozrywki i przygód. Przybywszy świeżo do Lubawy wraz z bogatym de
Bergowem i zasłyszawszy o Jurandzie począł płonąć żądzą zmierzenia się z mężem, którego
otaczała groza powszechna. Przybycie Majnegera, który ze wszystkich walk wychodził zwycięzcą,
przyspieszyło wyprawę. Komtur z Lubawy dał na nią ludzi; naopowiadał jednak tyle
163
trzem rycerzom nie tylko o okrucieństwie, ale o podstępach i wiarołomstwie Juranda, iż gdy
ów zażądał, by odprawili żołnierzy, nie chcieli się na to zgodzić, bojąc się, że gdy to uczynią,
otoczy ich, wytraci lub wtrąci do piwnic spychowskich. Wówczas Jurand mniemając, że chodzi
im nie tylko o walkę rycerską, ale i o grabież, uderzył na nich wstępnym bojem i zadał im
klęskę okrutną. De Fourcy widział Bergowa obalonego wraz z koniem, widział Majnegera z
odłamem włóczni w brzuchu, widział ludzi próżno błagających o litość. Sam ledwo zdołał się
przebić – i kilka dni tułał się po drogach i lasach, gdzie byłby zamarł z głodu lub stał się łupem
dzikiego zwierza, gdyby wypadkiem nie dostał się do Ciechanowa, w którym znalazł
braci Gotfryda i Rotgiera. Z całej wyprawy wyniósł uczucie upokorzenia, wstydu, nienawiści,
zemsty i żalu za Bergowem, który był mu bliskim przyjacielem. Toteż z całej duszy przyłączył
się do skargi zakonnych rycerzy, gdy domagali się kary i wolności dla nieszczęsnego
towarzysza, a gdy ta skarga pozostała bezowocną – w pierwszej chwili gotów był zgodzić się
na wszystkie środki, które wiodły do zemsty nad Jurandem. Teraz jednak ozwały się w nim
nagle skrupuły. Przysłuchując się rozmowom zakonników, a zwłaszcza temu, co mówił Hugo
de Danveld, niejednokrotnie nie mógł oprzeć się zdziwieniu. Poznawszy bliżej w ciągu kilku
lat Krzyżaków widział już wprawdzie, że nie są oni tacy, za jakich przedstawiają ich w Niemczech
i na Zachodzie. W Malborgu poznał jednakże kilku prawych i surowych rycerzy; ci,
sami często rozwodzili skargi nad zepsuciem braci, nad ich rozpustą, brakiem karności – i de
Fourcy czuł, że mają słuszność, ale sam będąc rozpustnym i niekarnym nie brał zbyt za złe
innym tych wad, zwłaszcza że wszyscy rycerze zakonni nagradzali je męstwem. Widział ich
przecie pod Wilnem uderzających piersią o pierś polskich rycerzy, przy zdobywaniu zamków
bronionych z nadludzką uporczywością przez posiłkowe polskie załogi; widział ich ginących
pod ciosami toporów i mieczów, w szturmach ogólnych lub w pojedynczych walkach. Byli
nieubłagani i okrutni dla Litwy, ale byli zarazem jako lwy – i chodzili w chwale jak w słońcu.
Teraz jednak wydało się panu de Fourcy, że Hugo de Danveld mówi takie rzeczy i podaje
takie sposoby, na które wzdrygnąć się powinna dusza w każdym rycerzu – a zaś inni bracia
nie tylko nie powstają na niego z gniewem, ale przytakują każdemu jego słowu. Więc zdziwienie
ogarniało go coraz większe i wreszcie zadumał się głęboko, czy mu przystoi do takich
uczynków rękę przykładać.
Gdyby bowiem chodziło tylko o porwanie dziewczyny, a następnie o wymienienie jej za
Bergowa, byłby się może na to zgodził, chociaż poruszyła go i ujęła za serce uroda Danusi.
Gdyby przyszło mu być jej stróżem, nie miałby także nic przeciwko temu, a nawet nie był
pewien, czyby z rąk jego wyszła taką, jaką w nie wpadła. Ale Krzyżakom szło widocznie o co
innego. Oni przez nią chcieli dostać wraz z Bergowem i samego Juranda – obiecać mu, że ją
wypuszczą, jeśli się za nią odda, a potem zamordować go, a z nim razem, dla ukrycia oszustwa
i zbrodni – zapewne i dziewczynę. Wszakże już grozili jej losem dzieci Witoldowych na
wypadek, gdyby Jurand śmiał się skarżyć. „Niczego nie chcą dotrzymać – oboje oszukać i
oboje zgładzić – rzekł sobie de Fourcy – a przecież krzyż noszą i czci więcej od innych przestrzegać
winni.” – I burzyła się w nim dusza co chwila mocniej na taką bezczelność, ale postanowił
jeszcze sprawdzić, o ile jego podejrzenia są słuszne – więc podjechał znów do Danvelda
i zapytał:
– A jeśli Jurand się wam odda, czy wypuścicie dziewkę?
– Gdybyśmy ją wypuścili, cały świat wnet by wiedział, że to my chwyciliśmy oboje – odrzekł
Danveld.
– Ba, cóż z nią uczynicie?
Na to Danvel pochylił się ku mówiącemu i ukazał w uśmiechu swe spróchniałe zęby spod
grubych warg.
– O co pytacie? Czy o to, co uczynimy z nią p r z e d t e m, czy o to, co p o t e m?
164
Lecz Fourcy wiedząc już, co chciał wiedzieć, zamilkł – przez chwilę jeszcze zdawał się
walczyć z sobą, a następnie podniósł się nieco na strzemionach i rzekł tak głośno, aby go
wszyscy czterej zakonnicy usłyszeli:
– Pobożny brat Ulryk von Jungingen, który jest wzorem i ozdobą rycerstwa, rzekł mi raz
tak: „Jeszcze między starymi w Malborgu znajdziesz godnych Krzyża rycerzy, ale ci, którzy
na pogranicznych komandoriach siedzą, zakałę jeno Zakonowi przynoszą.”
– Wszyscyśmy grzeszni, ale Panu naszemu służymy – odrzekł Hugo.
– Gdzie wasza rycerska cześć? Nie przez haniebne uczynki Panu się służy – chyba że nie
Zbawicielowi służycie. Któż to wasz Pan? Wiedzcie przeto, że nie tylko do niczego ręki nie
przyłożę, ale i wam nie pozwolę...
– Na co nie pozwolicie?
– Na podstęp, na zdradę, na hańbę.
– A jakoże możecie nam zabronić? W bitwie z Jurandem postradaliście poczet i wozy. Żyć
musicie tylko z łaski Zakonu – i z głodu zamrzecie, jeśli wam kawałka chleba nie rzucim. A
w dodatku: wyście jeden, nas czterech – jakoże nie pozwolicie?
– Jako nie pozwolę? – powtórzy Fourcy. – Mogę nawrócić do dworca i ostrzec księcia,
mogę przed całym światem wasze zamiary rozgłosić.
Na to spojrzeli po sobie bracia zakonni i twarze zmieniły im się w okamgnieniu. Szczególniej
Hugo de Danveld popatrzył przez długą chwilę pytającym wzrokiem w oczy Zygfryda de
Löwe, po czym zaś zwrócił się do pana de Fourcy:
– Przodkowie wasi – rzekł – sługiwali już w Zakonie – i wy chcecie do niego wstąpić, ale
my zdrajców nie przyjmujem.
– Ja zaś nie chcę ze zdrajcami służyć.
– Ejże! nie spełnicie waszej groźby. Wiecie, że Zakon umie karać nie tylko zakonników...
A de Fourcy, którego podnieciły te słowa, wydobył miecz, lewą ręką schwycił za ostrze,
prawą dłoń położył na rękojeści i rzekł:
– Na tę rękojmię mającą kształt krzyża, na głowę św. Dionizego, mego patrona, i na moją
rycerską cześć, ostrzegą księcia mazowieckiego i mistrza.
Hugo de Danveld znów popatrzył pytającym wzrokiem na Zygfryda de Löwe, a ów przymknął
powieki jakby dając znak, że się na coś zgadza.
Wówczas Danveld ozwał się jakimś dziwnie głuchym i zmienionym głosem:
– Św. Dionizy mógł nieść pod pachą swą uciętą głowę, ale gdy wasza raz spadnie...
– Grozicie mi? – przerwał de Fourcy.
– Nie, jeno zabijam! – odpowiedział Danveld.
I pchnął go nożem w bok z taką siłą, że aż ostrze schowało się w ciele po krzyżyk. De Fourcy
zawrzasnął strasznym głosem, przez chwilę usiłował chwycić prawą ręką miecz, który
poprzednio trzymał w lewej, ale upuścił go na ziemię, w tym samym zaś czasie pozostali trzej
bracia poczęli go żgać bez litości nożami w szyję, w plecy, w brzuch, dopóki nie spadł z konia.
Po czym nastało milczenie. De Fourcy krwawiąc okropnie z kilkunastu ran drgał na śniegu
i darł go powykrzywianymi przez konwulsje palcami. Spod ołowianego nieba dochodziło
tylko krakanie wron lecących z głuchych puszcz ku ludzkim siedliskom.
A następnie poczęła się śpieszna rozmowa morderców:
– Ludzie nic nie widzieli! – rzekł zdyszanym głosem Danveld.
– Nic. Poczty są na przedzie; nie widać ich – odparł Löwe.
– Słuchajcie: będzie powód do nowej skargi. Rozgłosim, że mazowieccy rycerze napadli
na nas i zabili nam towarzysza. Podniesiem krzyk – aż go w Malborgu usłyszą, że nawet na
gości książę nasadza morderców. Słuchajcie! należy mówić, iż Janusz nie tylko nie chciał
wysłuchać naszych skarg na Juranda, ale kazał zamordować skarżyciela.
165
De Fourcy przewrócił się tymczasem w ostatniej konwulsji na wznak i leżał nieruchomo, z
krwawą pianą na ustach i z przerażeniem w martwych już, szeroko otwartych oczach. Brat
Rotgier popatrzył na niego i rzekł:
– Uważcie, pobożni bracia, jako Bóg karze sam zamiar zdrady.
– Cośmy uczynili, uczyniliśmy dla dobra Zakonu – odrzekł Gotfryd. – Chwała tym...
Lecz przerwał, bo w tej samej chwili z tyłu za nimi, na zakręcie śnieżnej drogi, ukazał się
jakiś jeździec, który pędził co koń wyskoczy. Ujrzawszy go Hugo de Danveld zawołał prędko:
– Ktokolwiek ten człowiek jest – musi zginąć.
A de Löwe, który, lubo najstarszy między braćmi, miał wzrok nadzwyczaj bystry, rzekł:
– Poznaję go: to ów giermek, który tura toporem zabił. Tak jest: to on!
– Pochowajcie noże, aby się nie spłoszył – mówił Danveld. – Ja znów pierwszy uderzę, wy
za mną.
Tymczasem Czech dojechał i o dziesięć lub ośm kroków zaparł konia w śnieg. Dojrzał trupa
w kałuży krwi, konia bez jeźdźca i zdumienie odbiło mu się na twarzy, ale trwało tylko
przez jedno mgnienie oka. Po chwili zwrócił się do braci, tak jakby nic nie widział, i rzekł:
– Czołem, mężni rycerze!
– Poznaliśmy się – odpowiedział zbliżając się z wolna Danveld. – Masz-li co do nas?
– Wysłał mnie rycerz Zbyszko z Bogdańca, za którym kopię noszę, a który od tura na łowach
pobit sam nie mógł ku wam.
– Czego chce od nas twój pan?
– Za to, żeście niesłusznie Juranda ze Spychowa oskarżyli z ujmą dla jego rycerskiej czci,
pan mój każe wam powiedzieć, iżeście nie jako prawi rycerze czynili, ale jako psi szczekali; a
któren by był krzyw o te słowa, tego pozywa na walkę pieszą alibo konną, aż do ostatniego
tchu, do której stanie, gdzie mu wskażecie, gdy tylko za łask i zmiłowaniem Bożym dzisiejsza
krzypota go popuści.
– Powiedz panu swemu, że rycerze zakonni obelgi cierpliwie dla imienia Zbawiciela znoszą,
zasię do walki bez osobliwego pozwoleństwa mistrza albo wielkiego marszałka stawać
nie mogą, o które to pozwoleństwo jednakże będziem do Malborga pisali.
Czech znów spojrzał na trupa pana de Fourcy, albowiem do niego to głównie był posłany.
Zbyszko wiedział już przecież, że zakonnicy do pojedynków nie stają, zasłyszawszy jednak,
że był między nimi rycerz świecki, jego szczególniej chciał pozwać sądząc, że tym sobie ujmie
i zjedna Juranda. Tymczasem rycerz ów leżał oto teraz zarżnięty jak wół między czterema
Krzyżakami.
Czech nie zrozumiał wprawdzie, co zaszło, ale ponieważ był od dziecka ze wszystkimi
niebezpieczeństwy oswojon, więc zwietrzył jakieś niebezpieczeństwo. Zdziwiło go też i to, że
Danveld, mówiąc z nim, zbliżał się coraz bardziej ku niemu, inni zaś poczęli zjeżdżać na boki,
jakby go chcieli nieznacznie okrążyć. Z tych powodów począł się mieć na baczności,
zwłaszcza że nie miał przy sobie broni, bo jej w pośpiechu wziąć nie zdążył.
A Danveld tymczasem był tuż i mówił dalej:
– Obiecałem twemu panu balsam gojący, więc źle mi się za uczynność wypłaca. Zwykła to
zresztą u Polaków rzecz... ale że ciężko jest pobit i wkrótce przed Bogiem może stanąć, więc
powiedz mu...
Tu wsparł lewą dłoń na ramieniu Czecha.
– Więc powiedz mu, że ja, ot, jak odpowiadam!...
I w tej samej chwili błysnął nożem przy gardle giermka. Lecz nim zdołał pchnąć, Czech,
który już od dawna śledził jego ruchy, chwycił go swymi żelaznymi rękoma za prawicę, wygiął
ją, zakręcił, aż chrupnęły stawy i kości – i dopiero usłyszawszy okropny ryk bólu wspiął
konia – i pomknął jak strzała, zanim inni zdołali mu zastąpić.
166
Bracia Rotgier i Gotfryd poczęli go gonić, ale wnet wrócili, przerażeni strasznym krzykiem
Danvelda. De Löwe podtrzymywał go pod ramiona, on zaś z twardą bladą i zarazem zsiniałą
krzyczał tak, że aż pocztowi, jadący przy wozach znacznie na przedzie, wstrzymali konie.
– Co wam jest? – pytali bracia.
Lecz de Löwe kazał im jechać co sił, sprowadzić wóz, albowiem Danveld widocznie nie
mógł się na kulbace utrzymać. Po chwili zimny pot okrył mu czoło i zemdlał.
Po sprowadzeniu wozu ułożono go na słomie i ruszono ku granicy. De Löwe pilił, albowiem
rozumiał, że po tym, co zaszło, nie można czasu tracić nawet dla opatrunku Danvelda.
Siadłszy przy nim na wozie wycierał od czasu do czasu śniegiem jego twarz, ale nie mógł
przywrócić mu przytomności.
Dopiero w pobliżu granicy Danveld otworzył oczy i począł obzierać się jakby ze zdziwieniem
dokoła.
– Jak wam jest? – spytał Löwe.
– Nie czuję bólu, ale nie czuję i ręki – odrzekł Danveld.
– Bo wam już zdrętwiała – dlatego i ból minął. W ciepłej izbie wróci. Tymczasem podziękujcie
Bogu i za chwilę ulgi.
A Rotgier i Gotfryd zbliżyli się zaraz do wozu.
– Stało się nieszczęście – rzekł pierwszy – co teraz będzie?
– Powiemy – odparł słabym głosem Danveld – że giermek zamordował de Fourcy’ego.
– Nowa ich zbrodnia i winowajca wiadomy! – dodał Rotgier.
167
Rozdział
dwudziesty czwarty
Czech tymczasem poleciał jednym pędem wprost do leśnego dworca i zastawszy jeszcze w
nim księcia opowiedział jemu pierwszemu, co się stało. Na szczęście, znaleźli się dworzanie,
którzy widzieli, że giermek wyjechał bez broni. Jeden z nich krzyknął mu był nawet na drogę
półżartem, aby wziął jakie żelaziwo, bo inaczej Niemcy go pokołaczą, ów jednak bojąc się,
aby rycerze nie przejechali tymczasem granicy, skoczył na konia tak jak stał, w kożuchu tylko,
i pognał za nimi. Świadectwa te rozproszyły wszelkie wątpliwości księcia co do tego, kto
mógłby być zbójcą de Fourcy’ego, ale napełniły go niepokojem i gniewem tak wielkim, że w
pierwszej chwili chciał wysłać pościg za Krzyżakami, aby ich w łańcuchach odesłać wielkiemu
mistrzowi na ukaranie. Po chwili jednak sam zmiarkował, że pościg nie zdołałby już dosięgnąć
rycerzy przed granicą, i rzekł:
– Wyślę wszelako pismo do mistrza, aby zasię wiedział, co oni tu wyrabiają. Źle się poczyna
dziać w Zakonie, bo drzewiej posłuch był okrutny, a teraz byle komtur na swoją rękę
poczyna. Dopust Boży, ale za dopustem idzie kara.
Po czym zamyślił się, a po chwili znów począł mówić do dworzan:
– Tego jeno nie mogłem nijak wyrozumieć, po co oni gościa zabili – i żeby nie to, że pachołek
bez broni pojechał, miałbym na niego posądzenie.
– Ba – rzekł ksiądz Wyszoniek – a po cóż by go pachoł miał zabijać, któren go przedtem
nigdy nie widział, a po drugie, choćby i miał broń, jakże mu było jednemu na pięciu uderzyć
– i na ich poczty zbrojne.
– Jużci prawda – rzekł książę. – Musiał się im ów gość w czym przeciwić albo może nie
chciał tak łgać, jako im było trzeba, bom i to już widział, że mrugali na niego, aby powiedział,
że Jurand pierwszy zaczął.
A Mrokota z Mocarzewa rzekł:
– Chwacki to pachoł, jeśli on temu psu Danveldowi rękę pokruszył.
– Powiada, że słyszał, jak w Niemcu gnaty chrupnęły – odpowiedział książę – i miarkując
z tego, jako się w boru popisał – może to być! Widać i sługa, i pan sierdzite chłopy. Żeby nie
Zbyszko, byłby się tur na konie rzucił. I Lotaryńczyk, i on wielce się do zratowania księżnej
przyczynili...
– Pewnie, że sierdzity chłop – powtórzył ksiądz Wyszoniek. – Ot i teraz, ledwie dycha, a
jednak się za Jurandem ujął i tamtych pozwał... Takiego właśnie Jurandowi trzeba zięcia.
– Coś ta Jurand inaczej w Krakowie gadał, ale teraz myślę, że się nie przeciwi – rzekł książę.
– Pan Jezus to sprawi – ozwała się księżna, która wszedłszy właśnie w tej chwili, usłyszała
koniec rozmowy. – Nie może się Jurand teraz przeciwić, byleby Bóg Zbyszkowi zdrowie powrócił.
Ale i z naszej strony musi być też nagroda.
– Najlepsza dla niego nagroda będzie Danuśka, a ja też myślę, że ją dostanie, a to przez tę
przyczynę, że jak się baby na co zawezmą, to przeciw nim i taki Jurand nie poradzi.
– Albo nie po sprawiedliwości się zawzięłam? – zapytała księżna. – Żeby Zbyszko był
płochy, to nie mówię, ale wierniejszego chyba na świecie nie ma. I dziewczyna też. Krokiem
168
teraz od niego nie odstępuje – i po gębie go gładzi, a on się do niej w boleści śmieje. Aże mi
samej czasem śluzy z oczu pociekną! Sprawiedliwie mówię!... Takiemu kochaniu warto pomóc,
bo i Matka Boska rada na szczęśliwość ludzką patrzy.
– Byle była wola boska – rzekł książę – to i szczęśliwość się zdarzy. Ale co prawda, to
mało mu przez tę dziewczynę głowy nie ucięli, a teraz znowu tur go starmosił.
– Nie powiadaj, że „przez nią”! – zawołała żywo księżna – boć nie kto inny, jeno Danuśka
go w Krakowie zratowała.
– Prawda. Ale żeby nie ona, nie byłby w Lichtensteina bił, aby mu pióra ze łba zedrzeć, a
za Lorchego toż by karku tak ochotnie nie nadstawił. Co zasię do nagrody, to rzekłem już, że
im obum się należy, i w Ciechanowie ja obmyślę.
– Niczego by Zbyszko tak rad nie widział jak rycerskiego pasa i złotych ostróg.
Książę uśmiechnął się na to dobrotliwie i odrzekł:
– To niechże mu je dziewczyna poniesie, a gdy krzypota go popuści, wówczas dopilnujem,
aby wszystko wedle zwykłego obyczaju się odbyło. Niech mu wnet poniesie, bo prędka radość
najlepsza!
Księżna usłyszawszy to uściskała pana wobec dworzan, potem ucałowała kilkakrotnie jego
ręce, on zaś uśmiechał się wciąż, a wreszcie rzekł:
– Widzicie... No! dobra ci rzecz do głowy przyszła! Że też to Duch Św. i niewiastom krzyny
rozumu nie poskąpił! Zawołajże teraz dziewczynę.
– Danuśka! Danuśka! – zawołała księżna.
I po chwili we drzwiach bocznej komory ukazała się Danusia, z zaczerwienionymi od bezsenności
oczyma i z dwojakami w ręku, pełnymi dymiącej kaszy, którą ksiądz Wyszoniek
okładał potłuczone kości Zbyszka, a którą stara dwórka właśnie przed chwilą jej oddała.
– Pójdźże tu jeno do mnie, sierotko! – rzekł książę Janusz. – Postaw dwojaki i chodź.
I gdy zbliżyła się z pewną nieśmiałością, „Pan” bowiem wzbudzał w niej zawsze pewną
obawę, przygarnął ją z dobrocią do siebie i począł gładzić po twarzy mówiąc:
– Ano, bieda na cię, dziecko, przyszła – co?
– Jużci! – odpowiedziała Danusia.
I mając smutek w sercu, a łzy na pogotowiu, poczęła zaraz płakać, ale cichutko, by księcia
nie urazić; on zaś znów spytał:
– Czegóż płaczesz?
– Bo Zbyszko chory – odrzekła wkładając piąstki w oczy.
– Nie bój się, nic mu nie będzie. Prawda, ojcze Wyszońku?
– Hej! bliżej mu ta za wolą boską do ślubu niż do truchły – odpowiedział dobry ksiądz
Wyszoniek.
A książę rzekł:
– Poczekaj! tymczasem dam ci dla niego lek, któren mu ulży albo go i całkiem uzdrowi.
– Balsam Krzyżaki przysłały? – zawołała żywo Danusia odejmując od oczu ręce.
– Tym, co Krzyżaki przyślą, psa lepiej posmaruj, nie zaś rycerzyka, którego miłujesz. Ale
ja dam ci co innego.
Po czym zwrócił się do dworzan i zawołał:
– Chybaj mi ta który do komory po ostrogi i pas!
Po chwili zaś, gdy mu je przyniesiono, rzekł do Danusi:
– Bierz, a nieś Zbyszkowi – i powiedz mu, że od tej pory jest przepasan. Jeśli zamrze, to
przed Bogiem jako miles cinctus stanie, a jeśli nie – to reszty w Ciechanowie albo w Warszawie
dopełnim.
Usłyszawszy to Danusia naprzód podjęła Pana pod nogi, po czym chwyciła jedną ręką
oznaki rycerskie, drugą dwojaki i skoczyła do izby, w której leżał Zbyszko. Księżna nie chcąc
tracić widoku ich radości poszła za nią.
169
Zbyszko ciężko był chory, ale ujrzawszy Danusię zwrócił ku niej pobladłą z boleści twarz i
zapytał:
– A Czech, jagódko, wrócił?
– Co tam Czech! – odpowiedziała dziewczyna. – Lepszą ja ci tu nowinę przynoszę. Pan cię
rycerzem pasował i ot, co ci przeze mnie posyła.
To rzekłszy położyła przy nim pas i złote ostrogi. Zbyszkowi zapłonęły radością i zdumieniem
blade policzki, spojrzał na Danusię, potem na oznaki, a następnie przymknął oczy i począł
powtarzać:
– Jakże to mógł mnie rycerzem pasować?
A gdy w tej chwili weszła księżna, przypodniósł się nieco na ramionach i począł jej dziękować
a przepraszać miłościwą panią, że jej do nóg nie może paść, gdyż wraz odgadł, że to za
jej wstawiennictwem spotkało go takie szczęście. Lecz ona kazała mu zachować się spokojnie
i własnymi rękoma pomogła Danusi ułożyć znów jego głowę na wezgłowiu. Tymczasem nadszedł
książę, a z nim ksiądz Wyszoniek, Mrokota i kilku innych dworzan. Książę Janusz z
daleka dał znak ręką, by Zbyszko się nie ruszał, a następnie siadłszy przy łożu tak przemówił:
– Wiecie! Nie ma to ludziom być dziwno, że za mężne a zacne uczynki jest zapłata, bo jeśliby
cnota miała ostać bez nagrody, tedy i nieprawości ludzkie chodziłyby po świecie bez
kary. A żeś ty żywota nie szczędził i z utratą zdrowia od srogiej żałoby nas bronił, przeto pozwalamy
ci pasem rycerskim się przepasać i we czci a sławie odtąd chadzać.
– Miłościwy panie – odrzekł Zbyszko – ja bym i dziesięciu żywotów nie żałował...
Lecz nie mógł nic więcej powiedzieć i ze wzruszenia, i dlatego, iż księżna położyła mu rękę
na ustach, gdyż ksiądz Wyszoniek nie pozwalał mu mówić. Książę zaś mówił dalej:
– Tak myślę, że powinności rycerskie znasz i że będziesz godnie one ozdoby nosił. Zbawicielowi
naszemu jako się patrzy masz służyć, a ze starostą piekielnym wojować. Pomazańcowi
ziemskiemu masz być wierny, wojny niesłusznej unikać i niewinności w ucisku bronić, w
czym ci pomagaj Bóg i święta Jego Męko!
– Amen – rzekł ksiądz Wyszoniek.
Książę zaś wstał, przeżegnał Zbyszka i na odchodnym dodał:
– A jak wyzdrowiejesz, to prosto do Ciechanowa jedź, gdzie i Juranda sprowadzę.
170
Rozdział
dwudziesty piąty
W trzy dni później przyjechała zapowiedziana niewiasta z hercyńskim balsamem, a z nią
razem przybył i kapitan łuczników ze Szczytna z listem podpisanym przez braci i opatrzonym
pieczęcią Danvelda, w którym Krzyżacy niebo i ziemię brali za świadków krzywd, które ich
na Mazowszu spotkały, i pod zagrożeniem pomsty Bożej wołali o karę za zamordowanie
„ukochanego towarzysza i gościa”. Danveld podyktował do listu i skargę od siebie upominając
się w słowach zarazem pokornych i groźnych o zapłatę za ciężkie kalectwo i o wyrok
śmierci na czeskiego pachołka. Książę przedarł list w oczach kapitana, rzucił mu pod nogi i
rzekł:
– Przysłał tu ich, krzyżackie macie, mistrz po to, aby mnie zjednali, a oni mnie do gniewu
przywiedli. Powiedzże im ode mnie, że sami gościa uśmiercili i pachołka chcieli uśmiercić –
o czym do mistrza napiszę i to też dodam, aby innych posłów wybierał, jeśli chce, bym w
razie wojny z królem krakowskim po żadnej stronie nie stanął.
– Miłościwy panie – odparł kapitan – czy jeno taką odpowiedź mam potężnym i pobożnym
braciom odnieść?
– Jeślić nie dosyć, powiedz im jeszcze, że ich za psubratów, nie za prawych rycerzy uważam.
I na tym skończyło się posłuchanie. Kapitan odjechał, bo i księżę tegoż dnia odjechał do
Ciechanowa. Została tylko „siostra” z balsamem, którego nieufny ksiądz Wyszoniek użyć
jednakże nie chciał, tym bardziej że chory poprzedniej nocy zasnął dobrze, a nazajutrz obudził
się wprawdzie osłabiony bardzo, ale bez gorączki. Siostra po wyjeździe księcia wyprawiła
zaraz z powrotem jednego ze swoich sług niby po nowe lekarstwo – „jaje bazyliszka”,
które, jak twierdziła, miało moc przywracania sił nawet konającym – sama zaś chodziła po
dworcu, pokorna, nie władnąca jedną ręką, przybrana w świecką wprawdzie, ale podobną do
zakonnej odzież – z różańcem i małą pątniczą tykwą u pasa. Mówiąc dobrze po polsku dopytywała
z wielką troskliwością służbę i o Zbyszka, i o Danusię, której przy sposobności podarowała
różę jerychońską, a na drugi dzień w czasie snu Zbyszka, gdy dziewczyna siedziała w
izbie jadalnej, przysunęła się do niej i rzekła:
– Boże wam błogosław, panienko. Dziś w nocy po pacierzu śniło mi się, że przez śnieg
padający szło ku wam dwóch rycerzy, ale jeden doszedł pierwej i w bieluchny płaszcz was
obwinął, a drugi zaś rzekł: „Śnieg jeno widzę, a jej nie ma” – i wrócił się.
A Danusia, której chciało się spać, otworzyła zaraz oczy i spytała:
– A co to znaczy?
– To znaczy, że ten was dostanie, który was najbardziej miłuje.
– To Zbyszko! – odrzekła dziewczyna.
– Nie wiem, bom mu twarzy nie widziała, widziałam jeno biały płaszcz, a potem obudziłam
się zaraz, gdyż Pan Jezus zsyła mi każdej nocy bóle w nogach, a rękę całkiem mi odjął.
– A że to wam ten balsam nie pomógł?
– Nie pomoże mi, panienko, i balsam, gdyż to za ciężki grzech mój, a chcecie wiedzieć, za
jaki, to opowiem.
171
Danusia skinęła głową na znak, że chce wiedzieć, więc siostra mówiła dalej:
– Są w Zakonie i służki, i niewiasty, które choć ślubów nie czynią, bo nawet i mężate być
mogą, wszelako powinności względem Zakonu wedle rozkazania braci pełnić są obowiązane.
A którą takowa łaska i cześć ma spotkać, ta otrzymuje pobożne pocałowanie od brata-rycerza,
na znak, że odtąd uczynkami i mową Zakonowi ma służyć. Ach, panienko! – i mnie taka
wielka łaska miała spotkać, ale ja w grzesznej zatwardziałości, zamiast ją przyjąć wdzięcznie,
popełniłam ciężki grzech i karę na się ściągnęłam.
– Cóżeście takiego uczynili?
– Brat Danveld przyszedł do mnie i dał mi zakonne pocałowanie, ja zasię myśląc, iż on to
przez swawolę jakowąś czyni, podniosłam na niego bezbożną rękę...
Tu zaczęła się bić w piersi i powtórzyła kilkakrotnie:
– Boże, bądź miłościw mnie grzesznej.
– I cóż się stało? – zapytała Danusia.
– I zaraz mi rękę odjęło i od tej pory kaleką jestem. Młoda byłam i głupia – nie wiedziałam!
a jednak kara na mnie spadła. Bo choćby niewieście się wydało, że brat zakonny chce
coś złego uczynić, niech Bogu sąd ostawi, a sama się nie sprzeciwia, gdyż kto się Zakonowi
albo krzyżowemu bratu sprzeciwi, tego gniew Boży dosięgnie...
Danusia słuchała tych słów z przykrością i lękiem, siostra zaś poczęła wzdychać i dalej
żale rozwodzić.
– Nie staram jeszcze i dziś – mówiła – ledwie mi trzydzieści roków, ale Bóg razem z ręką
odjął młodość i urodę.
– Żeby nie ręka – odrzekła Danusia – to byście jeszcze nie mogli narzekać...
Po czym nastało milczenie. Nagle siostra, jakby sobie coś przypomniawszy, rzekła:
– A śniło mi się, że was jakiś rycerz w białym płaszczu na śniegu owinął. Może to był
Krzyżak! gdyż oni też białe płaszcze noszą.
– Nie chcę ja ni Krzyżaków, ni ich płaszczów – odpowiedziała dziewczyna.
Lecz dalszą rozmowę przerwał ksiądz Wyszoniek, który wszedłszy do komory kiwnął na
Danusię i rzekł:
– Chwalże Boga i chodź do Zbyszka! Zbudził się i jeść woła. Znacznie go popuściło.
Jakoż tak było rzeczywiście. Zbyszko miał się lepiej i ksiądz Wyszoniek miał już prawie
pewność, że będzie zdrów, gdy nagle niespodziane zdarzenie pomieszało wszystkie rachuby i
nadzieje. Oto od Juranda przybyli wysłannicy z pismem do księżny, zawierającym same złe i
straszne nowiny. W Spychowie spaliła się część Jurandowego gródka, on sam zaś został przy
ratunku płonącą belą przytłuczon. Ksiądz Kaleb, który w imieniu jego list pisał, donosił
wprawdzie, że wyzdrowieć jeszcze Jurand może, ale że skry i węgle tak przypaliły mu jedyne
pozostałe oko, iż już mu niewiele światła w nim pozostało – i grozi mu niechybna ślepota.
Z tej przyczyny wzywa Jurand córkę, by spiesznie przybywała do Spychowa, bo chce ją
widzieć jeszcze, zanim ciemności go ogarną. Mówił też, że odtąd ma już pozostać przy nim,
bo jeśli nawet między ślepcami, którzy po proszonym chlebie między ludźmi chadzają, ma
każdy jakoweś pacholę, które go za rękę wiedzie i drogę mu pokazuje, czemuż by on tej
ostatniej pociechy miał być pozbawion i między obcymi umierać? Były też pokorne podzięki
dla księżny, która dziewczynę jakby rodzona matka hodowała – a w końcu obiecywał Jurand,
że choć i ślepy, raz jeszcze do Warszawy przyjedzie, aby upaść pani do nóg i o łaskę i opiekę
na dalsze lata dla Danusi jej prosić.
Księżna, gdy jej ojciec Wyszoniek przeczytał ów list, przez jakiś czas słowa prawie nie
mogła przemówić. Miała ona nadzieję, że gdy Jurand, który pięć lub sześć razy do roku
przyjeżdżał do dziecka, przyjedzie na bliskie święta, wówczas go powagą własną i księcia
Janusza przejedna dla Zbyszka i zgodę jego na bliskie wesele uzyska. Tymczasem list ów nie
tylko burzył jej zamiary, ale pozbawiał jej zarazem i Danusi, którą kochała na równi z własnymi
dziećmi. Przyszło jej do głowy, że Jurand może i wyda zaraz dziewczynę za którego z
172
sąsiadów, aby reszty dni pomiędzy swoimi dożyć. O Zbyszku nie było co i myśleć, aby mógł
do Spychowa jechać, gdyż żebra dopiero mu się zaczęły zrastać, i zresztą, któż mógł wiedzieć,
jak by był w Spychowie przyjęty? Wiedziała przecie pani, że Jurand wręcz mu swego
czasu Danusi odmówił – i jej samej powiedział, że dla tajemnych przyczyn nigdy na ich połączenie
nie zezwoli. Więc w ciężkim frasunku kazała wezwać do siebie starszego spomiędzy
przysłanych ludzi, aby go o nieszczęście spychowskie rozpytać, a zarazem czegoś się o zamiarach
Jurandowych dowiedzieć.
I zdziwiła się nawet, gdy na jej wezwanie wszedł człowiek zupełnie nieznany, nie zaś stary
Tolima, który tarczę za Jurandem nosił i zwykle z nim razem przyjeżdżał – ów jednak odpowiedział
jej, że Tolima w bitce ostatniej z Niemcami okrutnie poszczerbion ze śmiercią w
Spychowie się zmaga, zaś Jurand ciężką chorobą złożony o prędki powrót córki prosi, gdyż
coraz mniej widzi, a za dni parę może i całkiem oślepnie. Prosił nawet usilnie wysłannik, by
zaraz, jak tylko konie odetchną, wolno było wziąć dziewczynę, ale że to był wieczór, sprzeciwiła
się temu stanowczo pani – zwłaszcza by i Zbyszkowi, i Danusi, i sobie do reszty serca
przez prędkie pożegnanie nie rozdzierać.
A Zbyszko już wiedział o wszystkim i leżał w izbie jakby uderzony obuchem w głowę, a
gdy pani weszła i łamiąc ręce ozwała się zaraz z proga: „Nie ma rady, boć to przecie ojciec!”
– powtórzył za nią jak echo: „Nie ma rady” – i zamknął oczy jak człowiek, który się spodziewa,
że zaraz śmierć do niego przystąpi.
Lecz śmierć nie nadeszła, choć w piersiach zbierał mu się żal coraz większy, a przez głowę
przelatywały mu myśli coraz ciemniejsze, takie właśnie jak chmury, które gnane wichrem
jedna za drugą przysłaniają blask słoneczny i gaszą wszelką radość na świecie. Rozumiał bowiem
Zbyszko również jak i księżna, że gdy Danusia raz do Spychowa wyjedzie, będzie dla
niego tak jak stracona. Tu wszyscy byli dla niego życzliwi, tam Jurand może go nawet przyjąć
ani wysłuchać nie zechce, zwłaszcza jeśli go wiąże ślub lub jakaś inna nieznana przyczyna,
równie jak religijny ślub ważna. Zresztą, gdzie mu tam jechać do Spychowa, gdy oto chory
jest i ledwie się może na łożu poruszyć. Przed kilku dniami, gdy z łaski księcia spadły nań
złote ostrogi wraz z rycerskim pasem, myślał, że radość przemoże w nim chorobę, i modlił się
z całej duszy, aby rychło mógł powstać i z Krzyżakami się zmierzyć, ale teraz stracił znów
wszelką nadzieję, czuł bowiem, że gdy mu zbraknie przy łożu Danusi, to razem z nią zbraknie
mu i ochoty do życia, i sił do walki ze śmiercią. Przyjdzie oto dzień jutrzejszy i pojutrzejszy,
nadejdzie wreszcie Wigilia i Święta, kości go będą tak samo bolały i tak samo będzie go
chwytało omdlenie, a nie będzie przy nim tej jasności, która po całej izbie rozchodzi się od
Danusi, ni tego uradowania oczu, które na nią patrzą. Co za pociecha i co za osłoda była pytać
kilka razy na dzień: „Miłym ci?” – i widzieć ją potem, jak sobie przysłania śmiejące się i zawstydzone
oczy dłonią albo też pochyla się i odpowiada: „A któż inny?” Obecnie zaś tylko
choroba zostanie i ból zostanie, i tęsknota, a szczęście odejdzie – i nie wróci.
Łzy zabłysły w oczach Zbyszkowych i stoczyły mu się z wolna po policzkach, po czym
zwrócił się do księżny i rzekł:
– Miłościwa pani, już ja tak myślę, że Danuśki więcej w życiu nie obaczę.
A pani, sama stroskana, odpowiedziała:
– Bo i nie dziwno by było, żebyś zamarł od żałości. Ale Pan Jezus jest miłosierny.
Po chwili zaś chcąc go jednak choć trochę pokrzepić dodała:
– Chociaż żeby, nie przymierzając, Jurand umarł przed tobą, to opiekuństwo przeszłoby na
księcia i na mnie, a my byśmy ci dziewczynę zaraz oddali.
– Kiedy on tam umrze! – odrzekł Zbyszko.
Lecz nagle widocznie jakaś nowa myśl błysnęła mu w głowie, gdyż przypodniósł się, siadł
na łożu i rzekł zmienionym głosem:
– Miłościwa pani...
Wtem przerwała mu Danusia, która wbiegłszy z płaczem poczęła od progu wołać:
173
– To już wiesz, Zbyszku! Oj, żal mi tatusia, ale żal i ciebie, nieboże!
Zbyszko zaś, gdy zbliżyła się ku niemu, ogarnął zdrowym ramieniem swoje kochanie i począł
mówić:
– Jakże mi żyć bez ciebie, dziewczyno? Nie po tom tu przez rzeki i bory jechał, nie po tom
ci ślubował i służył, abym cię zaś miał utracić. Hej, nie pomoże żal, nie pomoże płakanie, ba!
i śmierć sama, bo choćby i murawa na mnie porosła, dusza o tobie nie zapomni, by i na Pana
Jezusowym dworze, by i u samego Boga Ojca na pokojach... I rzekę, rady nie ma, a rada musi
być, bo bez niej nijak! Krzypotę w kościach czuję i boleść srogą, ale choć ty padnij pani do
nóg, bo ja nie mogę – i proś o zmiłowanie nad nami.
Danusia posłyszawszy to prędko skoczyła do nóg księżnej i objąwszy je ramionami pochowała
swą jasną twarz w zagięciach jej ciężkiej sukni, pani zaś zwróciła pełne litości, ale
zarazem zdziwione oczy na Zbyszka.
– W czymże ja wam mogę okazać zmiłowanie? – zapytała. – Nie puszczę dziecka do chorego
rodzica, to i gniew Boży ściągnę.
Zbyszko, który poprzednio przypodniósł się był na łożu, zesunął się znów na węzgłowie i
przez jakiś czas nie odpowiadał, gdyż mu tchu brakło. Powoli jednak począł posuwać na piersiach
jedną rękę ku drugiej, aż wreszcie złożył je jak do modlitwy.
– Odpocznij – rzekła księżna – potem zasię powiadaj, o co ci idzie, a ty, Danuśka, wstań
mi od kolan.
– Pofolguj, ale nie wstawaj i proś wraz ze mną – ozwał się Zbyszko.
Po czym jął mówić słabym i przerywanym głosem:
– Miłościwa pani... Był ci mi Jurand przeciwny w Krakowie... będzie i tu, ale gdyby ojciec
Wyszoniek dał mi ślub z Danuśką, to – niechby potem i jechała do Spychowa, bo mi jej żadna
moc ludzka nie odejmie...
Słowa te były dla księżny Anny czymś tak niespodzianym, że aż zerwała się z ławy, po
czym znów siadła i jakby nie rozumiejąc dobrze, o co chodzi, rzekła:
– Rany boskie!... ksiądz Wyszoniek?...
– Miłościwa pani!... Miłościwa pani! – prosił Zbyszko.
– Miłościwa pani – powtarzała za nim Danusia obejmując znów kolana księżny.
– Jakoże to być może bez pozwoleństwa rodzicielskiego...
– Zakon Boży mocniejszy! – odpowiedział Zbyszko.
– Bójcieże się Boga!
– Kto ojciec, jeśli nie księżna?... kto matka, jeśli nie wy, miłościwa pani!
A Danusia na to:
– Miłościwa matuchno!
– Prawda, że to ja byłam jej i jestem jako matka – rzekła księżna – i z mojej też ręki Jurand
dostał żonę. Prawda! A jakby raz ślub był – to i przepadło. Może by się Jurand i posierdził,
ale przecie i on księciu jako panu swojemu powinien. Wreszcie można by mu zrazu nie mówić,
dopiero gdyby dziewczynę chciał innemu dać albo mniszką uczynić... Jeśli zaś śluby
jakowe uczynił – to i nie będzie jego winy. Przeciw woli boskiej nikt nie poradzi... Dla Boga
żywego, może to i wola boska!
– Inaczej nie może być! – zawołał Zbyszko.
Lecz księżna, cała jeszcze wzruszona, rzekła:
– Poczekajcie, niech się opamiętam! Żeby tu książę był, zaraz bym do niego poszła i zapytałabym:
mam-li Danuśkę dać, czyli też nie?... Ale bez niego się boję... Aż mi dech zaparło,
a tu i czasu na nic nie ma, bo i dziewczyna musi jutro jechać!... O miły Jezu! niechby żeniata
jechała – byłby już spokój. Jeno nie mogę się opamiętać – i czegoś mi strach. A tobie
nie strach, Danuśka? – gadajże!
– Już ja bez tego zamrę! – przerwał Zbyszko.
174
A Danuśka podniosła się od kolan księżny i ponieważ istotnie była przez dobrą panią nie
tylko do poufałości dopuszczana, ale i pieszczona, więc chwyciła ją za szyję i poczęła ściskać
z całej siły.
Lecz księżna rzekła:
– Bez ojca Wyszońka nic wam nie powiem. Skoczże po niego co prędzej!
Danusia skoczyła po ojca Wyszońka, Zbyszko zaś zwrócił swą wybladłą twarz do księżny
i rzekł:
– Co mi Pan Jezus przeznaczył, to będzie, ale za tę pociechę niech wam Bóg, miłościwa
pani, nagrodzi.
– Jeszcze mnie nie błogosław – odrzekła księżna – bo nie wiadomo, co się stanie. I musisz
mi też na cześć poprzysiąc, że jeśli ślub będzie, nie wzbronisz dziewczynie do rodziciela zaraz
jechać, abyś broń Boże, przekleństwa jego na siebie i na nią nie ściągnął.
– Na moją cześć! – rzekł Zbyszko.
– To i pamiętaj! A Jurandowi niech dziewczyna zrazu nic nie mówi. Lepiej, aby go nowina
nie oparzyła jak ogień. Poślemy po niego z Ciechanowa, by z Danuśką przyjeżdżał, i wtedy
sama mu powiem albo też księcia uproszę. Jak zobaczy, że nie ma rady, to się i zgodzi. Nie
był ci on przecie krzyw?
– Nie – rzekł Zbyszko – nie był mi krzyw, więc może i rad będzie w duszy, że Danuśka
będzie moja. Bo jeśli ślubował, to już nie będzie jego winy, jeśli nie dotrzyma.
Wejście księdza Wyszońka z Danusią przerwało dalszą rozmowę. Księżna wezwała go w
tej chwili do narady i z wielkim zapałem poczęła mu opowiadać o Zbyszkowych zamiarach,
lecz on zaledwie usłyszawszy, o co idzie, przeżegnał się ze zdumieniem i rzekł:
– W imię Ojca i Syna, i Ducha!... jakże ja to mogę uczynić! Toć przecie adwent!
– Dla Boga! prawda! – zawołała księżna.
I nastało milczenie; tylko strapione twarze okazywały, jakim ciosem były dla wszystkich
słowa ojca Wyszońka.
On zaś po chwili rzekł:
– Gdyby dyspensa była, to bym się i nie przeciwił, bo mi was żal. O Jurandowe pozwoleństwo
niekoniecznie bym pytał, bo skoro pani miłościwa pozwala i za zgodę księcia pana naszego
zaręcza – no! – to oni ojciec i matka dla całego Mazowsza. Ale bez dyspensy biskupiej
– nie mogę. Ba! żeby to ksiądz biskup Jakub z Kurdwanowa był między nami, może by dyspensy
nie odmówił – choć to surowy jest ksiądz, nie taki, jak był jego poprzednik, biskup
Mamphiolus, któren na wszystko powiadał: bene! bene!
– Biskup Jakub z Kurdwanowa miłuje wielce i księcia, i mnie – wtrąciła pani.
– Toteż dlatego mówię, że dyspensy by nie odmówił, ile że są do tego przyczyny... Dziewczyna
musi jechać, a ów młodzianek chorzeje i może zamrzeć... Hm! in articulo mortis... Ale
bez dyspensy nijak...
– Już ja bym tam i później biskupa Jakuba o dyspensę uprosiła – i choćby też nie wiem jak
był surowy, nie odmówi on mi tej łaski... Ej, uręczam, że nie odmówi.
Na to ksiądz Wyszoniek, który był człek dobry i miękki, rzekł:
– Słowo pomazanki boskiej – wielkie słowo... Strach mi księdza biskupa, ale to wielkie
słowo!... Mógłby też młodzianek co do katedry w Płocku przyobiecać... Nie wiem... Zawszeć
to, póki dyspensa nie nadejdzie, będzie grzech – i to nie kogo innego, jeno mój... Hm! Pan
Jezus po prawdzie jest miłosierny i jeśli kto zgrzeszy nie dla własnego zysku, jeno z politowania
nad ludzką biedą, to tym łatwiej przebacza!... Ale grzech będzie i nużby się biskup zaciął,
kto mi da odpust?
– Biskup się nie zatnie! – zawołała księżna Anna.
A Zbyszko rzekł:
– Ten Sanderus, któren ze mną przyjechał, ma gotowe na wszystko odpusty.
175
Ksiądz Wyszoniek może i niezupełnie wierzył w odpusty Sanderusa, ale rad był chwycić
się choćby pozoru, byle tylko Zbyszkowi i Danusi przyjść z pomocą, gdyż dziewczynę, którą
znał od małego, kochał bardzo. Wreszcie pomyślał, że w najgorszym razie spotkać go może
pokuta kościelna, więc zwrócił się do księżny i rzekł:
– Ksiądz ci ja jestem, ale i książęcy sługa. Jakoże, miłościwa pani, rozkażecie?
– Nie chcę ja rozkazywać, wolę prosić – odpowiedziała pani. – Ale jeśli ten Sanderus ma
odpusty...
– Sanderus ma. Jeno o biskupa chodzi. Srogie on tam w Płocku z kanonikami synody odprawuje.
– Biskupa się nie bójcie. Zabronił on, jako słyszałam, księżom mieczów, kusz i różnej
swawoli, ale dobrze czynić nie zabronił.
Ksiądz Wyszoniek podniósł oczy i ręce w górę:
– To niechże się stanie wedle waszej woli.
Na te słowa radość opanowała serca. Zbyszko znów osiadł na wezgłowiu, a księżna, Danusia
i ojciec Wyszoniek siedli koło łoża i poczęli „uradzać”, jak rzecz należy uczynić. Więc
postanowili zachować tajemnicę, tak aby w domu żywa dusza o tym nie wiedziała; postanowili
też, że i Jurand nie powinien nic wiedzieć, póki mu sama pani w Ciechanowie o wszystkim
nie oznajmi. Natomiast miał ksiądz Wyszoniek napisać list od księżny do Juranda, by
zaraz przyjeżdżał do Ciechanowa, gdzie i lepsze leki na jego kalectwo mogą się znaleźć, i
samotność mniej mu będzie dokuczać. Uradzili na koniec, że i Zbyszko, i Danusia przystąpią
do spowiedzi, ślub zaś odbędzie się nocą, gdy już wszyscy spać się pokładą.
Przyszło Zbyszkowi na myśl, żeby wziąć giermka Czecha na świadka ślubu, ale porzucił
ten zamiar przypomniawszy sobie, że ma go od Jagienki. Przez chwilę stanęła mu w pamięci
jakby żywa, tak iż zdało mu się, że widzi jej rumianą twarz, jej zapłakane oczy i słyszy głos
proszący: „Nie czyń mi tego! nie płać mi złe za dobre i niedolą za kochanie!” Aż nagle chwyciła
go wielka litość nad nią, gdyż czuł, że jej się stanie ciężka krzywda, po której nie znajdzie
pociechy ni pod zgorzelickim dachem, ni w głębi boru, ni w polu, ni w darach opata, ni w
zalotach Cztana i Wilka. Więc rzekł jej w duchu: „Daj ci Bóg wszystko najlepsze, dziewczyno,
ale choćbym ci rad i nieba przychylić nie poradzę.” I rzeczywiście przekonanie, że nie
było to w jego mocy, przyniosło mu nawet ulgę i wróciło spokojność, tak że zaraz począł myśleć
tylko o Danusi i o ślubie.
Nie mógł się jednak obejść bez pomocy Czecha, więc lubo postanowił zamilczeć przed
nim o tym, co się miało stać, kazał go do siebie przywołać i rzekł mu:
– Przystąpię dziś do spowiedzi i do Stołu Pańskiego, przybierz mnie przeto jak najochędożniej,
jakobym na królewskie pokoje miał iść.
Czech przeląkł się nieco i począł patrzeć mu w twarz, co zrozumiawszy Zbyszko rzekł:
– Nie bój się, nie tylko na śmierć ludzie się spowiadają, a tym bardziej że idą święta, na
które ojciec Wyszoniek z księżną do Ciechanowa wyjedzie i nie będzie księdza bliżej niż w
Przasnyszu.
– A wasza miłość nie pojedzie? – spytał giermek.
– Jeśli wyzdrowieję, to pojadę, ale to w boskim ręku.
Więc Czech się uspokoił i skoczywszy do łubów przyniósł ową białą jakę zdobyczną, złotem
szytą, w którą rycerz ubierał się zwykle na wielkie uroczystości, a też i piękny kobierczyk
dla okrycia nóg i łoża, za czym podniósłszy Zbyszka przy pomocy dwóch Turczynków, umył
go, uczesał jego długie włosy, na które nałożył szkarłatną przepaskę, wreszcie wsparł tak
przybranego o czerwone poduszki i rad z własnego dzieła, rzekł:
– Żeby jeno wasza miłość pląsać mogła, to choćby i wesele wyprawić!
– Musiałoby się obyć bez pląsów – odrzekł z uśmiechem Zbyszko.
A tymczasem księżna rozmyślała również w swojej izbie, jak przybrać Danusię, gdyż dla
jej niewieściej natury była to sprawa wielkiej wagi i za nic nie chciałaby przyzwolić, by miła
176
jej wychowanka stanęła w codziennej szacie do ślubu. Służki, którym powiedziano, że dziewczyna
też do spowiedzi w barwę niewinności się przybiera, łatwo znalazły w skrzyni białą
sukienkę, ale bieda była z przybraniem głowy. Na myśl o tym opanował panią jakiś dziwny
smutek, tak iż poczęła wyrzekać.
– Gdzie ja dla ciebie, sierotko – mówiła – wianek ruciany w tym boru wynajdę! Ni tu
kwiatuszka jakowego, ni liścia, chyba się mchy gdzie pod śniegiem zielenią.
A Danusia stojąc z rozpuszczonymi już włosami zatroskała się także, bo i jej chodziło o
wianek; po chwili jednak ukazała na równianki z nieśmiertelników wiszące na ścianach izby i
rzekła:
– Choćby i z tego co uwić, bo nic innego nie znajdziem, a Zbyszko weźmie mnie i w takim
wianku.
Księżna nie chciała się z początku na to zgodzić bojąc się złej wróżby, ale że w dworcu, do
którego tylko na łowy przyjeżdżano, nie było żadnych kwiatów, więc skończyło się na nieśmiertelnikach.
Tymczasem nadszedł ojciec Wyszoniek, który poprzednio wyspowiadał już
Zbyszka, i zabrał dziewczynę do spowiedzi, a potem zapadła głucha noc. Służba po wieczerzy
poszła z rozkazu księżny spać. Wysłańcy Jurandowi pokładli się jedni w czeladniej, inni przy
koniach w stajniach. Wkrótce ognie w służebnych izbach zasuły się popiołem na trzonach i
pogasły, aż wreszcie uczyniło się całkiem cicho w leśnym dworze i tylko psy szczekały od
czasu do czasu na wilki w stronę boru.
Jednakże u księżny, u ojca Wyszońka i u Zbyszka okna nie przestawały świecić rzucając
czerwone blaski na śnieg pokrywający dziedziniec. Oni zaś czuwali w ciszy słuchając bicia
własnych serc – niespokojni i przejęci uroczystością chwili, która zaraz nadejść miała. Jakoż
po północy księżna wzięła za rękę Danusię i poprowadziła ją do izby Zbyszkowej, gdzie ojciec
Wyszoniek czekał już na nich z Panem Bogiem. W izbie palił się wielki ogień w grabie i
przy jego obfitym, ale nierównym świetle ujrzał Zbyszko Danusię, bladą nieco od bezsenności,
białą, z wiankiem nieśmiertelników na skroni, przybraną w sztywną, spadającą aż do ziemi
sukienkę. Powieki miała ze wzruszenia przymknięte, rączyny opuszczone wzdłuż sukni – i
przypominała tak jakieś malowania na szybach, było w niej coś tak kościelnego, że Zbyszka
zdjęło zdziwienie na jej widok, pomyślał bowiem, że nie dziewczynę ziemską, ale jakąś duszyczkę
niebieską ma wziąć za żonę. A pomyślał to jeszcze bardziej, gdy klękła ze złożonymi
dłońmi do komunii i przechyliwszy w tył głowę zamknęła całkiem oczy. Wydała mu się
nawet wówczas jak umarła i aż lęk chwycił go za serce. Nie trwało to jednak długo, gdyż posłyszawszy
głos księdza: Ecce Agnus Dei – sam skupił się w duchu i myśli jego wzięły lot w
stronę Bożą. W izbie słychać było teraz tylko uroczysty głos księdza Wyszońka: Domine, non
sum dignus – a wraz z nim trzaskanie skier w ognisku i świerszcze grające zawzięcie, a jakoż
żałośnie w szparach komina. Za oknami wstał wiatr, zaszumiał w ośnieżonym lesie, lecz zaraz
ścichł.
Zbyszko i Danusia pozostali jakiś czas w milczeniu, ksiądz Wyszoniek zaś wziął kielich i
odniósł go do kapliczki dworskiej. Po chwili wrócił, ale nie sam, tylko z panem de Lorche, i
widząc zdziwienie na twarzach obecnych położył naprzód palec na ustach, jakby chcąc jakiemuś
niespodzianemu okrzykowi zapobiec, po czym zaś rzekł:
– Rozumiałem, że będzie lepiej, aby było dwóch świadków ślubu, i dlatego wpierw jeszcze
ostrzegłem tego rycerza, któren mi na cześć i na relikwie akwizgrańskie poprzysiągł, że tajemnicy,
póki będzie trzeba, dochowa.
A pan de Lorche przykląkł naprzód przed księżną, potem przed Danusią, następnie zaś
podniósł się i stał w milczeniu, przybrany w uroczystą zbroję, po której zagięciach pełgały
czerwone światełka od ognia, długi, nieruchomy, pogrążon jakby w zachwycie, gdyż i jemu ta
biała dziewczyna z wiankiem nieśmiertelników na skroni wydała się jakby aniołem widzianym
na szybie w gotyckim tumie.
177
Lecz ksiądz postawił ją przy łożu Zbyszka i narzuciwszy im stułę na ręce rozpoczął zwykły
obrządek. Księżnie spływały łzy jedna za drugą po poczciwej twarzy, lecz w duszy nie
czuła w tej chwili niepokoju, sądziła bowiem, że dobrze czyni łącząc tych dwoje cudnych i
niewinnych dzieci. Pan de Lorche klęknął po raz wtóry i wsparty obiema rękoma na rękojeści
miecza wyglądał zupełnie jak rycerz, który ma widzenie – tych zaś dwoje powtarzało kolejno
słowa księdza: „Ja... biorę... ciebie sobie...” – a do wtóru tym słowom cichym i słodkim grały
znów świerszcze w szparach komina i trzaskał ogień w grabie. Po skończonym obrządku Danusia
padła do nóg księżnie, która błogosławiła oboje, a gdy wreszcie oddała ich w opiekę
mocom niebieskim, rzekła:
– Radujcie się teraz, bo już ona twoja, a ty jej.
Wówczas Zbyszko wyciągnął swe zdrowe ramię do Danusi, ona zaś objęła go rączętami za
szyję i przez chwilę słychać było, jak powtarzali sobie z ustami przy ustach:
– Mojaś ty, Danuśko.
– Mój ty, Zbyszku.
Lecz zaraz potem Zbyszko zesłabł, gdyż za dużo było na jego siły wzruszeń – i zesunąwszy
się na poduszki począł oddychać ciężko. Nie przyszło jednak nań omdlenie i nie przestał
się uśmiechać do Danusi, która obcierała mu twarz zroszoną zimnym potem, a nawet nie
przestał powtarzać jeszcze: „Mojaś ty, Danuśka” – na co ona pochylała za każdym razem swą
przetowłosą głowę. Widok ten wzruszył do reszty pana de Lorche, który oświadczył, że gdy
w żadnym kraju nie przygodziło mu się widzieć serc tak czułych, przeto poprzysięga uroczyście,
jako gotów jest potykać się pieszo lub konno z każdym rycerzem, czarnoksiężnikiem lub
smokiem, który by ich szczęśliwości śmiał stanąć na zawadzie. I rzeczywiście poprzysiągł
ową zapowiedź natychmiast na mającej kształt krzyżyka rękojeści od mizerykordii, to jest
małego miecza, który służył rycerzom do dobijania rannych. Księżna i ojciec Wyszoniek wezwani
byli na świadków tej przysięgi.
Lecz pani nie rozumiejąc ślubu bez jakowegoś wesela przyniosła wina – więc pili następnie
wino. Godziny nocy płynęły jedna za drugą. Zbyszko przezwyciężywszy słabość przygarnął
znów Danusię i rzekł:
– Skoro mi cię Pan Jezus oddał, nikt mi cię nie odbierze, ale mi żal, że wyjeżdżasz, jagódko
moja najmilsza.
– Do Ciechanowa z tatulem przyjedziem – odpowiedziała Danusia.
– Byle cię chorość jakaś nie napadła – albo co... Boże cię strzeż od złej przygody... Musisz
do Spychowa – wiem!... Hej!... Bogu najwyższemu i miłościwej pani dziękować, żeś już moja
– bo jużci co ślub, to tego moc ludzka nie odrobi.
Że jednak ślub ten odbył się w nocy i tajemniczo, i że zaraz po nim miało nastąpić rozstanie,
więc chwilami jakiś dziwny smutek ogarniał nie tylko Zbyszka, ale i wszystkich. Rozmowa
rwała się. Od czasu do czasu przygasał też ogień w grabie – i głowy pogrążały się w
mroku. Ksiądz Wyszoniek dorzucał wówczas na węgle nowe bierwiona, a gdy zapiszczało co
żałośnie w szczapie, jako często bywa przy świeżym drzewie, mówił:
– Duszo pokutująca, czego żądasz?
Odpowiadały mu świerszcze, a potem wzmagający się płomień, który wydobywał z cienia
bezsenne twarze, odbijał się w zbroi pana de Lorche rozświetlając zarazem białą sukienkę i
nieśmiertelniki na głowie Danusi.
Psy na dworze poczęły znów poszczekiwać w stronę boru takim szczekaniem jak na wilki.
I w miarę jak płynęły godziny nocy, coraz częściej zapadało milczenie, aż wreszcie księżna
rzekła:
– Miły Jezu! ma-li tak być na ślubie, lepiej by pójść spać, ale skoro mamy czuwać do rana,
to i zagrajże nam jeszcze, kwiatuszku, ostatni raz przed odjazdem na luteńce – mnie i Zbyszkowi.
178
Danusia, która czuła zmęczenie i senność, rada była czymkolwiek się orzeźwić, więc skoczyła
po lutnię i wróciwszy z nią po chwili siadła przy łóżku Zbyszka.
– Co mam grać? – zapytała.
– Co? – rzekła księżna – a cóż by jak nie oną pieśń, którąś w Tyńcu śpiewała, kiedy to cię
pierwszy raz Zbyszko ujrzał!
– Hej! pamiętam – i do śmierci nie zabaczę – rzekł Zbyszko. – Jakem, bywało, to gdzie
usłyszał, to aże mi śluzy z oczu płynęły.
– To i zaśpiewam! – rzekła Danusia.
I zaraz poczęła brząkać na luteńce, następnie zaś zadarłszy jak zwykle główkę do góry zaśpiewała:
Gdybym to ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Śląska.
Usiadłabym ci ja
Na śląskowskim płocie:
„Przypatrz się, Jasieńku,
Ubogiej sierocie!...”
Lecz nagle głos się jej załamał, usta poczęły się trząść, a spod zamkniętych rzęs łzy wydostawały
się przemocą na policzku. Przez chwilę starała się ich nie puścić spod powiek, ale nie
mogła – i w końcu rozpłakała się serdecznie, zupełnie jak wówczas, gdy ostatni raz śpiewała
tę pieśń Zbyszkowi w krakowskim więzieniu, gdy myślała, że mu nazajutrz szyję utną.
– Danuśka! co ci, Danuśka? – pytał Zbyszko.
– Czego płaczesz? Jakieże to wesele! – zawołała księżna. – Czego?
– Nie wiem – odpowiedziała łkając Danuśka – tak ci mi smutno!... taki żal!... Zbyszka i
pani...
Więc zatroskali się wszyscy i nuż ją pocieszać, nuż tłumaczyć jej, że to nie na długo tego
odjazdu i że pewnie jeszcze na święta zjadą z Jurandem do Ciechanowa. Zbyszko znów objął
ją ramieniem, przytulał do piersi i wycałowywał łzy z oczu – ucisk jednak pozostał we
wszystkich sercach – i w tym ucisku zbiegały im godziny nocy.
Aż wreszcie na dziedzińcu rozległ się odgłos tak nagły i przeraźliwy, że aż wzdrygnęli się
wszyscy. Księżna zerwawszy się z ławy zawołała:
– O dlaboga! Żurawie studzienne! Konie poją!
A ksiądz Wyszoniek spojrzał w okno, w którym szklane gomółki przybierały barwę szarawą,
i ozwał się:
– Noc już bieleje i dzień się czyni. Ave Maria, gratia plena...
Po czym wyszedł z izby i wróciwszy po niejakim czasie, rzekł:
– Dnieje, chociaż będzie ciemny dzień. To Jurandowi ludzie konie poją. Czas ci do drogi,
niebogo!...
Na te słowa i księżna, i Danusia uderzyły w głośny płacz i obie wraz ze Zbyszkiem poczęły
wyrzekać, tak jak wyrzekają ludzie prości, gdy im przychodzi się rozstać, to jest, że
było w tym wyrzekaniu coś obrządkowego i zarazem jakby pół-zawodzenie, pół-śpiewanie,
które wylewa się z dusz polnych tak przyrodzoną drogą, jak leją się łzy z oczu.
Hej! nie pomoże już nic płakanie,
Już cię żegnamy, miłe kochanie,
Już płakanie nie pomoże,
179
Już żegnamy cię, nieboże,
Żegnamy cię – hej!...
Lecz Zbyszko przytulił po raz ostatni Danusię do piersi i trzymał ją długo, dopóty, dopóki
mu tchu starczyło i dopóki księżna nie oderwała jej od niego, aby ją przebrać na drogę.
Tymczasem rozedniało zupełnie. We dworcu rozbudzili się wszyscy i poczęli się krzątać.
Do Zbyszka wszedł Czech, giermek, dowiedzieć się o zdrowie i pytać o rozkazy.
– Przyciągnij łoże do okna – rzekł mu rycerz.
Czech przyciągnął z łatwością łoże do okna, ale zdziwił się, gdy Zbyszko kazał mu je
otworzyć – usłuchał jednak i tego rozkazu, nakrył tylko pana własnym kożuchem, gdyż na
dworze chłodno było, choć chmurno – i padał śnieg miękki a obfity.
Zbyszko począł patrzeć: na dziedzińcu przez lecące z chmur płatki śniegowe widać było
sanki, wokół nich siedzieli na zszerszeniałych i dymiących koniach ludzie Jurandowi. Wszyscy
byli zbrojni, a niektórzy mieli blachy na kożuchach, w których przeglądały się blade i
posępne promienie dnia. Las zasnuło całkiem śniegiem; płotów i kołowrota prawie nie można
było dojrzeć.
Danusia wpadła jeszcze do izby Zbyszka cała już zakutana w kożuszek i lisią szubę; jeszcze
raz objęła za szyję i jeszcze raz rzekła mu na pożegnanie:
– Chociaż i odjeżdżam, tom twoja.
A on całował jej ręce, policzki i oczy, które ledwie było widać spod lisiego puchu, i mówił:
– Boże cię strzeż! Boże cię prowadź! Mojaś ty już, moja do śmierci!
I gdy znów oderwano ją od niego, podniósł się, ile mógł, wsparł głowę na oknie i patrzał;
więc poprzez płatki śniegowe jakby przez jakowąś zasłonę widział, jak Danusia siadała do
sanek, jak księżna trzymała ją długo w objęciach, jak całowały ją dworki i jak ksiądz Wyszoniek
żegnał ją znakiem krzyża na drogę. Obróciła się jeszcze przed samym odjazdem ku niemu
i wyciągnęła ręce:
– Ostawaj z Bogiem, Zbyszku!
– Boże, daj w Ciechanowie cię obaczyć...
Ale śnieg padał tak obficie, jakby chciał wszystko zgłuszyć i wszystko przesłonić, więc te
ostatnie słowa doszły ich tak przytłumione, że obojgu wydało się, iż wołają na siebie – już z
daleka.
180
Rozdział
dwudziesty szósty
Po obfitych śniegach nastały ciężkie mrozy i dni pogodne, suche. Dniem bory iskrzyły się
w promieniach słońca, lód popętał rzeki i ustalił bagna. Przyszły jasne noce, wśród których
mróz wzmagał się do tego stopnia, że drzewa pękały z hukiem w lesie; ptactwo zbliżało się do
domostw; drogi stały się niebezpieczne z powodu wilków, które jęły się zbierać w stada i napadać
nie tylko na pojedynczych ludzi, lecz i na wsie. Lud jednak radował się w dymnych
chatach przy ogniskach, przepowiadając po mroźnej zimie rok urodzajny, i wesoło czekał
świąt, które miały niebawem nadejść. Leśny dworzec książęcy opustoszał. Księżna wraz z
dworem i księdzem Wyszońkiem wyjechała do Ciechanowa. Zbyszko, znacznie już zdrowszy,
nie dość jeszcze mocny, by na koń siąść, został w dworcu razem ze swymi ludźmi, z
Sanderusem, z giermkiem Czechem i z miejscową służbą, nad którą miała dozór stateczna
szlachcianka pełniąca obowiązki gospodyni.
Lecz dusza w rycerzu rwała się do młodej żony. Była mu wprawdzie niezmierną osłodą
myśl, że Danusia już jest jego i żadna moc ludzka nie zdoła mu jej odjąć, ale z drugiej strony
taż sama myśl potęgowała jego tęsknotę. Po całych dniach wzdychał do tej chwili, w której
będzie mógł dworzec opuścić, i rozważał, co wówczas ma uczynić, gdzie jechać i jak Juranda
przejednać. Miewał też chwile ciężkiego niepokoju, ale w ogóle przyszłość przedstawiała mu
się radośnie. Kochać Danuśkę i łuskać hełmy z pawimi piórami – oto miało być jego życie.
Częstokroć brała go ochota porozmawiać o tym z Czechem, którego polubił, ale zauważył, że
Czech, oddany duszą całą Jagience, nierad rozmawiał o Danusi, on zaś związany tajemnicą
nie mógł mu powiedzieć wszystkiego, co się stało.
Zdrowie jego polepszało się jednak z każdym dniem. Na tydzień przed Wigilią dosiadł po
raz pierwszy konia i choć czuł, że nie mógłby jeszcze tego uczynić w zbroi, jednakże nabrał
otuchy. Nie spodziewał się zresztą, by miała go zaskoczyć potrzeba prędkiego przywdziania
pancerza i hełmu, a w najgorszym razie tuszył, iż wkrótce będzie miał i na to dość sił. W izbie
próbował dla zabicia czasu podnosić miecz i szło mu nieźle; topór okazał się tylko dla niego
za ciężki, mniemał wszelako, że chwyciwszy toporzysko w obie dłonie zdołałby już skutecznie
machnąć.
Na koniec, na dwa dni przed Wigilią, kazał wymościć wozy, pokulbaczyć konie i oznajmił
Czechowi, że pojadą do Ciechanowa. Wierny giermek zatroskał się nieco, zwłaszcza że na
dworze był mróz trzaskający, ale Zbyszko rzekł mu:
– Nie twoja głowa, Głowaczu (tak go bowiem z polska nazywał). Nic tu po nas w tym
dworcu, a choćbym miał zachorzeć, toć starunku w Ciechanowie nie zabraknie. Wreszcie
pojadę nie konno, ale w saniach, po szyję w sianie i pod skórami, a dopiero pod samym Ciechanowem
na koń się przesiądę.
I tak się stało. Czech już przeznał swego pana i wiedział, że niedobrze mu się przeciwiać, a
jeszcze gorzej nie spełnić w lot rozkazu; więc w godzinę później ruszono. W chwili odjazdu
Zbyszko, widząc Sanderusa ładującego się na sanie wraz ze swoją skrzynią, rzekł mu:
– A ty czegoś się do mnie przyczepił jak rzep do owczej wełny?... Mówiłeś, że chcesz do
Prus.
181
– Mówiłem, że chcę do Prus – rzekł Sanderus – ale jakże mi tam samemu iść w takie śniegi?
Wilcy mnie zjedzą, nim pierwsza gwiazda zejdzie, a tu też nie mam po co ostawać. Wolej
mi w mieście ludzi pobożnością budować, świętym towarem ich darzyć i z diabelskich obierzy
ratować, jakom Ojcu wszystkiego chrześcijaństwa w Rzymie zaprzysiągł. A prócz tego
okrutniem waszą miłość pokochał, więc jej nie opuszczę przed odejściem do Rzymu, bo może
się zdarzy i jakową przysługę oddać.
– Zawsze on za was, panie, gotów zjeść i wypić – rzekł na to Czech – i taką przysługę najbardziej
rad by oddać. Ale jeśli nas za wielka chmara wilków w przasnyskim boru opadnie, to
im go rzucim na odprawę, bo na nic lepszego się nie przygodzi.
– A wy patrzcie, by wam grzeszne słowo do wąsów nie przymarzło – odparł Sanderus –
gdyż takowe sople tylko w piekielnym ogniu topnieją.
– O wa! – rzekł Głowacz sięgając rękawicą do wąsów, które ledwie poczynały mu się sypać
– pierwszej spróbuję zagrzać piwa na popasie, ale tobie go nie dam.
– A przykazanie jest: spragnionego napoić. Nowy grzech!
– To ci dam wiadro wody, a tymczasem naści, co mam pod ręką.
I tak mówiąc nabrał śniegu, ile mógł dwiema rękawicami objąć, i rzucił nim w brodę Sanderusa,
ale ów uchylił się i rzekł:
– Nic po was w Ciechanowie, bo tam już jest chowany niedźwiadek, co śniegiem praska.
Tak to oni przekomarzali się ze sobą, dosyć się lubiąc wzajemnie. Zbyszko jednakże nie
zabronił Sanderusowi jechać ze sobą, albowiem cudaczny ów człowiek bawił go, a zarazem
zdawał się być istotnie do niego przywiązany. Ruszyli więc z dworca leśnego jasnym rankiem
w mróz tak wielki, że trzeba było konie okrywać. Cała kraina leżała pod obfitym śniegiem.
Dachy chat ledwie było spod niego widać, a miejscami dymy zdawały się wychodzić wprost z
białych zasp i szły w górę strzeliste, różowe od poranku, rozszerzone u szczytu w kiście, podobne
do rycerskich pióropuszów.
Zbyszko jechał na wozie, raz, dla zaoszczędzenia sił, a po wtóre, dla wielkiego zimna,
przed którym łatwiej się było uchronić w wymoszczonych sianem i skórami wozach. Kazał
też Głowaczowi przysiąść się do siebie i mieć kuszę na podorędziu od wilków, tymczasem
zaś gawędził z nim wesoło.
– W Przasnyszu – rzekł – jeno konie popasiem, rozgrzejem się i zaraz ruszymy dalej.
– Do Ciechanowa?
– Naprzód do Ciechanowa państwu się pokłonić i nabożeństwa zażyć.
– A potem? – pytał Głowacz?
Zbyszko uśmiechnął się i odrzekł:
– Potem, kto wie, czy nie do Bogdańca.
Czech spojrzał na niego ze zdziwieniem. W głowie błysnęła mu myśl, że może młody pan
wyrzekł się Jurandówny, i wydało mu się to tym podobniejszym do prawdy, ponieważ Jurandówna
wyjechała, o uszy zaś Czecha odbiła się w leśnym dworcu wiadomość, że pan na Spychowie
przeciwny był młodemu rycerzowi. Więc ucieszył się poczciwy giermek, bo chociaż
miłował Jagienkę, ale patrzał na nią tak jak na gwiazdę na niebie i rad by był okupić jej
szczęście choćby krwią własną. Zbyszka też pokochał i z całej duszy pragnął obojgu do
śmierci służyć.
– To już wasza miłość osiędzie na dziedzinie! – rzekł z radością.
– Jakże mi na dziedzinie siedzieć – odpowiedział Zbyszko – kiedym owych rycerzy krzyżowych
pozwał, a przedtem jeszcze Lichtensteina? Mówił de Lorche, że ponoć mistrz ma
króla w gościnę do Torunia zaprosić, to się do królewskich pocztów przyczepię – i tak myślę,
że w Toruniu pan Zawisza z Garbowa alibo pan Powała z Taczewa wyprosi mi u pana naszego
pozwoleństwo, abym się mógł na ostre z tymi mnichami potykać. Pewnikiem wystąpią oni
z giermkami, więc i tobie przyjdzie się spotkać.
– Już bym też chyba sam mnichem ostał, gdyby miało być inaczej – rzekł Czech.
182
Zbyszkowi stanęła Jagienka tak w oczach, jakby przy nim siedziała na saniach. Bywało to
zawsze, że gdy wypadkiem o niej pomyślał, to widział ją ogromnie wyraźnie...
„Nie! – rzekł sobie – nie będzie ona rada, bo jeśli wrócę do Bogdańca, to z Danuśką, a ona
niech bierze innego...” Tu mignęli mu przed oczyma: Wilk z Brzozowej i młody Cztan z Rogowa
– i nagle uczyniło mu się przykro na myśl, że dziewczyna może pójść w ręce jednego z
tych dwóch. „Wolej by lepszego jakiego znalazła – mówił sobie w duszy – bo to piwożłopy i
kostery, a dziewka uczciwa jest.” Pomyślał też i o tym że stryjowi, gdy się dowie o tym, co
zaszło, będzie okrutnie markotno, ale pocieszył się wraz myślą, że Maćkowi chodziło zawsze
w pierwszym rzędzie o ród i o dostatki, które mogły znaczenie rodu podnieść. Jagienka była
wprawdzie bliżej, bo o miedzę, ale za to Jurand większy był dziedzic od Zycha ze Zgorzelic,
więc łatwo było przewidzieć, że Maćko nie będzie długo krzyw o taki związek, tym bardziej
że wiedział przecie o miłości bratanka i o tym, ile ów Danusi zawdzięcza... Pomruczy, a potem
będzie rad i pocznie Danuśkę miłować jak własne dziecko!
I nagle serce w Zbyszku poruszyło się przywiązaniem i tęsknotą do tego stryjca, który był
człowiek twardy, a przecie tak go kochał jak źrenicę oka; w bitwach jego więcej strzegł niźli
siebie, dla niego łup brał, dla niego zabiegał o majętność. Dwóch ich było oto samotników na
świecie! – krewnych nawet nie mieli, chyba dalekich jak opat – więc gdy, bywało, przyszło
im się czasem rozłączyć, to jeden bez drugiego nie wiedział, co począć, a zwłaszcza stary,
który niczego już dla siebie nie pożądał.
– Hej! będzie rad, będzie rad! – powtarzał sobie Zbyszko – i tego bym jeno chciał, żeby
mnie i Jurand tak przyjął, jako on mnie przyjmie.
I próbował sobie wyobrazić, co też powie i pocznie Jurand, gdy się o ślubie dowie. Było w
tej myśli trochę niepokoju, ale niezbyt wiele, właśnie dlatego że już klamka zapadła. Na bitkę
nie wypadało przecie Jurandowi go wyzywać, gdyby zaś zbytnio się sprzeciwiał, to mógł mu
Zbyszko odpowiedzieć tak: „Przystańcie, póki proszę, bo wasze prawo do Danuśki ludzkie, a
moje boskie – i nie wasza teraz ona, jeno moja.” Coś tam zasłyszał w swoim czasie od pewnego
kleryka biegłego w Piśmie, że niewiasta powinna porzucić ojca i matkę, a pójść za mężem
– więc czuł, że przy nim większa moc. Nie spodziewał się jednak, by między nim a Jurandem
miało dojść aż do zawziętej niezgody i złości, liczył bowiem, że dużo wskórają prośby
Danusi, a równie wiele, jeśli nie więcej, wstawiennictwo księcia, którego Jurand był podwładnym,
i księżny, którą umiłował jako opiekunkę swego dziecka.
W Przasnyszu radzono im zostać na nocleg ostrzegając ich przed wilkami, które z powodu
mrozów pozbijały się w stada tak wielkie, że napadały nawet gromadnie jadących ludzi.
Zbyszko jednak nie chciał na to zważać, albowiem zdarzyło się, iż w gospodzie spotkali kilku
rycerzy mazowieckich z pocztami, którzy też jechali do księcia do Ciechanowa, i kilku zbrojnych
kupców z samego Ciechanowa, prowadzących ładowne wozy z Prus. W tak wielkiej
kupie nie było niebezpieczeństwa, więc ruszyli na noc, choć pod wieczór zerwał się nagle
wiatr, nagnał chmur i poczęła się zadymka. Jechali trzymając się blisko jedni drugich, ale tak
wolno, iż Zbyszko począł myśleć, iż nie zdążą na Wilię. W niektórych miejscach trzeba było
rozkopywać zaspy, gdyż konie wcale nie mogły przejść. Szczęściem, droga leśna nie była
błędna. Jednakże zmierzch już był na świecie, gdyż dojrzeli Ciechanów.
Może nawet byliby jeździli wokół miasta wśród śnieżnych tumanów i poświstów wichrów
nie domyślając się, że są tuż, gdyby nie ognie płonące na wzniesieniu, na którym budowano
nowy zamek. Nikt już dobrze nie wiedział, czy w wigilię Bożego Narodzenia palono te ognie
dla gości, czy dla jakiegoś starożytnego zwyczaju, ale też i nikt ze Zbyszkowych towarzyszów
teraz o tym nie myślał – wszyscy bowiem chcieli znaleźć jak najprędzej ochronę w mieście.
Tymczasem zamieć zwiększała się coraz bardziej. Ostry i mroźny wiatr niósł niezmierne
tumany śnieżne, targał drzewami, huczał, szalał, podrywał całe zaspy, podnosił je w górę,
skręcał, rozpylał, przykrywał nimi wozy, konie, ciął po twarzach podróżników jakby ostrym
183
piaskiem – tłumił im oddech w piersiach i mowę. Głosu kołatek przytwierdzonych do dyszlów
nie było wcale słychać, natomiast w wyciu i poświście wichru odzywały się jakieś głosy
żałosne jakby wycie wilcze, jakby odległe rżenie koni, a czasem jakby pełne trwogi ludzkie
wołanie o ratunek. Wyczerpane konie poczęły się spierać bokami o siebie i iść coraz wolniej.
– Hej, kurniawa też to, kurniawa! – rzekł zdyszanym głosem Czech – szczęście, panie, żeśmy
pod miastem i że owe ognie się palą, bo inaczej źle by było z nami.
– Kto w polu, temu śmierć – odrzekł Zbyszko – ale owo i ognia już nie widzę.
– Bo tuman taki, że i ogień nie prześwieci. A może rozmiotło drwa i węgle.
Na innych wozach rozmawiali także kupcy i rycerze, że kogo zamieć z dala od siedzib
ludzkich ułapi, ten już dzwonów jutro nie usłyszy. Lecz Zbyszko zaniepokoił się nagle i rzekł:
– Nie daj Bóg, aby tam Jurand był gdzie w drodze.
Czech, lubo całkiem zajęty wpatrywaniem się w stronę ognisk, usłyszawszy słowa Zbyszka
odwrócił jednak głowę i zapytał:
– To pan ze Spychowa miał zjechać?
– Miał.
– Z panną?
– A ogień to ci naprawdę przesłoniło – odpowiedział Zbyszko.
I rzeczywiście płomień wygasł, ale natomiast na drodze tuż przy koniach i saniach zjawiło
się kilku jeźdźców.
– A czego następujesz? – zawołał czujny Czech chwytając kuszę. – Kto wy?
– Ludzie książęcy, wysłani w pomoc podróżnym.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus:
– Na wieki wieków.
– Prowadźcie do miasta! – ozwał się Zbyszko.
– Czy nikt z was nie ostał?
– Nikt.
– Skąd jedziecie?
– Z Przasnysza.
– A więcej podróżnych nie widzieliście po drodze?
– Nie widzieliśmy. Ale może znajdą się na innych gościńcach.
– Na wszystkich ludzie szukają. Jedźcie za nami. Zjechaliście z drogi! W prawo!
I zawrócili konie. Przez czas jakiś słychać było tylko szum wichru.
– Siła gości w starym zamku? – spytał po chwili Zbyszko.
Najbliższy jeździec nie dosłyszawszy pochylił się ku niemu:
– Jako zaś mówicie, panie?
– Pytam, czy siła gości u księstwa?
– Po staremu: jest dość!
– A dziedzica ze Spychowa nie ma?
– Nie ma, ale go czekają. Pojechali też ludzie naprzeciw.
– Z kagankami?
– Zaśby tam wiatr pozwolił!
Lecz dalej nie mogli rozmawiać, bo szum zamieci wzmógł się jeszcze.
– Czyste diabelskie wesele! – ozwał się Czech.
Zbyszko jednak kazał mu milczeć i paskudnego imienia nie wywoływać.
– Nie wiesz to – rzekł – że w takie święta diabelska moc truchleje i że diabły w przeręble
się chowają? Jednego raz pod Sandomierzem rybacy przed Wilią w niewodzie znaleźli: trzymał
szczupaka w pysku, ale jak go głos dzwonów doszedł, zaraz omdlał, oni zasie kijami go
tłukli aż do wieczerzy. Jużci wichura tęga jest, ale to z Pana Jezusowego pozwoleństwa, któren
widać chce, żeby jutrzejszy dzień był tym radośniejszy.
184
– Ba! Byliśmy tuż pod miastem, a wszelako gdyby nie ci ludzie, jeździlibyśmy może i do
północka, gdyż jużeśmy z drogi zjechali – odpowiedział Głowacz.
– Bo ogień przygasł.
Tymczasem wjechali jednak rzeczywiście do miasta. Zaspy śniegowe leżały tam w ulicach
jeszcze większe, tak wielkie, że w wielu miejscach zakrywały niemal okna, z którego to powodu
błądząc za miastem nie mogli dojrzeć świateł. Ale natomiast wicher mniej tu dawał się
we znaki. Na ulicach były pustki, mieszczanie siedzieli już przy Wilii. Przed niektórymi domami
chłopcy z jasłeczkami i z kozą śpiewali, mimo zamieci, kolędy. Na rynku też było widać
ludzi poowijanych w grochowiny i udających niedźwiedzi, ale w ogóle było pusto. Kupcy,
którzy towarzyszyli Zbyszkowi i innej szlachcie w drodze, zostali w mieście, owi zaś jechali
dalej do starego zamku, w którym mieszkał książę i który mając już szyby szklane, zajaśniał
przed nimi wesoło mimo zawiei, gdy podjechali bliżej.
Zwodzony most na rowie był spuszczony, gdyż dawne czasy litewskich napadów minęły, a
Krzyżacy przewidując wojnę z królem polskim sami szukali przyjaźni księcia mazowieckiego.
Jeden z ludzi książęcych zadął w róg i wnet otworzono bramę. Było przy niej kilkunastu
łuczników, ale na murach i blankach ani żywej duszy, gdyż książę pozwolił strażom zejść.
Naprzeciw gości wyszedł stary Mrokota, który już był przyjechał przed dwoma dniami, i powitawszy
ich w imieniu księcia zaprowadził do izb, w których mogli się przybrać godniej do
stołu.
Zbyszko począł go zaraz wypytywać o Juranda ze Spychowa, ów zaś odrzekł, że go nie
ma, ale się go spodziewają, gdyż obiecał przecie przyjechać, a gdyby był zachorzał mocniej,
to dałby znać. Wysłali jednak naprzeciw kilkunastu jeźdźców, bo takiej zawiei najstarsi ludzie
nie pamiętają.
– To może niezadługo tu będą.
– Wiera, że niezadługo. Księżna kazała postawić dla nich miski przy wspólnym stole.
Więc Zbyszko, choć zawsze strach mu było trochę Juranda, uradował się w sercu i mówił
sobie: „Choćby też nie wiem, co czynił, tego nie odrobi, że to żona moja przyjeżdża, moja
niewiasta, moja Danuśka najmilsza!” I gdy sobie to powtarzał, ledwie własnemu szczęściu
mógł uwierzyć. Po czym pomyślał, że może mu tam już wszystko wyznała, może go przejednała
i uprosiła, żeby ją zaraz oddał. „Po prawdzie, to i cóż ma lepszego do zrobienia? Jurand
jest mądry chłop i wie, że choćby mi jej bronił, to ją i tak wezmę, bo moje prawo mocniejsze.”
Tymczasem przebierając się rozmawiał z Mrokotą wypytując o zdrowie księcia, a szczególnie
księżny, którą jeszcze od bytności w Krakowie pokochał jak matkę. Rad też był dowiedziawszy
się, że w zamku wszyscy zdrowi i weseli, chociaż księżna wielce po swojej miłej
śpiewaczce tęskniła. Grywa jej teraz na luteńce Jagienka, którą księżna dość lubi, ale już
nie tak.
– Jaka Jagienka? – zapytał ze zdziwieniem Zbyszko.
– Jagienka z Długolasu, wnuczka starego pana z Długolasu. Gładka dziewka, w której się
ów Lotaryńczyk rozkochał.
– To pan de Lorche tu jest?
– Gdzie by miał być? Przecie z leśnego dworca tu przyjechał i siedzi, bo mu dobrze. Nie
brak naszemu księciu nigdy gości.
– Rad go obaczę, bo to rycerz, któremu w niczym nie przyganić.
– I on też was miłuje. Ale już chodźmy, gdyż księstwo wraz do stołu zasiędą.
I poszli. W sali stołowej w dwóch kominach paliły się wielkie ognie, nad którymi czuwali
pachołkowie, i roiło się już od gości i dworzan. Książę wszedł pierwszy w towarzystwie wojewody
i kilku przybocznych. Zbyszko pochylił mu się do kolan, a następnie ucałował jego
rękę.
On zaś ścisnął go za głowę, następnie odwiódłszy go nieco na stronę rzekł:
185
– Juści o wszystkim wiem. Mruczno mi było z początku, żeście to bez mego pozwoleństwa
uczynili, ale po prawdzie nie było czasu, bom ja w oną porę był w Warszawie, gdzie i święta
chciałem spędzić. Wiadoma wreszcie rzecz, iż jak się niewiasta czego chyci, to się i nie przeciw,
bo nic nie wskórasz. Księżna pani wam życzy jak matka, a i ja zawdy wolę jej dogodzić
niż się przeciwić, z takowej przyczyny, aby zaś smutku i płakania jej oszczędzić.
Zbyszko pochylił się po raz wtóry do kolan książęcych.
– Daj Bóg waszej książęcej miłości odsłużyć.
– Chwalić jego imię, żeś już zdrów. Powiedzże księżnie, jakom cię życzliwie przyjął, to się
niewiasta ucieszy! Boga mi! Jej uciecha – moja uciecha! Jurandowi za tobą dobre słowo też
rzeknę i tak myślę, że pozwoleństwo da, bo on też księżnę miłuje.
– Choćby i nie chciał dać, to moje prawo pierwsze.
– Twoje prawo pierwsze i musi się zgodzić, ale błogosławieństwa może wam umknąć.
Przemocą mu tego nikt nie wydrze, a bez rodzicielskiego błogosławieństwa nie masz i boskiego.
Zatroskał się Zbyszko usłyszawszy te słowa, gdyż dotąd o tym nie pomyślał. W tej chwili
jednak weszła księżna z Jagienką z Długolasu i z innymi dwórkami, więc skoczył pokłonić się
pani, ona zaś powitała go jeszcze łaskawiej od księcia i zaraz poczęła mu mówić o spodziewanym
przyjeździe Juranda. Oto misy dla nich nastawione, a ludzie wysłani, by ich przeprowadzić
wśród zamieci. Z wieczerzą wigilijną czekać już dłużej nie podobna, bo pan tego nie
lubi, ale oni pewnie zjadą, nim wieczerza się skończy.
– Co do Juranda – mówiła księżna – będzie wedle natchnienia Bożego. Albo mu powiem
dziś wszystko, albo jutro po pasterce, a książę też przyobiecał, że swoje słowo dołoży. Zawzięty
bywa Jurand, ale nie dla tych, których miłuje, i nie dla tych, którym powinien.
Tu poczęła mówić Zbyszkowi, jak się ma z teściem zachować, by go, broń Boże, nie urazić
i do zawziętości nie przywieść. Była w ogóle dobrej myśli, ale kto by lepiej znał świat i
patrzył bystrzej od Zbyszka, ten zauważyłby w słowach jej pewien niepokój. Może było tak
dlatego, że pan ze Spychowa nie był w ogóle człowiek łatwy, a może też poczęła się księżna
trwożyć nieco tym, że ich tak długo nie było widać. Wieja stawała się na dworze coraz okrutniejsza
i wszyscy mówili, że kogo w szczerym polu złapie, ten może i zostać; księżnie jednakże
przychodziło do głowy i inne przypuszczenie: mianowicie, że Danuśka wyznała ojcu,
iż jest już ślubem ze Zbyszkiem połączona, a ów obraziwszy się postanowił wcale do Ciechanowa
nie przyjeżdżać. Nie chciała jednak pani zwierzyć się Zbyszkowi z tych myśli, a nawet
nie było na to i czasu, gdyż pachołcy poczęli wnosić jadło i zastawiać je na stole. Zdążył
wszelako Zbyszko podjąć ją jeszcze pod nogi i zapytać:
– A jeśli przyjadą, to jakoże będzie, miłościwa pani? Mówił mi Mrokota, że dla Juranda
jest osobna izba, gdzie też i dla giermków znajdzie się siano na posłanie. Ale jakoże będzie?...
A księżna poczęła się śmiać i uderzywszy go z lekka rękawicą po twarzy rzekła:
– Cichaj! Czegóż? Widzicie go!
I odeszła ku księciu, przed którym rękodajni wysunęli już krzesło, aby mógł na nim zasiąść.
Przedtem jednak jeden z nich podał mu płaską misę, pełną cienko pokrajanego placka i
opłatków, którymi książę miał się dzielić z gośćmi, dworzany i służbą. Drugą podobną trzymał
dla księżny piękny wyrostek, syn kasztelana sochaczewskiego. Po przeciwnej stronie
stołu stał ksiądz Wyszoniek, który miał błogosławić ustawioną na pachnącym sianie wieczerzę.
A wtem we drzwiach ukazał się człowiek pokryty śniegiem i począł wołać głośno:
– Miłościwy panie!
– Czego? – rzekł książę, nierad, iż mu przerywają obrządek.
– Na Radzanowskim gościńcu całkiem przysypało jakichś podróżnych. Ludzi nam trzeba
więcej, by ich odgrześć.
Zlękli się usłyszawszy to wszyscy, zatrwożył się książę i zwróciwszy się do kasztelana sochaczewskiego
zakrzyknął:
186
– Konnych z łopatami żywo.
Po czym do zwiastuna nowiny:
– Wiela przysypanych?
– Nie moglim zmiarkować. Dmie okrutnie. Są konie i wozy. Znaczny poczet.
– Nie wiecie, czyj zaś?
– Ludzie mówią: dziedzica ze Spychowa.
187
Rozdział
dwudziesty siódmy
Zbyszko usłyszawszy nieszczęsną nowinę, nie pytając nawet o pozwolenie księcia skoczył
do stajen i kazał konie siodłać. Czech, który jako szlachetnie urodzony giermek znajdował się
z nim na sali, zaledwie zdołał wrócić do izby i przynieść ciepłą lisiurę; nie próbował jednak
młodego pana wstrzymywać, gdyż mając z przyrodzenia rozum tęgi wiedział, że wstrzymywanie
na nic się nie przyda, a mitręga może okazać się zgubną. Siadłszy na drugiego konia
pochwycił jeszcze w bramie od odźwiernego kilka pochodni i wnet ruszyli razem z książęcymi
ludźmi, których wartko sprawił stary kasztelan. Za bramą ogarnęły ich nieprzebite ciemności,
ale wichura wydawała się im mniejsza. Byliby może zaraz za miastem zbłądzili, gdyby
nie ów człowiek, który pierwszy dał znać o wypadku, a który teraz prowadził ich tym szybciej
i pewniej, że miał przy sobie psa już poprzednio z drogą obeznanego. Na otwartym polu wicher
począł znowu siec ich ostro po twarzach, głównie jednak dlaczego, że jechali w cwał.
Gościniec był kopny, miejscami zaś tak zawiany, że trzeba było zwalniać, gdyż konie zapadały
po brzuchy. Ludzie książęcy pozapalali pochodnie, kaganki i jechali wśród dymu i płomieni,
w które wiatr dął z taką siłą, jakby je chciał oderwać od smolnych szczap i ponieść na
pola i bory. Droga była daleka – minęli osady bliższe Ciechanowa, a następnie Niedzborz, po
czym skierowali się w stronę Radzanowa. Za Niedzborzem burza poczęła jednak uciszać się
rzeczywiście. Uderzenia wichru stały się słabsze i nie niosły już w sobie całych tumanów
śnieżnych. Niebo pojaśniało. Z góry sypał jeszcze czas jakiś śnieg, ale wkrótce ustał. Potem
tu i owdzie w szczelinach chmur błysnęła gwiazda. Konie poczęły parskać – jeźdźcy odetchnęli
swobodniej. Gwiazd przybywało z każdą chwilą i brał mróz. Po upływie kilku pacierzy
uciszyło się zupełnie.
Pan de Lorche, który jechał obok Zbyszka, jął go pocieszać mówiąc, że niezawodnie Jurand
w chwili niebezpieczeństwa myślał przede wszystkim o ocaleniu córki i że choćby
wszystkich odkopali zmarzłych, ją znajdą niezawodnie żywą, a może i śpiącą pod skórami.
Ale Zbyszko mało go rozumiał, a wreszcie nie miał i czasu go słuchać, gdyż po niejakiej
chwili przewodnik jadący na przedzie skręcił z gościńca.
Młody rycerz wysunął się naprzód i począł pytać:
– Czemu zbaczamy?
– Bo ich nie na gościńcu zasypało, jeno tam, hen! Widzicie, panie, ten olszniak?
To rzekłszy ukazał ręką ciemniejące w dali zarośla, które można było dojrzeć na białej
płaszczyźnie śniegowej, gdyż chmury odsłoniły tarczę księżyca i noc stała się widna.
– Widać zjechali z gościńca.
– Zjechali z gościńca i jeździli w kółko wedle rzeki. W czasie wiei i zadymki łatwo się taka
rzecz przygodzi. Jeździli i jeździli, póki konie nie ustały.
– Jakożeście ich znaleźli?
– Pies doprowadził.
– W pobliżu nie ma jakich chat?
– Są, ale po tamtej stronie rzeki. Tu zaraz Wkra.
– W konie! – zawołał Zbyszko.
188
Ale rozkazać było łatwiej niż rozkaz wykonać, bo jakkolwiek brał ostry mróz, na łące jednak
leżał śnieg niezamarzły jeszcze, sypki, świeżo nawiany i głęboki, w którym konie zapadały
wyżej kolan; musieli więc posuwać się z wolna. Nagle doszło ich szczekanie psa, wprost
zaś przed nimi zamajaczył gruby i garbaty pień wierzby, nad którym połyskiwała w świetle
księżyca korona bezlistnych prętów.
– Tamci są dalej – rzekł przewodnik – w pobliżu olszniaka; ale i tu coś musi być.
– Jest zaspa pod wierzbą. Poświećcie!
Kilku ludzi książęcych zsiadło z koni i poczęło świecić pochodniami, po czym zaraz jeden
zawołał:
– Człowiek pod śniegiem! Widać głowę, ot tu!
– Jest i koń! – zawołał zaraz drugi.
– Odkopać!
Łopaty poczęły zanurzać się w śnieg i odrzucać go na obie strony.
Po chwili ujrzano siedzącą pod drzewem postać ludzką ze schyloną na piersi głową i czapką
głęboko zasuniętą na twarz. Jedna ręka trzymała lejce konia, który leżał obok z nozdrzami
zarytymi w śnieg. Widocznie człowiek odjechał od orszaku, może dlatego, by dostać się prędzej
do mieszkań ludzkich i sprowadzić pomoc, a gdy koń mu padł, wówczas schronił się pod
wierzbę po stronie przeciwnej od wiatru – i tam skrzepł.
– Poświeć! – zawołał Zbyszko.
Pachołek przysunął pochodnię do twarzy zmarzłego, ale rysów trudno było zrazu rozeznać.
Dopiero gdy drugi pachoł uniósł pochyloną głowę do góry, ze wszystkich piersi wyrwał się
jeden okrzyk:
– Pan ze Spychowa!
Zbyszko kazał go porwać dwom ludziom i ratować w najbliższej chacie, sam zaś nie tracącą
chwili skoczył wraz z pozostałą służbą i przewodnikiem na ratunek reszty orszaku. Po drodze
myślał, że tam znajdzie Danuśkę, żonę swoją, może nieżywą – i wypierał ostatni dech z
konia, który buchał się w śniegu po piersi. Szczęściem nie było już daleko – najwyżej kilka
stajań. Z ciemności ozwały się głosy: „Bywaj” – ludzi, którzy poprzednio zostali przy zasypanych.
Zbyszko dopadł i zeskoczył z konia:
– Do łopat!
Dwoje sani było już odkopanych przez tych, którzy pozostali na straży. Konie i ludzie w
nich zmarzli bez ratunku. Gdzie są inne zaprzęgi, można było poznać po pagórkach śnieżnych,
chociaż nie wszystkie sanie były całkiem pokryte. Przy niektórych widać było konie,
brzuchami wsparte o zaspy, rwące się jakby do biegu, zakrzepłe w ostatnim wysileniu. Przed
jedną parą stał człowiek z dzidą w ręku, zanurzony po pas w śniegu, nieruchomy jak słup; w
dalszych pachołkowie pomarli przy koniach trzymając je przy pysku. Śmierć ich zaskoczyła
widocznie w chwili, gdy chcieli wydobywać konie ze śnieżnych zawałów. Jeden zaprząg na
samym końcu orszaku całkiem był nie przysypany. Woźnica siedział skulony na przedzie z
rękoma przy uszach, zaś w tyle leżało dwóch ludzi; długie rzuty śniegowe nawiane w poprzek
ich piersi łączyły się z zaspą leżącą obok i przykrywały ich jak pościel, a oni zdawali się spać
cicho i spokojnie. Lecz inni poginęli walcząc do ostatka z zawieją, albowiem skrzepli w postawach
pełnych wysilenia. Kilka sań było wywróconych; u niektórych połamane dyszle. Łopaty
odkrywały co chwila grzbiety końskie wyprężone jak łuki lub łby wbite zębami w śnieg,
ludzi w saniach i obok sań – lecz na żadnych nie znaleziono niewiast. Zbyszko chwilami pracował
łopatą, aż pot zlewał mu czoło; chwilami świecił w oczy trupom z bijącym sercem, czy
nie ujrzy między nimi kochanej twarzy – wszystko na próżno! Płomień oświecał tylko groźne
wąsate twarze spychowskich zabijaków – ni Danusi, ni żadnej innej niewiasty nie było nigdzie.
– Co to jest? – pytał się siebie ze zdumieniem młody rycerz.
189
I wołał na ludzi pracujących opodal pytając, czy czego nie odkryli; lecz ci odkrywali samych
mężów. Wreszcie robota była skończona. Pachołkowie pozaprzęgali do sani własne
konie i siadłszy na kozły ruszyli z trupami ku Niedzborzu, by tam w ciepłym dworze próbować
jeszcze czyli którego ze zmarłych nie będzie można przywrócić do życia. Zbyszko z
Czechem i dwoma ludźmi pozostał. Na myśl mu przyszło, że może sanie z Danusią odłączyły
się od orszaku; może Jurand, jeśli, jak należało się spodziewać, zaprzężone były w konie najlepsze,
kazał im jechać naprzód; a może zostawił je gdzie przy chacie po drodze. Zbyszko
sam nie wiedział, co ma począć; w każdym razie chciał przepatrzyć pobliskie zaspy, olszniak,
a potem nawrócić i szukać po gościńcu.
Ale w zaspach nie znaleziono nic. W olszniaku błysnęły im jeno kilkakroć świeczki wilcze,
nigdzie jednak nie trafili na ślady ludzi i koni. Łąka między olszniakiem a gościńcem
lśniła się teraz w blasku księżyca i na białej, smutnej jej powierzchni widać było wprawdzie z
dala tu i ówdzie kilka ciemniejszych plam, ale były to także wilki, które za zbliżeniem się
ludzi poczynały szybko umykać.
– Wasza miłość! – rzekł wreszcie Czech – próżno tu jeździm i szukamy, bo panny ze Spychowa
nie było w orszaku.
– Na gościniec! – odpowiedział Zbyszko.
– Nie znajdziem i na gościńcu. Patrzałem ja dobrze, czy na których saniach nie było jakowych
łubów, a w nich białogłowskich przyodziewków. Nie było nic. Panna ostała w Spychowie.
Zbyszka uderzyła trafność tej uwagi, więc odrzekł:
– Daj Bóg, aby tak było, jako mówisz.
A Czech poszedł jeszcze głębiej po rozum do głowy:
– Gdyby była gdzie w saniach, starszy pan nie byłby od niej odjechał albo odjeżdżając
wziąłby ją przed siebie na koń i bylibyśmy ją przy nim znaleźli.
– Jedźmy tam jeszcze raz – rzekł Zbyszko zaniepokojonym głosem.
Na myśl bowiem przyszło mu, że może tak i było, jak mówił Czech. Nuż nie szukali dość
starannie! Nuż Jurand wziął przed siebie na konia Danusię, a potem, gdy koń padł, Danusia
odeszła od ojca, chcąc znaleźć dla niego jakowąś pomoc. W takim razie mogła znajdować się
gdzie pod śniegiem w pobliżu.
Ale Głowacz, jakby odgadłszy te myśli, powtórzył:
– W takim razie znalazłby się na saniach przyodziewek, boć nie jechałaby na dwór jeno w
tych szatach, które na sobie miała.
Mimo tej słusznej uwagi pojechali jednakże pod wierzbę – ale ni pod nią, ni na staje wokoło
nie znaleźli nic. Juranda już byli zabrali ludzie książęcy do Niedzborza i wokół było pusto
zupełnie. Czech zauważył jeszcze, że pies, który biegł przy przewodniku i który znalazł
Juranda, byłby znalazł i panienkę. Wówczas Zbyszko odetchnął, nabrał bowiem niemal pewności,
że Danusia została w domu. Umiał nawet zdać sobie sprawę, dlaczego się tak stało: oto
Danusia widocznie wyznała wszystko ojcu, ów zaś, nie zgodziwszy się na małżeństwo,
umyślnie ostawił ją w domu, sam zaś przyjechał wytoczyć sprawę przed księcia i szukać jego
wstawiennictwa do biskupa. Na tę myśl Zbyszko nie mógł oprzeć się uczuciu pewnej ulgi, a
nawet i radości, gdyż zrozumiał, że wraz ze śmiercią Juranda znikły wszelkie przeszkody.
„Jurand nie chciał, ale Pan Jezus chciał – rzekł sobie młody rycerz – i wola boska zawsze
mocniejsza.” Teraz jechać mu tylko do Spychowa i brać Danuśkę jako swoją, a potem jeno
ślub spełnić, który też na samym pograniczu łatwiejszy był do spełnienia niż w dalekim Bogdańcu.
„Wola boska! wola boska!” – powtarzał sobie w duszy. Nagle jednak zawstydził się tej
prędkiej radości i zwróciwszy się do Czecha rzekł:
– Juści mi go żal i głośno to przyświadczam.
– Ludzie mówili, że Niemcy bały się go jak śmierci – odrzekł giermek.
Po chwili zaś zapytał:
190
– Wrócim teraz do zamku?
– Przez Niedzbórz – odpowiedział Zbyszko.
Jakoż wstąpili do Niedzborza i zajechali przede dwór, w którym przyjął ich stary dziedzic
Żelech. Juranda już nie znaleźli, lecz Żelech powiedział im dobrą nowinę:
– Tarli go tu śniegiem, ledwie nie do kości – rzekł – i wino mu wlewali w gębę, a potem
parzyli go w łaźni, gdzie też począł i dychać.
– Żyje? – zapytał z radością Zbyszko, który na tę wieść zapomniał o swoich własnych
sprawach.
– Żyje, ale czy wyżyje, Bóg wie, bo dusza nierada z pół drogi wracać.
– Czemu zaś go powieźli?
– Bo przysłali od księcia. Co było pierzyn w domu, to go nimi przykryli i powieźli.
– A nie powiadał o córce nic?
– Ledwie że zaczął dychać; mowy nie odzyskał.
– A inni?
– A inni u Boga już za piecem. Nie będą niebożęta na pasterce, chyba na tej, którą sam Pan
Jezus w niebie odprawi.
– Żaden nie ożył?
– Żaden. Chodźcie do izby, miast w sieni rozmawiać. A jeśli chcecie ich widzieć, to leżą
wedle ognia w czeladnej. Chodźcie do izby.
Lecz oni spieszyli się i nie chcieli wejść, choć stary Żelech ciągnął ich, bo rad łapał ludzi,
aby z nimi „ugwarzyć”. Mieli jeszcze z Niedzborza do Ciechanowa szmat drogi i Zbyszka
paliło jak ogniem, by co prędzej zobaczyć Juranda i czegoś się od niego dowiedzieć.
Jechali więc, jak mogli, spiesznie po zawianym gościńcu. Gdy przyjechali, było już po
północy i pasterka kończyła się właśnie w zamkowej kaplicy. Do uszu Zbyszka doszedł ryk
wołów i beczenie kóz, które to głosy udawali wedle starego zwyczaju pobożni, na pamiątkę
tego, że Pan urodził się w stajence. Po mszy przyszła do Zbyszka księżna z twarzą stroskaną,
pełną przestrachu i poczęła wypytywać:
– A Danuśka?
– Nie masz jej. Zali Jurand nie przemówił, bo jako słyszałem, żyje?
– Jezusie miłosierny!... Kara to boska i gorze nam! Nie przemówił ci Jurand i leży jak
drewno.
– Nie bójcie się, miłościwa pani. Danuśka ostała w Spychowie.
– Skąd wiesz?
– Bo w żadnych saniach ni śladu przyodziewku. Nie byłby ci jej przecie wiózł w jednej
kożuszynie.
– Prawda, jak mi Bóg miły!
I wtedy oczy poczęły jej błyskać radością, a po chwili zawołała:
– Hej! Jezusiczku, coś się dziś narodził, nie gniew widać Twój, jeno błogosławieństwo jest
nad nami.
Zastanowiło ją jednak przybycie Juranda bez dziewczyny, więc pytała dalej:
– Czemu by zaś miał ją ostawić?
Zbyszko wyłuszczył jej swoje domysły. Wydały się jej one słuszne, ale nie przejmowały
jej zbytnią obawą.
– Będzie nam teraz Jurand życie zawdzięczał – rzekła – a po prawdzie, to i tobie, boś i ty
jeździł go odgrzebywać. Już by też kamień chyba w piersi miał, żeby się dłużej upierał! Jest
też w tym dla niego i przestroga boska, by z Sakramentem świętym nie wojował. Jak tylko się
obaczy a przemówi, zaraz mu to powiem.
– Trzeba, żeby się pierwej obaczył, gdyż jeszcze nie wiadomo, dlaczego Danuśki nie
wziął. A nuż chora?
191
– Nie powiadaj byle czego! I tak mi markotno, że jej nie ma. Żeby była chora, to by jej nie
odjechał!
– Prawda! – rzekł Zbyszko.
I poszli do Juranda. W izbie gorąco było jak w łaźni i widno zupełnie, gdyż na kominie
paliły się ogromne kłody sosnowe. Ksiądz Wyszoniek czuwał nad chorym, który leżał na łożu
pod niedźwiedzimi skórami, z twarzą bladą, z polepionymi od potu włosami i z zamkniętymi
oczyma. Usta miał otwarte i robił piersiami jakby z trudem, ale tak silnie, że aż skóry, którymi
był nakryty, podnosiły się i opadały od oddechu.
– Jakoże jest? – spytała księżna.
– Wlałem mu dzbaniec grzanego wina w gębę – odrzekł ksiądz Wyszoniek – i poty na niego
przyszły.
– Śpi czy nie śpi?
– Może i nie śpi, bo bokami okrutnie robi.
– A próbowaliście do niego gadać?
– Próbowałem, ale nie odpowiada nic i tak myślę, że przed świtaniem nie przemówi.
– Będziem czekać świtania – rzekła księżna.
Ksiądz Wyszoniek jął nalegać, by udała się na spoczynek, ale ona nie chciała go słuchać.
Chodziło jej zawsze i we wszystkim o to, by dorównać w cnotach chrześcijańskich, a zatem i
w doglądaniu chorych, zmarłej królowej Jadwidze, i odkupić swymi zasługami duszę ojca;
nie pomijała więc żadnej sposobności, by w chrześcijańskim od wieków kraju okazać się gorliwszą
od innych i tym zatrzeć pamięć, że urodziła się w pogaństwie.
A oprócz tego paliła ją chęć, by dowiedzieć się czegoś z ust Juranda o Danusi, nie była
bowiem zupełnie o nią spokojna. Siadłszy więc przy jego łożu poczęła odmawiać różaniec, a
następnie i drzemać. Zbyszko, który nie był jeszcze zupełnie zdrów, a w dodatku strudził się
nad miarę jazdą nocną, poszedł wkrótce za jej przykładem i po upływie godziny posnęli oboje
tak mocno, że byliby może dospali do białego rana, gdyby nie to, że o świtaniu obudził ich
głos dzwonka w zamkowej kaplicy.
Ale głos ów rozbudził i Juranda, który otworzył oczy, siadł nagle na łożu i jął rozglądać się
wokół, mrugając przy tym oczyma.
– Pochwalony Jezus Chrystus!... Jakoże wam? – rzekła księżna.
Lecz on widocznie nie oprzytomniał jeszcze, gdyż patrzał na nią, jakby jej nie poznawał, i
po chwili zawołał:
– Bywaj! bywaj! rozkopać zaspę!
– W imię Boże: jużeście w Ciechanowie! – ozwała się znów pani.
Jurand zaś zmarszczył czoło jak człowiek, który z trudem zbiera myśli, i odrzekł:
– W Ciechanowie?... Dziecko czeka i... księstwo... Danuśka! Danuśka!...
I nagle zamknąwszy oczy upadł znów na wezgłowie. Zbyszko i księżna zlękli się, czy nie
umarł, lecz w tej samej chwili pierwsi jego poczęły się poruszać głębokim oddechem jak u
człowieka, którego pochwycił twardy sen.
Ojciec Wyszoniek przyłożył palec do ust i dał znak ręką, by go nie budzić, po czym szepnął:
– Może tak prześpi cały dzień.
– Tak, ale co on mówił? – zapytała księżna.
– Mówił, że dziecko czeka w Ciechanowie – odpowiedział Zbyszko.
– Bo się nie opamiętał – objaśnił ksiądz.
192
Rozdział
dwudziesty ósmy
Ojciec Wyszoniek obawiał się nawet, czy i po powtórnym rozbudzeniu nie chwyci Juranda
dur i nie odejmie mu na długo przytomności. Tymczasem obiecał księżnie i Zbyszkowi, że im
da znać, gdy stary rycerz przemówi, a po ich odejściu sam udał się na spoczynek. Jakoż Jurand
rozbudził się dopiero w drugie święto przed samym południem, ale za to zupełnie przytomny.
Księżna i Zbyszko byli przy tym obecni, więc on siadłszy na łożu spojrzał na nią, poznał
i rzekł:
– Miłościwa pani... Dlaboga, tom ja w Ciechanowie?
– I przespaliście święto – odrzekła pani.
– Śniegi mnie przysypały. Kto mnie zratował?
– Ten rycerz: Zbyszko z Bogdańca. Pamiętacie, w Krakowie...
A Jurand popatrzył chwilę swoim zdrowym okiem na młodzieńca i rzekł:
– Pamiętam... A gdzie Danuśka?
– Nie jechała przecie z wami? – spytała z niepokojem księżna.
– Jakże miała ze mną jechać, kiedy to ja do niej jechał?
Zbyszko i księżna spojrzeli po sobie w mniemaniu, że to jeszcze gorączka mówi przez usta
Jurandowe, po czym pani rzekła:
– Ocknijcie się, na miły Bóg! Nie było-li z wami dziewczyny?
– Dziewczyny? Ze mną? – spytał ze zdumieniem Jurand.
– Bo wasi ludzie poginęli, ale jej między nimi nie znaleźli. Czemuście ją ostawili w Spychowie?
Ów zaś powtórzył jeszcze raz, ale już z trwogą w głosie:
– W Spychowie? Toć ona przy was, miłościwa pani, nie przy mnie!
– Przecie przysłaliście po nią do leśnego dworca ludzi i pismo!
– W imię Ojca i Syna! – odpowiedział Jurand. – Zgoła po nią nie posyłałem.
Wówczas księżna przybladła nagle.
– Co to jest? – rzekła – zali wyście pewni, że przytomnie mówicie?
– Na miłosierdzie boskie, gdzie dziecko? – zawołał zrywając się Jurand.
Ojciec Wyszoniek usłyszawszy to wyszedł pospiesznie z izby, a księżna mówiła dalej:
– Słuchajcie: przybył poczet zbrojny i pisanie od was do leśnego dworca po Danuśkę. W
piśmie było, że was belki w pożarze przytłukły... żeście na wpół oślepli i że chcecie dziecko
widzieć... Wzięli Danuśkę i pojechali...
– Gorze! – zawołał Jurand. – Jako Bóg na niebie, tak ni ognia nijakiego w Spychowie nie
było, ni ja po nią nie posyłałem!
A wtem wrócił ksiądz Wyszoniek z listem, który podał Jurandowi, i zapytał:
– Nie waszego to księdza pisanie?
– Nie wiem.
– A pieczęć?
– Pieczęć moja. Co w piśmie stoi?
Ojciec Wyszoniek odczytał pismo, Jurand słuchał chwytając się za włosy, po czym rzekł:
193
– Pismo zmyślone!... pieczęć udana! Gorze duszy mojej! Chwycili mi dziecko i zatracą!
– Kto?
– Krzyżaki!
– Rany boskie! Księciu trzeba oznajmić! Niech posłów śle do mistrza! – zawołała pani. –
Jezu miłosierny, ratujże ją i wspomagaj!...
I to rzekłszy wybiegła z krzykiem z izby. Jurand wyskoczył z łoża i począł gorączkowo
wciągać szaty na swój olbrzymi grzbiet. Zbyszko siedział jak skamieniały, ale po chwili zaciśnięte
zęby jego poczęły zgrzytać złowrogo.
– Skąd wiecie, że Krzyżaki ją porwały? – zapytał ksiądz Wyszoniek.
– Na mękę Bożą przysięgnę!
– Czekajcie!... Może być. Przyjeżdżali skarżyć się na was do leśnego dworca... Chcieli
pomsty na was...
– I oni ją porwali! – zawołał nagle Zbyszko.
To rzekłszy wybiegł z izby i poskoczywszy do stajen kazał zaprzęgać wozy i konie siodłać,
sam nie wiedząc dobrze, dlaczego to czyni. Rozumiał tylko, że trzeba iść na ratunek
Danusi – i to zaraz – i aż do Prus – i tam wyrwać ją z wrogich rąk albo zginąć.
Po czym wrócił do komnaty, by powiedzieć Jurandowi, że oręż i konie zaraz będą gotowe.
Był pewien, że Jurand z nim pojedzie. W sercu wrzał mu gniew, ból i żal – ale jednocześnie
nie tracił nadziei, zdawało mu się bowiem, że we dwóch z groźnym rycerzem ze Spychowa
potrafią wszystkiego dokazać – i że mogą się porwać choćby na całą potęgę krzyżacką.
W izbie, prócz Juranda, ojca Wyszońka i pani, zastał także księcia i pana de Lorche oraz
starego pana z Długolasu, którego książę dowiedziawszy się o sprawie wezwał także na naradę,
a to dla jego rozumu i doskonałej znajomości Krzyżaków, u których przesiedział długie
lata w niewoli.
– Potrzeba poczynać roztropnie, by zaś zapalczywością nie zgrzeszyć i dziewki nie zgubić
– mówił pan z Długolasu. – Mistrzowi należy się zaraz poskarżyć i jeśli W. Ks. Mość da do
niego pisanie, to ja pojadę.
– Pisanie dam i wy z nim pojedziecie – rzekł książę. – Nie damy dziecku zginąć, tak mi
dopomóż Bóg i Święty Krzyż. Mistrz boi się wojny z królem polskim i chodzi mu o to, by
sobie i Semka, brata mego, i mnie zjednać... Jużci nie z jego rozkazania ją porywano – i nakaże
ją oddać.
– A jeśli z jego rozkazania? – spytał ksiądz Wyszoniek.
– Chociaż to Krzyżak, więcej w nim uczciwości niż w innych – odrzekł książę – i jakom
wam rzekł, prędzej by on mi teraz chciał wygodzić niż mnie rozgniewać. Potęga Jagiełłowa
nie śmiech... Hej! zalewali oni nam sadła za skórę, póki mogli, ale ninie obaczyli się, że jak
jeszcze i my Mazury pomożem Jagielle, to będzie źle...
Lecz pan z Długolasu począł mówić:
– Prawda jest. Krzyżaki po próżnicy niczego nie czynią; toteż tak miarkuję, że jeśli dziewkę
porwali, to jeno dlatego, by Jurandowi miecz z rąk wytrącić i alibo wykup wziąć, alibo ją
wymienić.
– Kogo macie teraz z jeńców?
– De Bergowa – odpowiedział Jurand.
– Znacznyż to kto?
– Widzi się, że znaczny.
Pan de Lorche, usłyszawszy nazwisko de Bergowa, począł o niego wypytywać i dowiedziawszy
się, o co idzie, rzekł:
– To krewny hrabiego Geldrii, wielkiego dobrodzieja Zakonu i z rodu Zakonowi zasłużonego.
– Tak jest – rzekł pan z Długolasu przetłumaczywszy obecnym jego słowa. – De Bergowowie
wielkie piastowali dostojeństwa w Zakonie.
194
– A przecież Danveld i de Löwe okrutnie się o niego upominali – rzekł książę. – Co który
gębę otworzył, to mówił, że de Bergow musi być wolny. Jako Bóg na niebie, tak niechybnie
po to oni dziewkę porwali, by de Bergowa wydostać.
– Za czym ją i oddadzą – rzekł ksiądz.
– Ale lepiej by wiedzieć, gdzie jest – rzekł pan z Długolasu. – Bo dajmy, że mistrz spyta:
komu mam rozkazać, by ją oddał? Cóż mu powiemy?
– Gdzie jest? – rzekł głucho Jurand. – Nie trzymają oni jej pewnie na pograniczu, ze strachu,
bym jej nie odbił, jeno gdzieś ją na dalekie mierzeje wiślane albo morskie wywieźli.
A Zbyszko rzekł:
– Znajdziem ją i odbijem.
Lecz książę wybuchnął nagle tłumionym gniewem:
– Z dworca mojego psubraty ją porwały, przeto i mnie pohańbiły, a tego im nie daruję, pókim
żyw. Dość mi ich zdrad! dość napastliwości! Wolej każdemu wilkołaków mieć za sąsiadów!
Ale teraz musi mistrz tych komturów pokarać i dziewkę wrócić, a do mnie posłów z
przeprosinami słać. Inaczej – wici roześlę!
Tu uderzył pięścią w stół i dodał:
– O wa! Brat z Płocka pójdzie za mną, i Witold, i króla Jagiełłowa potęga. Dość folgi!
Święty by cierpliwość przez nozdrza wyparsknął. Juże mi dość!
Umilkli wszyscy czekając z naradą, póki się w nim gniew nie uspokoi. Anna Danuta zaś
ucieszyła się, że książę bierze tak do serca sprawę Danusi, albowiem wiedziała, iż był cierpliwy,
ale zawzięty, i że gdy raz co przedsięweźmie, to już nie zaniecha, póki na swoim nie
postawi.
Po czym zabrał głos ksiądz Wyszoniek.
– Był niegdyś w Zakonie posłuch – rzekł – i żaden komtur nie śmiał bez pozwoleństwa kapituły
i mistrzowego nic na swoją rękę poczynać. Dlatego Bóg podał w ich ręce kraje tak
znaczne, że prawie ich nad wszelką inną ziemską potęgę wywyższył. Ale teraz nie masz między
nimi ni posłuchu, ni prawdy, ni uczciwości, ni wiary. Nic, jeno chciwość a złoba taka,
jakoby wilkami, nie ludźmi byli. Jakże im słuchać przykazań mistrza albo kapituły, skoroć i
boskich nie słuchają? Każdy na swoim zamku jako książę udzielny siedzi – i jeden drugiemu
w złem pomaga. Poskarżym się mistrzowi – a oni się zaprą. Mistrz każe im dziewkę oddać, a
oni nie oddadzą – albo też rzekną: „Nie masz jej u nas, bośmy jej nie porwali.” Każe im przysiąc,
to i przysięgną. Co tedy nam robić?
– Co robić? – rzekł pan z Długolasu. – Niech Jurand jedzie do Spychowa. Jeśli ją porwali
dla okupu albo by ją na de Bergowa wymienić, to muszą dać znać i dadzą znać nie komu innemu,
jeno Jurandowi.
– Porwali ją ci, którzy do leśnego dworca przyjeżdżali – rzekł ksiądz.
– To ich mistrz pod sąd odda albo każe im pole Jurandowi dać.
– Pole – zawołał Zbyszko – mnie muszą dać, bom ja ich wpierw pozwał!
A Jurand odjął ręce od twarzy i zapytał:
– Którzy to byli w leśnym dworcu?
– Był Danveld i stary de Löwe, i dwóch braci: Gotfryd i Rotgier – odpowiedział ksiądz. –
Skarżyli się i chcieli, by książę wam rozkazał de Bergowa z niewoli wypuścić. Ale książę
dowiedziawszy się od Fourcy’ego, że Niemcy to pierwsi was napadli, zgromił ich i z niczym
odprawił.
– Jedźcie do Spychowa – rzekł książę – bo oni tam się zgłoszą. Nie uczynili tego dotąd
dlatego, że Danveldowi giermek tego oto młodego rycerza ramię pokruszył, gdy im pozwanie
woził. Jedźcie do Spychowa, a jak się zgłoszą, to mnie dawajcie znać. Oni wam dziecko za de
Bergowa odeślą, ale ja przeto pomsty nie poniecham, bo i mnie pohańbili z dworca ją mojego
biorąc.
195
Tu gniew począł go chwytać na nowo, gdyż istotnie Krzyżacy wyczerpali wszelką jego
cierpliwość – i po chwili dodał:
– Hej! dmuchali i dmuchali w ogień, ale w końcu pyski poparzą.
– Zaprą się! – powtórzył ksiądz Wyszoniek.
– Jak raz Jurandowi oznajmią, że dziewka u nich, to się nie będą mogli zaprzeć – odpowiedział
nieco niecierpliwie Mikołaj z Długolasu. – Wierzę, że jej na pograniczu nie trzymają
– i że, jako słusznie wymiarkował Jurand, do dalszych zamków albo na morskie mierzeje ją
wywieźli, ale gdy będzie dowód, że to oni – to się przed mistrzem nie zaprą.
A Jurand począł powtarzać jakimś dziwnym i zarazem strasznym głosem:
– Danveld, Löwe, Gotfryd i Rotgier...
Mikołaj z Długolasu polecił jeszcze wysłać bywałych a przebiegłych ludzi do Prus, aby się
w Szczytnie i Insborku wywiedzieli, czy Jurandówna tam jest, a jeśli nie, to dokąd została
wywieziona; po czym książę wziął kostur w rękę i wyszedł, by wydać odpowiednie rozkazy,
księżna zaś zwróciła się do Juranda chcąc go dobrym słowem pokrzepić:
– Jakoże wam jest? – spytała.
Ów zaś przez chwilę nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał pytania, a potem nagle rzekł:
– Jakoby mnie kto w dawną ranę ugodził.
– Ale ufajcie w miłosierdzie boskie; wróci Danuśka, jeno im de Bergowa oddajcie.
– Nie pożałowałbym im i krwi.
Księżna zawahała się, czyby mu zaraz o ślubie nie wspomnieć, ale pomyślawszy nieco, nie
chciała przyrzucać nowego zmartwienia do ciężkich już i tak nieszczęść Juranda i przy tym
ogarnął ją jakiś strach. „Będą jej szukali ze Zbyszkiem, niech mu Zbyszko przy sposobności
powie – rzekła sobie – a ninie w głowie by się mu mogło do reszty pomieszać.” Więc wolała
mówić o czym innym.
– Wy nas nie winujcie – rzekła. – Przyjechali ludzie w waszych barwach, z pismem z waszą
pieczęcią oznajmującym, jakoście chorzy, jako oczy wam gasną i jako na dziecko raz
jeszcze spojrzeć chcecie. Jakże się było przeciwić i ojcowego przykazania nie spełnić?
Jurand zaś podjął ją pod nogi.
– Ja nikogo nie winuję, miłościwa pani.
– I to wiedzcie, że Bóg ją wam odda, bo oko Jego jest nad nią. Ześle on jej poratowanie,
jako na ostatnich łowach zesłał, gdy srogi tur na nas uderzył – a Pan Jezus natchnął Zbyszka,
żeby nas bronił. Sam ci o mało nie stradał żywota i długo potem chorzał, ale Danuśkę i mnie
obronił, za co mu książę dał pas i ostrogi. Widzicie!... Ręka boska jest nad nią. Pewnie, że
dziecka żal. Myślałam, że z wami przyjedzie, że ją obaczę, najmilszą, a tymczasem...
I głos jej zadrżał, i łzy puściły się z oczu, a w Jurandzie tłumiona dotychczas rozpacz zerwała
się na chwilę, nagła i straszna jak wicher. Chwycił rękoma swe długie włosy, a głową
począł bić w belki ściany jęcząc i powtarzając chrapliwym głosem:
– Jezu! Jezu! Jezu!...
Lecz Zbyszko skoczył ku niemu i potrząsnąwszy go z całą siłą za ramiona zawołał:
– W drogę nam! Do Spychowa!
196
Rozdział
dwudziesty dziewiąty
Czyj to poczet? – zapytał nagle Jurand ocknąwszy się za Radzanowem z zamyślenia jakby
ze snu.
– Mój – odpowiedział Zbyszko.
– A ludzie moi wszyscy poginęli?
– Widziałem ich nieżywych w Niedzborzu.
– Nie masz starych towarzyszów!
Zbyszko nie odrzekł nic i jechali dalej w milczeniu a szybko, gdyż chcieli jak najprędzej
być w Spychowie spodziewając się, że może zastaną tam jakich wysłanników krzyżackich.
Na szczęście ich przyszły znów mrozy i drogi były przetarte, więc mogli pośpieszać. Pod
wieczór Jurand znów przemówił i począł wypytywać o owych braci zakonnych, którzy byli w
leśnym dworcu, a Zbyszko opowiadał mu wszystko – i o ich skargach, i o odjeździe, i o
śmierci pana de Fourcy, i o postępku swego giermka, który w tak straszny sposób pokruszył
ramię Danvelda, a podczas tego opowiadania przypomniała mu się i uderzyła go jedna okoliczność,
to jest bytność owej niewiasty w leśnym dworcu, która przywiozła od Danvelda balsamy
gojące. Na popasie począł więc wypytywać o nią i Czecha, i Sanderusa – ale obaj nie
wiedzieli dokładnie, co się z nią stało. Zdawało im się, że odjechała albo razem z tymi ludźmi,
którzy przybyli po Danusię, albo wnet po nich. Zbyszkowi przyszło teraz do głowy, że to
mógł być ktoś nasłany w tym celu, aby tych ludzi przestrzec na wypadek, gdyby Jurand znajdował
się własną osobą we dworcu. W takim razie nie podawaliby się za ludzi ze Spychowa,
mogli zaś mieć przygotowane jakieś inne pismo, które by byli oddali księżnie zamiast zmyślonego
Jurandowego listu. Wszystko to było ułożone z piekielną zręcznością i młody rycerz,
który dotychczas znał Krzyżaków tylko z pola, po raz pierwszy pomyślał, że pięści na nich
nie dość, ale że trzeba umieć zmóc ich i głową. Myśl ta była mu przykra, albowiem jego
ogromny żal i ból zmieniły się w nim przede wszystkim w żądzę walki i krwi. Nawet ratunek
dla Danusi przedstawiał mu się jako szereg bitew kupą lub w pojedynkę; tymczasem teraz
poznał, że trzeba może będzie chęć pomsty i łupania łbów wziąć jak niedźwiedzia na łańcuch
i szukać całkiem nowych dróg ocalenia i odzyskania Danusi. Myśląc o tym żałował, że nie ma
przy nim Maćka. Maćko bowiem równie był przebiegły, jak mężny. Postanowił jednak i sam
wysłać ze Spychowa Sanderusa do Szczytna, aby ową niewiastę odszukał i starał się od niej
wywiedzieć, co się z Danusią stało. Mówił sobie, że choćby Sanderus chciał go zdradzić, to
niewiele sprawie zaszkodzi, a w razie przeciwnym może znaczne mu usługi oddać, albowiem
rzemiosło jego otwierało mu wszędzie dostęp.
Chciał jednak naradzić się przedtem z Jurandem, odłożył wszelako tę rzecz do Spychowa,
tym bardziej że zapadła noc i zdawało mu się, że Jurand siedząc na wysokim siodle rycerskim
usnął z trudów, zmęczenia i ciężkiej troski. A Jurand dlatego tylko jechał z głową spuszczoną,
że mu ją pochyliło nieszczęście. I widać, że ciągle o nim rozmyślał, że serce jego pełne było
okrutnych obaw, gdyż wreszcie rzekł:
– Wolejbym był zamarzł pod Niedzborzem! Tyś to mnie odgrzebywał?
– Ja, z innymi.
197
– A na onych łowach tyś mi dziecko ratował!
– Jakożem miał czynić?
– I teraz mi pomożesz?
A w Zbyszku wybuchnęła zarazem miłość do Danuśki i nienawiść do Krzyżakówkrzywdzicieli
tak wielka, że aż wstał na siodle i jął mówić przez zaciśnięte zęby, jakby z trudem:
– Słuchajcie, co rzekę: Choćby mi przyszło zębami pruskie zamki gryźć, to je zgryzę, a ją
dostanę.
I nastała chwila milczenia. Mściwa i niepohamowana natura Juranda ozwała się też widocznie
z całą siłą pod wpływem Zbyszkowych słów, gdyż począł zgrzytać w ciemności, a po
chwili powtarzać znów nazwiska:
– Danveld, Löwe, Rotgier i Gotfryd!
I w duszy myślał, że jeśli zechcą, by im Bergowa oddał, to go odda, jeśli każą mu dopłacić,
to dopłaci, choćby miał cały Spychów do ceny przyrzucić, ale później biada tym, którzy na to
jedyne dziecko jego rękę podnieśli!
Przez całą noc sen nie zamknął im ani na chwilę powiek. Nad ranem ledwie się poznali,
tak twarze ich były zmienione przez tę jedną noc. Juranda uderzył wreszcie ten ból i ta zawziętość
Zbyszka, więc rzekł:
– Nałęczką cię ona przykryła i śmierci wydarła – wiem. Ale też ją miłujesz?
Zbyszko spojrzał mu prosto w oczy z twarzą niemal zuchwałą i odpowiedział:
– To żona moja.
Na to Jurand powstrzymał konia i patrzył na Zbyszka mrugając ze zdumienia.
– Jako powiadasz? – zapytał.
– Mówię, że ona niewiasta moja, a ja jej mąż.
Rycerz ze Spychowa przykrył rękawicą oczy, jak gdyby olsnął od nagłego uderzenia pioruna,
po czym nie odrzekł nic, po chwili ruszył koniem i wysunąwszy się na czoło orszaku
jechał w milczeniu.
198
Rozdział
trzydziesty
Ale Zbyszko jadąc za nim nie mógł długo wytrzymać i rzekł sobie w duszy: „Wolę, żeby
gniewem wybuchnął, niż żeby się zaciął.” Więc podjechał ku niemu i trąciwszy strzemieniem
w jego strzemię począł mówić:
– Posłuchajcie, jako to było. Co Danuśka dla mnie uczyniła w Krakowie, to wiecie, ale tego
nie wiecie, że w Bogdańcu swatali mi Jagienkę, Zychową córkę, ze Zgorzelic. Stryj mój,
Maćko, chciał; rodzic jej, Zych, chciał; a i krewny opat, bogacz, także... Co wam tam długo
prawić? – ućciwa dziewka i jak łania, a wiano też godne. Ale nie mogło to być. Było mi Jagienki
żal, ale jeszcze większy żal Danuśki – i zabrałem się ku niej na Mazowsze, bo szczerze
wam rzekę: nie mogłem dłużej żyć. Wspomnijcie, jakoście sami miłowali – wspomnijcie! – a
nie będzie wam dziwota.
Tu przerwał Zbyszko czekając na jakieś słowo z ust Juranda, lecz gdy ów milczał, jął mówić
dalej:
– W leśnym dworcu Bóg mi dał, żem i panią, i Danuśkę od tura na łowach zratował. I zaraz
pani mówi: „Teraz już Jurand nie będzie przeciwny, bo jakoże mu się nie wypłacić za taki
uczynek?” Ale ja i wtedy bez waszego rodzicielskiego pozwoleństwa nie myślałem jej brać.
Ba! i nijak mi było, bo mnie zwierz luty tak starmosił, że ledwie duszy ze mnie nie wyżenął.
Ale potem – wiecie – przyszli ci ludzie po Danuśkę, by ją niby do Spychowa powieźć, a jam
jeszcze z łoża nie wstawał. Myślałem, że już jej nigdy nie ujrzę. Myślałem, że ją do Spychowa
weźmiecie i komu innemu oddacie. W Krakowie byliście mi przecie przeciwni... Jużem
myślał, że zamrę. Hej, mocny Boże, co to była za noc! Nic, jeno strapienie; nic, jeno żałość!
Myślałem, że jak mi ona odjedzie, to już i słońce nie wzejdzie. Wyrozumcie wy ludzkie kochanie
i ludzką boleść...
I aż łzy zadrgały na chwilę w głowie Zbyszka, ale że serce miał mężne, więc się opanował
i rzekł:
– Ludzie przyjechali po nią w wieczór i chcieli ją zaraz brać, ale księżna kazała im czekać
do rana. Aż tu Pan Jezus zesłał mi myśl, aby się księżnie pokłonić i o Danuśkę ją prosić. Myślałem,
że jeśli zamrę, to choć tę jedną będę miał pociechę. Wspomnijcie, że dziewczyna
miała jechać, a ja ostawałem chory i śmierci bliski. Nie było też czasu prosić was o pozwoleństwo.
Księcia nie było już w leśnym dworcu, więc wagowała się Pani na obie strony, bo
nie miała się kogo poradzić. Ale zlitowali się wreszcie oboje z księdzem Wyszońkiem nade
mną – i ksiądz Wyszoniek dał nam ślub... Moc boska, prawo boskie...
A Jurand przerwał głucho:
– I kara boska.
– Czemu zaś ma być kara? – zapytał Zbyszko. – Pomiarkujcie jeno, że przysłali po nią
przed ślubem i czyby był, czyby go nie było, tak samo by ją powieźli.
Lecz Jurand znów nie odrzekł nic i jechał zamknięty w sobie, mroczny i z twarzą tak skamieniałą,
że Zbyszko, lubo zrazu uczuł ulgę, jaką sprawia zawsze wyznanie rzeczy długo tajonej,
zląkł się wreszcie i począł mówić sobie w duszy z coraz większym niepokojem, że stary
rycerz zaciął się w gniewie i że odtąd będą dla siebie jako obcy i nieprzyjaźni ludzie.
199
I przyszła nań chwila wielkiego pognębienia. Nigdy, od czasu jak wyjechał z Bogdańca,
nie było mu tak źle. Zdawało mu się teraz, że nie ma żadnej nadziei ni przejednania Juranda,
ni, co gorsza, uratowania Danusi, że wszystko na nic i że w przyszłości spadną na niego tylko
coraz większe nieszczęścia i coraz większa niedola. Ale pognębienie to trwało krótko, a raczej
zgodnie z jego naturą wnet zmieniło się w gniew, chęć sporu i walki. „Nie chce zgody – mówił
sobie myśląc o Jurandzie – niech będzie niezgoda, niech będzie co chce!” I gotów był
skoczyć do oczu samemu Jurandowi. Chwyciła go też żądza bitki z kimkolwiek o cokolwiek,
byle coś robić, byle dać ujście żalom, goryczy i gniewowi, byle znaleźć jakowąś ulgę.
A tymczasem zajechali do karczmy na rozdrożu, zwanej Świetlik, gdzie Jurand w czasie
powrotu z dworu książęcego do Spychowa dawał zwykle wypoczynek ludziom i koniom.
Mimo woli uczynił to i teraz. Po chwili obaj ze Zbyszkiem znaleźli się w osobnej izbie. Nagle
Jurand zatrzymał się przed młodym rycerzem i utkwiwszy w nim wzrok zapytał:
– Toś ty dla niej tu przywędrował?
Ów zaś odpowiedział prawie szorstko:
– Myślicie, że się zaprę?
I począł patrzeć wprost w oczy Juranda, gotów na gniew gniewem wybuchnąć. Lecz na
twarzy starego wojownika nie było zawziętości, był tylko smutek prawie bez granic.
– I dzieckoś mi ratował? – spytał po chwili. – I mnieś odgrzebł?...
A Zbyszko spojrzał na niego ze zdziwieniem i obawą, czy mu się w głowie nie miesza,
gdyż Jurand powtarzał zupełnie te same pytania, które już poprzednio był zadał.
– Siądźcie sobie – rzekł – bo widzi mi się, żeście jeszcze słabi.
Lecz Jurand podniósł ręce, położył je na ramionach Zbyszka – i nagle przygarnął go z całą
siłą do piersi; ów zaś ochłonąwszy z chwilowego zdumienia chwycił go wpół i trzymali się
tak długo, gdyż przykuwały ich do siebie wspólne strapienia i wspólna niedola.
Gdy zaś się puścili, Zbyszko ścisnął jeszcze za kolana starszego rycerza, a następnie począł
całować go ze łzami w oczach po ręku.
– Nie będziecie mi przeciwni? – pytał.
A na to Jurand odrzekł:
– Byłem ci przeciwny, bom ją w duszy Bogu ofiarował.
– Wyście ofiarowali ją Bogu, a Bóg mnie. Wola Jego!
– Wola Jego! – powtórzył Jurand – jeno trzeba nam teraz i miłosierdzia.
– Komuż Bóg pomoże, jeśli nie ojcu, który szuka dziecka, jeśli nie mężowi, który szuka
żony? Zbójom nie będzie ci pomagał.
– A przecie ją porwali – odpowiedział Jurand.
– To im de Bergowa oddacie.
– Oddam wszystko, co zechcą.
Lech na myśl o Krzyżakach zbudziła się w nim wnet stara nienawiść i objęła go jak płomień,
gdyż po chwili dodał przez zaciśnięte zęby:
– I dołożę, czego nie chcą.
– Jam im też poprzysiągł – odpowiedział Zbyszko – ale teraz trzeba nam do Spychowa.
I począł pilić, by siodłano konie. Jakoż, gdy zjadły obroki, a ludzie rozgrzali się trochę w
izbach, ruszono dalej, chociaż na dworze czynił się już mrok. Ponieważ droga była jeszcze
daleka, a na noc brał mróz okrutny, przeto Jurand i Zbyszko, którzy nie odzyskali jeszcze
wszystkich sił, jechali w saniach. Zbyszko opowiadał o stryjcu Maćku, do którego w duszy
tęsknił, i żałował, że go nie ma, gdyż zarówno mogło się przydać jego męstwo, jak chytrość,
która przeciw takim nieprzyjaciołom więcej jeszcze od męstwa jest potrzebna. W końcu
zwrócił się do Juranda i zapytał:
– A wyście chytrzy?... Bo ja – to nijak nie potrafię.
– I ja nie – odpowiedział Jurand. – Nie chytrością ja z nimi wojował, jeno tą ręką i tą boleścią,
która we mnie ostała.
200
– Jużci ja to rozumiem – rzekł młody rycerz. – Przez to rozumiem, że Danuśkę miłuję i że
ją porwali. Gdyby, uchowaj Bóg...
I nie dokończył, bo na samą myśl o tym, poczuł w piersi nie ludzkie, ale wilcze serce.
Przez czas jakiś jechali w milczeniu białą, zalaną światłem miesięcznym drogą, po czym Jurand
począł mówić jakby sam do siebie:
– Bo gdyby mieli przyczynę do pomsty nade mną – nie mówię! Ale na miły Bóg! nie mieli...
Wojowałem z nimi w polu, gdym w poselstwie od naszego księcia do Witolda chadzał,
ale tu byłem jako sąsiad sąsiadom... Bartosz Nałęcz czterdziestu rycerzy, którzy ku nim śli,
chwycił, skował i w podziemiach w Koźminie zamknął. Musieli mu Krzyżacy pół woza pieniędzy
za nich nasypać. A ja, trafił się li gość Niemiec, który do Krzyżaków ciągnął, tom go
jeszcze jako rycerz rycerza podejmował i obdarzał. Nieraz też i Krzyżacy do mnie przez bagna
przyjeżdżali. Nie byłem im wtedy ciężki, a oni mi to uczynili, czego bym ja i dziś jeszcze
największemu nieprzyjacielowi nie uczynił...
I straszne wspomnienia poczęły go targać z coraz większą siłą, głos zamarł mu na chwilę
w piersi, po czym mówił na wpół z jękiem:
– Jedną ci miałem jako owieczkę, jako jedno serce w piersiach, a oni ją na powróz jak psa
chwycili i zbielała im na powrozie... Teraz znów dziecko... Jezu! Jezu!
I znów zapadło milczenie. Zbyszko podniósł ku księżycowi swą młodą twarz, w której
malowało się zdziwienie, następnie spojrzał na Juranda i zapytał:
– Ojcze!... Toć by im lepiej było na miłość ludzką niż na pomstę zarabiać. Po co oni tyle
krzywd wszystkim narodom i wszystkim ludziom czynią?
A Jurand rozłożył jakby z rozpaczą ręce i odrzekł głuchym głosem:
– Nie wiem...
Zbyszko rozmyślał czas jakiś nad własnym pytaniem, po chwili jednak myśl jego wróciła
do Juranda.
– Ludzie mówią, żeście godną pomstę wywarli – rzekł.
Jurand tymczasem zdusił w sobie ból, opamiętał się i począł mówić:
– Bom im poprzysiągł... I Bogum poprzysiągł, że jeśli mi pomstę da spełnić, to Mu to
dziecko, które mi ostało, oddam. Dlategom ci był przeciwny. A teraz nie wiem: wola to Jego
była, czyli też gniew Jego rozbudziliście waszym uczynkiem.
– Nie – rzekł Zbyszko. – Toćżem wam już mówił, że choćby ślubu nie było, i tak byłyby ją
psubraty chwyciły. Bóg przyjął waszą chęć, a Danuśkę mnie podarował, bo bez takowej Jego
woli nic byśmy nie wskórali.
– Każdy grzech jest przeciw woli Bożej.
– Grzech jest, ale nie sakrament. Sakrament przecie boska rzecz.
– To i dlatego nie ma rady.
– A chwała Bogu, nie ma! Nie narzekajcie też na to, bo nikt by wam tak nie pomógł przeciw
tym zbójom, jako ja pomogę. Obaczycie! Za Danuśkę swoją drogą im zapłacim, ale jeśli
żywie jeszcze choć jeden z tych, którzy waszą nieboszczkę porywali, zdajcie go mnie, a obaczycie!
Lech Jurand począł trząść głową.
– Nie – odpowiedział posępnie – z tych żadne nie żywie...
Przez czas jakiś słychać było tylko parskanie koni i przytłumiony odgłos kopyt uderzających
o wyjeżdżoną drogę.
– Raz w nocy – mówił dalej Jurand – usłyszałem jakiś głos jakoby ze ściany wychodzący,
który mi rzekł: „Dość pomsty!” – ale ja nie usłuchałem, bo to nie był głos nieboszczki.
– A co to mógł być za głos? – zapytał z niepokojem Zbyszko.
– Nie wiem. Często w Spychowie coś w ścianach gada, a czasem jęczy, bo dużo ich na
łańcuchach w podziemiu pomarło.
– A wam ksiądz co mówił?
201
– Ksiądz świecił gródek i mówił też, żeby zemsty poniechać, ale nie mogło to być. Stałem
się im zbyt ciężki i później sami chcieli się mścić. Czynili zasadzki i pozywali w pole... Tak
było i teraz. Majneger i de Bergow pierwsi mnie pozwali.
– Braliście kiedy wykup?
– Nigdy. Z tych, których chwyciłem, pierwszy de Bergow żyw wyjdzie.
Rozmowa ustała, gdyż skręcili z szerszego gościńca na węższą drogę, którą jechali długo,
gdyż szła kręto, a miejscami zmieniała się jakby we wpadlinę leśną, pełną zasp śnieżnych,
trudnych do przebycia. Wiosną albo latem, podczas dżdżów droga ta musiała być prawie nieprzystępna.
– Czy to już ku Spychowowi jedziem? – zapytał Zbyszko.
– Tak – odrzekł Jurand. – Boru jeszcze szmat znaczny, a potem zaczną się oparzeliska,
wśród których gródek... Za oparzeliskami są łęgi i suche pola, zaś do gródka można dojechać
tylko groblą. Nieraz chcieli mnie Niemcy dostać, ale nie mogli i siła ich kości próchnieje po
leśnych brzeżkach.
– I trafić niełatwo – rzekł Zbyszko. – Jeśli Krzyżaki ludzi z listami wyszlą, jakoże trafią?
– Nieraz już wysyłali i mają takich, którzy drogę wiedzą.
– Bogdajeśmy ich zastali w Spychowie – rzekł Zbyszko.
Tymczasem życzenie to miało się urzeczywistnić wcześniej, niż młody rycerz myślał, albowiem
wyjechawszy z boru na odkrytą płaszczyznę, na której leżał wśród bagien Spychów,
ujrzeli przed sobą dwóch konnych i niskie sanie, w których siedziały trzy ciemne postacie.
Noc była bardzo jasna, więc na białym podścielisku śniegów widać było całą gromadę doskonale.
Jurandowi i Zbyszkowi uderzyły żywiej serca na ten widok, kto bowiem mógł jechać
do Spychowa wśród nocy, jeśli nie wysłańcy krzyżaccy?
Zbyszko kazał woźnicy jechać żywiej, więc wkrótce zbliżyli się tak znacznie, że usłyszano
ich, i dwaj konni, którzy czuwali widocznie nad bezpieczeństwem sani, zwrócili się ku
nim i pozdejmowawszy kusze z ramion poczęli wołać:
– Wer da?
– Niemcy! – szepnął Zbyszkowi Jurand.
Po czym podniósł głos i rzekł:
– Moje prawo pytać, twoje odpowiadać! Kto wy?
– Podróżni.
– Jacy podróżni?
– Pielgrzymi.
– Skąd?
– Ze Szczytna.
– Oni! – szepnął znów Jurand.
Tymczasem sanki porównały się ze sobą, a jednocześnie na przodzie przed nimi ukazało
się sześciu konnych. Była to spychowska straż, która dniem i nocą czuwała nad groblą wiodącą
do gródka. Przy koniach biegły psy straszne i ogromne, całkiem do wilków podobne.
Strażnicy poznawszy Juranda poczęli wykrzykiwać na jego cześć, lecz w okrzykach tych
brzmiało i zdziwienie, że dziedzic wraca tak wcześnie i niespodzianie, lecz on całkiem zajęty
był wysłańcami, więc znów zwrócił się ku nim:
– Dokąd jedziecie? – zapytał.
– Do Spychowa.
– Czego tam chcecie?
– To możemy jeno samemu panu powiedzieć.
Jurand miał już na ustach: „Jam jest pan ze Spychowa” – ale się powstrzymał rozumiejąc,
że rozmowa nie może się odbywać przy ludziach. Natomiast spytawszy jeszcze, czy mają
jakowe listy, i otrzymawszy odpowiedź, że polecono im ustnie się rozmówić, kazał jechać
nieledwie co koń wyskoczy. Zbyszkowi było również tak pilno do wiadomości o Danusi, że
202
nie umiał na nic innego zwrócić uwagi. Niecierpliwił się tylko, gdy jeszcze dwukrotnie straże
zastępowały im drogę na grobli; niecierpliwił się, gdy spuszczano most na fosie, za którą sterczał
na wałach olbrzymi ostrokół, a chociaż poprzednio nieraz brała go ciekawość obaczyć,
jak wygląda ten złowrogiej sławy gródek, na którego wspomnienie Niemcy żegnali się znakiem
krzyża – teraz nie widział nic prócz krzyżackich wysłańców, od których mógł usłyszeć,
gdzie jest Danusia i kiedy będzie wrócona jej wolność. Nie przewidział zaś, że za chwilę czeka
go ciężki zawód.
Prócz konnych, dodanych dla obrony, i woźnicy, poselstwo ze Szczytna składało się z
dwóch osób: jedną z nich była taż sama niewiasta, która swego czasu przywoziła balsam gojący
do leśnego dworca, drugą młody pątnik. Niewiasty Zbyszko nie poznał, albowiem jej w
leśnym dworcu nie widział, pątnik zaś od razu wydał mu się jakimś przebranym giermkiem.
Jurand wnet wprowadził oboje do narożnej izby – i stanął przed nimi ogromny i prawie
straszny w blasku płomienia, który padał na niego od płonącego w kominie ognia.
– Gdzie dziecko? – zapytał.
Oni jednakże zlękli się stanąwszy oko w oko z groźnym mężem. Pątnik, choć twarz miał
zuchwałą, trząsł się po prostu jak liść, a i pod niewiastą drżały nogi. Wzrok jej przeszedł z
oblicza Juranda do Zbyszka, następnie na błyszczącą łysą głowę księdza Kaleba i znów wrócił
do Juranda, jakby z zapytaniem, co tamci dwaj tu robią.
– Panie – odrzekła wreszcie – nie wiemy, o co pytacie, ale przysłano nas ku wam w sprawach
ważnych. Wszelako ten, który nas wysłał, rozkazał nam wyraźnie, aby rozmowa z wami
odbyła się bez świadków.
– Nie mam dla nich tajemnic! – rzekł Jurand.
– Ale mym je mamy, szlachetny panie – odrzekła niewiasta – i jeśli każecie im zostać, to o
nic innego prosić was nie będziemy, tylko abyście nam pozwolili jutro odjechać.
Na twarzy nieprzywykłego do oporu Juranda odbił się gniew. Przez chwilę płowe jego wąsy
poczęły się poruszać złowrogo, lecz pomyślał, że idzie o Danusię, i pohamował się.
Zbyszko zresztą, któremu chodziło przede wszystkim o to, by rozmowa odbyła się jak najprędzej,
i który był pewien, że Jurand mu ją powtórzy, rzekł:
– Skoro tak ma być, ostańcie sami.
I wyszedł wraz z księdzem Kalebem, zaledwie jednak znalazł się w głównej izbie obwieszonej
tarczami i bronią zdobytą przez Juranda, gdy Głowacz zbliżył się ku niemu.
– Panie – rzekł – to ta sama niewiasta.
– Jaka niewiasta?
– Od Krzyżaków, która przywoziła balsam hercyński. Poznałem ją od razu i Sanderus poznał
ją także. Przyjeżdżała widać na przeszpiegi, a teraz wie ona pewnie, gdzie jest panienka.
– I my będziem wiedzieć – rzekł Zbyszko. – Zali znacie także i tego pątnika?
– Nie – odpowiedział Sanderus. – Ale nie kupujcie, panie, od niego odpustów, bo to fałszywy
pątnik. Gdyby go na męki położyć, siła można by się od niego dowiedzieć.
– Czekać! – rzekł Zbyszko.
Tymczasem w izbie narożnej, zaledwie drzwi się zamknęły za Zbyszkiem i księdzem Kalebem,
siostra zakonna przysunęła się szybko do Juranda i poczęła szeptać:
– Waszą córkę zbóje porwali.
– Z krzyżem na płaszczach?
– Nie. Ale Bóg pobłogosławił pobożnym braciom, że ją odbili i teraz ona jest u nich.
– Gdzie jest? – pytam.
– Pod opieką pobożnego brata Szomberga – odrzekła krzyżując ręce na piersiach i schylając
się pokornie.
A Jurand usłyszawszy straszne nazwisko kata Witoldowych dzieci zbladł jak płótno; po
chwili siadł na ławie, przymknął oczy i począł dłonią rozcierać zimny pot, który uperlił mu
czoło.
203
Co widząc pątnik, jakkolwiek nie umiał przedtem pohamować strachu, wsparł się teraz w
boki, rozwalił się na ławie, wyciągnął nogi i spojrzał na Juranda oczyma pełnymi pychy i pogardy.
Nastało długie milczenie.
– I brat Markwart pomaga bratu Szombergowi w czuwaniu nad nią – rzekła znów niewiasta.
– Pilna to opieka i nie stanie się panience krzywda.
– Co mam czynić, by mi ją oddali? – zapytał Jurand.
– Upokorzyć się przed Zakonem! – rzekł z dumą pątnik.
Usłyszawszy to Jurand wstał, podszedł ku niemu i pochyliwszy się nad nim rzekł stłumionym,
strasznym głosem:
– Milczeć!...
A pątnik przeraził się znowu. Wiedział, że może grozić i może rzec coś takiego, co powstrzyma
i złamie Juranda, ale zląkł się, że wpierw, nim słowo przemówi, stanie się z nim coś
okropnego; więc zamilkł, oczy okrągłe, jakby skamieniałe ze strachu, utkwił w groźnej twarzy
spychowskiego pana i siedział bez ruchu – tylko broda poczęła mu się trząść silnie.
Jurand zaś zwrócił się do siostry zakonnej:
– List macie?
– Nie, panie. Nie mamy listu. Co mamy do powiedzenia, kazano nam ustnie powiedzieć.
– Za czym mówcie!
A ona powtórzyła jeszcze raz, jakby pragnąc, by Jurand wbił sobie to dobrze w pamięć:
– Brat Szomberg i brat Markwart czuwają nad panienką, przeto wy, panie, hamujcie swój
gniew... Ale nie stanie się jej nic złego, bo choć przez wiele lat krzywdziliście ciężko Zakon,
jednakże bracia chcą wam dobrem za złe wypłacić, jeśli uczynicie zadość sprawiedliwym ich
żądaniom.
– Czego chcą?
– Chcą, abyście uwolnili pana de Bergowa.
Jurand odetchnął głęboko.
– Oddam im de Bergowa – rzekł.
– I innych brańców, których w Spychowie macie.
– Jest dwóch giermków Majnegeraj i de Bergowa, prócz ich pachołków.
– Macie ich uwolnić, panie, i wynagrodzić za uwięzienie.
– Nie daj Bóg, abym się o dziecko miał targować.
– Tego też po was spodziewali się pobożni zakonnicy – rzekła niewiasta – ale to jeszcze
nie wszystko, co mi kazano powiedzieć. Waszą córkę, panie, porwali jacyś ludzie, zapewne
zbóje i zapewne dlatego, aby wziąć od was okup bogaty... Bóg pozwolił braciom, że ją odbili
– i teraz niczego więcej nie żądają, tylko abyście im towarzysza i gościa oddali. Ale bracia
wiedzą i wy wiecie, panie, jaka w tym kraju jest ku nim nienawiść i jak niesprawiedliwie sądzą
wszystkie ich, choćby najpobożniejsze uczynki. Z tego powodu bracia są pewni, iż gdyby
tu ludzie dowiedzieli się, że córka wasza jest u nich, zaraz by poczęli ich posądzać, że to oni
ją porwali, i w ten sposób za swą cnotę zebraliby jeno oszczerstwa i skargi... O tak! źli i złośliwi
ludzie tutejsi nieraz im się już tak wypłacali, na czym sława pobożnego Zakonu cierpiała
bardzo – o którą bracia dbać muszą, i przeto kładą ten jeszcze tylko warunek, abyście sami i
księciu tej krainy, i wszystkiemu srogiemu rycerstwu oświadczyli – jako i jest prawda – że nie
bracia krzyżowi, jeno zbóje waszą córkę porwali i że od zbójów musieliście ją wykupywać.
– Prawda jest – rzekł Jurand – że zbóje mi dziecko porwali i od zbójów muszę ją wykupywać...
– Nikomu też nie macie inaczej mówić, bo gdyby choć jeden człowiek dowiedział się, żeście
układali się z braćmi, gdyby choć jedna żywa dusza albo gdyby choć jedna skarga poszła
czy to do mistrza, czy do kapituły – tedyby ciężkie zrodziły się trudności...
204
Na twarzy Juranda odbił się niepokój. W pierwszej chwili wydawało mu się dość naturalnym,
że komturowie żądają tajemnicy z obawy przed odpowiedzialnością i niesławą, ale teraz
zrodziło się w nim podejrzenie, że może być i jakaś inna przyczyna, że zaś nie umiał sobie
zdać z niej sprawy, więc chwycił go lęk taki, jaki chwyta najodważniejszych ludzi, gdy niebezpieczeństwo
zagraża nie im samym, lecz im bliskim i kochającym.
Postanowił jednakże dowiedzieć się czegoś więcej od zakonnej służki.
– Komturowie chcą tajemnicy – rzekł – ale jakoż tajemnica ma się zachować, gdy de Bergowa
i tamtych innych za dziecko wypuszczę?
– Powiecie, żeście wzięli okup za pana de Bergowa, aby mieć czym zbójom zapłacić.
– Ludzie nie uwierzą, bom nigdy okupu nie brał – odrzekł posępnie Jurand.
– Bo nigdy nie chodziło o wasze dziecko – odrzekła syczącym głosem służka.
I znów nastało milczenie, po czym pątnik, który przez ten czas nabrał ducha i osądził, że
Jurand musi się już teraz więcej hamować, rzekł:
– Taka jest wola braci Szomberga i Markwarta.
Służka zaś mówiła dalej:
– Oto powiecie, że ten pątnik, który przyjechał ze mną, przywiózł wam okup, my zaś odjedziem
stąd ze szlachetnym panem de Bergow i z jeńcami.
– Jak to? – rzekł Jurand marszcząc brwi – zali myślicie, że wam oddam jeńców, nim mi
dziecko wrócicie?
– Uczyńcie, panie, jeszcze inaczej. Możecie sami jechać po córkę do Szczytna, dokąd wam
ją bracia przywiozą.
– Ja? do Szczytna?
– Bo gdyby ją znów zbójcy w drodze porwali, znów posąd wasz i tutejszych ludzi padłby
na pobożnych rycerzy, i dlatego ci wolą ją wam do rąk własnych oddać.
– A kto zaś zaręczy mi, że wrócę, gdy sam wlezę wilkowi w gardziel?
– Cnota braci, sprawiedliwość i pobożność.
Jurand począł chodzić po izbie. Począł już przewidywać zdradę i obawiał się jej, ale czuł
jednocześnie, że Krzyżacy mogą mu nałożyć warunki, jakie im się podoba – i że jest wobec
nich bezsilny.
Jednakże przyszedł mu widocznie do głowy jakiś sposób, gdyż zatrzymawszy się nagle
przed pątnikiem, począł mu się bystro przypatrywać, po czym zwrócił się do służki i rzekł:
– Dobrze. Pojadę do Szczytna. Wy i ten człowiek, który ma na sobie szaty pątnicze, ostaniecie
tu do mego powrotu, po którym odjedziecie z de Bergowem i z jeńcami.
– Nie chcecie, panie, zawierzyć zakonnikom – rzekł pątnik – jakże więc oni mają wam
zawierzyć, że wróciwszy wypuścicie nas i de Bergowa?
Twarz Juranda pobladła ze wzburzenia i nastała groźna chwila, w której już, już zdawało
się, że chwyci pątnika za pierś i weźmie go pod kolano – lecz zdusił w sobie gniew, odetchnął
głęboko i począł mówić z wolna i dobitnie:
– Ktośkolwiek jest, nie naginaj zbyt mojej cierpliwości, aby zaś nie pękła.
A pątnik zwrócił się do siostry:
– Mówcie! co wam kazano.
– Panie – rzekła – waszej przysiędze na miecz i na rycerską cześć nie ośmielilibyśmy się
nie wierzyć, ale i wam nie przystoi składać przed ludźmi prostego stanu przysięgi, i nas nie po
waszą przysięgę przysłano.
– Po cóż was przysłano?
– Powiedzieli nam bracia, iż macie nie mówiąc nic nikomu stawić się w Szczytnie z panem
de Bergow i z jeńcami.
Na to ramiona Juranda poczęły się cofać w tył, a palce rozszerzać się na kształt szponów
drapieżnego ptaka; na koniec, stanąwszy przed niewiastą, pochylił się tak, jakby chciał jej
mówić do ucha, i rzekł:
205
– Azali nie powiedziano wam, że każę was i Bergowa kołem połamać w Spychowie?
– Wasza córka jest w mocy braci, a pod opieką Szomberga i Markwarta – odrzekła z naciskiem
siostra.
– Zbójców, trucicieli, katów! – wybuchnął Jurand.
– Którzy potrafią nas pomścić, a którzy rzekli nam na odjezdnym tak: „Jeśliby nie miał
spełnić wszystkich naszych rozkazów, lepiej by było, by ta dziewka umarła, jako i Witoldowe
dzieci pomarły.” Wybierajcie!
– I zrozumiejcie, żeście w mocy komturów – ozwał się pątnik – Nie chcą oni uczynić wam
krzywdy, i starosta ze Szczytna przysyła wam przez nas słowo, że wolni wyjedziecie z jego
zamku – ale chcą, byście za te, któreście im wyrządzili, przyszli pokłonić się przed krzyżackim
płaszczem i błagać o łaskę zwycięzców. Chcą wam przebaczyć, ale wpierw chcą zgiąć
wasz hardy kark. Głosiliście ich za zdrajców i krzywoprzysięzców – więc chcą, byście się
zdali na ich wiarę. Wrócą wolność i wam, i córce – ale musicie o nią błagać. Deptaliście ich –
musicie przysiąc, iż ręka wasza nigdy się na biały płaszcz nie wzniesie.
– Tak chcą komturowie – dodała niewiasta – a z nimi Markwart i Szomberg.
Nastała chwila śmiertelnej ciszy. Zdawało się tylko, że gdzieś między belkami pułapu jakieś
przytłumione echo powtarza jakby z przerażeniem: „Markwart... Szomberg.” Zza okien
dochodziły też nawoływania Jurandowych łuczników czuwających na wałach przy ostrokole
gródka.
Pątnik i służka zakonna przez długi czas spoglądali to na siebie, to na Juranda, który siedział
oparty o ścianę, nieruchomy i z twarzą pogrążoną w cieniu padającym na nią od pęku
skór, zawieszonego przy oknie. W głowie pozostała mu jedna tylko myśl, że jeśli nie uczyni
tego, czego Krzyżacy chcą – uduszą mu dziecko; jeśli zaś uczyni, to i tak może nie uratować
ani Danusi, ani siebie. I nie widział żadnej rady, żadnego wyjścia. Czuł nad sobą niemiłosierną
przemoc, która go zgniotła. W duszy widział już żelazne ręce Krzyżaka na szyi Danusi –
znając ich bowiem nie wątpił ani chwili, że ją zamordują, zakopią w wale zamkowym, a potem
się wyprą, wyprzysięgną – i wówczas któż zdoła im dowieść, że to oni ją porwali? Miał
wprawdzie Jurand w ręku wysłańców, mógł ich zawieźć księciu, mękami wydobyć z nich
zeznania – ale Krzyżacy mieli Danusię – i mogli także nie pożałować dla niej mąk. I przez
chwilę zdawało mu się, że dziecko wyciąga do niego ręce z dalekości, prosząc o ratunek.
Gdyby choć wiedział na pewno, że ona jest w Szczytnie, mógłby ruszyć tej samej nocy ku
granicy, napaść na nie spodziewających się napadu Niemców, wziąć zamek, wyciąć załogę i
uwolnić dziecko – ale jej mogło nie być i pewnie nie było w Szczytnie. Jeszcze mignęło mu
błyskawicą przez głowę, że gdyby chwycił niewiastę i pątnika, a zawiózł ich wprost do wielkiego
mistrza, może mistrz wydobyłby z nich zeznania i kazał mu oddać córkę, ale błyskawica
ta jak zapaliła się, tak i wnet zgasła... Przecie ci ludzie mogli powiedzieć mistrzowi, że
przyjechali wykupić Bergowa i że nic o żadnej dziewczynie nie wiedzą. Nie! ta droga nie
wiodła do niczego – ale któraż wiodła? Pomyślał bowiem, że jeśli pojedzie do Szczytna, to go
skują i wtrącą do podziemia, a Danusi i tak nie puszczą, choćby dlatego, by się nie wydało, że
ją porwali. A tymczasem śmierć jest nad jedynym dzieckiem, śmierć nad ostatnią drogą głową!...
I wreszcie myśli poczęły mu się plątać, a boleść stała się tak wielka, że przesiliła się i
przeszła w odrętwienie. Siedział nieruchomie dlatego, że ciało jego stało się martwe, jakby
wykute z kamienia. Gdyby chciał podnieść się w tej chwili, nie byłby zdołał tego dokazać.
Tymczasem tamtym sprzykrzyło się długie czekanie, więc służka zakonna podniosła się i
rzekła:
– Już i świt niezadługo – więc pozwólcie nam odejść, panie, albowiem potrzebujemy spoczynku.
– I posiłku po długiej drodze – dodał pątnik.
Po czym oboje skłonili się Jurandowi i – wyszli.
On zaś siedział dalej bez ruchu, jakby ujęty snem lub martwy.
206
Ale po chwili drzwi uchyliły się i ukazał się w nich Zbyszko, a za nim ksiądz Kaleb.
– Cóż wysłańcy? czego chcą? – zapytał młody rycerz zbliżając się do Juranda.
Jurand drgnął, ale zrazu nie odrzekł nic, począł tylko mrugać mocno jak człowiek zbudzony
z twardego snu.
– Panie, czyście nie chorzy? – ozwał się ksiądz Kaleb, który znając lepiej Juranda spostrzegł,
iż dzieje się z nim coś dziwnego.
– Nie – odrzekł Jurand.
– A Danuśka? – dopytywał dalej Zbyszko. – Gdzie jest i co wam rzekli? Z czym przyjechali?
– Z wy-ku-pem – odpowiedział z wolna Jurand.
– Z wykupem za Bergowa?
– Za Bergowa...
– Jak to za Bergowa? co wam jest?
– Nic...
Lecz w głosie jego było coś tak niezwykłego i jakby zniedołężniałego, że tamtych obu
chwyciła nagła trwoga, zwłaszcza że przy tym Jurand mówił o wykupie, nie o zamianie Bergowa
na Danusię.
– Na miły Bóg! – zawołał Zbyszko – gdzie Danuśka?
– Nie masz jej u Krzy-ża-ków, nie! – odpowiedział sennym głosem Jurand.
I nagle zwalił się jak martwy z ławy na podłogę.
207
Rozdział
trzydziesty pierwszy
Nazajutrz o południu wysłańcy widzieli się z Jurandem, a w jakiś czas później wyjechali
zabrawszy z sobą de Bergowa, dwóch giermków, i kilkunastu innych jeńców. Jurand wezwał
następnie ojca Kaleba, któremu podyktował list do księcia z oznajmieniem, że Danusi nie
porwali rycerze zakonni, ale że zdołał odkryć jej schronienie i ma nadzieję, iż w ciągu kilku
dni ją odzyszcze. To samo powtórzył i Zbyszkowi, który od wczorajszej nocy szalał ze zdumienia
i trwogi. Stary rycerz nie chciał jednak odpowiadać na żadne jego pytania, oświadczył
mu natomiast, by czerpał cierpliwie i tymczasem nic nie przedsiębrał dla uwolnienia Danusi,
gdyż to jest rzecz zbyteczna. Pod wieczór zamknął się znów z księdzem Kalebem, któremu
naprzód rozkazał spisać swą ostatnią wolę, potem zaś spowiadał się, a po przyjęciu komunii
wezwał przed siebie Zbyszka i starego, wiecznie milczącego Tolimę, który bywał mu towarzyszem
we wszystkich wyprawach i walkach, a w czasie spokoju gospodarzył w Spychowie.
– Oto jest – rzekł zwracając się do starego wojownika i podnosząc głos, jakby mówił do
człowieka, który nie dosłyszy – mąż mojej córki, którą na książęcym dworze zaślubił, na co i
moją zgodę uzyskał. Ten ci ma tu przeto być po mojej śmierci panem i zaś dziedzicem gródka,
ziem, borów, ługów, ludzi i wszelakiego statku, który się w Spychowie znajduje...
Usłyszawszy to Tolima zdumiał się bardzo i począł zwracać swą kwadratową głowę w
stronę Zbyszka, to w stronę Juranda; nie rzekł jednak nic, gdyż prawie nigdy nic nie mówił,
tylko pochylił się przed Zbyszkiem i objął z lekka dłońmi jego kolana.
A Jurand mówił dalej:
– Którą to wolę moją spisał ksiądz Kaleb, a pod pismem pieczęć się moja na wosku znajduje;
ty zaś masz świadczyć, żeś to ode mnie słyszał i żem rozkazał, aby tu dla tego młodego
rycerza taki sam posłuch był jako i dla mnie. Zaś co jest w skarbcu łupów i pieniędzy, to mu
pokażesz – i będziesz mu wiernie w pokoju i na wojnie do śmierci służył. Słyszałeś?
Tolima podniósł ręce do uszu i skinął głową, po czym na dany znak przez Juranda skłonił
się i odszedł, rycerz zaś zwrócił się do Zbyszka i rzekł z naciskiem:
– Tym, co jest w skarbu, można choćby największą chciwość pokusić – i nie jednego, ale
stu brańców wykupić. Pamiętaj.
Lecz Zbyszko spytał:
– A czemu to już zdajecie mi Spychów?
– Więcej ci ja niż Spychów zdaję, bo dziecko.
– I śmierci godzina niewiadoma – rzekł ksiądz Kalbe
– Jużci niewiadoma – powtórzył jakby ze smutkiem Jurand. – Toćże niedawno śniegi mnie
przysypały, a chociaż Bóg mnie zratował, nie ma już we mnie dawnej siły...
– Na miły Bóg! – zawołał Zbyszko – coś się w was odmieniło od wczoraj i o śmierci niż o
Danusi radziej mówicie. Na miły Bóg!
– Wróci Danuśka, wróci – odpowiedział Jurand – nad nią jest opieka boska. Ale jak wróci...
słuchaj... Bierz ty ją do Bogdańca, a Spychów na Tolimę zdaj... To człek wierny, a tu
ciężkie sąsiedztwo... Tam ci jej na powróz nie wezmą... tam przezpieczniej...
– Hej! – zakrzyknął Zbyszko – a wy już jakby z tamtego świata gadacie. Cóż to jest?
208
– Bom już przez pół był na tamtym świecie, a teraz tak mi się widzi, że jakowaś chorość
mnie ima. I chodzi mi o dziecko... toć ja ją jedną mam. A i ty, choć wiem, że ją miłujesz...
Tu przerwał i wydobywszy z pochwy krótki mieczyk, zwany mizerykordią, zwrócił go rękojeścią
ku Zbyszkowi:
– Przysięgnijże mi jeszcze na ten krzyżyk, jako jej nigdy nie pokrzywdzisz i będziesz statecznie
miłował...
A Zbyszkowi aż łzy stanęły nagle w oczach; w jednej chwili rzucił się na kolana i położywszy
palec na rękojeści zawołał:
– Na świętą Mękę, tak jej nie pokrzywdzę i będę statecznie miłował!
– Amen – rzekł ksiądz Kaleb.
Jurand zaś pochował w pochwę mizerykordię i otworzył mu ramiona:
– Toś mi i ty dziecko!
Po czym rozeszli się, bo noc już zapadła głęboka, a od kilku już dni nie zaznali dobrego
wywczasu. Zbyszko jednakże wstał nazajutrz świtaniem, albowiem wczoraj zląkł się istotnie,
czy nie idzie na Juranda jakowaś choroba, i chciał dowiedzieć się, jak starszy rycerz spędził
noc.
Przed drzwiami Jurandowej izby natknął się na Tolimę, który z niej właśnie wychodził.
– A jakoże pan? – zdrowi? – zapytał.
Ów zaś skłonił się, a następnie otoczył ucho dłonią i rzekł:
– Wasza miłość co każą?
– Pytam: jak się ma pan? – powtórzył głośniej Zbyszko.
– Pan pojechał.
– Dokąd?
– Nie wiem. We zbroi...
209
Rozdział
trzydziesty drugi
Świt począł właśnie bielić drzewa, krze i bryły wapienne rozrzucone tu i ówdzie po polach,
gdy najęty przewodnik idący przy koniu Juranda zatrzymał się i rzekł:
– Pozwólcie mi odetchnąć, panie rycerzu, bom się zasapał. Odwilż jest i mgła, ale to już
niedaleko...
– Doprowadzisz mnie do gościńca, a potem wrócisz – odrzekł Jurand.
– Gościniec będzie w prawo za borkiem, a z pagórka zaraz zamek ujrzycie.
To rzekłszy chłop począł „zabijać” ręce, to jest uderzać dłońmi pod pachy, gdyż był zziąbł
od rannej wilgoci, po czym przysiadł na kamieniu, bo się przy tej robocie jeszcze bardziej
zasapał.
– A nie wiesz, jest-li komtur w zamku? – zapytał Jurand.
– A gdzie by zaś miał być, kiedy chory?
– Coże mu?
– Ludzie mówią, że go rycerze polscy sprali – odrzekł stary chłop.
I w głosie jego czuć było jakby pewne zadowolenie. Był poddanym krzyżackim, ale jego
mazurskie serce radowało się przewagą polskich rycerzy.
Jakoż po chwili dodał:
– Hej! mocni nasi panowie, ale im z nimi ciężko.
Lecz zaraz potem spojrzał bystro na rycerza i jakby chcą się upewnić, że nie spotka go nic
złego za słowa, które mu się niebacznie wymknęły, rzekł:
– Wy, panie, po naszemu mówicie, wyście nie Niemiec?
– Nie – odrzekł Jurand – ale prowadź dalej.
Chłop wstał i począł znów iść przy koniu. Po drodze zasuwał niekiedy dłoń w kaletę, wydostawał
z niej garść niemielonego żyta i wsypywał ją sobie do ust, gdy zaś zaspokoił w ten
sposób pierwszy głód, począł tłumaczyć, dlaczego je surowe ziarno, chociaż Jurand, zbyt zajęty
własnym nieszczęściem i własnymi myślami, nawet tego nie dostrzegł.
– Chwała Bogu i za to – mówił. – Ciężkie życie pod naszymi niemieckimi panami. Ponakładali
podatki i od mlewa takie, że ubogi człek musi z plewą ziarno gryźć jak bydlę. A gdzie
żarna w chałupie znajdą, tam chłopa skatują, dobytek zagarną, ba! dzieciom i babom nie
przepuszczą... Nie boją się oni ni Boga, ni księży, jako i wielborskiego proboszcza, który im
to przyganiał, na łańcuch wzięli. Oj, ciężko pod Niemcem! Co tam człek ziarna między dwoma
kamieniami ugniecie, to tę przygarść mąki na świętą niedzielę chowa, a w piątek tak jeść
musi jako ptactwo. Ale chwała Bogu i za to, bo przyjdzie-li przednówek, to i tego nie stanie...
Ryby łowić nie wolno... zwierza bić też... Nie tak jak na Mazowszu.
W ten sposób wyrzekał krzyżacki chłop mówiąc przez pół do siebie, przez pół do Juranda,
a tymczasem minęli pustać pokrytą utulonymi pod śniegiem bryłami wapienia i weszli w las,
który w zarannym świetle wydawał się siwy i od którego bił surowy, wilgotny chłód. Rozedniało
już zupełnie; inaczej trudno byłoby Jurandowi przejechać leśną drożyną idącą nieco w
górę i tak ciasną, że miejscami olbrzymi jego bojowy koń zaledwie mógł się przecisnąć wśród
210
pni. Lecz borek skończył się wkrótce i po upływie kilku pacierzy znaleźli się na szczycie
białego pagórka, którego środkiem biegł wyjeżdżony gościniec.
– To i droga – rzekł chłop – traficie teraz, panie, sam.
– Trafię – odrzekł Jurand. – Wracaj, człeku, do domu.
I sięgnąwszy ręką do skórzanej torby przymocowanej na przedzie siodła wydobył z niej
srebrny pieniądz i podał go przewodnikowi. Chłop, przezwyczajony więcej do razów niż do
datków z rąk miejscowych krzyżackich rycerzy, oczom prawie nie chciał wierzyć i porwawszy
pieniądz przypadł głową do strzemienia Juranda i objął je rękoma.
– O Jezusie, Maryjo! – zawołał. – Bóg zapłać waszej wielmożności!
– Ostawaj z Bogiem.
– Niech was boska moc prowadzi. Szczytno przed wami.
To rzekłszy raz jeszcze pochylił się do strzemienia i zniknął. Jurand został na wzgórzu sam
i spoglądał we wskazanym mu przez wieśniaka kierunku na szarą, wilgotną oponę mgły, która
zasłaniała przed nim świat. Za tą mgłą krył się ów złowrogi zamek, ku któremu popychała go
przemoc i niedola. Blisko, już blisko! a potem co się ma stać i spełnić, to się stanie i spełni...
Na tę myśl w sercu Juranda, obok trwogi i niepokoju o Danusię, obok gotowości wykupienia
jej z wrogich rąk choćby krwią własną, zrodziło się nowe, niesłychanie gorzkie a nie znane
mu dotychczas nigdy uczucie upokorzenia. Oto on, Jurand, na którego wspomnienie drżeli
pograniczni komturowie, jechał teraz na ich rozkaz z powinną głową. On, który tylu ich zwyciężył
i podeptał, czuł się teraz zwyciężonym i podeptanym. Nie zwyciężyli go wprawdzie w
polu, nie odwagą i rycerską siłą, niemniej jednak czuł się zwyciężon. I było to dla niego
czymś tak niesłychanym, iż zdawało mu się, że cały porządek świata został na nice wywrócony.
On jechał ukorzyć się Krzyżakom, on, który gdyby nie chodziło o Danusię, wolałby sam
jeden potykać się ze wszystkimi siłami Zakonu. Alboż nie trafiało się, że pojedynczy rycerz
mając wybór między sromotą a śmiercią uderzał na całe wojska? A on czuł, że może mu się
przygodzić i sromota, i na myśl o tym wyło w nim serce z bólu, jak wyje wilk uczuwszy w
sobie grot.
Lecz był to człowiek mający nie tylko ciało, lecz i duszę z żelaza. Umiał łamać innych,
umiał i siebie.
– Nie ruszę się – rzekł sobie – póki nie spętam tego gniewu, którym mógłbym zgubić, nie
zaś wybawić dziecko.
I wraz schwycił się jakby za bary ze swoim hardym sercem, ze swoją zawziętością i żądzą
boju. Kto by go widział na onym wzgórzu, we zbroi, bez ruchu, na ogromnym koniu, rzekłby,
że to jakiś olbrzym ulany z żelaza, i nie poznałby, że ów nieruchomy rycerz toczy w tej chwili
najcięższą ze wszystkich walk, jakie kiedykolwiek w życiu stoczył. Lecz on zmagał się z
sobą póty, póki się nie zmógł i póki nie poczuł, że wola go nie zawiedzie.
Tymczasem mgły rzedły i jakkolwiek nie rozproszyły się do cna, jednakże zamajaczało w
końcu w nich coś ciemniejszego. Jurand odgadł, że to są mury szczytnieńskiego zamku. Na
ten widok nie ruszył się jeszcze z miejsca, ale począł się modlić tak gorąco i gorliwie, jak
modli się człowiek, któremu na świecie pozostało już tylko boskie miłosierdzie.
I gdy wreszcie ruszył koniem, poczuł, że w serce poczyna mu wstępować jakowaś otucha.
Gotów był teraz znieść wszystko, co go mogło spotkać. Przypomniał mu się św. Jerzy, potomek
największego rodu w Kapadocji, który znosił różne hańbiące katusze, a jednakże nie
tylko czci nie stradał, lecz na prawicy Bożej jest posadzon i patronem wszystkiego rycerstwa
mianowany. Jurand słyszał nieraz opowiadania o jego przygodach od pątników przybyłych z
dalekich krain i wspomnieniem ich ukrzepił w sobie teraz serce.
Z wolna poczęła się w nim budzić nawet i nadzieja. Krzyżacy słynęli wprawdzie z mściwości,
przeto nie wątpił, że wywrą na nim pomstę za wszystkie klęski, jakie im zadał, za hańbę,
która spadała na nich po każdym spotkaniu, i za strach, w jakim przez tyle lat żyli.
211
Ale to właśnie dodawało mu ducha. Myślał, że Danusię porwali po to tylko, by go dostać,
więc gdy go dostaną, to co im po niej? Tak! Jego skują niechybnie i nie chcąc trzymać w pobliżu
Mazowsza wyślą do jakich odległych zamków, gdzie może do końca życia przyjdzie mu
jęczeć w podziemiu, ale Danusię będą woleli puścić. Choćby też wyszło na jaw, że go podstępem
dostali i gnębią, nie weźmie im tego zbyt za złe ni wielki mistrz, ni kapituła, bo przecież
on, Jurand, bywał istotnie ciężkim Krzyżakom i wytoczył z nich więcej krwi niż jakikolwiek
inny rycerz w świecie. Natomiast ten sam wielki mistrz może by ich i pokarał za uwięzienie
niewinnej dziewczyny, a do tego wychowanki księcia, o którego przychylność starał
się wobec grożącej wojny z królem polskim usilnie.
I nadzieja ogarniała go coraz potężniej. Chwilami wydawało mu się rzeczą niemal pewną,
że Danusia wróci do Spychowa, pod Zbyszkową możną opiekę... „A chłop tęgi jest – myślał –
nie da ci jej nikomu ukrzywdzić.” I począł przypominać sobie z pewnym rozrzewnieniem
wszystko, co o Zbyszku wiedział: „Bił w Niemców pod Wilnem, na pojedynkę z nimi chadzał,
Fryzów, których ze stryjcem pozwali, poćwiertował, w Lichtensteina też bił, od tura
dziecko bronił i tamtych czterech pozwał, którym pewnikiem nie daruje.” Tu podniósł Jurand
oczy ku górze i rzekł:
– Ja ją Tobie, Boże, a Ty Zbyszkowi!
I uczyniło mu się jeszcze raźniej, sądził bowiem, że skoro ją Bóg młodziankowi podarował,
to przecie nie pozwoli Niemcom z siebie zadrwić, z rąk ich ją wyrwie, choćby cała potęga
krzyżacka nie puszczała. Lecz potem znów jął myśleć o Zbyszku: „Ba! nie tylko chłop
tęgi, ale i szczery jak złoto. Będzie jej strzegł, będzie ją miłować i daj, Jezu, dziecku jako możesz
najlepiej, ale widzi mi się, że przy nim nie pożałuje ni książęcego dworca, ni ojcowego
kochania...” Na tę myśl powieki Juranda zwilgotniały nagle i w sercu zerwała mu się ogromna
tęsknota. Chciałby przecie jeszcze dziecko w życiu widzieć i kiedyś, kiedyś umrzeć w Spychowie
przy tych dwojgu, nie zaś w ciemnych piwnicach krzyżackich. Ale wola boska!...
Szczytno było już widać. Mury rysowały się we mgle coraz wyraźniej, bliska już była godzina
ofiary, więc zaczął się jeszcze pokrzepiać i tak do siebie mówić:
– Jużci, że wola boska! Ale wieczór żywota bliski. Kilka roków więcej, kilka mniej, wyjdzie
na jedno. Hej! chciałoby się jeszcze na oboje dzieci pojrzeć, ale po sprawiedliwości, to
człek się nażył. Czego miał doznać, doznał, kogo miał pomścić, pomścił. A teraz co? Radziej
do Boga niż do świata, a skoro trzeba pocierpieć, to trzeba. Danuśka ze Zbyszkiem, choćby
im było najlepiej, nie zapomną. Pewnie, że nieraz będą wspominać a uradzać: gdzie też jest?
żyw-li czy też już u Boga w wiecu?... Będą przepytywać i może się dowiedzą. Łapczywi są na
pomstę Krzyżacy, ale i na wykup łapczywi. Zbyszko by nie pożałował, aby choć kości wykupić.
A na mszę to z pewnością nieraz dadzą. Uczciwe u obojga serca i kochające, za co ich,
Boże, i Ty, Matko Najświętsza, błogosław.
Gościniec stawał się nie tylko coraz szerszy, ale się i zaludniał. Ciągnęły ku miastu wozy z
drzewem i słomą. Skotarze pędzili bydło. Od jezior wieziono na saniach zmarzłą rybę. W
jednym miejscu czterech łuczników wiodło na łańcuchu chłopa, widać za jakieś przewinienie,
na sąd, gdyż ręce miał z tyłu związane, a na nogach kajdany, które zawadzając o śnieg ledwie
pozwoliły mu się poruszać. Ze zdyszanych jego nozdrzy i ust wychodził oddech w kształcie
kłębów pary, a oni popędzając go śpiewali. Ujrzawszy Juranda poczęli spoglądać na niego
ciekawie, dziwiąc się widocznie ogromowi jeźdźca i konia, ale na widok złotych ostróg i rycerskiego
pasa pospuszczali kusze ku ziemi na znak powitania i czci. W miasteczku było
jeszcze ludniej i gwarniej, ustępowano jednak z pośpiechem zbrojnemu mężowi z drogi, ów
zaś przejechał główną ulicę i skręcił ku zamkowi, który otulony w tumany podnoszące się z
fosy zdawał się jeszcze spać.
Lecz nie wszystko naokół spało, a przynajmniej nie spały wrony i kruki, których całe stada
wichrzyły się na podniesieniu stanowiącym dojazd do zamku, łopocąc skrzydłami i kracząc.
Jurand podjechawszy bliżej zrozumiał powód tego ptasiego wiecu. Oto obok drogi wiodącej
212
do bramy zamkowej stała obszerna szubienica, na niej zaś wisiały ciała czterech mazurskich
chłopów krzyżackich. Nie było najmniejszego powiewu, więc trupy, które zdawały się spoglądać
na własne stopy, nie kołysały się, chyba wówczas gdy czarne ptactwo siadało im na
ramiona i na głowy, przepychając się wzajem, trącając w powrozy i dziobiąc o pospuszczane
głowy. Niektórzy wisielcy musieli wisieć już od dawna, gdyż czaszki ich były całkiem nagie,
a nogi niezmiernie wydłużone. Za zbliżeniem się Juranda stado zerwało się z wielkim szumem,
ale wnet zawróciło w powietrzu i poczęło się sadowić na porzecznej belce szubienicy.
Jurand przejechał mimo czyniąc znak krzyża, zbliżył się do przekopu i stanąwszy w miejscu,
w którym nad bramą wznosił się most zwodzony, uderzył w róg.
Po czym zatrąbił raz, drugi, trzeci i czekał. Na murach nie było żywej duszy i zza bramy
nie dochodził żaden głos. Po chwili jednak ciężka, widoczna za kratą klapa, wmurowana w
pobliżu zamku bramy, podniosła się ze zgrzytem i w otworze ukazała się brodata głowa niemieckiego
knechta.
– Wer da? – spytał szorstki głos.
– Jurand ze Spychowa! – odpowiedział rycerz.
Po tych słowach klapa zamknęła się na nowo i nastało głuche milczenie.
Czas począł płynąć. Za bramą nie słychać było żadnego ruchu, tylko od strony szubienicy
dochodziło krakanie ptactwa.
Jurand stał jeszcze długo, zanim podniósł róg i uderzył weń powtórnie.
Ale odpowiedziała mu znów cisza.
Wówczas zrozumiał, że trzymają go przed bramą przez krzyżacką pychę, która wobec
zwyciężonego nie ma granic, dlatego by go upokorzyć jak żebraka. Odgadł też, że przyjdzie
mu tak czekać może aż do wieczora albo i dłużej. Więc w pierwszej chwili zawrzała w nim
krew; chwyciła go nagła chęć zsiąść z konia, podnieść jeden z głazów, które leżały przed
przekopem, i rzucić nim w kratę. Tak byłby w innym razie uczynił i on, i każdy inny mazowiecki
albo polski rycerz, i niechby potem wypadli zza bramy bić się z nim. Ale wspomniawszy,
po co tu przybył, opamiętał się i powstrzymał.
„Zalim się nie ofiarował za dziecko?” – rzekł sobie w duszy.
I czekał.
Tymczasem w wyzębieniach murów poczęło coś czernieć. Ukazywały się futrzane nakrycia
głów, ciemne kapice i nawet żelazne blachy, spod których spoglądały na rycerza ciekawe
oczy. Przybywało ich z każdą chwilą, bo już też ten groźny Jurand wyczekujący samotnie pod
krzyżacką bramą był dla załogi nie byle widowiskiem. Kto go dawniej ujrzał przed sobą, ujrzał
śmierć, a teraz można było patrzeć na niebo bezpiecznie. Głowy podnosiły się coraz wyżej,
aż wreszcie wszystkie wyzębienia bliższe bramy pokryły się knechtami. Jurand pomyślał,
że zapewne i starsi muszą na niego spoglądać przez kraty okien w przybramnej wieży, i podniósł
wzrok ku górze, ale tam okna powycinane były w głębokich murach i patrzeć przez nie
było niepodobna, chyba w dal. Za to na blankach czereda, która z początku spozierała na niego
w milczeniu, poczęła się odzywać. Ten i ów powtórzył jego imię, tu i ówdzie ozwały się
śmiechy, ochrypłe głosy pokrzykiwały jak na wilka coraz głośniej, coraz zuchwalej, a gdy
widocznie nikt nie przeszkadzał ze środka, poczęto wreszcie miotać na stojącego rycerza
śniegiem.
Ów, jakby mimo woli, ruszył przed siebie koniem, wówczas na jedną chwilę bryły śniegu
przestały lecieć, głosy ucichły, a nawet i niektóre głowy poznikały za murami. Groźne musiało
być istotnie Jurandowe imię. Wnet jednak najtchórzliwsi opamiętali się, że dzieli ich od
strasznego Mazura rów i mur, więc znów grube żołdactwo poczęło miotać nie tylko bryłkami
śniegu, ale lodu i nawet gruzu i kamyków, które z brzękiem odbijały się od zbroi i kropierza
pokrywającego konia.
– Ofiarowałem się za dziecko – powtarzał sobie Jurand.
213
I czekał. Przyszło południe, mury opustoszały, gdyż knechtów odwołano na obiad. Nieliczni
ci, którym przypadło stróżować, jedli jednak na murach, a po spożyciu strawy zabawiali
się znowu ciskaniem na głodnego rycerza ogryzionych gnatów. Poczęli też przekomarzać się
z sobą i zapytywać się wzajem, który podejmie się zejść i dać mu po karku pięścią albo drągiem
oszczepu. Inni wróciwszy z obiadu wołali na niego, że jeśli zmierziło mu się czekać, to
się może powiesić, gdyż na szubienicy jest jeden wolny hak z gotowym powrozem. I wśród
takich szyderstw, wśród nawoływań, wybuchów śmiechu i przekleństw zbiegały popołudniowe
godziny. Krótki zimowy dzień chylił się stopniowo ku wieczorowi, a most wisiał wciąż w
powietrzu i brama pozostawała zamknięta.
Lecz pod wieczór wstał wiatr, rozwiał mgły, oczyścił niebo i odsłonił zorze. Śniegi uczyniły
się modre, a później fioletowe. Nie było mrozu, ale noc zapowiadała się pogodna. Z murów
zeszli znów ludzie, prócz straży, kruki i wrony odleciały od szubienicy ku lasom. Wreszcie
poczerniało niebo i cisza nastała zupełna.
„Nie otworzą przed nocą bramy” – pomyślał Jurand.
I na chwilę przeszło mu przez głowę, by nawrócić ku miastu, ale zaraz porzucił tę myśl.
„Chcą tego, bym tu stał – mówił sobie w duszy. – Jeśli nawrócę, jużci nie puszczą mnie do
dom, jeno otoczą, pojmają, a potem rzekną, że mi nic nie powinni, bo mnie siłą wzięli, a
choćbym zaś po nich przejechał, to i tak muszę wrócić...”
Niezmierna, podziwiana przez obcych kronikarzy wytrzymałość polskich rycerzy na chłód,
głód i trudy nieraz pozwalała im dokonywać czynów, na które nie mogli się zdobyć bardziej
zniewieściali ludzie z Zachodu. Jurand zaś posiadał tę wytrzymałość w większej jeszcze od
innych mierze, więc choć głód począł mu już od dawna skręcać wnętrzności, a zamróz wieczorny
przeniknął przez pokryty blachami kożuch, postanowił czekać, choćby miał skonać
pod tą bramą.
Nagle jednak, nim jeszcze zapanowała zupełna noc, usłyszał za sobą chrzęst kroków na
śniegu.
Obejrzał się: szło ku niemu od strony miasta sześciu zbrojnych we włócznię i halabardy, w
środku zaś między nimi szedł siódmy podpierając się mieczem.
„Może im bramę otworzą i z nimi wjadę – pomyślał Jurand. – Siłą nie będą mnie przecie
chcieli brać ni zabić, bo ich za mało; gdyby wszelako uderzyli na mnie, to znak, że nie chcą
niczego dotrzymać, i wtedy – gorze im!”
Tak pomyślawszy podniósł stalowy topór wiszący mu przy siodle, tak ciężki, że za ciężki
nawet na dwie ręce zwykłego męża – i ruszył ku nim koniem.
Lecz oni nie myśleli na niego uderzać. Owszem, knechtowie wbili zaraz w śnieg tylca
włóczni i halabard – że zaś noc nie była jeszcze całkiem ciemna, więc Jurand spostrzegł, że
osady drżą im jednak nieco w ręku.
Ów zaś siódmy, który wydawał się starszym, wyciągnął spiesznie przed siebie lewe ramię i
zwróciwszy dłoń do góry palcami ozwał się:
– Wyście, rycerzu, Jurand ze Spychowa?
– Jam jest...
– Chcecie-li słuchać, z czym mnie przysłano?
– Silny i pobożny komtur von Danveld każe wam powiedzieć, panie, że póki nie zsiądziecie
z konia, brama nie będzie wam otworzona.
Jurand pozostał chwilę bez ruchu, następnie zsiadł z konia, po którego w tej chwili poskoczył
jeden z włóczników.
– I broń ma nam być oddana – ozwał się znów człowiek z mieczem.
Pan ze Spychowa zawahał się. Nuż potem uderzą na bezbronnego i zadźgają go jak zwierzę,
nuż chwycą i wtrącą do podziemia? Lecz po chwili pomyślał, że gdyby tak miało być, to
by ich jednak przysłano więcej. Bo gdyby się na niego mieli rzucić, zbroi od razu na nim nie
214
przebodą, a wówczas on mógłby wydrzeć broń pierwszemu z brzega i wytracić wszystkich,
nimby nadbiegła pomoc. Znali go przecie.
– I choćby też – rzekł sobie – chcieli wytoczyć ze mnie krew, toćżem ja nie po co innego
tu przybył.
Tak pomyślawszy rzucił naprzód topór, następnie miecz, następnie mizerykordię – i czekał.
Oni zaś chwycili to wszystko, po czym ów człowiek, który do niego przemawiał, oddaliwszy
się na kilkanaście kroków zatrzymał się i począł mówić zuchwałym, podniesionym
głosem:
– Za wszystkie krzywdy, któreś Zakonowi wyrządził, masz z rozkazu komtura przywdziać
na się ów zgrzebny wór, który ci zostawiam, przywiązać u szyi na powrocie pochwę od miecza
i czekać w pokorze u bramy, póki ci łaska komtura nie rozkaże jej otworzyć.
I po chwili Jurand pozostał sam w ciemności i ciszy. Na śniegu czerniał przed nim pokutniczy
wór i powróz, on zaś stał długo, czując, że mu się w duszy coś rozprzęga, coś łamie, coś
kona i mrze i że oto po chwili nie będzie już rycerzem, nie będzie już Jurandem ze Spychowa,
lecz nędzarzem, niewolnikiem bez imienia, bez sławy, bez czci.
Więc upłynęły jeszcze długie chwile, nim zbliżył się do pokutniczego woru i począł mówić:
– Jakoż mogę inaczej postąpić? Ty, Chryste, wiesz: dziecko niewinne uduszą, jeśli nie
uczynię wszystkiego, co mi każą. I to też wiesz, że dla własnego żywota tego bym nie uczynił!
Gorzka rzecz hańba!... gorzka! – Ale i Ciebie przed śmiercią hańbili. Ano, w Imię Ojca i
Syna...
Po czym pochylił się, wdział na się wór, w którym były poprzecinane otwory na głowę i
ręce, następnie u szyi zawiesił na powrozie pochwę od miecza – i powlókł się przed bramę.
Nie zastał jej otwartej, ale teraz było mu już wszystko jedno, czy mu ją prędzej, czy później
otworzą. Zamek pogrążył się w milczeniu nocy, straże tylko obwoływały się kiedy niekiedy
po narożnikach. W wieży przybramnej świeciło wysoko jedno okienko, inne były
ciemne.
Godziny nocy płynęły jedna za drugą, na niebo wzbił się sierp księżyca i rozświecił posępne
mury zamku. Ale on zdrętwiał i skamieniał całkiem, jakby z niego wyjęto duszę, i nie
zdawał już sobie sprawy z niczego. Została mu tylko jedna myśl, że przestał być rycerzem,
Jurandem ze Spychowa, ale czym jest – nie wiedział... Chwilami także majaczyło mu się coś,
że wśród nocy od tych wisielców, których z rana widział, idzie ku niemu cicho po śniegu
śmierć...
Nagle drgnął i rozbudził się zupełnie:
– O Chryste miłościwy! co to jest?!
Z wysokiego okienka w przybramnej wieży ozwały się jakieś zaledwie z początku dosłyszalne
dźwięki lutni. Jurand jadąc do Szczytna był pewien, że nie ma Danusi w zamku, a jednak
ten głos lutni po nocy wzburzył w nim w jednej chwili serce. Wydało mu się, że on te
dźwięki zna i że to nie kto inny gra, tylko ona – jego dziecko! jego kochanie... Więc padł na
kolana, złożył ręce jak do modlitwy i dygocąc jak w gorączce słuchał.
A wtem na wpół dziecinny i jakby niezmiernie stęskniony głos począł śpiewać:
Gdybym ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Śląska.
Jurand chciał odezwać się, wykrzyknąć kochane imię, ale słowa uwięzły mu w gardle, jakby
ze ścisnęła żelazna obręcz. Nagła fala bólu, łez, tęsknoty, niedoli wezbrała mu w piersiach,
215
więc rzucił się twarzą w śnieg i jął w uniesieniu wołać ku niebu w duszy jakby w dziękczynnej
modlitwie:
– O Jezu! dyć słyszę jeszcze dziecko! o Jezu!!...
I szlochanie poczęło targać jego olbrzymim ciałem.
W górze tęskny głos śpiewał dalej wśród niezmąconej nocnej ciszy:
Usiadłabym ci ja
Na śląskowskim płocie:
„Przypatrz się, Jasieńku,
Ubogiej sierocie...”
Rankiem gruby, brodaty knecht niemiecki począł kopać w biodro leżącego w bramie rycerza.
– Na nogi, psie!... Brama otwarta i komtur każe ci stanąć przed sobą.
Jurand zbudził się jakby ze snu. Nie chwycił knechta za gardło, nie skruszył go w żelaznych
rękach, twarz miał cichą i niemal pokorną; podniósł się i nie mówiąc ni słowa poszedł
za żołdakiem przez bramę.
Zaledwie jednak ją przeszedł, gdy ozwał się za nim zgrzyt łańcuchów i most zwodzony
począł podnosić się do góry, w samej zaś bramie spadła ciężka żelazna krata...
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
2
tom II
4
Rozdział
pierwszy
Jurand znalazłszy się na podwórzu zamkowym nie wiedział zrazu, dokąd iść, gdyż
knecht, który go przeprowadził przez bramę, opuścił go i udał się ku stajniom. Przy blankach
stali wprawdzie żołdacy, to pojedynczo, to po kilku razem, ale twarze ich były tak zuchwałe,
a spojrzenia tak szydercze, iż łatwo było rycerzowi odgadnąć, że mu drogi nie wskażą, a jeżeli
na pytanie odpowiedzą, to chyba grubiaństwem lub zniewagą.
Niektórzy śmieli się pokazując go sobie palcami; inni poczęli nań znów miotać śniegiem,
tak samo jak dnia wczorajszego. Lecz on spostrzegłszy drzwi większe od innych, nad którymi
wykuty był w kamieniu Chrystus na krzyżu, udał się ku nim w mniemaniu, że jeśli komtur i
starszyzna znajdują się winnej części zamku lub w innych izbach, to go ktoś przecie musi z
błędnej drogi nawrócić.
I tak się stało. W chwili gdy Jurand zbliżał się do owych drzwi, obie ich połowy otworzyły
się nagle i stanął przed nimi młodzianek z wygoloną głową jak klerycy, ale przybrany w suknię
świecką, i zapytał:
– Wyście, panie, Jurand ze Spychowa?
– Jam jest.
– Pobożny komtur rozkazał mi prowadzić was. Pójdźcie za mną.
I począł go wieść przez sklepioną wielką sień ku schodom. Przy schodach jednak zatrzymał
się i obrzuciwszy Juranda oczyma, znów spytał:
– Broni zaś nie macie przy sobie żadnej? Kazano mi was obszukać.
Jurand podniósł do góry oba ramiona, tak aby przewodnik mógł dobrze obejrzeć całą jego
postać, i odpowiedział:
– Wczoraj oddałem wszystko.
Wówczas przewodnik zniżył głos i rzekł prawie szeptem:
– Tedy strzeżcie się gniewem wybuchnąć, boście pod mocą i przemocą.
– Aleć i pod wolą boską – odpowiedział Jurand.
I to rzekłszy spojrzał uważnie na przewodnika, a spostrzegłszy w jego twarzy coś w rodzaju
politowania i współczucia rzekł:
– Uczciwość patrzy ci z oczu, pachołku. Odpowieszże mi szczerze na to, o co spytam?
– Śpieszcie się, panie – rzekł przewodnik.
– Oddadzą dziecko za mnie?
A młodzieniec podniósł brwi ze zdziwieniem:
– To wasze dziecko tu jest?
– Córka.
– Owa panna w wieży przy bramie?
– Tak jest. Przyrzekli ją odesłać, jeśli im się sam oddam.
Przewodnik poruszył rękami na znak, że nic nie wie, ale twarz jego wyrażała niepokój i
zwątpienie.
5
A Jurand spytał jeszcze:
– Prawda-li, że strzegą jej Szomburg i Markwart?
– Nie ma tych braci na zamku. Odbierzcie ją jednak, panie, nim starosta Danveld ozdrowieje.
Usłyszawszy to Jurand zadrżał, ale nie było już czasu pytać o nic więcej, gdyż doszli do
sali na piętrze, w której Jurand miał stanąć przed obliczem starosty szczytnieńskiego. Pachołek
otworzywszy drzwi cofnął się na powrót ku schodom.
Rycerz ze Spychowa wszedł i znalazł się w obszernej komnacie, bardzo ciemnej, gdyż
szklane, oprawne w ołów gomółki przepuszczały niewiele światła, a przy tym dzień był zimowy,
chmurny. W drugim końcu komnaty palił się wprawdzie na wielkim kominie ogień,
ale źle wysuszone kłody mało dawały płomienia. Dopiero po niejakim czasie, gdy oczy Juranda
oswoiły się ze zmrokiem, dostrzegł w głębi stół i siedzących za nim rycerzy, a dalej za
ich plecami błazen zamkowy trzymał na łańcuchu oswojonego niedźwiedzia.
Jurand potykał się niegdyś z Danveldem, po czym widział go dwukrotnie na dworze księcia
mazowieckiego jako posła, ale od tych terminów upłynęło kilka lat; poznał go jednak pomimo
mroku natychmiast i po otyłości, i po jego twarzy, a wreszcie po tym, że siedział za
stołem w pośrodku, w poręczastym krześle, mając rękę ujętą w drewniane łupki, opartą na
poręczy. Po prawej jego stronie siedział stary Zygfryd de Löwe z Insburka, nieubłagany wróg
polskiego plemienia w ogóle, a Juranda ze Spychowa w szczególności; po lewej młodsi bracia
Gotfryd i Rotgier. Danveld zaprosił ich umyślnie, aby patrzyli na jego tryumf nad groźnym
wrogiem, a zarazem nacieszyli się owocami zdrady, którą na współkę uknuli i do której wykonania
dopomogli. Siedzieli więc teraz wygodnie, przybrani w miękkie, z ciemnego sukna
szaty, z lekkimi mieczami przy boku – radośni, pewni siebie, spoglądając na Juranda z pychą
i z taką niezmierną pogardą, którą mieli zawsze w sercach dla słabszych i zwyciężonych.
Długi czas trwało milczenie, albowiem pragnęli się nasycić widokiem męża, którego
przedtem po prostu się bali, a który teraz stał przed nimi ze spuszczoną na piersi głową, przybrany
w zgrzebny wór pokutniczy, z powrozem u szyi, na którym wisiała pochwa miesza.
Chcieli też widocznie, by jak największa liczba ludzi widziała jego upokorzenie, gdyż
przez boczne drzwi, prowadzące do innych izb, wchodził, kto chciał, i sala zapełniła się niemal
do połowy zbrojnymi mężami. Wszyscy patrzyli z niezmierną ciekawością na Juranda
rozmawiając głośno i czyniąc nad nim uwagi. On zaś widząc ich nabrał właśnie otuchy, albowiem
myślał w duszy: „Gdyby Danveld nie chciał dotrzymać tego, co obiecywał, nie wzywałby
tylu świadków”.
Tymczasem Danveld skinął ręką i uciszył rozmowy, po czym dał znak jednemu z giermków,
ów zaś zbliżył się do Juranda i chwyciwszy dłonią za powróz otaczający jego szyję
przyciągnął go o kilka kroków bliżej do stołu.
A Danveld spojrzał z tryumfem po obecnych i rzekł:
– Patrzcie, jako moc Zakonu zwycięża złość i pychę.
– Daj tak Bóg zawsze! – odpowiedzieli obecni.
Nastała znów chwila milczenia, po której Danveld zwrócił się do jeńca:
– Kąsałeś Zakon jako pies zapieniony, przeto Bóg sprawił, że jako pies stoisz przed nami,
z powrozem na szyi, wyglądając łaski i zmiłowania.
– Nie równaj mnie z psem, komturze – odrzekł Jurand – bo czci ujmujesz tym, którzy potykali
się ze mną i z mojej ręki polegli.
Na te słowa szmer powstał między zbrojnymi Niemcami: nie wiadomo było, czy rozgniewała
ich śmiałość odpowiedzi, czy uderzyła jej słuszność.
Lecz komtur nie był rad z takiego obrotu rozmowy, więc rzekł:
– Patrzcie, oto tu jeszcze pluje nam w oczy hardością i pychą!
A Jurand wyciągnął w górę dłonie jak człowiek, który niebiosa wzywa na świadki, i odrzekł
kiwając głową:
6
– Bóg widzi, że moja hardość została za bramą tutejszą. Bóg widzi i będzie sądził, czy
hańbiąc mój stan rycerski nie pohańbiliście się i sami. Jedna jest cześć rycerska, którą każdy,
kto opasan, szanować winien.
Danveld zmarszczył brwi, ale w tej chwili błazen zamkowy począł brząkać łańcuchem, na
którym trzymał niedźwiadka, i wołał:
– Kazanie! kazanie! przyjechał kaznodzieja z Mazowsza! Słuchajcie! Kazanie!
Po czym zwrócił się do Danvelda:
– Panie! – rzekł – graf Rosenheim, gdy go dzwonnik za wcześnie na kazanie dzwonieniem
rozbudził, kazał mu zjeść sznur dzwonniczy od węzła do węzła; ma i ów kaznodzieja powróz
na szyi – każcie mu go zjeść, nim kazania dokończy.
I to rzekłszy począł patrzeć na komtura nieco niespokojnie, nie był bowiem pewien, czy
ów roześmieje się, czy każe go za niewczesne odezwanie się wysmagać. Lecz bracia zakonni,
gładcy, układni, a nawet i pokorni, gdy nie poczuwali się w sile, nie znali natomiast żadnej
miary wobec zwyciężonych; więc Danveld nie tylko skinął głową skomorochowi na znak, że
na urągowisko pozwala, lecz i sam wybuchnął grubiaństwem tak niesłychanym, że na twarzach
kilku młodszych giermków odbiło się zdumienie.
– Nie narzekaj, żeć pohańbiono – rzekł – bo choćbym cię psiarczykiem uczynił, lepszy
psiarczyk zakonny niż wasz rycerz!
A ośmielony błazen począł krzyczeć:
– Przynieś zgrzebło, wyczesz mi niedźwiedzia, a on ci wzajem kudły łapą wyczesze!
Na to tu i ówdzie ozwały się miechy, jakiś głos zawołał spoza pleców braci zakonnych:
– Latem będziesz trzcinę na jeziorze kosił!
– I raki na ścierwo łowił! – zawołał inny. Trzeci zaś dodał:
– A teraz pocznij wrony od wisielców odganiać! Nie zbraknieć tu roboty.
Tak to oni szydzili ze strasznego im niegdyś Juranda. Powoli wesołość ogarnęła zgromadzenie.
Niektórzy wyszedłszy zza stołu poczęli zbliżać się do jeńca, opatrywać go z bliska i
mówić: „Toć jest ów dzik ze Spychowa, któremu nasz komtur kły powybijał; pianę pewnie
ma w pysku; rad by kogo ciął, ale nie może!” Danveld i inni bracia zakonni, którzy chcieli z
początku dać posłuchaniu jakiś uroczysty pozór sądu, widząc, że rzecz obróciła się inaczej,
popodnosili się także z ław i pomieszali się z tymi, którzy zbliżyli się ku Jurandowi.
Nie był wprawdzie z tego rad stary Zygfryd z Insburka, ale sam komtur mu rzekł: „Rozmarszczcie
się, będzie jeszcze większa uciecha!” I poczęli także oglądać Juranda, gdyż to
była sposobność rzadka, albowiem który z rycerzy lub knechtów widział go przedtem tak
blisko, ten zwykle zamykał oczy potem na wieki. Więc niektórzy mówili także: „Pleczysty
jest, chociaż ma kożuch pod worem, można by go grochowinami owinąć i po jarmarkach
prowadzać...” Inni zaś jęli wołać o piwo, aby dzień stał im się jeszcze weselszy.
Jakoż po chwili zadzwoniły kopiaste dzbańce, a ciemna sala wypełniła się zapachem spadającej
spod pokryw piany. Rozweselony komtur rzekł: „Tak właśnie dobrze, niech nie pomyśli,
że jego pohańbienie wielka rzecz!” Więc znowu zbliżali się do niego i trącając go pod
brodę konwiami mówili: „Rad byś pił, mazurski ryju!” – a niektórzy ulewając na dłonie chlustali
mu w oczy, on zaś stał między nimi, zahukany, zelżony, aż wreszcie ruszył ku staremu
Zygfrydowi i widocznie czując, że nie wytrzyma już długo, począł krzyczeć tak głośno, aby
zagłuszyć gwar panujący w sali:
– Na mękę Zbawiciela i duszne zbawienie, oddajcie mi dziecko, jakoście obiecali!
I chciał chwycić prawą dłoń starego komtura, lecz ów odsunął się szybko i rzekł:
– Z dala, niewolniku! czego chcesz?
– Wypuściłem z jeństwa Bergowa i przyszedłem sam, boście obiecali, że za to oddacie mi
dziecko, które się tu znajduje.
– Kto ci obiecywał? – spytał Danveld.
– W sumieniu i wierze ty, komturze!
7
– Świadków nie znajdziesz, ale za nic świadkowie, gdy chodzi o cześć i słowo.
– Na twoją cześć! na cześć Zakonu! – zawołał Jurand.
– Tedy córka będzie ci oddana! – odpowiedział Danveld.
Po czym zwrócił się do obecnych i rzekł:
– Wszystko, co go tu spotkało – niewinna to igraszka, nie w miarę jego występków i
zbrodni. Ale żeśmy przyrzekli wrócić mu córkę, jeśli się stawi i upokorzy przed nami, tedy
wiedzcie, że słowo Krzyżaka ma być jako słowo Boże niewzruszonym i że ową dziewkę, którąśmy
rozbójnikom odjęli, darujem teraz wolnością, a po przykładnej pokucie za grzechy
przeciw Zakonowi i jemu do domu wrócić dozwolimy.
Zdziwiła niektórych taka mowa, gdyż znając Danvelda i jego dawne do Juranda urazy nie
spodziewali się po nim tej uczciwości. Więc stary Zygfryd, a z nim razem Rotgier i brat Gotfryd
spoglądali na niego podnosząc ze zdumienia brwi i marszcząc czoła, ów jednakże udał,
że tych pytających spojrzeń nie widzi, i rzekł:
– Córkę ci pod strażą odeślem, ty zaś tu ostaniesz, póki straż nasza bezpiecznie nie wróci i
póki okupu nie zapłacisz.
Jurand sam był nieco zdumiony, albowiem już był stracił nadzieję, by nawet dla Danusi
ofiara jego mogła się na coś przydać, więc spojrzał na Danvelda prawie z wdzięcznością i
odpowiedział:
– Bóg ci zapłać, komturze!
– Poznaj rycerzy Chrystusa – rzekł Danveld.
A na to Jurand:
– Jużci z niego wszelkie miłosierdzie! Ale żem też dziecka kęs czasu nie oglądał, pozwólże
mi dziewkę obaczyć i pobłogosławić.
– Ba, i nie inaczej jak wobec nas wszystkich, aby zaś byli świadkowie naszej wiary i łaski.
To rzekłszy kazał przybocznemu giermkowi sprowadzić Danusię, sam zaś zbliżył się do
von Löwego, Rotgiera i Gotfryda, którzy otoczywszy go poczęli szybką i żywą rozmowę.
– Nie przeciwię się, lubo nie takiś miał zamiar – mówił stary Zygfryd.
A gorący, słynny z męstwa i okrucieństwa Rotgier mówił:
– Jak to? nie tylko dziewkę, ale i tego diabelskiego psa wypuścisz, aby znów kąsał?
– Nie tak ci jeszcze będzie kąsał! – zawołał Gotfryd.
– Ba!... zapłaci okup! – odparł niedbale Danveld.
– Choćby wszystko oddał, w rok dwa razy tyle złupi.
– Nie przeciwię się co do dziewki – powtórzył Zygfryd – ale na tego wilka nieraz jeszcze
owieczki zakonne zapłaczą.
– A nasze słowo? – spytał uśmiechając się Danveld.
– Inaczej mówiłeś....
Danveld wzruszył ramionami.
– Mało wam było uciechy? – spytał. – Chcecie więcej?
Inni zaś otoczyli znów Juranda i w poczuciu chwały, która z uczciwego postępku Danvelda
spadła na wszystkich ludzi zakonnych, poczęli mu się chełpić do oczu:
– A co, łamignacie! – mówił kapitan zamkowych łuczników – nie tak by postąpili twoi pogańscy
bracia z chrześcijańskim naszym rycerzem!
– Krew zaś naszą toś pijał?
– A my ci za kamień chlebem...
Ale Jurand nie uważał już ni na pychę, ni na pogardę, która była w ich słowach: serce miał
wezbrane a rzęsy wilgotne. Myślał, że oto za chwilę zobaczy Danusię i że zobaczy ją istotnie
z ich łaski, więc spoglądał na mówiących prawie ze skruchą i wreszcie odrzekł:
– Prawda! prawda! bywałem wam ciężki, ale... nie zdradliwy.
Wtem w drugim końcu sali jakiś głos krzyknął nagle: „Wiodą dziewkę!” – i naraz w całej
sali uczyniło się milczenie. Żołnierze rozstąpili się na obie strony, gdyż jakkolwiek żaden z
8
nich nie widział dotąd Jurandówny, a większa ich część z powodu tajemniczości, którą Danveld
otaczał swe uczynki, nie wiedziała nic o jej pobycie w zamku, jednakże ci, którzy wiedzieli,
zdążyli już teraz szepnąć innym o przecudnej jej urodzie. Wszystkie więc oczy skierowały
się z nadzwyczajną ciekawością na drzwi, przez które miała się ukazać.
Tymczasem naprzód ukazał się giermek, za nim znana wszystkim służka zakonna, ta sama,
która jeździła do leśnego dworca, za nią zaś weszła przybrana biało dziewczyna, z rozpuszczonymi
włosami przewiązanymi wstążką na czole.
I nagle w całej sali rozległ się na kształt grzmotu jeden ogromny wybuch śmiechu. Jurand,
który w pierwszej chwili skoczył był ku córce, cofnął się nagle i stał blady jak płótno, spoglądając
ze zdumieniem na spiczastą głowę, na sine usta i na nieprzytomne oczy niedojdy, którą
mu oddawano jako Danusię.
– To nie moja córka! – rzekł trwożnym głosem.
– Nie twoja córka? – zawołał Danveld. – Na świętego Liboriusza z Padebornu! To albośmy
nie twoją zbójom odbili, albo ci ją jakiś czarownik zmienił, bo innej nie masz w Szczytnie.
Stary Zygfryd, Rotgier i Gotfryd zamienili z sobą szybkie spojrzenia, pełne największego
podziwu nad przebiegłością Danvelda, ale żaden z nich nie miał czasu odezwać się, gdyż Jurand
począł wołać okropnym głosem:
– Jest! jest w Szczytnie! Słyszałem, jako śpiewała, słyszałem głos mojego dziecka!
Na to Danveld obrócił się do zebranych i rzekł spokojnie a dobitnie:
– Biorę was tu obecnych na świadków, a szczególnie ciebie, Zygfrydzie z Insburka, i was,
pobożni bracia, Rotgierze i Gotfrydzie, że wedle słowa i uczynionej obietnicy oddaję tę
dziewkę, o której pobici przez nas zbójcy powiadali, jako jest córką Juranda ze Spychowa.
Jeśli zaś nią nie jest – nie nasza w tym wina, ale raczej wola Pana naszego, który w ten sposób
chciał wydać Juranda w nasze ręce.
Zygfryd i dwaj młodsi bracia skłonili głowy na znak, że słyszą i będą w potrzebie świadczyli.
Potem znów zmienili szybkie spojrzenia – gdyż było to więcej, niż sami mogli się spodziewać:
schwytać Juranda, nie oddać mu córki, a jednak pozornie dotrzymać obietnicy, któż
inny by to potrafił:
Lecz Jurand rzucił się na kolana i począł zaklinać Danvelda na wszystkie relikwie w Malborgu,
a potem na prochy i głowy rodziców, by oddał mu prawdziwe jego dziecko i nie postępował
jako oszust i zdrajca łamiący przysięgi i obietnice. W głosie jego tyle było rozpaczy
i prawdy, że niektórzy poczęli się domyślać podstępu, innym zaś przychodziło na myśl, że
może naprawdę jaki czarownik odmienił postać dziewczyny.
– Bóg patrzy na twoją zdradę! – wołał Jurand. – Na rany Zbawiciela! na godzinę śmierci
twojej, oddaj mi dziecko!
I wstawszy z klęczek szedł zgięty we dwoje ku Danveldowi, jakby chciał mu objąć kolana,
i oczy błyszczały mu prawie szaleństwem, a głos łamał mu się na przemian bólem, trwogą,
rozpaczą i groźbą. Danveld zaś słysząc wobec wszystkich zarzuty zdrady i oszustwa począł
parskać nozdrzami, wreszcie gniew buchnął mu na twarz jak płomień, więc chcąc do reszty
zdeptać nieszczęśnika posunął się również ku niemu i pochyliwszy się do jego ucha szepnął
przez zaciśnięte zęby:
– Jeślić ją oddam – to z moim bękartem...
Lecz w tej samej chwili Jurand ryknął jak buhaj: obie jego dłonie chwyciły Danvelda i
podniosły go w górę. W sali rozległ się przeraźliwy krzyk: „Oszczędź!!” – po czym ciało
komtura uderzyło z tak straszną siłą o kamienną podłogę, że mózg z roztrzaskanej czaszki
obryzgał bliżej stojących Zygfryda i Rotgiera.
Jurand skoczył ku bocznej ścianie, przy której stały zbroje, i porwawszy wielki dwuręczny
miecz runął jak burza na skamieniałych z przerażenia Niemców.
9
Byli to ludzie przywykli do bitew, rzezi i krwi, a jednak upadły w nich serca tak dalece, że
nawet gdy odrętwienie minęło, poczęli się cofać i pierzchać, jak stado owiec pierzcha przed
wilkiem, który jednym uderzeniem kłów zabija. Sala zabrzmiała okrzykami przerażenia, tupotem
nóg ludzkich, brzękiem przewracanych naczyń, wyciem pachołków, rykiem niedźwiedzia,
który wyrwawszy się z rąk skomorocha począł wdrapywać się na wysokie okno – i rozpaczliwym
wołaniem o zbroje, o tarcze, o miecze i kusze. Zabłysła wreszcie broń i kilkadziesiąt
ostrzy skierowało się ku Jurandowi, lecz on niebaczny na nic, na wpół obłąkany, sam
skoczył ku nim i rozpoczęła się walka dzika, niesłychana, podobniejsza do rzezi niż do orężnej
rozprawy. Młody i zapalczywy brat Gotfryd pierwszy zastąpił drogę Jurandowi, lecz ów
odwalił mu błyskawicą miecza głowę wraz z ręką i łopatką; za czym padł z jego ręki kapitan
łuczników i ekonom zamkowy von Bracht i Anglik Hugues, który choć nie bardzo rozumiał,
o co chodzi, litował się jednak nad Jurandem i jego męką, a wydobył oręż dopiero po zabiciu
Danvelda. Inni widząc straszliwą siłę i rozpętanie męża zbili się w kupę, by razem stawić
opór, ale sposób ten gorszą jeszcze sprowadził klęskę, gdyż on z włosem zjeżonym na głowie,
z obłąkanymi oczyma, cały oblany krwią i krwią dyszący, rozhukany, zapamiętały, łamał,
rozrywał i rozcinał strasznymi cięciami miecza tę zbitą ciżbę, waląc ludzi na podłogę spluskaną
posoką, jak burza wali krze i drzewa. I przyszła znów chwila okropnej trwogi, w której
zdawało się, że ten straszny Mazur sam jeden wytnie i wymorduje tych wszystkich ludzi i że
równie jak wrzaskliwa psiarnia nie może bez pomocy strzelców pokonać srogiego odyńca, tak
i ci zbrojni Niemcy do tego stopnia nie mogą się zrównać z jego potęgą i wściekłością, że
walka z nim jest tylko dla nich śmiercią i zgubą.
– Rozproszyć się! otoczyć go! z tyłu razić! – krzyknął stary Zygfryd de Löwe.
Więc rozbiegli się po sali, jak rozprasza się stado szpaków na polu, na które runie z góry
jastrząb krzywodzioby, lecz nie mogli go otoczyć, albowiem w szale bojowym zamiast szukać
miejsca do obrony, począł ich gonić wokół ścian i kogo dognał – ten marł jakby rażony
gromem. Upokorzenia, rozpacz, zawiedziona nadzieja, zmienione w jedną żądzę krwi, zdawały
się mnożyć w dziesięcioro jego okrutną przyrodzoną siłę. Mieczem, do którego najtężsi
między Krzyżaki mocarze potrzebowali obu rąk, władał jak piórem, jedną. Nie szukał życia,
nie szukał ocalenia, nie szukał nawet zwycięstwa, szukał pomsty, i jako ogień albo jako rzeka,
która zerwawszy tamy niszczy ślepo wszystko, co jej prądowi opór stawi, tak i on, straszliwy,
zaślepiony niszczyciel – porywał, łamał, deptał, mordował i gasił żywoty ludzkie.
Nie mogli go razić przez plecy, gdyż z początku nie mogli go dognać, a przy tym pospolici
żołdacy bali się zbliżać nawet z tyłu, rozumiejąc, że gdyby się obrócił, żadna moc ludzka nie
wyrwie ich śmierci. Innych chwyciło zupełne przerażenie na myśl, że zwykły mąż nie mógłby
sprawić tylu klęsk i że mają do czynienia z człowiekiem, któremu jakieś nadludzkie siły w
pomoc przychodzą.
Lecz stary Zygfryd, a z nim brat Rotgier wpadli na galerię, która biegła ponad wielkimi
oknami sali, i poczęli nawoływać innych, aby chronili się za nimi, ci zaś czyniąc to skwapliwie,
tak że na wąskich schodkach przepychali się wzajem, pragnąc jak najprędzej dostać się
na górę i stamtąd razić mocarza, z którym wszelka walka wręcz okazywała się niepodobną.
Wreszcie ostatni zatrzasnął drzwi prowadzące na chór i Jurand pozostał sam na dole. Z galerii
ozwały się krzyki radości, tryumfu i wnet poczęły lecieć na rycerza dębowe ciężkie zydle,
ławy i żelazne kuny od pochodni. Jeden z pocisków trafił go w czoło nad brwiami i zalał mu
krwią twarz. Jednocześnie rozwarły się wielkie drzwi wchodowe i przywołani przez górne
okna knechci wpadli hurmem do sali, zbrojni w dzidy, halabardy, topory, kusze, w ostrokoły,
drągi, powrozy i we wszelką broń, jaką każdy mógł naprędce pochwycić.
A szalony Jurand obtarł ręką krew z twarzy, aby nie ćmiła mu wzroku, zebrał się w sobie –
i rzucił się na cały tłum. W sali rozległy się znów jęki, szczęk żelaza, zgrzyt zębów i przeraźliwe
głosy mordowanych mężów.
10
Rozdział
drugi
W tej samej sali wieczorem siedział za stołem stary Zygfryd de Löwe, który po wójcie Danveldzie
objął tymczasem zarząd Szczytna, a obok niego brat Rotgier, rycerz de Bergow,
dawny jeniec Juranda, i dwaj szlachetni młodzieńcy, nowicjusze, którzy wkrótce przywdziać
mieli białe płaszcze. Wicher zimowy wył za oknami, wstrząsał ołowiane osady okien, chwiał
płomieniem pochodni palących się w żelaznych kunach, a kiedy niekiedy wypychał z komina
kłęby dymu na salę. Między braćmi, chociaż zebrali się na naradę, panowała cisza, albowiem
czekali na słowo Zygfryda, ów zaś, wsparłszy łokcie na stole i splótłszy dłonie na siwej pochylonej
głowie, siedział posępny, z twarzą w cieniu i z ponurymi myślami w duszy.
– Nad czym mamy radzić? – spytał wreszcie brat Rotgier.
Zygfryd podniósł głowę, popatrzył na mówiącego i zbudziwszy się z zamyślenia rzekł:
– Nad klęską, nad tym, co powie mistrz i kapituła, i nad tym, by z naszych uczynków nie
wynikła szkoda dla Zakonu.
Po czym umilkł znów, lecz po chwili rozejrzał się naokół i poruszył nozdrzami:
– Tu czuć jeszcze krew.
– Nie, komturze – odpowiedział Rotgier – kazałem zmyć podłogę i wykadzić siarką. Tu
czuć siarkę.
A Zygfryd spojrzał dziwnym wzrokiem po obecnych i rzekł:
– Zmiłuj się, Duchu Światłości, nad duszą brata Danvelda i brata Gotfryda!
Oni zaś zrozumieli, że wzywał miłosierdzia boskiego nad tymi duszami i że wzywał dlatego,
iż po wzmiance o siarce przyszło mu na myśl piekło, więc dreszcz przebiegł im przez kości
i odrzekli wszyscy naraz:
– Amen! amen! amen!
Przez chwilę znów było słychać wycie wiatru i drganie osad okiennych.
– Gdzie ciało komtura i brata Gotfryda? – spytał starzec.
– W kaplicy; księża śpiewają nad nimi litanie.
– W trumnach już?
– W trumnach, jeno komtur głowę ma zakrytą, bo i czaszka, i twarz zmiażdżone.
– Gdzie inne trupy? i ranni?
– Trupy na śniegu, aby zesztywniały, zanim porobią trumny, a ranni opatrzeni już w szpitalu.
Zygfryd splótł powtórnie dłonie nad głową:
– I to jeden człowiek uczynił!... Duchu Światłości, miej w swojej pieczy Zakon, gdy przyjdzie
do wielkiej wojny z tym wilczym plemieniem!
Na to Rotgier podniósł wzrok w górę, jakby coś sobie przypominając, i rzekł:
– Słyszałem pod Wilnem, jako wójt sambijski mówił bratu swemu, mistrzowi: „Jeśli nie
uczynisz wielkiej wojny i nie wytracisz ich tak, aby i imię nie zostało – tedy biada nam i naszemu
narodowi”.
– Daj Bóg takową wojnę i spotkanie z nimi! – rzekł jeden ze szlachetnych nowicjuszów.
11
Zygfryd spojrzał na niego przeciągle, jak gdyby miał ochotę powiedzieć: „Mogłeś dziś
spotkać się z jednym z nich” – lecz widząc drobną i młodą postać nowicjusza, a może wspomniawszy,
że i sam, choć sławion z odwagi, nie chciał iść na pewną zgubę, zaniechał wymówki
i zapytał:
– Który z was widział Juranda?
– Ja – odrzekł de Bergow.
– Żyje?
– Żyje, leży w tej samej sieci, w którąśmy go zaplątali. Gdy się ocknął, chcieli go knechci
dobić, ale kapelan nie pozwolił.
– Dobić nie można. Człek to znaczny między swymi i byłby krzyk okrutny – odparł Zygfryd.
– Niepodobna też będzie ukryć tego, co zaszło, gdyż zbyt wielu było świadków.
– Jako więc mamy mówić i co czynić? – spytał Rotgier.
Zygfryd zamyślił się i wreszcie tak rzekł:
– Wy, szlachetny grafie de Bergow, jedźcie do Malborga do mistrza. Jęczeliście w niewoli
u Juranda i jesteście gościem Zakonu, więc jako gościowi, który niekoniecznie potrzebuje
mówić na stronę zakonników, tym snadniej wam uwierzą. Mówcie przeto, coście widzieli, że
Danveld odbiwszy pogranicznym łotrzykom jakowąś dziewczynę i myśląc, że to dziewka
Jurandowa, dał znać o tym Jurandowi, któren też przybył do Szczytna i... co się dalej stało –
sami wiecie...
– Wybaczcie, pobożny komturze – rzekł de Bergow. – Ciężką niewolę znosiłem w Spychowie
i jako gość wasz rad bym zawsze świadczył za wami, ale dla pokoju sumienia mego
powiedzcie mi: zali nie było prawdziwej Jurandówny w Szczytnie i zali nie zdrada Danvelda
doprowadziła do szału strasznego jej rodzica?
Zygfryd de Löwe zawahał się przez chwilę z odpowiedzią; w naturze jego leżała głęboka
nienawiść do polskiego plemienia, leżało okrucieństwo, którym nawet Danvelda przewyższał,
i drapieżność, gdy chodziło o Zakon, i pycha, i chciwość, ale nie było w nim zamiłowania do
niskich wykrętów. Największą też goryczą i zgryzotą życia jego było, że w ostatnich czasach
sprawy zakonne przez niekarność i swawolę ułożyły się w ten sposób, że wykręty stały się
jednym z najwalniejszych i nieodzownych już środków zakonnego życia. Przeto pytanie de
Bergowa poruszyło w nim tę najboleśniejszą stronę duszy i dopiero po długiej chwili milczenia
rzekł:
– Danveld stoi przed Bogiem i Bóg go sądzi, a wy, grafie, jeśli was zapytają o domysły,
tedy mówcie, co chcecie: jeśli zasie o to, co widziały oczy wasze, tedy powiedzcie, iż splątaliśmy
siecią wściekłego męża, widzieliście dziewięciu trupów, prócz rannych na tej podłodze, a
między nimi trup Danvelda, brata Gotfryda, von Brachta i Huga, i dwóch szlachetnych młodzianów...
Boże, daj im wieczny odpoczynek. Amen!
– Amen! amen! – powtórzyli znów nowicjusze.
– I mówcie także – dodał Zygfryd – że jakkolwiek Danveld chciał przycisnąć nieprzyjaciela
Zakonu, nikt tu jednak pierwszy miecza na Juranda nie wydobył.
– Będę mówił jeno to, co widziały oczy moje – odrzekł de Bergow.
– Przed północą zaś bądźcie w kaplicy, gdzie i my przyjdziemy modlić się za dusze zmarłych
– odpowiedział Zygfryd.
I wyciągnął do niego rękę, zarazem na znak podzięki i pożegnania, albowiem pragnął do
dalszej narady pozostać tylko z bratem Rotgierem, którego miłował jak źrenicę oka i jak tylko
ojciec mógł miłować jedynego syna. W Zakonie czyniono nawet z powodu tej niezmiernej
miłości różne przypuszczenia, ale nikt nic dobrze nie wiedział, zwłaszcza że rycerz, którego
Rotgier uważał za ojca, żył jeszcze na swym zameczku w Niemczech i nie wypierał się tego
syna nigdy.
12
Jakoż po odejściu Bergowa Zygfryd wyprawił również i dwóch nowicjuszów pod pozorem,
aby dopilnowali roboty trumien dla pobitych przez Juranda prostych knechtów, a gdy
drzwi zamknęły się za nimi, zwrócił się żywo do Rotgiera i rzekł:
– Słuchaj, coć powiem: jedna jest tylko rada, aby żadna żywa dusza nie dowiedziała się
nigdy, że prawdziwa Jurandówna była u nas.
– Nie będzie to trudno – odrzekł Rotgier – gdyż o tym, że ona tu jest, nie wiedział nikt
prócz Danvelda, Gotfryda, nas dwóch i tej służki zakonnej, która jej dozoruje. Ludzi, którzy
ją przywieźli z leśnego dworca, kazał Danveld popoić i powiesić. Byli tacy w załodze, którzy
się czegoś domyślali, ale tym pomieszała w głowie owa niedojda i sami nie wiedzą teraz, czy
stała się pomyłka z naszej strony, czy też jakiś czarownik naprawdę przemienił Jurandównę.
– To dobrze – rzekł Zygfryd.
– Ja zaś myślałem, szlachetny komturze, czyby, ponieważ Danveld nie żyje, nie zwalić na
niego całej winy.
– I przyznać się przed całym światem, żeśmy w czasie pokoju i układów z księciem mazowieckim
porwali z jego dworu wychowankę księżny i ulubioną jej dwórkę? Nie, to nie może
być!... Na dworze widziano nas razem z Danveldem i wielki szpitalnik, jego krewny, wie,
iżeśmy przedsiębrali zawsze wszystko razem... Gdy oskarżym Danvelda, zechce się mścić za
jego pamięć...
– Radźmy nad tym – rzekł Rotgier.
– Radźmy i znajdźmy dobrą radę, bo inaczej biada nam! Gdyby Jurandównę oddać, to ona
sama powie, żeśmy nie od zbójów ją odebrali, jeno że ludzie, którzy ją pochwycili, zawiedli
ją wprost do Szczytna.
– Tak jest.
– I nie tylko o odpowiedzialność mi chodzi. Będzie się książę skarżył królowi polskiemu i
wysłańcy ich nie omieszkają krzyczeć na wszystkich dworach na nasze gwałty, na naszą
zdradę, na naszą zbrodnię. Ile może być z tego szkody dla Zakonu! Sam mistrz, gdyby wiedział
prawdę, powinien rozkazać nam ukryć tę dziewkę.
– A czy i tak, gdy ona przepadnie, nie będą oskarżać nas? – zapytał Rotgier.
– Nie! Brat Danveld był człowiekiem przebiegłym. Czy pamiętasz, że postawił warunek
Jurandowi, aby nie tylko sam stawił się w Szczytnie, ale by przedtem ogłosił i do księcia napisał,
iż jedzie córkę od zbójów wykupywać i wie, że nie ma jej u nas.
– Prawda, ale jakże usprawiedliwim w takim razie to, co stało się w Szczytnie?
– Powiemy, iż wiedząc, że Jurand szuka dziecka, a odjąwszy zbójom jakowąś dziewkę,
która nie umiała powiedzieć, kto jest, daliśmy znać o tym Jurandowi myśląc, że to być może
jego córka, ów zaś przybywszy wpadł na widok tej dziewki w szaleństwo i opętan przez złego
ducha rozlał tyle krwi niewinnej, że i niejedna potyczka więcej nie kosztuje.
– Zaprawdę – odrzekł Rotgier – mówi przez was rozum i doświadczenie wieku. Złe
uczynki Danvelda, choćbyśmy na niego tylko winę zwalili, zawsze by poszły na karb Zakonu,
zatem na karb nas wszystkich, kapituły i samego mistrza; tak zaś wykaże się nasza niewinność,
wszystko zaś spadnie na Juranda, na złość polską i związki ich z piekielnymi mocami...
– I niech nas sądzi wówczas, kto chce: papież czy cesarz rzymski!
– Tak.
Nastała chwila milczenia, po czym brat Rotgier spytał:
– Więc co uczynim z Jurandówną?
– Radźmy.
– Dajcie ją mnie.
A Zygfryd popatrzył na niego i odpowiedział:
– Nie! Słuchaj, młody bracie! Gdy chodzi o Zakon, nie folgujcie mężowi ni niewieście, ale
nie folgujcie i sobie. Danvelda dosięgła ręka Boża, bo nie tylko chciał pomścić krzywdy Zakonu,
ale i własnym chuciom dogodzić.
13
– Źle mnie sądzicie! – rzekł Rotgier.
– Nie folgujcie sobie – przerwał mu Zygfryd – bo zniewieścieją w was ciała i dusze, i kolano
tamtego twardego plemienia przyciśnie kiedyś pierś waszą tak, iż nie powstaniecie więcej.
I po raz trzeci wsparł posępną głowę na ręku, ale widocznie rozmawiał tylko z własnym
sumieniem i o sobie tylko myślał, gdyż po chwili rzekł:
– I na mnie dużo ciąży krwi ludzkiej, dużo bólu, dużo łez... I ja, gdy chodziło o Zakon i
gdym widział, że samą siłą nie wskóram, nie wahałem się szukać innych dróg; ale gdy stanę
przed tym Panem, którego czczę i miłuję, rzeknę mu: „To uczyniłem dla Zakonu, a dla siebie
– wybrałem jeno cierpienie”.
Po czym chwycił rękoma skronie, a głowę i oczy podniósł w górę i zawołał:
– Wyrzeczcie się rozkoszy i rozpusty, zatwardzijcie wasze ciała i serca, gdyż oto widzę
białość orłowych piór na powietrzu i szpony orła, czerwone od krwi krzyżackiej...
Dalsze słowa przerwało mu uderzenie wichru tak straszne, że jedno okno w górze nad galerią
otworzyło się z trzaskiem, a cała sala napełniła się wyciem i poświstem zawiei oraz płatkami
śniegu.
– W imię Ducha Światłości! Zła ta noc – rzekł stary Krzyżak.
– Noc mocy nieczystych – odrzekł Rotgier. – Ale dlaczego, panie, zamiast: w imię Boga,
mówicie: „w imię Ducha Światłości”?
– Duch Światłości to Bóg – odparł starzec, po czym jakby chcąc odwrócić rozmowę spytał:
– A przy ciele Danvelda są księża?
– Są...
– Boże, bądź mu miłościw!
I umilkli obaj, po czym Rotgier przywołał pachołków, którym rozkazał zamknąć okno i
objaśnić pochodnie, a gdy poszli precz, znów zapytał:
– Co uczynicie z Jurandówną? Weźmiecie ją stąd do Insburka?
– Wezmę ją do Insburka i uczynię z nią to, czego dobro Zakonu wymagać będzie.
– Ja zasię co mam czynić?
– Masz-li w duszy odwagę?
– Cóżem takiego uczynił, abyście mieli o tym wątpić?
– Nie wątpię, bo cię znam, a za twoje męstwo miłuję cię więcej niż kogokolwiek na świecie.
Tedy jedź na dwór księcia mazowieckiego i opowiedz mu wszystko, co się tu stało, tak
jakeśmy między sobą ułożyli.
– Mogęż się na pewną zgubę narażać?
– Jeśli twa zguba wyjdzie na chwałę Krzyża i Zakonu, to powinieneś. Ale nie! Nie czeka
cię zguba. Oni gościowi krzywdy nie czynią: chybaby cię kto chciał pozwać, jako uczynił ów
młody rycerz, który nas wszystkich pozwał... On lub kto inny, lecz to przecie niestraszne...
– Daj to Bóg! mogą mnie jednak chwycić i do podziemi wtrącić.
– Nie uczynią tego. Pamiętaj, że jest list Jurandowy do księcia, a ty pojedziesz prócz tego
skarżyć na Juranda. Opowiesz wiernie, co uczynił w Szczytnie, i muszą ci uwierzyć... Oto
pierwsi daliśmy mu znać, że jest jakaś dziewka, pierwsi zaprosiliśmy go, by przybył i obaczył
ją, a on przyjechał, oszalał, komtura zabił, ludzi nam powytracał. Tak będziesz mówił, a oni
cóż ci na to powiedzą? Jużci śmierć Danvelda rozgłosi się po całym Mazowszu. Wobec tego
zaniechają skarg. Jurandówny będą oczywiście szukali, ale skoro sam Jurand pisał, że nie u
nas jest, więc nie na nas padnie posąd. Trzeba nadrobić odwagą i pozamykać im paszczęki, bo
i to także pomyślą, że gdybyśmy byli winni, nikt z nas nie odważyłby się przyjechać.
– Prawda. Po pogrzebie Danvelda wyruszę zaraz w drogę.
14
– Niech cię Bóg błogosławi, synaczku! Gdy wszystko uczynim jak należy, tedy nie tylko
nie zatrzymają cię, ale się muszą wyprzeć Juranda, abyśmy zaś nie mogli rzec: Oto jak oni z
nami postępują!
– I tak trzeba się będzie skarżyć na wszystkich dworach.
– Wielki szpitalnik dopilnuje tego i dla dobra Zakonu, i jako krewny Danvelda.
– Ba, ale gdyby ten diabeł spychowski wyżył i odzyskał wolność...
A Zygfryd począł patrzeć posępnie przed siebie, następnie zaś odpowiedział z wolna i dobitnie:
– Choćby odzyskał wolność, nigdy on nie wypowie jednego słowa skargi na Zakon.
Po czym jął jeszcze nauczać Rotgiera, co ma mówić i czego żądać ma mazowieckim dworze.
15
Rozdział
trzeci
Wieść o zajściu w Szczytnie przybyła jednak do Warszawy przed bratem Rotgierem i
wzbudziła tam zdumienie i niepokój. Ani sam książę, ani nikt z dworu nie mógł zrozumieć,
co zaszło. Przed niedawnym czasem, właśnie gdy Mikołaj z Długolasu miał jechać do Malborga
z listem księcia, w którym tenże skarżył się gorzko na porwanie przez niesfornych pogranicznych
komturów Danusi i niemal groźnie upominał się o niezwłoczne jej oddanie,
przyszedł list od dziedzica ze Spychowa oznajmiający, że córka jego pochwycona została nie
przez Krzyżaków, ale przez zwyczajnych zbójów nadgranicznych, i że wkrótce będzie za
okup uwolniona. Wskutek tego poseł nie pojechał, nikomu bowiem ani przez głowę nie przeszło,
żeby Krzyżacy wymogli takie pismo na Jurandzie pod groźbą śmierci dziecka. Trudno
było i tak zrozumieć, co zaszło, gdyż warchołowie pograniczni, tak poddani księcia jak i Zakonu,
czynili wzajemne na się napady latem, nie zaś zimą, gdy śniegi zdradzały ich ślady.
Napadali też zwykle kupców albo dopuszczali się grabieży po wioskach, chwytając ludzi i
zagarniając ich stada, by jednak ośmielili się zahaczyć samego księcia i porwać jego wychowankę,
a przy tym córkę potężnego i wzbudzającego powszechną obawę rycerza, to zdawało
się przechodzić wprost wiarę ludzką. Na to jednak, jak również na inne wątpliwości, był odpowiedzią
list Juranda z jego własną pieczęcią i przywieziony tym razem przez człowieka, o
którym wiedziano, że pochodzi ze Spychowa; wobec czego wszelkie podejrzenia stały się
niemożliwe, książę tylko wpadł w gniew, w którym go dawno nie widziano, i nakazał pościg
opryszków na całej granicy swego księstwa wezwawszy zarazem księcia płockiego, aby
uczynił również to samo i również nie szczędził kar na zuchwalców.
A wówczas właśnie przyszła wieść o tym, co zdarzyło się w Szczytnie.
I przechodząc z ust do ust przyszła powiększona dziesięciokrotnie. Opowiadano, iż Jurand
przybywszy samosześć do zamku wpadł przez otwarte bramy i uczynił w nim rzeź taką, iż z
załogi mało kto pozostał, że musiano posyłać po ratunek do pobliskich zamków, zwoływać
rycerstwo i zbrojne zastępy ludu pieszego, które dopiero po dwóch dniach oblężenia zdołały
wedrzeć się na powrót do zamku i tam zgładzić Juranda zarówno jak jego towarzyszów. Mówiono
też, że wojska owe wejdą prawdopodobnie teraz w granice i że wielka wojna niechybnie
się rozpocznie. Książę, który wiedział, jak wiele zależy wielkiemu mistrzowi na tym, by
na wypadek wojny z królem polskim siły obu księstw mazowieckich pozostały na stronie, nie
wierzył tym wieściom, albowiem nietajnym mu było, że gdyby Krzyżacy rozpoczęli wojnę z
nim lub z Ziemowitem płockim, żadna siła ludzka nie powstrzyma Polaków z Królestwa,
mistrz zaś obawiał się tej wojny. Wiedział, że musi przyjść, ale pragnął ją odwlec, raz dlatego,
że był pokojowego ducha, a po wtóre dlatego, że aby zmierzyć się z potęgą Jagiełły, trzeba
było przygotować siłę, jakiej nigdy dotychczas Zakon nie wystawił i zarazem zapewnić
sobie pomoc książąt i rycerstwa nie tylko w Niemczech, ale na całym Zachodzie.
Nie obawiał się więc książę wojny, chciał jednak wiedzieć, co się stało, co ma naprawdę
myśleć o zajściu w Szczytnie, o zniknięciu Danusi i o tych wszystkich wieściach, które przy16
chodziły znad granicy, więc też, jakkolwiek nie cierpiał Krzyżaków, rad był, gdy pewnego
wieczora kapitan łuczników doniósł mu, że przyjechał rycerz zakonny i prosi o posłuchanie.
Przyjął go jednak wyniośle i jakkolwiek natychmiast poznał, że to jest jeden z braci, którzy
byli w leśnym dworcu, udał, że go sobie nie przypomina, i zapytał, kto jest, skąd przybywa i
co go do Warszawy sprowadza.
– Jestem brat Rotgier – odpowiedział Krzyżak – i przed niedawnym czasem miałem zaszczyt
pochylić się do kolan waszej książęcej miłości.
– Czemu zaś bratem będąc nie masz na sobie zakonnych znamion?
Rycerz począł tłumaczyć się, że białego płaszcza z krzyżem nie przywdział tylko dlatego,
iż gdyby to był uczynił, niechybnie byłby pojman lub zabit przez mazowieckie rycerstwo:
wszędzie na całym świecie, we wszystkich królestwach i księstwach, znak krzyża na płaszczu
ochrania, zjednywa życzliwość i gościnność ludzką, i tylko w jednym księstwie mazowieckim
krzyż na pewną zgubę naraża człowieka, który go nosi.
Lecz książę przerwał mu gniewnie:
– Nie krzyż – rzekł – bo krzyż i my całujem, jeno wasza niecnota... A jeśli was gdzie indziej
lepiej przyjmują, to dlatego, że was mniej znają.
Po czym widząc, że rycerz stropił się bardzo tymi słowy, zapytał:
– Byłeś w Szczytnie, albo-li wiesz, co się tam stało?
– Byłem w Szczytnie i wiem, co się tam stało – odrzekł Rotgier – a przybywam tu nie jako
czyjś wysłannik, ale z tej jeno przyczyny, że doświadczony i świątobliwy komtur z Insburka
rzekł mi: Nasz mistrz miłuje pobożnego księcia i ufa w jego sprawiedliwość, więc gdy ja pośpieszę
do Malborga, ty jedź na Mazowsze i przedstaw naszą krzywdę, nasze pohańbienie,
naszą niedolę. Jużci nie pochwali sprawiedliwy Pan gwałciciela pokoju i srogiego napastnika,
który rozlał tyle krwi chrześcijańskiej, jakby nie Chrystusa, ale szatana był sługą.
I tu począł opowiadać wszystko, co stało się w Szczytnie: jako Jurand przez nich samych
wezwany, aby zobaczył, czy dziewczyna, którą zbójom odjęli, nie jest jego córką, zamiast
wdzięcznością się wypłacić wpadł w szał; jak zabił Danvelda, brata Gotfryda, Anglika Huga,
von Brachta i dwóch szlachetnych giermków, nie licząc knechtów; jak oni, pomni na przykazania
boskie, nie chcąc zabijać musieli w końcu wplątać siecią strasznego męża, który wówczas
przeciw sobie samemu podniósł broń i poranił się okrutnie; jak wreszcie nie tylko w
zamku, ale i w mieście byli ludzie, którzy wśród wichury zimowej słyszeli podczas nocy po
walce straszliwe jakieś śmiechy i głosy wołające w powietrzu: „Nasz Jurand! krzywdziciel
Krzyża! rozlewca krwi niewinnej! Nasz Jurand!”
I całe opowiadanie, a zwłaszcza ostatnie słowa Krzyżaka wielkie uczyniły wrażenie na
wszystkich obecnych. Zdjął ich po prostu strach, czy istotnie Jurand nie wezwał w pomoc sił
nieczystych – i zapadło głuche milczenie. Lecz księżna, która była obecna przy posłuchaniu i
która kochając Danusię nosiła w sercu nieutulony żal po niej, zwróciła się z niespodzianym
pytaniem do Rotgiera:
– Mówicie, rycerzu – rzekła – że odbiwszy dziewczynę-niedojdę, myśleliście, iż to Jurandowa
córka, i dlatego wezwaliście go do Szczytna?
– Tak, miłościwa pani – odrzekł Rotgier.
– A jakożeście mogli to myśleć, skoroście w leśnym dworze widzieli przy mnie prawdziwą
Jurandównę?
Na to brat Rotgier zmieszał się, gdyż nie był przygotowany na podobne pytanie. Książę
powstał i utkwił surowy wzrok w Krzyżaku, zaś Mikołaj z Długolasu, Mrokota z Mocarzewa,
Jaśko z Jagielnicy i inni rycerze mazowieccy przyskoczyli zaraz do mnicha pytając na przemian
groźnymi głosami:
– Jakożeście mogli to myśleć? Mów, Niemcze! Jako to być mogło?
A brat Rotgier ochłonął i rzekł:
17
– My, zakonnicy, nie podnosim oczu na niewiasty. Było w leśnym dworze przy miłościwej
księżnie dwórek niemało, ale która była między nimi Jurandówna, nikt z nas nie wiedział.
– Danveld wiedział – ozwał się Mikołaj z Długolasu. – Gadał ci z nią nawet na łowach.
– Danveld stoi przed Bogiem – odparł Rotgier – i powiem o nim jeno to, że nazajutrz znaleziono
rozkwitłe róże na jego trumnie, których, jako w czasie zimowym, nie mogła położyć
ręka ludzka.
Znów nastało milczenie.
– Skąd wiedzieliście o porwaniu Jurandówny? – zapytał książę.
– Sama bezbożność i zuchwalstwo uczynku zrobiły go rozgłośnym tu i u nas. Więc dowiedziawszy
się o tym daliśmy na msze dziękczynne, że jeno zwykła dwórka, a niektóre z rodzonych
dzieci waszych miłości było porwane z leśnego dworca.
– Ale to mi zawsze dziwno, żeście mogli niedojdę poczytać za córkę Juranda.
Na to brat Rotgier:
– Danveld mówił tak: „Często szatan zdradza swych sług, więc może odmienił Jurandównę.”
– Zbóje wszelako nie mogli, jako prostacy, podrobić pisma Kalebowego i pieczęci Juranda.
Któż mógł to uczynić?
– Zły duch.
I znów nikt nie umiał znaleźć odpowiedzi.
Rotgier zaś począł patrzyć pilnie w oczy księciu i rzekł:
– Zaiste, są mi jako miecze w piersi te pytania, albowiem posąd w nich tkwi i podejrzenie.
Ale ja, ufny w sprawiedliwość Bożą i w moc prawdy, pytam waszą książęcą mość: zali sam
Jurand posądzał nas o ten uczynek, a jeśli posądzał, to czemu, zanim wezwaliśmy go do
Szczytna, szukał na całym pograniczu zbójów, aby od nich córkę wykupić?
– Jużci... prawda! – rzekł książę. – Choćbyś co ukrył przed ludźmi, nie ukryjesz przed Bogiem.
Posądzał was w pierwszej chwili, ale potem... potem myślał co innego.
– Oto jak blask prawdy zwycięża ciemności! – rzekł Rotgier.
I potoczył zwycięskim wzrokiem po sali, pomyślał bowiem, że w głowach krzyżackich
więcej jest obrotności i rozumu niż w polskich i że to plemię zawsze będzie łupem i karmią
Zakonu, równie jak mucha bywa łupem i karmią pająka.
Więc porzuciwszy poprzednią układność przystąpił ku księciu i począł mówić głosem
podniesionym i natarczywym:
– Nagródź nam, panie, nasze straty, nasze krzywdy, nasze łzy i naszą krew! Twoim był ten
piekielnik poddanym, więc w imię Boga, z którego władza królów i książąt wypływa, w imię
sprawiedliwości i Krzyża, nagródź nam nasze krzywdy i krew!
A książę popatrzył na niego w zdumieniu:
– Na miły Bóg! – rzekł – czegóż ty chcesz? Jeśli Jurand wytoczył w szaleństwie waszą
krew, zali ja mam za jego szaleństwa odpowiadać?
– Twoim był, panie, poddanym – rzekł Krzyżak – w twoim księstwie leżą jego ziemie, jego
wsie i jego gród, w którym więził sług Zakonu; niechaj więc chociaż ta majętność, niech
chociaż te ziemie i ów bezbożny kasztel staną się odtąd własnością Zakonu. Zaprawdę nie
będzie to godna zapłata za tę szlachetną krew przelaną! Zaprawdę nie wskrzesi ona zmarłych,
ale może choć w części uspokoi gniew Boży i zetrze niesławę, która inaczej na całe księstwo
spadnie. O, panie! Wszędzie posiada Zakon ziemie i zamki, które łaska i pobożność chrześcijańskich
książąt mu nadała, jeno tu nie masz ni piędzi ziemi w jego władaniu. Niechże nasza
krzywda, która o pomstę do Boga woła, choć tak nam się nagrodzi, abyśmy mogli powiedzieć,
że i tu żywią ludzie mający w sercach bojaźń Bożą.
Usłyszawszy to książę zdumiał się jeszcze więcej i dopiero po długiej chwili milczenia odrzekł:
18
– Rany boskie!... A wżdy, jeśli ten wasz Zakon tutaj siedzi, z czyjejże łaski, jeśli nie z łaski
przodków moich? Małoż wam jeszcze tych krajów, ziem i miast, które do nas i do naszego
kraju niegdyś należały, a które dzisiaj są wasze? Żyje przecie jeszcze dziewka Jurandowa,
gdyż nikt nam o jej śmierci nie doniósł, wy zaś już chcecie sierocie wiano zagarnąć i sierocym
chlebem wasze krzywdy sobie nagrodzić?
– Panie, przyznajesz krzywdę – rzekł Rotgier – więc tak ją nagródź, jako ci twoje książęce
sumienie i twoja sprawiedliwa dusza nakaże.
I znowu rad był w sercu, gdyż myślał sobie: „Teraz nie tylko nie będą skarżyli, ale będą
jeszcze uradzać, jakby samym ręce umyć i z tej sprawy się wykręcić. Nikt już nic nam nie
zarzuci i sława nasza będzie jako biały płaszcz zakonny – bez skazy.”
A wtem ozwał się niespodzianie głos starego Mikołaja z Długolasu:
– Pomawiają was o chciwość i Bóg wie, czy-li nie słusznie, bo oto i w tej sprawie więcej
wam o zysk niż o cześć Zakonu chodzi.
A Krzyżak postąpił kilka kroków, podniósł dumnie głowę i mierząc ich wyniosłym wzrokiem,
rzekł:
– Nie przybywam tu jako poseł, jeno jako świadek sprawy i rycerz zakonny gotów czci
Zakonu krwią własną do ostatniego tchnienia bronić!... Kto by tedy, wbrew temu, co mówił
sam Jurand, śmiał Zakon o uczestnictwo w porwaniu onego córki posądzać – niechaj podniesie
ten rycerski zakład i niechaj zda się na sąd Boży!
To rzekłszy rzucił przed nich rycerską rękawicę, która upadła na podłogę, oni zaś stali w
głuchym milczeniu, bo choć niejeden z nich rad by był wyszczerbić miecz na krzyżackim
karku, jednakże bali się sądu Bożego. Nikomu nie było tajno, że Jurand wyraźnie oświadczył,
iż nie rycerze zakonni porwali mu dziecko, każdy przeto w duszy myślał, że jest słuszność, a
zatem będzie i zwycięstwo po stronie Rotgiera.
Ów zaś uzuchwalił się tym bardziej i wsparłszy się w boki zapytał:
– Jest-li taki, któren by podniósł tę rękawicę?
A wtem jakiś rycerz, którego wejścia poprzednio nikt nie zauważył i który od niejakiego
czasu słuchał przy drzwiach rozmowy, wystąpił na środek, podniósł rękawicę i rzekł:
– Jam ci jest!
I powiedziawszy to rzucił swoją prosto w twarz Rotgiera, po czym jął mówić głosem, który
wśród powszechnego milczenia rozlegał się jak grzmot po sali:
– Wobec Boga, wobec dostojnego księcia i wszystkiego zacnego rycerstwa tej ziemi mówię
ci, Krzyżaku, że szczekasz jako pies przeciw sprawiedliwości a prawdzie – i pozywam
cię w szranki na walkę pieszą alibo konną, na kopie, na topory, na krótkie alibo długie miecze
– i nie na niewolę, jeno do ostatniego tchnienia, na śmierć!
W sali można by było usłyszeć przelatującą muchę. Wszystkie oczy zwróciły się na Rotgiera
i na wyzywającego rycerza, którego nikt nie poznał, albowiem na głowie miał hełm,
wprawdzie bez przyłbicy, ale z kolistym okapem schodzącym niżej uszu, który zakrywał zupełnie
górną część twarzy, na dolną zaś rzucał cień głęboki. Krzyżak nie mniej był zdumiony
od wszystkich. Pomieszanie, bladość i wściekły gniew mignęły mu tak po twarzy, jak błyskawica
miga po nocnym niebie. Schwycił dłonią łosiową rękawicę, która obsunąwszy mu się
z oblicza zahaczyła na końcu naramiennika, i zapytał?
– Ktoś jest, który wyzywasz sprawiedliwość boską?
A ów odpiął sprzączkę pod brodą, zdjął hełm, spod którego ukazała się jasna, młoda głowa,
i rzekł:
– Zbyszko z Bogdańca, mąż Jurandowej córki.
Zdziwili się wszyscy i Rotgier wraz z innymi, gdyż nikt z nich prócz obojga księstwa, ojca
Wyszońka i de Lorchego nie wiedział o ślubie Danusi, Krzyżacy zaś byli pewni, że prócz ojca
nie ma Jurandówna innego przyrodzonego obrońcy, lecz w tej chwili wystąpił pan de Lorche i
rzekł:
19
– Na moją rycerską cześć poświadczam prawdę słów jego; kto by zaś śmiał wątpić, oto
moja rękojmia.
Rotgier, który nie znał, co to trwoga, i w którym serce burzyło się w tej chwili gniewem,
byłby może podniósł i tę rękawicę, ale wspomniawszy, że ten, który ją rzucił, był sam przez
się możnym panem, a w dodatku, krewnym hrabiego Geldrii, powstrzymał się, uczynił zaś tak
tym bardziej, że sam książę wstał i zmarszczywszy brwi rzekł:
– Nie wolno tej rękojmi podnosić, albowiem i ja poświadczam, jako prawdę powiedział ów
rycerz.
Krzyżak usłyszawszy to skłonił się, po czym rzekł do Zbyszka:
– Jeślić wola, to pieszo, w zamkniętych szrankach na topory.
– Jam cię już i tak wprzód pozwał – odpowiedział Zbyszko.
– Boże, daj zwycięstwo sprawiedliwości – zawołali mazowieccy rycerze.
20
Rozdział
czwarty
O Zbyszka niepokój był na całym dworze tak między rycerstwem, jak między niewiastami,
gdyż lubiono go powszechnie, wobec zaś listu Juranda nikt nie wątpił, że słuszność jest po
stronie Krzyżaka. Z drugiej strony wiedziano, że Rotgier jest jednym ze sławniejszych braci
w Zakonie. Giermek van Krist rozpowiadał, może umyślnie, między mazowiecką szlachtą, że
pan jego, nim został zbrojnym mnichem, zasiadał raz u stołu honorowego Krzyżaków, do
którego to stołu dopuszczano tylko słynnych w świecie rycerzy, takich, którzy odbyli wyprawę
do Ziemi Świętej albo też walczyli zwycięsko przeciw olbrzymom-smokom lub możnym
czarnoksiężnikom. Słysząc takie opowiadania van Krista, a zarazem i chełpliwe zapewnienia,
że pan jego nieraz potykał się z mizerykordią w jednej, a toporem lub mieczem w drugiej ręce,
z pięciu naraz przeciwnikami, niepokoili się Mazurowie, i poniektóry mówił: „Hej, gdyby
tu był Jurand, ten dałby i takim dwóm rady, jemu nigdy się żaden Niemiec nie odjął, ale młodziankowi
gorze! gdyż tamten siłą, laty i ćwiczeniem góruje.” Więc inni żałowali, że nie podnieśli
rękawicy, twierdząc, że gdyby nie owa wiadomość od Juranda, niechybnie byliby to
uczynili... „Ale wyroku boskiego strach...” Wymieniano też przy sposobności i dla wzajemnej
pociechy nazwiska mazowieckich i w ogóle polskich rycerzy, którzy bądź na dworskich
igrzyskach, bądź goniąc na ostre, liczne nad zachodnimi rycerzami odnosili zwycięstwa,
przede wszystkim zaś Zawiszę z Garbowa, z którym żaden rycerz w chrześcijaństwie mierzyć
się nie mógł. Lecz byli i tacy, którzy co do Zbyszka mieli także dobrą nadzieję: „Nie ułomek
ci to jest – mówili – i jakośwa słyszeli, godnie już raz Niemcom porozwalał łby na udeptanej
ziemi.” Lecz szczególnie skrzepły się serca z powodu uczynku giermka Zbyszkowego, Czecha
Hlawy, który w wigilię spotkania słysząc van Krista opowiadającego o niesłychanych
zwycięstwach Rotgiera, a będąc młodzianem porywczym, chwycił tegoż van Krista za brodę,
zadarł mu głowę i rzekł: „Jeślić nie wstyd łgać wobec ludzi, spójrz w górę, że to i Bóg cię
słyszy!” I trzymał go tak przez tyle czasu, ile trzeba na zmówienie „Ojcze nasz”, zaś ów,
wreszcie uwolnion, zaraz jął go wypytywać o ród i dowiedziawszy się, że pochodzi z włodyków,
pozwał go także na topory.
Ucieszyli się tedy tym postępkiem Mazurowie i znów niejeden mówił: „Juże tacy nie będą
chramać na boisku i byle po ich stronie była prawda a Bóg, nie wyniosą zdrowych gnatów te
krzyżackie macie.” Lecz właśnie Rotgier tak potrafił zasypać piaskiem oczy wszystkim, że
wielu niepokoiło się o to, po której stronie prawda – i sam książę podzielał ten niepokój.
Więc wieczorem przed bitką wezwał Zbyszka na rozmowę, przy której obecną była księżna,
i zapytał:
– Pewnyżeś, że Bóg będzie z tobą? Skąd wiesz, że oni chycili Danuśkę? Zali Jurand mówił
ci co? Bo, ot, widzisz – tu jest list Jurandowy – pismo księdza Kaleba, a jego pieczęć, i w tym
liście Jurand powiada, iż wie, że to nie Krzyżacy. Co on ci mówił?
– Mówił, że to nie Krzyżacy.
– Jakoże tedy możesz życie ważyć i na sąd boski stawać?
A Zbyszko umilkł, tylko przez czas jakiś drgały mu szczęki i łzy zbierały się w oczach.
21
– Ja nic nie wiem, miłościwy panie – rzekł. – Wyjechaliśmy stąd razem z Jurandem i po
drodze przyznałem mu się do ślubu. Począł wówczas narzekać, iże to może być krzywda Boża,
ale gdym mu rzekł, że to wola Boża, uspokoił się – i przebaczył. Przez całą drogę mówił,
że nikt inny nie porwał Danusi, jeno Krzyżacy, a potem już ja sam nie wiem, co się stało!...
Do Spychowa przyjechała ta sama niewiasta, która przywiozła dla mnie jakoweś leki do leśnego
dworu, a z nią jeszcze jeden wysłannik. Zamknęli się z Jurandem i uradzali. Co mówili,
też nie wiem, jeno po onej rozmowie właśni słudzy nie mogli poznać Juranda, bo taki był,
jakby go z truchły wyjęto. Powiedział nam: „Nie Krzyżacy”, ale Bergowa i co miał jeńców z
podziemia puścił, Bóg wie dlaczego, sam zaś pojechał bez żadnego giermka ni sługi... Mówił,
że jedzie do zbójów Danuśkę wykupić, a mnie przykazał czekać. Ano! – czekałem. Aż tu
przychodzi wiadomość ze Szczytna, że Jurand namordował Niemców i sam legł! O, miłościwy
panie! Już mnie parzyła spychowska ziemia i małom nie oszalał. Ludzi wsadziłem na koń,
by pomścić śmierć Jurandową, a tu ksiądz Kaleb powiada: „Kasztelu nie weźmiesz, a wojny
nie wszczynaj. Jedź do księcia, może tam co o Danuśce wiedzą.” Tom i przyjechał, i właśnie
trafiłem, jako ów pies szczekał o krzyżackiej krzywdzie i Jurandowym szaleństwie... Jam,
panie, podniósł jego rękawicę, bom go już przedtem pozwał, a chociaż nie wiem nic, to jedno
wiem tylko, że to łgarze są piekielni – bez wstydu, bez czci i wiary! Patrzcie, miłościwi państwo!
Toż oni zadżgali Fourcy’ego, a na mojego giermka chcieli zwalić ten uczynek. Na Boga!
zadżgali go jak wołu, a potem do cię, panie, przyszli po pomstę i po zapłatę! Kto tedy
przysięgnie, że nie nałgali i przedtem przed Jurandem, i teraz przed tobą, panie?... Nie wiem,
nie wiem, gdzie Danuśka! alem go pozwał, bo choćby mi też i żywota stradać przyszło, wolej
mi śmierć niż żywot bez mojego kochania, bez mojej najmilszej na świecie całym.
To rzekłszy zerwał w uniesieniu pątlik z głowy, aż włosy rozsypały mu się po ramionach, i
chwyciwszy je, począł szlochać ciężko. Księżna Anna Danuta, sama do głębi strapiona stratą
Danusi i litując się nad jego bólem, położyła mu ręce na głowie i rzekła:
– Boże cię wspomagaj, pociesz i błogosław!
22
Rozdział
piąty
Książę nie sprzeciwił się pojedynkowi, gdyż wedle ówczesnych obyczajów nie był w
możności tego uczynić. Wymógł tylko, by Rotgier napisał list do mistrza i do Zygfryda de
Löwe, że sam pierwszy rzucił rękawicę rycerzom mazowieckim, wskutek czego staje do walki
z mężem Jurandówny, który zresztą już pierwej go był pozwał. Tłumaczył się też Krzyżak
wielkiemu mistrzowi, że jeśli staje bez pozwolenia, to dlatego, że chodzi o cześć Zakonu i
odwrócenie szpetnych podejrzeń, które by hańbę przynieść mogły, a które on, Rotgier, gotów
jest zawsze własną krwią okupić. List ten wysłany był natychmiast do granicy przez jednego
z pachołków rycerza, dalej zaś miał iść do Malborga pocztą, którą Krzyżacy na wiele lat
przed innymi wynaleźli i zaprowadzili w swoich ziemiach.
Tymczasem na podwórcu zamkowym ubito śnieg i posypano go popiołem, aby nogi walczących
nie grzęzły lub nie ślizgały się po gładkiej powierzchni. W całym zamku panował
ruch nadzwyczajny. Wzruszenie tak opanowało rycerzy i dwórki, że w nocy poprzedzającej
bitwę nikt nie spał. Mówiono sobie, że walka konna na kopie, a nawet na miecze, często kończy
się na ranach, natomiast piesza, a zwłaszcza na straszliwe topory, zawsze bywa śmiertelna.
Wszystkie serca były po stronie Zbyszka, ale właśnie im kto więcej miał przyjaźni dla
niego lub dla Danusi, z tym większym niepokojem przypominał sobie, co rozpowiadano o
sławie i sprawności Krzyżaka. Wiele natomiast spędziło noc w kościele, gdzie też po odbytej
przed księdzem Wyszońkiem spowiedzi kajał się i Zbyszko. Mówiły więc jedna do drugiej
patrząc na jego prawie chłopięcą twarz: „Toż to jeszcze dzieciuch!... jakże mu młodą głowę
pod niemiecki topór oddawać?” I tym gorliwiej modliły się dla niego o wspomożenie. Ale
gdy świtaniem podniósł się i szedł przez kaplicę, aby przywdziać zbroję w izbie zamkowej,
znowu przybyło im nieco serca, gdyż głowa i twarz Zbyszka były wprawdzie chłopięce, natomiast
ciało nad miarę rosłe i silne, tak iż wydawał im się chłopem na schwał, który poradzi
sobie choćby z najtęższym mężem.
Bitka miała się odbyć na podwórzu zamkowym, które wkoło otaczał krużganek.
Gdy dzień uczynił się już zupełny, przybyli księżna razem z dziećmi i zasiedli w środku
między słupami, skąd najlepiej widać było cały podwórzec. Obok nich zajęli miejsca co
przedniejsi dworzanie, szlachetne niewiasty i rycerstwo. Zapełniły się wszystkie kąty krużganku;
czeladź usadowiła się za wałem, który utworzon był z wymiecionego śniegu, niektórzy
poprzyczepiali się na wykuszach, a nawet na dachu. Tam prostactwo gwarzyło między
sobą: „Daj Bóg, aby się nasz nie dał!”
Dzień był zimny, wilgotny, ale jasny; powietrze roiło się od kawek, które zamieszkiwały
dachy i szczyty baszt, a które spłoszone niezwykłym ruchem, kołowały z wielkim łopotaniem
skrzydeł nad zamkiem. Mimo chłodu ludzie potnieli ze wzruszenia, a gdy ozwała się pierwsza
trąba oznajmująca wejście zapaśników, wszystkie serca poczęły bić jak młoty.
Oni zaś weszli z przeciwnych stron szranków i zatrzymali się na krańcach. Każdy z patrzących
utaił wówczas dech w piersiach, każdy pomyślał, że oto niezadługo dwie dusze ulecą ku
23
sądowym progom boskim, a dwa trudy zostaną na śniegu – i usta oraz jagody niewiast pobladły
i posiniały na tę myśl, oczy zaś mężów wpatrzone były jak w tęczę w przeciwników, każdy
bowiem pragnął z samej postawy i z uzbrojenia ich wywróżyć sobie, na czyją stronę padnie
zwycięstwo.
Krzyżak przybrany był w szmelcowany błękitny pancerz, a takież nabiodrza i w takiż hełm
z podniesioną przyłbicą i ze wspaniałym pawim pióropuszem na grzebieniu. Zbyszkowi piersi,
boki i grzbiet opinała pyszna mediolańska zbroja, którą był swego czasu zdobył na Fryzach.
Na głowie miał hełm z okapem nie zamknięty i bez piór, na nogach bycze skórznie. Na
lewych ramionach dźwigali tarcze z herbami: na krzyżackiej była u góry szachownica, u dołu
trzy lwy stojące na zadnich łapach, na Zbyszkowej – tępa podkowa. W prawicach dźwigali
szerokie, straszne topory, osadzone na dębowych poczerniałych toporzyskach, dłuższych niż
ramię rosłego męża. Towarzyszyli im giermkowie: Hlawa, zwany przez Zbyszka Głowaczem
– i van Krist, obaj przybrani w ciemne żelazne blachy, obaj również z toporami i tarczami:
van Krist miał w herbie krzak janowca, herb Czecha podobny był do Pomiana, z tą różnicą, że
zamiast topora tkwił w byczej głowie krótki miecz do połowy w oku pogrążon.
Trąba ozwała się po raz drugi, a za trzecim mieli przeciwnicy wedle umowy na się nastąpić.
Dzieliła ich już teraz tylko niewielka, posypana szarym popiołem przestrzeń, nad tą zaś
przestrzenią unosiła się jako złowrogi ptak – śmierć. Zanim jednak dano trzeci znak, Rotgier
zbliżył się ku słupom, między którymi siedzieli księstwo, podniósł swą zakutą w stal głowę i
ozwał się głosem tak donośnym, że słyszano go we wszystkich zakątkach krużganku:
– Biorę na świadka Boga, ciebie, dostojny panie, i całe rycerstwo tej ziemi, jakom nie winien
tej krwi, która będzie przelana.
Na te słowa ścisnęły się znów serca, że Krzyżak tak był pewien siebie i swego zwycięstwa.
Lecz Zbyszko mając duszę prostą zwrócił się do swego Czecha i rzekł:
– Śmierdzi mi ta krzyżacka chwalba, gdyż byłaby do rzeczy po mojej śmierci, nie zaś pókim
żywy. Ma też ów samochwał pawi czub na hełmie, a ja nasamprzód takich trzy ślubowałem,
a potem, ile paliców u rąk. Bóg zdarzył!
– Panie... – zapytał Hlawa pochylając się i nabierając w ręce nieco popiołu ze śniegiem,
aby toporzysko nie ślizgało mu się w dłoniach – może da Chrystus, że prędko uwinę się z tym
pruskim chmyzem, zali mi wolno będzie wówczas jeśli nie sięgnąć Krzyżaka, to przynajmniej
wsadzić mu toporzysko między kolana i zwalić go na ziemię?
– Boże cię uchowaj! – zawołał żywo Zbyszko – hańbą byś okrył mnie i siebie.
A wtem zabrzmiał po raz trzeci głos trąby. Usłyszawszy to giermkowie skoczyli jeden ku
drugiemu żywo i zapalczywie, rycerze zaś posunęli się ku sobie wolniej i rozważniej, jako aż
do pierwszego starcia nakazywała ich dostojność i powaga.
Mało kto zważał na giermków, ale ci z doświadczonych mężów i z czeladzi, którzy na nich
patrzyli, zrozumieli od razu, jak okrutna przewaga jest po stronie Hlawy. Topór chodził ciężej
w ręku Niemca, a również i ruchy jego tarczy były wolniejsze. Spod puklerza widać było jego
nogi dłuższe, ale wątłe i mniej sprężyste od potężnych, pokrytych obcisłych ubraniem nóg
Czecha. Hlawa natarł też tak zapalczywie, że van Krist prawie od pierwszej chwili musiał się
cofać. Zrozumiano od razu, że jeden z tych przeciwników zwalił się na drugiego jak burza, że
prze, naciska, razi jak piorun, drugi zaś w poczuciu, że śmierć nad nim, broni się tylko, aby
jak najbardziej opóźnić okropną chwilę. Jakoż tak było istotnie. Ów samochwał, który w
ogóle stawał do bitki tylko wówczas, gdy inaczej nie mógł uczynić, poznał, że zuchwałe a
niebaczne słowa przywiodły go do walki ze strasznym osiłkiem, którego powinien był jak
zguby unikać; więc gdy poczuł teraz, że każde z tych uderzeń mogłoby zwalić wołu, upadło w
nim zupełnie serce. Zapomniał prawie, że nie dość chwytać ciosy tarczą, ale że trzeba je także
zadawać. Widział nad sobą błyski toporu i myślał, że każdy z nich jest ostatni. Nadstawiając
puklerz mrużył mimo woli oczy z poczuciem trwogi i zwątpienia, czy je jeszcze otworzy. Z
24
rzadka sam zadał cios, bez nadziei, że przeciwnika dosięże, puklerz tylko podnosił coraz wyżej
nad głowę, aby ją jeszcze i jeszcze uchronić.
Wreszcie począł się męczyć, a Czech bił w niego coraz potężniej. Równie jak z rosłego
chojara odszczepiają się pod toporem chłopa wióry ogromne, tak i pod razami Czecha poczęły
kruszyć się i odpadać blachy ze zbroi niemieckiego giermka. Górny brzeg tarczy wygiął
się i spękał, naramiennik z prawego barku stoczył się wraz z przeciętym i pokrwawionym już
rzemieniem na ziemię. Van Kristowi włosy stanęły dębem na głowie – i chwyciła go trwoga
śmiertelna. Uderzył jeszcze raz i drugi całą siłą ramienia w puklerz Czecha, wreszcie wiedząc,
że wobec okrutnej siły przeciwnika nie ma dla niego ratunku i że ocalić go tylko może
jakiś nadzwyczajny wysiłek, rzucił się nagle całym ciężarem zbroi i ciała pod nogi Hlawy.
Padli obaj na ziemię i zmagali się wzajem, tocząc i przewracając się po śniegu. Lecz Czech
wnet wydostał się na wierzch, przez chwilę tłumił jeszcze rozpaczliwe ruchy przeciwnika,
wreszcie przycisnął kolanem żelazną siatkę pokrywającą jego brzuch i wydobył zza pasa
krótką, trójgranną mizerykordię.
– Oszczędź! – wyszeptał cicho van Krist wznosząc oczy ku oczom Czecha.
Lecz ów zamiast odpowiedzieć rozciągnął się na nim, by łatwiej rękoma dostać jego szyi, i
przeciąwszy rzemienną zapinkę hełmu pod brodą, pchnął nieszczęśnika dwukrotnie w gardło
kierując ostrze w dół, ku środkowi piersi.
Wówczas źrenice van Krista uciekły w głąb czaszki, ręce i nogi poczęły trzepać śnieg, jakby
chciały go oczyścić z popiołu, po chwili jednak wyprężył się – i pozostał nieruchomy wydymając
tylko jeszcze pokryte czerwoną pianą wargi i krwawiąc nadzwyczaj obficie.
A Czech wstał, obtarł o suknię Niemca mizerykordię, następnie podniósł topór i wsparłszy
się na nim począł spoglądać na cięższą i upartszą bitkę swego rycerza z bratem Rotgierem.
Rycerze zachodni przywykli już byli do wygód i zbytków, podczas gdy „dziedzice” w
Małopolsce i Wielkopolsce oraz na Mazowszu wiedli jeszcze życie surowe i twarde, wskutek
czego nawet w obcych i niechętnych budzili podziw krzepkością ciała i wytrzymałością na
wszelki trud bądź ciągły, bądź doraźny. Pokazało się też i teraz, że Zbyszko góruje nad Krzyżakiem
siłą rąk i nóg nie mniej, niż jego giermek górował nad van Kristem, ale pokazało się
także, że jako młody ustępuje mu w ćwiczeniu rycerskim.
Było to dla Zbyszka rzeczą poniekąd pomyślną, iż wybrał walkę na topory, albowiem
fechtunek tego rodzaju bronią był niepomyślny. Na krótkie lub długie miecze, przy których
trzeba było znać cięcia, sztychy i umieć ciosy odbijać, miałby Niemiec znaczną przewagę.
Lecz i tak zarówno sam Zbyszko, jak i widzowie po ruchach i władaniu tarczą poznali, iż
mają przed sobą męża doświadczonego i groźnego, który widocznie nie pierwszy raz staje do
tego rodzaju walki. Za każdym ciosem Zbyszka Rotgier podstawiał tarczę i w chwili uderzenia
cofał ją nieco, przez co rozmach, choćby największy, tracił na sile i nie mógł przeciąć ani
też pokruszyć gładkiej powierzchni. Chwilami cofał się, chwilami nacierał czyniąc to spokojnie,
lubo tak szybko, że ledwie można było pochwycić oczyma jego ruchy. Zląkł się książę o
Zbyszka, a twarze mężów zasępiły się, wydało im się bowiem, że Niemiec igra jakby umyślnie
z przeciwnikiem. Nieraz nie podstawiał nawet tarczy, ale w chwili gdy Zbyszko uderzał,
czynił pół obrotu w bok w ten sposób, że ostrze topora przecinało puste powietrze. Było to
najstraszniejsze, gdyż Zbyszko mógł przy tym stracić równowagę i upaść, a wówczas zguba
jego stałaby się nieuchronna. Widząc to Czech stojący nad zarżniętym Kristem trwożył się
także i mówił sobie w duszy: „Boga mi, jeśli pan padnie, huknę Niemca obuchem między
łopatki, aby się też wykopyrtnął.”
Zbyszko jednak nie padał, gdyż mając w nogach siłę ogromną i rozstawiając je szeroko,
mógł utrzymać na każdej cały ciężar ciała i rozmachu.
Rotgier zauważył to natychmiast i widzowie mylili się przypuszczając, że lekceważy przeciwnika.
Owszem, po pierwszych uderzeniach, gdy pomimo całej umiejętności cofania tarczy
ręka prawie zdrętwiała mu pod nią, zrozumiał, że czeka go z tym młodziankiem ciężki trud i
25
że jeśli go nie zwali dobrym pomysłem, to walka może być długą i niebezpieczną. Liczył, że
po cięciu w próżnię Zbyszko runie na śnieg, a gdy to się nie stało, począł się wprost niepokoić.
Spod stalowego okapu widział zaciśnięte nozdrza i usta przeciwnika, a chwilami błyszczące
oczy, i mówił sobie, że zapalczywość powinna go unieść, że się zapamięta, straci głowę i
w zaślepieniu więcej będzie myślał o zadawaniu razów niż obronie. Ale pomylił się i w tym.
Zbyszko nie umiał uchylać się od ciosów półobrotem, ale nie zapomniał o tarczy i wznosząc
topór nie odsłaniał się więcej, niż należało. Widocznie uwaga jego zdwoiła się, a poznawszy
doświadczenie i sprawność przeciwnika nie tylko się nie zapamiętał, ale skupił się w sobie,
stał się ostrożniejszym i w uderzeniach jego coraz straszniejszych był jakiś rozmysł, na który
nie gorąca, ale tylko zimna zawziętość zdobyć się może.
Rotgier, który niemało wojen odbył i niemało staczał bitew bądź kupą, bądź w pojedynkę,
wiedział z doświadczenia, że bywają ludzie jako ptaki drapieżne stworzeni do walki i szczególnie
obdarowani przez naturę, którzy jakby odgadują to wszystko, do czego inni dochodzą
przez całe lata ćwiczeń, i wraz pomiarkował, że ma z jednym z takich do czynienia. Od
pierwszych uderzeń zrozumiał, że w tym młodziku jest coś takiego, co jest w jastrzębiu, który
w przeciwniku widzi jedynie łup swój i nie myśli o niczym więcej, tylko aby go dosięgnąć
szponami. Pomimo swej siły spostrzegł się również, że nie dorównywa w niej Zbyszkowi i że
jeśli wyczerpie się przedtem, niż zdoła zadać cios stanowczy, to walka z tym strasznym, choć
mniej doświadczonym wyrostkiem może się stać dla niego zgubną. Pomyślawszy to postanowił
walczyć z najmniejszym możliwie wysiłkiem, przyciągnął ku sobie tarczę, ni zbyt następował,
ni zbyt się cofał, ograniczył ruchy, zebrał całą moc duszy i ramienia na jeden cios stanowczy
i czekał pory.
Okrutna walka przeciągała się dłużej nad zwykłą miarę. Na krużgankach zaległa cisza
śmiertelna. Słychać było tylko czasem dźwiękliwe, a czasem głuche uderzenie ostrzy i obuchów
o tarcze. I księstwu, i rycerzom, i dwórkom nieobce były podobne widowiska, a jednakże
jakieś uczucie podobne do przerażenia ścisnęło jakby kleszczami wszystkie serca. Rozumiano,
że tu nie chodzi o wykazanie siły, sprawności, męstwa i że większa jest w tej walce
zaciekłość, większa rozpacz, większa i bardziej nieubłagana zawziętość, głębsza zemsta. Z
jednej strony: straszne krzywdy, miłość i żal bez dna, z drugiej: cześć całego Zakonu i głęboka
nienawiść szły na tym pobojowisku na sąd Boży.
Tymczasem pojaśniał nieco zimowy, blady ranek, przetarła się szara opona mgły i promień
słońca rozświecił błękitny pancerz Krzyżaka i srebrnawą mediolańską zbroję Zbyszka. W
kaplicy zadzwoniono na tercję, a razem z odgłosem dzwonu całe stada kawek zerwały się z
dachów zamkowych łopocząc skrzydłami i kracząc zgiełkliwie jakby z radości na widok krwi
i tego trupa, który leżał już nieruchomo na śniegu. Rotgier rzucił na niego w czasie walki raz i
drugi oczyma i nagle uczuł się ogromnie samotnym. Wszystkie oczy, które na niego patrzyły,
były to oczy wrogów. Wszystkie modły, życzenia i ciche wota, które czyniły niewiasty, były
po stronie Zbyszka. Prócz tego, jakkolwiek Krzyżak był zupełnie pewien, że giermek Zbyszków
nie rzuci się na niego z tyłu i nie sięgnie go zdradliwie, jednakże obecność i bliskość tej
groźnej postaci przejmowała go takim mimowolnym niepokojem, jakim przejmuje ludzi widok
wilka, niedźwiedzia lub bawołu, od którego nie przedziela ich krata. I nie mógł się temu
uczuciu obronić, tym bardziej że Czech chcąc śledzić przebieg walki poruszał się i zmieniał
miejsce zachodząc walczących to z boku, to z tyłu, to od czoła – pochylając przy tym głowę i
przypatrując się mu złowrogo przez szpary w żelaznej przyłbicy hełmu, a czasem podnosząc
nieco, jakby mimo woli, zakrwawione ostrze.
Zmęczenie poczęło wreszcie Krzyżaka ogarniać. Raz po raz zadał dwa ciosy krótkie, ale
straszne, kierując je na prawe ramię Zbyszka, ten jednakże odepchnął je tarczą z taką siłą, że
toporzysko zachwiało się w dłoni Rotgiera, sam zaś musiał się cofnąć nagle, aby nie upaść. I
od tej pory cofał się ciągle. Wyczerpywały się zresztą nie tylko jego siły, ale zimna krew i
cierpliwość. Z piersi widzów na widok jego cofania się wyrwało się kilka okrzyków jakby
26
tryumfu, które wzbudziły w nim złość i rozpacz. Uderzenia toporów stały się coraz gęstsze.
Pot zlewał czoła obu walczących, a przez zwarte zęby dobywał im się z piersi chrapliwy oddech.
Patrzący przestali zachowywać się spokojnie i co chwila teraz odzywały się wołania to
męskie, to niewieście: „Bij! W niego!... Sąd Boży! Kara Boża! Bóg ci pomagaj!” Książę skinął
kilka razy dłonią, by je uciszyć, ale nie mógł ich powstrzymać. Czyniło się coraz głośniej,
gdyż dzieci poczęły tu i ówdzie płakać na krużgankach, a wreszcie przy samym boku księżny
jakiś młody, łkający głos niewieści zawołał:
– Za Danuśkę, Zbyszku! za Danuśkę!
Zbyszko wiedział przecie, że idzie o Danusię. Był pewny, że ten Krzyżak przyłożył ręki do
jej porwania, i walcząc z nim – walczył za jego krzywdy. Ale jako młody i chciwy bitew, w
chwili walki myślał o samej walce. Nagle ów krzyk uprzytomnił mu jego stratę i jego niedolę.
Miłość, żal i zemsta nalały mu ognia do żył. Serce zaskowyczało w nim z rozbudzonego bólu
i chwycił go po prostu szał bojowy. Strasznych, podobnych do uderzeń burzy jego ciosów nie
mógł już Krzyżak pochwycić ni im wydążyć. Zbyszko uderzył tarczą w jego tarczę z tak
nadludzką siłą, że ramię Niemca zdrętwiało nagle i opadło bezwładnie. Ów zaś cofnął się w
trwodze i przerażeniu i przechylił się w tył, a wtem w oczach mignął mu błysk topora i ostrze
spadło mu jak piorun na prawy bark.
Do uszu widzów doszedł tylko rozdzierający krzyk: „Jesus!...” – po którym Rotgier odstąpił
jeszcze krok i runął na wznak na ziemię.
Wnet zagrzmiało i zaroiło się na krużgankach jak w pasiece, w której pszczoły przygrzane
słońcem poczynają ruszać się i szumieć. Rycerze zbiegali całymi tłumami po schodach, czeladź
przeskakiwała wał śnieżny, by się trupom przypatrzyć. Wszędy rozlegały się okrzyki:
„Ot, sąd Boży!... Ma Jurand dziedzica. Chwała mu i podzięka! To ci chłop do topora!” Inni
zaś wołali: „Patrzcie, a dziwujcie się! Już by sam Jurand godniej nie ciął!” Jakoż utworzyła
się cała gromada ciekawych naokół trupa Rotgiera, a on leżał na grzbiecie, z twarzą białą jak
śnieg, z szeroko otwartymi ustami i z krwawym ramieniem, odwalonym tak strasznie od szyi
aż po pachy, że ledwie się na kilku włóknach trzymało. Więc mówili znów niektórzy: „Ot,
żyw był i w hardości po ziemi chodził, a teraz i palcem ci nie ruszy!” A tak mówiąc jedni
podziwiali jego wzrost, gdyż wielką przestrzeń na pobojowisku zajmował i po śmierci wydawał
się jeszcze ogromniejszy, drudzy zaś pawi pióropusz mieniący się cudnie na śniegu, a
trzeci zbroję, którą na dobrą wieś oceniano. Lecz Czech Hlawa zbliżył się właśnie z dwoma
Zbyszkowymi pachołkami, by ją zdjąć z nieboszczyka, więc ciekawi otoczyli Zbyszka wychwalając
go i wynosząc pod niebiosa, bo im się słusznie zdawało, że sława jego spadnie na
całe mazowieckie i polskie rycerstwo. Tymczasem odjęto mu tarczę i topór, by mu ulżyć, a
Mrokota z Mocarzewa odpiął mu i hełm, spotniałe zaś włosy przykrył czapką ze szkarłatnego
sukna. Zbyszko stał jakby w osłupieniu, oddychając ciężko, z ogniem jeszcze niezgasłym w
oczach, z twarzą pobladłą z wysiłku i zawziętą, drżąc nieco ze wzruszenia i trudu. Ale chwycono
go pod ręce i poprowadzono do księstwa, którzy czekali nań w ogrzanej komnacie przy
kominie. Tam Zbyszko klęknął przed nimi, a gdy ojciec Wyszoniek przeżegnał go i zarazem
odmówił wieczny odpoczynek za dusze zmarłe, książę uścisnął za głowę młodego rycerzyka i
rzekł:
– Bóg najwyższy rozsądził między wami i prowadził rękę twoją, za co niech będzie błogosławione
imię Jego – amen!
Po czym, zwróciwszy się do rycerza de Lorche i do innych, dodał:
– Ciebie, obcy rycerzu, i was wszystkich obecnych biorę na świadków w tym, o czym i
sam świadczę, jako się potykali wedle prawa i obyczaju, a jako się sądy Boże wszędy odprawują,
tak się też i ten odprawił po rycersku i po bożemu.
Okrzyknęli się na to zgodnym chórem miejscowi wojownicy, gdy zaś panu de Lorche
przetłumaczono słowa książęce, wstał i oznajmił, że nie tylko świadczy, jako wszystko odbyło
się po rycersku i po bożemu, ale gdyby nawet ktokolwiek w Malborgu lub na jakim in27
nym dworze książęcym śmiał o tym wątpić – on, de Lorche, pozwie go natychmiast w szranki
na walkę pieszą lub konną, choćby to był nie tylko zwyczajny rycerz, ale olbrzym lub czarnoksiężnik,
samego Merlina magiczną siłą przewyższający.
A tymczasem księżna Anna Danuta, w chwili gdy Zbyszko z kolei objął jej nogi, mówiła
pochylając się ku niemu:
– Czemu się zaś nie radujesz? Raduj się i dziękuj Bogu, bo jeśli cię Bóg w miłosierdziu
swym wyzuł z tej obieży, to cię i dalej nie opuści i do szczęśliwości doprowadzi.
A Zbyszko odrzekł:
– Jakoże mam się radować, miłościwa pani? Dał ci mi Bóg zwycięstwo i pomstę nad onym
Krzyżakiem, ale Danuśki jako nie było, tak i nie ma – i nie bliżej mi do niej teraz niż przedtem.
– Najzawziętsi nieprzyjaciele, Danveld, Gotfryd i Rotgier nie żyją – odpowiedziała księżna
– a o Zygfrydzie mówią, iż sprawiedliwszy od nich, choć okrutny. Chwalże miłosierdzie boskie
i za to. A mówił także pan de Lorche, że jeśli Krzyżak legnie, to on ciało jego odwiezie, a
potem wraz do Malborga pojedzie i u samego wielkiego mistrza o Danuśkę się upomni. Jużci
nie ośmielą się wielkiego mistrza nie posłuchać.
– Bóg daj zdrowie panu de Lorche – rzekł Zbyszko – i ja z nim pojadę do Malborga.
A księżna przestraszyła się tych słów, jak gdyby Zbyszko rzekł, że bezbronny pójdzie
między wilki, które zbierały się zimą w stada w głębokich borach Mazowsza.
– Po co? – zawołała. – Na zgubę pewną? Zaraz po spotkaniu nie pomoże ci ni de Lorche,
ni te listy, które Rotgier pisał przed walką. Nie zratujesz nikogo, a zgubisz siebie.
Lecz on wstał, złożył w krzyż dłonie i rzekł:
– Tak mi dopomóż Bóg, że pojadę do Malborga i choćby za morza. Tak mi błogosław,
Chryste, jako jej będę szukał do ostatniego tchu w nozdrzach i jako nie ustanę, póki nie zginę.
Łacniej mi bić Niemców i potykać się we zbroi niż sierocie jęczeć w podziemiu. Oj, łacniej!
łacniej!
I mówił to, jak zresztą zawsze, gdy wspominał Danusię, w takim uniesieniu, w takim bólu,
że aż chwilami słowa urywały mu się, tak jakby go kto chwytał za gardło. Księżna poznała,
że próżno by go odwodzić, że kto by go chciał powstrzymywać, ten musiałby go chyba skuć i
wtrącić do podziemia.
Zbyszko nie mógł jednak wyjechać natychmiast. Wolno było ówczesnemu rycerzowi nie
zważać na żadne przeszkody, ale nie wolno było złamać obyczaju rycerskiego, który nakazywał,
by zwycięzca w pojedynku spędził na miejscu walki cały dzień aż do następnej północy,
a to dla okazania, że został panem pobojowiska, jak i dla okazania gotowości do nowej walki,
gdyby ktokolwiek z krewnych lub przyjaciół zwyciężonego chciał go ponownie do niej wyzywać.
Obyczaj ten zachowywały nawet całe wojska tracąc nieraz korzyści, jakie by pośpiech
po zwycięstwie mógł przynieść. Zbyszko nie próbował nawet wyłamać się
spod nieubłaganego prawa i posiliwszy się nieco, a następnie przywdziawszy zbroję, tkwił aż
do północy na dziedzińcu zamkowym pod zasępionym niebem zimowym, czekając na nieprzyjaciela,
który znikąd przybyć nie mógł.
O północy dopiero, gdy heroldowie obwieścili ostateczne przy dźwięku trąb jego zwycięstwo,
Mikołaj z Długolasu zawezwał go na wieczerzę, a zarazem na naradę do księcia.
28
Rozdział
szósty
Książę pierwszy zabrał głos na naradzie i tak mówił:
– To bieda, że nie mamy nijakiego pisma ani świadectwa przeciw komturom. Bo choć posąd
nasz zdaje się słuszny i ja sam myślę, że Jurandównę oni chwycili, nie kto inny, ale co z
tego? Wyprą się. A jak wielki mistrz spyta o jakowyś dowód, co mu pokażem? Ba! jeszcze
list Jurandowy świadczy za nimi.
Tu zwrócił się do Zbyszka:
– Powiadasz, że ten list groźbą na nim wymusili. Może być i pewnie tak jest, bo gdyby po
ich stronie była sprawiedliwość, to by ci był Bóg przeciw Rotgierowi nie pomógł. Ale skoro
wymusili jeden, to mogli wymusić i dwa. Może i oni mają od Juranda świadectwo, że nie
winni porwania nieszczęsnej dziewki. A w taki razie pokażą je mistrzowi – i co będzie?
– Sami przecie przyznali, miłościwy panie, że Danuśkę niby zbójom odbili i że ją mają.
– To wiem. Ale teraz powiadają, że się omylili i że to inna dziewka, a najlepszy dowód, że
sam Jurand jej się zaparł.
– Zaparł się, bo mu pokazali inną, przez co go właśnie rozjuszyli.
– Pewnie tak było, ale mogą powiedzieć, że to jeno nasze domysły.
– Ich łgarstwa – rzekł Mikołaj z Długolasu – są jakoby bór. Z brzega jeszcze coś widać, ale
im głębiej, tym większa gęstwa, że człek zabłąka i całkiem drogę straci.
Po czym powtórzył swoje słowa po niemiecku panu de Lorche, który rzekł:
– Sam wielki mistrz lepszy od nich, a i brat jego, choć duszę ma zuchwałą, ale na cześć rycerską
czułą.
– Tak jest – odpowiedział Mikołaj. – Mistrz człowiek ludzki. Nie umie ci on hamować
komturów ni kapituły i nie poradzi na to, że wszystko w Zakonie na ludzkich krzywdach stoi,
ale im nierad. Jedźcie, jedźcie, rycerzu de Lorche, i opowiedzcie mu, co tu się działo. Obcych
więcej się oni wstydzą niż nas, by zaś nie opowiadali na obcych dworach o ich zdradach i
nieuczciwych postępkach. A gdy mistrz spyta was o dowody, tedy rzeknijcie mu tak: „Znać
prawdę boska rzecz, a ludzka jej szukać, więc jeśli chcesz, panie, dowodów, to ich poszukaj:
każ przetrząść zamki, wybadaj ludzi, pozwól nam szukać, boć to głupstwo i bajka, że oną
sierotę chwycili zbóje leśni”.
– Głupstwo i bajka – powtórzył de Lorche.
– Bo zbóje nie podnieśliby ręki na książęcy dworzec ni na Jurandowe dziecko. A gdyby
wreszcie nawet ją chwycili, to dla okupu, i sami by dali znać, że ją mają.
– Wszystko to powiem – rzekł Lotaryńczyk – i de Bergowa też odszukam. My z jednego
kraju, a choć go nie znam, mówią, że i on jakowyś krewniak hrabiego Geldrii. Był w Szczytnie,
niech mistrzowi opowie, co widział.
Zbyszko zrozumiał cośkolwiek z tych słów, a czego nie zrozumiał, to wytłumaczył mu
Mikołaj, więc chwycił przez pół pana de Lorche i przycisnął go do piersi tak, że aż rycerz
jęknął.
29
Książę zaś rzekł do Zbyszka:
– A ty koniecznie chcesz też jechać?
– Koniecznie, miłościwy panie. Cóż mam innego czynić? Chciałem Szczytna dobywać,
choćby zębami przyszło mur gryźć, ale jakoże mi bez pozwoleństwa wojnę wszczynać?
– Kto by wojnę bez pozwoleństwa wszczął, pod katowskim by się mieczem kajał – rzekł
książę.
– Juści prawo prawem – odpowiedział Zbyszko. – Ba! chciałem potem pozywać wszystkich,
którzy byli w Szczytnie, ale powiadali ludzie, że Jurand narznął ich tam jak wołów, i nie
wiedziałem, który żyw, a który zabit... Bo, tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż, jako ja Juranda
do ostatniego tchu nie opuszczę!
– To zacnie mówisz i udałeś mi się – rzekł Mikołaj z Długolasu. – A żeś do Szczytna sam
nie leciał, to też widać, że rozum masz, bo i głupi by się domyślił, że oni tam ni Juranda, ni
jego córki nie trzymają, jeno musieli ich do innych zamków wywieźć. Bóg cię Rotgierem
nagrodził za to, żeś tu przyjechał.
– Ano! – rzekł książę – jako się od Rotgiera słyszało, to z tych czterech jeden tylko stary
Zygfryd żywie, a innych Bóg już pokarał albo twoją, albo Jurandową ręką. Co do Zygfryda,
mniejszy od tamtych szelma, ale okrutnik może największy. Źle, że Jurand i Danuśka w jego
ręku, i trzeba ich prędko ratować. Aby zaś i ciebie zła przygoda nie spotkała, dam ci do mistrza
list. Słuchaj jeno dobrze i rozumiej, że nie jedziesz jako poseł, jeno jako wysłannik, a ja
mistrzowi piszę tak: Skoro się swego czasu na naszą osobę, potomka ich dobrodziejów, targnęli,
to rzecz podobna jest, że Jurandównę chwycili, zwłaszcza mając złość do Juranda. Proszę
tedy mistrza, aby pilnie jej szukać nakazał i jeśli chce przyjaźni mojej, zaraz ci ją w ręce
oddał.
Zbyszko usłyszawszy to, rzucił się do nóg księcia i objąwszy jego kolana począł mówił:
– A Jurand, miłościwy panie! A Jurand? Wstawcie się też za nim! Jeśli śmiertelne ma rany,
niech choć u siebie na dziedzinie i przy dzieciach zamrze.
– Jest i o Jurandzie – rzekł łaskawie książę. – Ma wysłać mistrz dwóch sędziów i ja też
dwóch, którzy uczynki komturów i Jurandowe wedle praw czci rycerskiej rozpatrzą. A ci zaś
wybiorą jeszcze jednego, by zaś był im głową, i jako wszyscy uradzą, tak będzie.
Na tym skończyła się narada, po której Zbyszko pożegnał księcia, gdyż wnet mieli wyruszyć
w drogę. Lecz przed rozejściem się doświadczony i znający Krzyżaków Mikołaj z Długolasu
wziął Zbyszka na bok i zapytał:
– A onego pachołka Czecha weźmiesz z sobą do Niemców?
– Pewnie, że mnie nie odstąpi. Albo co?
– Bo mi go żal. Chłop ci jest na schwał, a zaś miarkuj, co ci rzekę: ty z Malborga zdrową
głowę wyniesiesz, chyba że potykając się tam trafisz na lepszego, ale jego zguba pewna.
– A dlaczego?
– Bo go psubraty oskarżali, że on de Fourcy’ego zadżgał. Musieli też do mistrza o jego
śmierci pisać i też pewnikiem napisali, iż Czech onę krew rozlał. Tego mu w Malborgu nie
darują. Czeka go sąd i pomsta, bo jakże o jego niewinności mistrza przekonasz? A przecie on
także i Danveldowi ramię pokruszył, który wielkiego szpitalnika był krewny. Szkoda mi go, a
powtarzam ci, że jeśli pojedzie, to po śmierć.
– Nie pojedzie po śmierć, bo go w Spychowie ostawię.
Lecz stało się inaczej, gdyż zaszły powody, dla których Czech nie został w Spychowie.
Zbyszko i de Lorche ruszyli wraz ze swymi pocztami nazajutrz. De Lorche, którego ksiądz
Wyszoniek rozwiązał ze ślubów względem Ulryki de Elner, jechał szczęśliwy i cały oddany
rozpamiętywaniu urody Jagienki z Długolasu, więc milczący; Zbyszko zaś nie mogąc z nim
rozmawiać o Danuśce także i z tej przyczyny, że nie bardzo się z sobą rozumieli, rozmawiał z
Hlawą, który dotąd nic o zamierzonej w dzierżawy krzyżackie wyprawie nie wiedział.
30
– Jedziem do Malborga – rzekł – a kiedy ja wrócę, to w mocy boskiej... Może prędko, może
na wiosnę, może na rok, a może i wcale, rozumiesz?
– Rozumiem. Wasza miłość jedzie też także pewnie i dlatego, aby tamtejszych rycerzy pozywać.
I chwała Bogu, boć przy każdym rycerzu jest przecie giermek.
– Nie – odrzekł Zbyszko. – Nie po to ja tam jadę, by ich pozywać, chybaby się samo zdarzyło,
a ty wcale nie pojedziesz, jeno w domu, w Spychowie, zostaniesz.
Usłyszawszy to Czech naprzód zmartwił się okrutnie i począł żałośnie narzekać, a potem
nuż prosić młodego pana, by go nie ostawiał.
– Ja poprzysiągł, że waszej miłości nie opuszczę: poprzysiągł na Krzyż i na cześć. A gdyby
waszą miłość jakowaś przygoda spotkała, jakoże pokazałbym się na oczy mojej pani w
Zgorzelicach! Ja jej przysięgał, panie! więc zmiłujcie wy się nade mną, bym się nie pohańbił
przed nią.
– A nie przysięgałeś jej, że mi będziesz posłuszny? – zapytał Zbyszko.
– Jakże nie! We wszystkim, jeno nie w tym, bym poszedł precz. Jeśli mnie wasza miłość
odpędzi, pojadę opodal, abym w razie potrzeby był pod ręką.
– Ja cię nie odpędzam i nie odpędzę – odpowiedział Zbyszko – ale niewola by mi to była,
gdybym cię nie mógł nigdzie wysłać, choćby w najdalszą drogę, niż też odczepić się od ciebie
bogdaj na jeden dzień. Nie będziesz-że stał bez przystanku nade mną jak kat nad dobrą duszą!
A co do bitwy, jakże mi pomożesz? Nie mówię, na wojnie, bo na wojnie ludzie się kupą biją,
a w spotkaniu samowtór jużci się nie będziesz za mnie bił. Gdyby Rotgier był tęższy ode
mnie, nie na naszym wozie byłaby jego zbroja, jeno moja na jego. A przy tym wiedz, że mi
tam z tobą będzie gorzej i że mnie na niebezpieczeństwo podać możesz.
– Jak to, wasza miłość?
Więc Zbyszko począł mu opowiadać to, co słyszał od Mikołaja z Długolasu, że komturowie
nie mogąc się przyznać do zamordowania de Fourcy’ego, jego oskarżyli i będą go zemstą
ścigali.
– A jeśli cię schwycą – rzekł w końcu – przecie cię im jako psom w gardle nie ostawię,
przez co i sam mogę głową nałożyć.
Zasępił się usłyszawszy te słowa Czech, albowiem czuł w nich prawdę; jednakże usiłować
jeszcze rzecz wedle swojej chęci wykręcić.
– Toć już nie ma na świecie tych, którzy mię widzieli, bo jednych, jako mówią, stary pan
ze Spychowa pobił, a Rotgiera wasza miłość.
– Widzieli cię pachołcy, którzy się opodal za nim wlekli, i żywie ów stary Krzyżak, który
pewnie w Malborgu teraz siedzi, a jeśli nie siedzi, to przyjedzie, gdyż go, da Bóg, mistrz wezwie.
Na to nie było już co odpowiedzieć, więc jechali w milczeniu aż do Spychowa. Zastali tam
zupełną gotowość wojenną, gdyż stary Tolima spodziewał się, że albo Krzyżacy na gródek
uderzą, albo Zbyszko wróciwszy poprowadzi ich na ratunek staremu panu. Straże czuwały
wszędy, na przejściach przez bagniska i w samym gródku. Chłopi byli zbrojni, że zaś nie nowina
im była wojna, więc czekali na Niemców z ochotą, obiecując sobie łup znamienity. W
kasztelu przyjął Zbyszka i de Lorchego ksiądz Kaleb i zaraz po wieczerzy pokazał im pergamin
z pieczęcią Juranda, w którym własnoręcznie spisał ostatnią wolę rycerza ze Spychowa.
– Dyktował ci mi ją – rzekł – tej nocy, której do Szczytna ruszył. No – i nie spodziewał się
wrócić.
– A czemuście nie mówili nic?
– Nie mówiłem nic, bo mi pod tajemnicą spowiedzi wyznał, co chce czynić. Wieczny odpoczynek
racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niech mu świeci...
– Nie mówicie za niego pacierza. Żyw jeszcze. Wiem to ze słów Krzyżaka Rotgiera, z którym
potykałem się na dworze księcia. Był między nami sąd Boży i zabiłem go.
– Tym bardziej Jurand nie wróci... Chyba moc Boża!...
31
– Jadę z tym oto rycerzem, aby go z ich rąk wyrwać.
– To nie znasz widać krzyżackich rąk; jać je znam, gdyż nim mnie Jurand w Spychowie
przygarnął, byłem piętnaście roków księdzem w ich kraju. Jeden Bóg może Juranda ratować.
– I może też nam pomóc.
– Amen.
Po czym rozwinął dokument i jął go czytać. Jurand zapisywał wszystkie swe ziemie i całą
majętność Danusi i jej potomstwu, w razie zaś bezpotomnej śmierci tejże, jej mężowi, Zbyszkowi
z Bogdańca. W końcu polecał tę swoją wolę opiece książęcej: „by zaś jeśliby co nie
było wedle prawa, łaska książęca w prawo zmieniła”. Koniec ów dodany był dlatego, że
ksiądz Kaleb znał się tylko na prawie kanonicznym, a sam Jurand, zajęty wyłącznie wojną,
tylko na rycerskim. Po odczytaniu dokumentu Zbyszkowi ksiądz odczytał go starszym ludziom
załogi spychowskiej, którzy uznali zaraz młodego rycerza jako dziedzica i przyrzekli
mu posłuszeństwo.
Myśleli też, że Zbyszko wnet ich poprowadzi na ratunek staremu panu, i radowali się, albowiem
w piersiach ich biły serca srogie i łakome na wojnę, a do Juranda przywiązane. Toteż
smutek ogarnął ich wielki, gdy dowiedzieli się, że zostaną w domu i że pan z małym jeno
pocztem uda się do Malborga, i nie na wojnę, lecz na skargę. Dzielił ten ich smutek Czech
Głowacz, choć z drugiej strony rad był z tak znacznego pomnożenia Zbyszkowego dobra.
– Hej! komu by była uciecha – rzekł – to staremu panu z Bogdańca! I umiałby też on tu
rządzić! Co tam Bogdaniec w porównaniu z taką dziedziną!
A Zbyszka zdjęła w tej chwili nagła tęsknota do stryjca, taka, jaka zdejmowała go często,
zwłaszcza zaś w trudnych i ciężkich wypadkach życia, więc zwróciwszy się do giermka rzekł
bez namysłu:
– Co masz tu po próżnicy siedzieć! Jedź do Bogdańca, list powieziesz.
– Jeśli nie mam z waszą miłością iść, to już wolałbym tam jechać! – odrzekł uradowany
pacholik.
– Wołaj mi księdza Kaleba, niech wypisze jako się patrzy wszystko, co tu było, a stryjcowi
odczyta list proboszcz z Krześni albo-li też opat, jeśli jest w Zgorzelicach.
Lecz powiedziawszy to uderzył się dłonią po młodych wąsiętach i dodał mówiąc jakby
sam do siebie:
– Ba! opat!...
I zaraz przed oczyma przesunęła mu się Jagienka – modrooka, ciemnowłosa, hoża jak łania,
a ze łzami na rzęsach! Uczyniło mu się kłopotliwie i przez czas jakiś tarł ręką czoło, lecz
wreszcie rzekł:
– Jużci, będzie ci smutno, dziewczyno, ale nie gorzej niźli mnie.
Tymczasem nadszedł ksiądz Kaleb i zaraz zasiadł do pisania. Zbyszko dyktował mu obszernie
wszystko, co się zdarzyło od chwili, gdy przybył do leśnego dworca. Nic nie zataił,
gdyż wiedział, że stary Maćko, gdy się dobrze w tych sprawach rozpatrzy, to w końcu będzie
rad. Bogdańca istotnie ani porównać ze Spychowem, który był włością obszerną i bogatą, a
Zbyszko wiedział, że Maćkowi okrutnie zawsze o takie rzeczy chodziło.
Lecz gdy po długich mozołach list był napisany i pieczęcią zamknięty, zawołał znów
Zbyszko giermka i wręczył mu go mówiąc:
– A może ze stryjcem tu wrócisz, z czego wielce bym był rad.
Lecz Czech miał twarz także jakby zakłopotaną; marudził, z nogi na nogę przestępował i
nie odchodził, póki młody rycerz nie ozwał się:
– Masz-li co jeszcze powiedzieć, to mów.
– Chciałbym, wasza miłość... – odrzekł Czech – chciałbym ot! jeszcze zapytać, jako tam
mam ludziom rozpowiadać?
– Jakim ludziom?
– Niby, nie w Bogdańcu, ale w okolicy... Bo się też z pewnością będą chcieli dowiedzieć.
32
Na to Zbyszko, który postanowił już nic nie ukrywać, spojrzał na niego bystro i rzekł:
– Tobie nie o ludzi chodzi, jeno o Jagienkę ze Zgorzelic.
A Czech spłonął, potem przybladł nieco i odpowiedział:
– O nią, panie.
– A skąd wiesz, czy się tam nie wydała za Cztana z Rogowa albo za Wilka z Brzozowej?
– Panienka nie wydała się za niego – odrzekł stanowczo giermek.
– Mógł jej opat rozkazać.
– Opat panienki słucha, nie ona jego.
– To czegóż chcesz? Powiadaj prawdę tak jej, jak wszystkim.
Czech skłonił się i odszedł nieco zły.
– Daj Bóg – mówił sobie myśląc o Zbyszku – by cię zapomniała. Daj jej Bóg jeszcze lepszego
niż ty. Ale jeślić nie zapomniała, to też jej rzekę, żeś żeniaty, ale bez niewiasty i że
bogdaj owdowiejesz, nim do łożnicy wstąpisz.
Giermek przywiązał się był jednak do Zbyszka, litował się i nad Danusią, ale Jagienkę
miłował nad wszystko w świecie i od czasu, jak się przed ostatnią bitką w Ciechanowie dowiedział
o małżeństwie Zbyszkowym, nosił ból i gorycz w sercu.
– Bogdaj, że wprzód owdowiejesz! – powtórzył.
Lecz następnie inne, widocznie słodsze myśli poczęły mu przychodzić do głowy, gdyż
schodząc ku koniom mówił:
– Chwała Bogu, że jej choć nogi obejmę,
Tymczasem Zbyszko rwał się do drogi, gdyż trawiła go gorączka – i o ile z konieczności
nie musiał zajmować się innymi sprawami, o tyle znosił po prostu męki myśląc bez ustanku o
Danusi i Jurandzie. Trzeba było jednak zostać w Spychowie chociaż na jeden nocleg, choćby
dla pana de Lorche i dla przygotowań, których tak długa podróż wymagała. Sam był wreszcie
utrudzon nad wszelką miarę walką, czuwaniem, drogą, bezsennością, zmartwieniem. Gdy
więc noc uczyniła się bardzo późna, rzucił się na twarde Jurandowe łoże w nadziei, że choć
krótki sen go nawiedzi. Lecz nim zasnął, zapukał do niego Sanderus i skłoniwszy się rzekł:
– Panie, ocaliliście mnie od śmierci i dobrze mi było przy was, jako dawno przedtem nie
bywało. Bóg wam dał teraz włość wielką, żeście jeszcze bogatsi niż wprzódy, a i skarbiec
spychowski niepusty. Dajcie mi, panie trzos jaki taki, a ja pójdę do Prus od zamku do zamku i
choć mi tam nie bardzo bezpieczno, może wam usłużę.
Zbyszko, który chciał go w pierwszej chwili wyrzucić z izby, zastanowił się nad tymi słowami
i po chwili wydobywszy ze stojącej wedle łoża podróżnej kalety spory worek, rzucił mu
go i rzekł:
– Masz, idź! Jeśliś szelma – odrwisz, jeśliś uczciwy – usłużysz.
– Odrwię jako szelma, panie – rzekł Sanderus – ale nie was, a usłużę poczciwie – wam.
33
Rozdział
siódmy
Zygfryd de Löwe miał właśnie wyjeżdżać do Malborga, gdy niespodzianie pocztowy pachołek
przyniósł mu list od Rotgiera z wiadomościami z mazowieckiego dworu.
Wiadomości te poruszyły do żywego starego Krzyżaka. Przede wszystkim widać było z listu,
iż Rotgier wybornie przedstawił i poprowadził wobec księcia Janusza sprawę Juranda.
Zygfryd uśmiechnął się czytając, że Rotgier zażądał jeszcze, by książę za krzywdy Zakonu
oddał jeszcze Spychów w maństwo Krzyżakom. Natomiast druga część listu zawierała nowiny
niespodziane i mniej korzystne. Oto donosił także Rotgier, że dla tym lepszego okazania
niewinności Zakonu w porwaniu Jurandówny rzucił był rękawicę rycerzom mazowieckim
pozywając każdego, kto by o tym wątpił, na sąd Boży, to jest na walkę wobec całego dworu...
„Żaden jej nie podnosił – pisał dalej Rotgier – wszyscy bowiem wiedzieli, iż świadczył za
nami list samego Juranda, więc bali się sprawiedliwości Bożej, gdy wtem znalazł się młodzik,
któregośmy w leśnym dworcu widzieli – i ów zakład podjął. Z której przyczyny nie dziwujcie
się, pobożny i mądry bracie, że się z powrotem o dwa albo trzy dni opóźnię, gdyż – sam pozwawszy,
stanąć muszę. A iżem to dla chwały Zakonu uczynił, mam nadzieję, że nie poczyta
mi tego za złe ani wielki mistrz, ani też wy, którego czczę i synowskim sercem miłuję. Przeciwnik
– prawy dzieciuch, a mnie walka, jako wiecie, nie nowina, więc łatwie tę krew na
chwałę Zakonu rozleję, a zwłaszcza przy pomocy Pana Chrystusowej, któremu pewnie więcej
chodzi o tych, którzy krzyż Jego noszą, niż o jakowegoś Juranda albo o krzywdy jednej mizernej
dziewki z mazurskiego narodu!”
Zygfryda zdziwiła przede wszystkim wiadomość, że Jurandówna była zamężna. Na myśl,
że w Spychowie osiąść może nowy groźny i mściwy nieprzyjaciel, objął nawet starego komtura
pewien niepokój: „Oczywiście – mówił sobie – zemsty nie poniecha, a tym bardziej gdyby
niewiastę odzyskał i gdyby mu powiedziała, że to myśmy ją porwali z leśnego dworca! Ba,
wydałoby się też zaraz, żeśmy Juranda sprowadzili jeno dlatego, by go zagubić, i że córki nikt
nie myślał mu oddawać.” Tu przyszło Zygfrydowi na myśl, że jednak na skutek listów księcia
wielki mistrz prawdopodobnie każe czynić poszukiwania w Szczytnie choćby dlatego, by się
przed tymże księciem oczyścić. Przecież mistrzowi i kapitule tak chodziło o to, by na wypadek
wojny z potężnym królem polskim książęta mazowieccy pozostali na stronie. Pominąwszy
siły książąt wobec rojności mazowieckiej szlachty niepoślednie, a wobec jej bitności –
godne, by ich nie lekceważyć, pokój z nimi zabezpieczał granicę krzyżacką na ogromnej, rozciągłej
przestrzeni i pozwalał im skupić lepiej swe siły. Nieraz mówiono o tym przy Zygfrydzie
w Malborgu, nieraz cieszono się nadzieją, że po zwycięstwie nad królem znajdzie się
później byle pozór przeciw Mazowszu, a wówczas żadna siła nie wyrwie tej krainy z rąk
krzyżackich. Był to rachunek i wielki, i pewny, dlatego było rzeczą równie pewną, że mistrz
uczyni tymczasem wszystko, by nie rozdrażniać księcia Janusza, albowiem pan ów, żonaty z
córką Kiejstuta, trudniejszym był do zjednania niż Ziemowit Płocki, którego małżonka była
nie wiadomo dlaczego całkiem Zakonowi oddana.
34
I wobec tych myśli stary Zygfryd, który przy całej swej gotowości do wszelkich zbrodni,
zdrad i okrucieństw miłował jednak nad wszystko Zakon i chwałę jego, począł się rachować z
sumieniem: „Zali nie lepiej będzie wypuścić Juranda i jego córkę? Zdrada i ohyda wyda się
wprawdzie wówczas w całej pełni, ale obciąży imię Danvelda, ten zaś nie żyje. A choćby też
– myślał – mistrz pokarał srodze mnie i Rotgiera, którzyśmy byli jednak wspólnikami Danveldowych
uczynków, to czy nie lepiej tak będzie dla Zakonu?” Lecz tu jego mściwe i
okrutne serce poczęło burzyć się na myśl o Jurandzie.
Wypuścić go, tego ciemięzcę i kata zakonnych ludzi, zwycięzcę w tylu spotkaniach, przyczynę
tylu klęsk i hańby, pogromcę, a potem zabójcę Danvelda, pogromcę de Bergowa, zabójcę
Majnegera, zabójcę Gotfryda i Huga, tego, który w samym Szczytnie wytoczył więcej
krwi niemieckiej, niż jej wytacza niejedna dobra utarczka czasu wojny: „Nie mogę! nie mogę!
– powtarzał w duszy Zygfryd i na samą tę myśl drapieżne palce zaciskały mu się kurczowo, a
stara, wyschła pierś z trudnością łowiła oddech. – A jednak, gdyby to było z większym pożytkiem
i chwałą Zakonu? Gdyby kara, która by spadła w takim razie na jeszcze żyjących
sprawców zbrodni, miała przejednać wrogiego dotychczas księcia Janusza i ułatwić z nim
układ albo nawet i przymierze?... Zapalczywi są oni – myślał dalej stary komtur – lecz byle
im trochę dobroci okazać, łatwo krzywd zapominają. Ot i książę sam był we własnym kraju
pochwycon, a przecie czynnie się nie mścił...” Tu począł chodzić po sali w wielkiej rozterce
wewnętrznej, gdy nagle wydało mu się, że mu coś z góry rzekło: „Wstań i czekaj na powrót
Rotgiera.” Tak! należało czekać. Rotgier zabije niechybnie onego młodzianka, a potem albo
trzeba będzie ukryć Juranda i jego córkę, albo ich oddać. W pierwszym razie książę wprawdzie
o nich nie zapomni, ale nie mając pewności, kto porwał dziewkę, będzie jej szukał, będzie
słał listy do mistrza nie z oskarżeniem, ale rozpytujące – i rzecz pójdzie w niezmierną
odwłokę. W drugim razie radość z powrotu Jurandówny większą będzie niż chęć zemsty za
jej porwanie. „A wszak ci zawsze możemy powiedzieć, żeśmy ją znaleźli już po Jurandowej
napaści!” Ta ostatnia myśl uspokoiła całkiem Zygfryda. Co do samego Juranda, dawno już na
współkę z Rotgierem wymyślili sposób, żeby jeśli go przyjdzie wypuścić, nie mógł ni mścić
się, ni skarżyć. Zygfryd radował się w srogiej duszy myśląc teraz o tym sposobie. Radował
się również na myśl o sądzie Bożym, który miał odbyć się w ciechanowskim zamku. Co do
wyniku śmiertelnej walki nie nurtował go żaden niepokój. Przypomniał sobie pewien turniej
w Królewcu, gdy Rotgier pokonał dwóch słynnych rycerzy, którzy w ojczystej swej andegaweńskiej
krainie uchodzili za niezwalczonych zapaśników. Wspomniał i walkę pod Wilnem z
pewnym polskim rycerzem, dworzaninem Spytka z Melsztyna, którego Rotgier zabił. I rozjaśniła
mu się twarz, a serce wezbrało dumą, gdyż Rotgiera, jakkolwiek już słynnego rycerza,
on pierwszy na wyprawy do Litwy wodził i najlepszych sposobów wojny z tym plemieniem
go uczył. A teraz ów synaczek rozleje raz jeszcze znienawidzoną krew polską i wróci okryty
chwałą. Wszak ci to sąd Boży, więc i Zakon będzie zarazem z podejrzeń oczyszczon... „Sąd
Boży!...” Na jedno mgnienie oka stare serce ścisnęło się uczuciem podobnym do trwogi. Oto
Rotgier stanąć ma do walki śmiertelnej w obronie niewinności krzyżackiej, a przecie oni winni,
będzie zatem walczył za kłamstwo... Nużby stało się nieszczęście. Lecz po chwili Zygfrydowi
wydało się to znów niemożliwym. Rotgier nie może być zwyciężony.
Uspokoiwszy się w ten sposób, stary Krzyżak zamyślił się jeszcze nad tym, czyby nie lepiej
wysłać tymczasem Danusi do którego odleglejszego zamku, który by w żadnym razie nie
mógł ulec zamachowi Mazurów. Lecz po chwili zastanowienia zaniechał i tej myśli. Obmyślić
zamach i stanąć na czele mógłby jeno mąż Jurandówny, a on przecie zginie pod ręką Rotgiera...
Potem będą tylko ze strony księcia i księżny dochodzenia, przepytywania, pisania,
skargi, ale przez to właśnie sprawa zatrze się i zaciemni, nie mówiąc o odwłoce niemal bez
końca. „Wpierw nim do czego dojdą – rzekł sobie Zygfryd – ja umrę, a może i Jurandówna
postarzeje się w krzyżackim zamknięciu.” Kazał jednakże, by wszystko było gotowe w zam35
ku do obrony, a również i do drogi, nie wiedział bowiem dokładnie, co może z narady z Rotgierem
wypaść, i czekał.
Tymczasem upłynęły od terminu, na który obiecywał pierwotnie Rotgier wrócić, dni dwa,
po czym trzy i cztery, a żaden orszak nie ukazywał się przed szczytnieńską bramą. Dopiero
piątego, prawie już o zmroku, rozległ się odgłos rogu przed basztą odźwiernego. Zygfryd,
który ukończył był właśnie przedwieczorne czynności, wysłał natychmiast pachołka, aby się
dowiedział, kto przybył.
Pachołek wrócił po chwili z twarzą zmieszaną, ale zmiany tej nie mógł Zygfryd dostrzec,
gdyż w izbie ogień palił się w głębokim kominie i mało rozświecał mrok.
– Przyjechali? – spytał stary rycerz.
– Tak! – odpowiedziało pacholę.
Lecz w głosie jego było coś takiego, co nagle zaniepokoiło Krzyżaka, więc rzekł:
– A brat Rotgier?
– Przywieźli brata Rotgiera.
Na to Zygfryd podniósł się z krzesła. Przez długą chwilę trzymał dłonią za poręcz, jakby
obawiał się upaść, po czym ozwał się przytłumionym głosem:
– Daj mi płaszcz.
Pachołek zarzucił mu płaszcz na ramiona, on zaś widocznie odzyskał już siły, gdyż sam
nasunął kaptur na głowę i wyszedł z izby.
Po chwili znalazł się na dziedzińcu zamkowym, na którym mrok uczynił się już zupełny, i
szedł przez skrzypiący śnieg powolnym krokiem ku orszakowi, który przejechawszy bramę
zatrzymał się w jej pobliżu. Stała tam już gęsta gromada ludzi i świeciło kilka pochodni, które
żołnierze z załogi zdążyli przynieść. Na widok starego rycerza knechtowie rozstąpili się. Przy
blasku pochodni widać było jednak trwożne oblicza i ciche głosy szeptały w pomroce:
– Brat Rotgier...
– Brat Rotgier zabit...
Zygfryd przysunął się do sani, na których leżało na słomie pokryte płaszczem ciało, i podniósł
koniec płaszcza.
– Zbliżcie światło – rzekł odchylając kaptur.
Jeden z knechtów pochylił pochodnię, przy której blasku stary Krzyżak dojrzał głowę Rotgiera
i twarz białą jak śnieg, zmarzniętą, otoczoną ciemną chustą, którą zawiązano mu pod
brodą widocznie w tym celu, aby usta nie pozostały otwarte. Jakoż cała twarz była jakby
ściągnięta, a przez to zmieniona tak, że można by rzec, iż to kto inny. Oczy były zakryte powiekami,
naokoło oczu i przy skroniach plamy błękitne. Na policzkach szklił się zamróz.
Komtur patrzył przez długą chwilę wśród ogólnego milczenia. Inni patrzyli na niego, wiedziano
bowiem, ż był jako ojciec dla zmarłego i że go miłował. Lecz jemu ani jedna łza nie
wypłynęła z oczu, oblicze tylko miał jeszcze surowsze niż zwykle, a w nim jakiś skrzepły
spokój.
– Tak go odesłali! – rzekł wreszcie.
Lecz zaraz potem zwrócił się do ekonoma zamku:
– Niech do północy zbiją trumnę i ustawią ciało w kaplicy.
– Została jedna trumna z tych, które robiono dla pobitych przez Juranda – odrzekł ekonom.
– Każę ją tylko suknem obić.
– I przykryć go płaszczem – rzekł Zygfryd zakrywając twarz Rotgiera – nie takim jak ten,
jeno zakonnym.
Po chwili zaś dodał:
– A wieka nie przymykać.
Ludzie zbliżyli się do wozu. Zygfryd nasunął znów kaptur na głowę, lecz widocznie przypomniał
sobie jeszcze coś przed odejściem, gdyż spytał:
– Gdzie jest van Krist?
36
– Zabit także – odpowiedział jeden z pachołków – ale musieli go pochować w Ciechanowie,
bo począł gnić.
– To dobrze.
I to rzekłszy odszedł powolnym krokiem, a wróciwszy do izby siadł na tym samym krześle,
na którym go wiadomość zastała – i siedział z twarzą kamienną, nieruchomy, tak długo,
że mały pacholik począł się niepokoić i wsuwać coraz częściej głowę przeze drzwi. Godzina
płynęła za godziną, w zamku ustawał zwykły ruch, tylko od strony kaplicy dochodziło głuche,
niewyraźne stukanie młotka, a potem nic nie mąciło ciszy prócz nawoływań wartowników.
Była też już blisko północ, gdy stary rycerz rozbudził się jakby ze snu i zawołał pachołka.
– Gdzie jest brat Rotgier? – zapytał.
Lecz chłopak, rozstrojony ciszą, wypadkami i bezsennością, widocznie nie zrozumiał go,
gdyż spojrzał nań z trwogą i odrzekł ze drżeniem w głosie:
– Nie wiem, panie!...
A starzec uśmiechnął się rozdzierającym uśmiechem i rzekł łagodnie?
– Jać, dziecko, pytam: zali już w kaplicy?
– Tak jest, panie.
– To dobrze. Powiedzże Diederichowi, by tu przyszedł z kluczami i latarnią i by czekał,
póki nie wrócę. Niech ma także i kociełek z węglami. Czy w kaplicy już jest światło?
– Goreją świece wedle trumny.
Zygfryd zawdział płaszcz i wyszedł.
Przyszedłszy do kaplicy rozejrzał się od drzew, czy nie ma nikogo, potem zamknął je starannie,
zbliżył się do trumny, odstawił dwie świece z sześciu, które przy niej gorzały w wielkich
miedzianych lichtarzach, i kląkł przy niej.
Wargi nie poruszały mu się wcale, więc się nie modlił. Przez czas jakiś patrzył tylko w
skrzepłą, ale piękną jeszcze twarz Rotgiera, jakby chciał śladów życia w niej dopatrzyć.
Po czym wśród ciszy kaplicznej począł wołać przyciszonym głosem:
– Synaczku! Synaczku!
I umilkł. Zdawało się, że czeka odpowiedzi.
Następnie wyciągnąwszy ręce wsunął wychudłe, podobne do szponów palce pod płaszcz
okrywający pierwsi Rotgiera i począł ich nimi dotykać: szukał wszędzie, w pośrodku i z boków,
poniżej żeber i wedle obojczyków, zmacał na koniec przez sukno szczelinę ciągnącą się
od wierzchu prawego barku aż po pachę, zagłębił palce, przesunął je przez całą długość rany i
znów jął mówić głosem, w którym drgała jakby skarga:
– Oo!... jakiż to niemiłosierny cios!... A mówiłeś, że tamten – prawy dzieciuch!... Całe ramię!
całe ramię! Tyle razy wznosiłeś je na pogan w obronie Zakonu. A teraz odrąbał ci je
polski topór... I ot ci koniec! Ot ci kres! Nie błogosławił ci On, bo mu może nie chodzi o nasz
Zakon. Opuścił i mnie, chociażem mu służył od długich lat.
Słowa urwały mu się w ustach, wargi poczęły drżeć i w kaplicy znów uczyniło się głuche
milczenie.
– Synaczku! Synaczku!
W głosie Zygfryda była teraz prośba, a zarazem wołał jeszcze ciszej, jak ludzie, którzy dopytują
się o jakąś ważną i straszną tajemnicę:
– Jeśliś jest, jeśli mnie słyszysz, daj znak: porusz ręką albo otwórz na jedno mgnienie oczy
– bo mi skowycze serce w starych piersiach... daj znak, jam cię miłował – przemów!...
I wsparłszy dłonie na krawędziach trumny utkwił swe sępie oczy w zamkniętych powiekach
i czekał.
– Ba! jakoże masz przemówić – rzekł wreszcie – bije od ciebie mróz i zaduch. Ale skoro ty
milczysz, to ja ci coś powiem, a dusza twoja niech tu przyleci między gorejące świecie i słucha.
To rzekłszy pochylił się do twarzy trupa.
37
– Pamiętasz, jako kapelan nie dał dobić Juranda i jakośmy mu przysięgli. I dobrze: dotrzymam
przysięgi, ale ciebie uraduję, gdzieśkolwiek jest.
To rzekłszy cofnął się od trumny, przystawił na powrót lichtarze, które był poprzednio odsunął,
nakrył trupa płaszczem wraz z twarzą i wyszedł z kaplicy.
Przy drzwiach komnaty spał zmorzony głębokim snem pachołek, wewnątrz zaś czekał wedle
rozkazu na Zygfryda Diederich.
Był to niski, krępy człowiek, o kabłączastych nogach i z kwadratową, zwierzęcą twarzą,
którą w części zasłaniał ciemny ząbkowany kaptur spadający na ramiona. Na sobie miał bawoli
niewyprawny kaftan, na biodrach również bawoli pas, za który zatknięty był pęk kluczy i
krótki nóż. W prawej ręce trzymał żelazną, pozasłanianą błonami latarnię, w drugiej miedziany
kotlik i pochodnię.
– Gotów jesteś? – zapytał Zygfryd.
Diederich skłonił się w milczeniu.
– Kazałem, byś miał węgle w kotliku.
Krępy człowiek znów nic nie odpowiedział, wskazał tylko płonące w kominie bierwiona,
wziął stojącą wedle komina żelazną łopatkę i począł wygarniać spod nich węgle do kociołka,
po czym zapalił latarnię i czekał.
– A teraz słuchaj, psie – rzekł Zygfryd. – Niegdyś wygadałeś, co kazał ci czynić komtur
Danveld, i komtur kazał ci wyciąć język. Ale że możesz kapelanowi pokazać wszystko, co
chcesz, na palcach, więc ci zapowiadam, iż jeśli jednym ruchem pokażesz mu to, co z mego
rozkazu uczynisz – każę cię powiesić.
Diederich znów skłonił się w milczeniu, tylko twarz ściągnęła mu się złowrogo strasznym
wspomnieniem, albowiem wyrwano mu język z zupełnie innego powodu, niż mówił Zygfryd.
– Ruszaj teraz naprzód i prowadź do Jurandowego podziemia.
Kat chwycił swą olbrzymią dłonią pałąk kotlika, podniósł latarnię i wyszli. Za drzwiami
minęli uśpionego pachołka i zszedłszy ze schodów udali się nie ku drzwiom głównym, lecz
w tył schodów, za którymi ciągnął się wąski korytarz idący przez całą szerokość gmachu, a
zakończony ciężką furtą ukrytą we framudze muru. Diederich otworzył ją i znaleźli się znów
pod gołym niebem, na małym podwórku, otoczonym z czterech stron murowanymi spichrzami,
w których chowano zapasy zboża na wypadek oblężenia zamku. Pod jednym z tych spichrzów,
od prawej strony, były podziemia dla więźniów. Nie stała tam żadna straż, albowiem
więzień, choćby zdołał wyłamać się z podziemia, znalazłby się w dziedzińcu, którego jedyne
wyjście było właśnie przez ową furtę.
– Czekaj! – rzekł Zygfryd.
I wsparłszy się ręką o mur zatrzymał się, albowiem uczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego
i że brak mu tchu, jak gdyby piersi jego były zakute w zbyt ciasny pancerz. Po prostu
to, przez co przeszedł, było nad jego stare siły. Uczuł też, że czoło pokrywa mu się pod kapturem
kroplami zimnego potu, i postanowił chwilę odetchnąć.
Noc po posępnym dniu uczyniła się nadzwyczaj pogodna. Na niebie świecił księżyc i cały
dziedzińczyk zalany był jasnym światłem, przy którym śnieg połyskiwał zielono. Zygfryd z
chciwością wciągał w płuca rzeźwe i nieco mroźne powietrze. Ale przypomniało mu się zarazem,
że w taką samą świetlistą noc wyjeżdżał Rotgier do Ciechanowa, skąd wrócił trupem.
– A teraz leżysz w kaplicy – mruknął z cicha.
Diederich zaś sądząc, że komtur do niego mówi, podniósł latarnię i oświecił jego twarz,
bladą strasznie, niemal trupią, ale zarazem podobną do głowy starego sępa.
– Prowadź! – rzekł Zygfryd.
Żółte koło światła od latarni zachybotało znów na śniegu i poszli dalej. W grubym murze
spichlerza było wgłębienie, przy którym kilka schodów wiodło do niskich żelaznych drzwi.
Diederich otworzył je i znów począł schodzić po schodach w głąb czarnej czeluści podnosząc
38
mocno latarnię, by oświecić komturowi drogę. Na końcu schodów był korytarz, a w nim na
prawo i na lewo nadzwyczaj niskie furty od cel więziennych.
– Do Juranda – rzekł Zygfryd.
Po chwili zaskrzypiały rygle i weszli. Ale w jamie było zupełnie ciemno, więc Zygfryd,
nie widząc dobrze przy mdłym świetle latarni, rozkazał zapalić pochodnię i wkrótce w mocnym
blasku jej płomienia ujrzał leżącego na słomie Juranda. Jeniec miał kajdany na nogach,
na ręku zań łańcuch nieco dłuższy, taki, by mu pozwalał podawać sobie pokarm do ust. Ubrany
był w ten sam wór zgrzebny, w którym stanął przed komturami, lecz pokryty teraz ciemnymi
śladami krwi, albowiem w dniu owym, w którym położono kres walce dopiero wówczas,
gdy oszalałego z bólu i wściekłości rycerza splątano siecią, knechtowie chcieli go dobić
i halabardami zadali mu kilkanaście ran. Dobiciu przeszkodził miejscowy, szczytnieński kapelan,
ciosy zaś nie okazały się śmiertelne, natomiast uszło z Juranda tyle krwi, że go odniesiono
do więzienia na wpół żywego. W zamku mniemano powszechnie, że lada godzina
skończy, lecz jego ogromna siła zmogła śmierć i żył, chociaż nie opatrzono mu ran a wtrącono
go do strasznego podziemia, w którym w dniach odwilży kapało ze sklepień, w czasie zaś
mrozów ściany pokrywały się grubą sadzią śnieżną i kryształkami lodu.
Leżał więc na słomie, w łańcuchach, niemocen, ale ogromny, tak iż zwłaszcza leżąc czynił
wrażenie jakiegoś odłamu skały, który wykuto w kształt człowieczy. Zygfryd kazał mu świecić
prosto w twarz i przez czas jakiś wpatrywał się w nią milczeniu, po czym zwrócił się do
Diedericha i rzekł:
– Widzisz, iże ma tylko jedną źrenicę, wykap mu ją.
W głosie jego była jakaś niemoc i zgrzybiałość, ale właśnie dlatego straszny rozkaz wydawał
się jeszcze straszniejszy. Toteż pochodnia zadrżała nieco w ręku kata, jednakże pochylił
ją i wkrótce na oko Juranda poczęły spadać wielkie, płonące krople smoły, a wreszcie pokryły
je zupełnie od brwi aż do wystającej kości policzka.
Twarz Juranda skurczyła się, płowe wąsy jego podniosły się ku górze i odkryły zaciśnięte
zęby, ale nie wyrzekł ani słowa i czy to z wyczerpania, czy przez zawziętość przyrodzoną
strasznej jego naturze, nie wydał nawet jęku.
A Zygfryd rzekł:
– Przyrzeczono ci, iż wyjdziesz wolny, i wyjdziesz, ale nie będziesz mógł oskarżać Zakonu,
gdyż język, którym przeciw niemu bluźniłeś, będzie ci odjęty.
I znów dał znak Diederichowi, lecz ów wydał dziwny, gardlany głos i pokazał zarazem na
migi, że potrzebuje obu rąk, a nadto, że chce, by komtur mu poświecił.
Wówczas starzec wziął pochodnię i trzymał ją wyciągniętą drżącą ręką; jednakże gdy Diederich
przycisnął kolanami piersi Juranda, odwrócił głowę i patrzał na pokrytą szronem ścianę.
Na chwilę rozległ się dźwięk łańcuchów, po czym dały się słyszeć zdyszane oddechy piersi
ludzkich, coś jakby jedno głuche, głębokie stęknięcie i nastąpiła cisza.
Wreszcie odezwał się znów głos Zygfryda.
– Jurandzie, kara, którą poniosłeś, i tak cię spotkać miała, ale prócz tego bratu Rotgierowi,
którego mąż twej córki zabił, obiecałem włożyć prawą twoją dłoń do trumny.
Diederich, który już był podniósł się, usłyszawszy te słowa przychylił się znów nad Jurandem.
Po niejakim czasie stary komtur i Diederich znaleźli się znów na owym dziedzińcu, zalanym
światłem miesięcznym. Przeszedłszy korytarz Zygfryd wziął z rąk kata latarnię i jakiś
ciemny przedmiot owinięty w szmatę i rzekł do siebie głośno:
– Teraz do kaplicy z powrotem, a potem do wieży.
Diederich spojrzał na niego bystro, lecz komtur kazał mu iść spać, sam zaś powlókł się
kołysząc latarnią w stronę oświeconych kaplicznych okien. Po drodze rozmyślał o tym, co się
stało. Czuł jakąś pewność, że i na niego przychodzi już kres i że to są jego ostatnie uczynki na
39
ziemi; a jednak jego dusza krzyżacka, chociaż z natury więcej okrutna niż kłamliwa, tak już
pod wpływem nieubłaganej konieczności wzwyczaiła się do wykrętów, matactw i osłaniania
krwawych zakonnych postępków, że i teraz mimo woli myślał, iż mógłby zrzucić hańbę i
odpowiedzialność za Jurandową mękę zarówno z siebie jak i z Zakonu. Diederich przecie
niemowa, nic nie wyzna, a chociaż umie porozumieć się z kapelanem, nie porozumie się z
samego strachu. Więc co? Więc któż dowiedzie, że Jurand nie otrzymał tych wszystkich ran
w bitwie? Łatwo mógł stracić język od pchnięcia włócznią między zęby, łatwo miecz albo
topór mógł odrąbać prawicę, a oko miał tylko jedno, więc cóż dziwnego, że mu je wybito,
gdy sam jeden rzucił się w szaleństwie na całą załogę szczytnieńską? Ach, Jurand! Ostatnia w
życiu radość wstrząsnęła na chwilę sercem starego Krzyżaka. Tak, Jurand, jeśli wyżyje, powinien
być wypuszczon wolno! Tu Zygfryd przypomniał sobie, jak niegdyś radzili o tym z
Rotgierem i jak młody brat śmiejąc się mówił: „Niech wówczas pójdzie g d z i e g o o c z y
p o n i o s ą, a jeśli nie będzie mógł trafić do Spychowa, to niech się r o z p y t a o drogę.” Bo
to, co się stało, było już w części postanowione między nimi. A teraz, gdy Zygfryd znów
wszedł do kaplicy i klęknąwszy przy trumnie złożył u nóg Rotgiera krwawą dłoń Jurandową,
ta ostatnia radość, która przed chwilą w nim zadrgała, odbiła się również po raz ostatni na
jego twarzy.
– Widzisz – rzekł – uczyniłem więcej, niżeśmy uradzili: bo król Jan Luksemburski, chociaż
był ślepy, stanął jeszcze do walki i zginął z chwałą, a Jurand nie stanie już i zginie jak
pies pod płotem.
Tu znów uczuł brak oddechu, taki jak poprzednio, gdy szedł do Juranda, a na głowie ciężar
jakby żelaznego hełmu, lecz trwało to jedno mgnienie oka. Odetchnął głęboko i rzekł.
– Hej, czas i na mnie. Miałem cię jednego, a teraz nie mam nikogo. Ale jeśli mi przeznaczono
żyć jeszcze, to ci ślubuję, synaczku, że ci i tamtą rękę, która cię zabiła, na grobie położę
albo sam zginę. Żyw jeszcze twój zabójca...
Tu zęby ścisnęły mu się, chwycił go kurcz tak silny, iż słowa urwały mu się w ustach, i
dopiero po niejakim czasie począł znów mówić przerywanym głosem:
– Tak... żyw jeszcze twój zabójca, ale ja go dosięgnę... a nim dosięgnę, inną, gorszą od
samej śmierci mękę mu zadam.
I umilkł.
Po chwili wstał i zbliżywszy się do trumny ją mówić spokojnym głosem:
– Ot, żegnam cię... Spojrzę ci w twarz raz ostatni, może poznam, czyś rad z obietnicy.
Ostatni raz!
I odkrył oblicze Rotgiera, lecz nagle cofnął się.
– Śmiejesz się... – rzekł – ale się strasznie śmiejesz...
Jakoż ciało odtajało pod płaszczem, a może od ciepła świec, skutkiem czego poczęło się
rozkładać z nadzwyczajną szybkością – i twarz młodego komtura stała się rzeczywiście
straszną. Spuchłe ogromnie i poczerniałe uszy miały w sobie coś potwornego, sine zaś,
wzdęte wargi wykrzywione były jakby uśmiechem.
Zygfryd zakrył co prędzej tę okropną maskę ludzką.
Po czym wziął latarnię i wyszedł. W drodze po raz trzeci zbrakło mu oddechu, wróciwszy
więc do izby rzucił się na swe twarde łoże zakonne i przez pewien czas leżał bez ruchu. Myślał,
że zaśnie, gdy nagle ogarnęło go dziwne uczucie. Oto wydało mu się, że sen nie przyjdzie
do niego już nigdy, a natomiast jeśli zostanie w tej izbie, to przyjdzie zaraz śmierć.
Zygfryd nie bał się jej. W niezmiernym zmęczeniu i bez nadziei snu widział w niej jakiś
ogromny wypoczynek, ale nie chciał się jej poddać jeszcze tej nocy, więc siadłszy na łożu
począł mówić:
– Daj mi czas do jutra.
A wtem usłyszał wyraźnie jakiś głos szepcący mu do ucha:
40
– Wychodź z tej izby. Jutro będzie za późno i nie spełnisz tego, coś przyrzekł; wychodź z
tej izby!
Komtur, podniósłszy się z trudem, wyszedł. Na blankach obwoływały się z narożników
straże. Przy kaplicy padał na śnieg żółty blask z okien. W pośrodku, przy kamiennej studni
dwa czarne psy bawiły się ciągnąć jakąś szmatę; zresztą na dziedzińcu było pusto i cicho.
– Więc koniecznie jeszcze tej nocy? – mówił Zygfryd. – Otom utrudzon bez miary, ale
idę... Wszyscy śpią. Jurand zmożon męką może także śpi, tylko ja nie zasnę. Idę, idę, bo w
izbie śmierć, a jam ci przyrzekł... Ale potem niechże już przyjdzie śmierć, skoro nie ma
przyjść sen. Ty się tam śmiejesz, a mnie sił brak. Śmiejesz się, toć widać rad. Jeno widzisz,
palce mi podrętwiały, moc opuściła dłonie i sam już tego nie dokonam... Dokona służka, która
z nią śpi...
Tak mówiąc szedł ociężałym krokiem ku wieży leżącej przy bramie. Tymczasem psy, które
bawiły się przy kamiennej studni, przybiegły ku niemu i poczęły się łasić. W jednym z nich
Zygfryd rozpoznał brytana, który był tak nieodstępnym towarzyszem Diedericha, iż w zamku
mówiono, że służy mu w nocy za poduszkę.
Pies powitawszy komtura zaszczekał z cicha raz i drugi, po czym zwrócił się ku bramie i
począł iść ku niej, jak gdyby odgadywał myśl człowieka.
Zygfryd znalazł się po chwili przed wąskimi drzwiczkami wieży, które na noc zaryglowywano
z zewnątrz. Odsunąwszy rygle zmacał poręcz schodów, które zaczynały się tuż za
drzwiami, i począł iść na górę. Zapomniawszy, z powodu rozbicia myśli, latarni szedł omackiem,
stąpając ostrożnie i szukając nogami stopni.
Nagle po kilku krokach zatrzymał się, gdyż wyżej, ale tuż nad sobą, usłyszał coś jakby sapanie
człowieka albo zwierzęcia.
– Kto tam?
Nie było odpowiedzi, tylko sapanie stało się szybsze.
Zygfryd był człowiekiem nieustraszonym; nie bał się śmierci, ale i jego odwaga i panowanie
nad sobą wyczerpały się już do dna tej strasznej nocy. Przez głowę przeleciała mu myśl,
że drogę zastępuje mu Rotgier, i włosy zjeżyły mu się na głowie, a czoło okryło się zimnym
potem.
I cofnął się prawie do samego wyjścia.
– Kto tam? – zapytał zdławionym głosem.
Lecz w tej chwili coś pchnęło go w piersi z siłą tak straszliwą, że starzec padł zemdlony na
wznak przez otworzone drzwi, nie wydawszy ani jęku.
Uczyniła się cisza. Potem z wieży wysunęła się jakaś ciemna postać i chyłkiem poczęła
umykać ku stajniom leżącym obok cekhauzu po lewej stronie dziedzińca. Wielki brytan Diedericha
popędził za nią w milczeniu. Drugi pies skoczył za nimi również i zniknął w cieniu
muru, ale wkrótce zjawił się znowu ze łbem spuszczonym ku ziemi biegnąc z wolna z powrotem
i jakby wietrząc pod ślad tamtych. W ten sposób zbliżył się do leżącego bez ruchu
Zygfryda, obwąchał go uważnie i wreszcie siadłszy przy jego głowie podniósł paszczę w górę
i począł wyć.
Wycie rozlegało się przez długi czas, napełniając jakby nową żałością i zgrozą tę posępną
noc. Na koniec zaskrzypiały drzwi ukryte we wnęku wielkiej bramy i na dziedzińcu zjawił się
odźwierny z halebardą.
– Mór na tego psa! – rzekł. – Nauczę ja cię wyć po nocy.
I nastawiwszy ostrze chciał pchnąć nim zwierzę, lecz w tej samej chwili ujrzał, iż ktoś leży
w pobliżu otwartych drzwiczek baszty.
– Herr Jesus! co to jest?...
Pochyliwszy głowę spojrzał w twarz leżącego człowieka i począł krzyczeć:
– Bywaj! bywaj! ratunku!
Po czym skoczył do bramy i jął targać z całych sił za sznur dzwonu.
41
Rozdział
ósmy
Jakkolwiek Głowaczowi pilno było do Zgorzelic, nie mógł jednakże jechać tak prędko,
jakby chciał, albowiem drogi stały się niezmiernie trudne. Po zimie ostrej, po mrozach tęgich
i po śniegach tak obfitych, że chowały się pod nimi całe wsie, przyszły wielkie odwilże. Luty,
wbrew swojej nazwie, nie okazał się bynajmniej lutym. Naprzód powstały mgły gęste i nieprzeniknione,
potem dżdże prawie ulewne, od których w oczach tajały białe zaspy, w przerwach
zaś między ulewami dął wicher, taki, jaki zwykł dąć w marcu, więc przerywany, nagłe,
któren zganiał i rozganiał nabrzmiałe chmury po niebie, a na ziemi wył po zaroślach, huczał
po lasach i pożerał śniegi, pod którymi niedawno jeszcze drzemały konary i gałęzie w zimowym
cichym śnie. Poczerniały też wnet bory. Na łąkach marszczyła się szeroko rozlana woda,
wezbrały rzeki i strumienie. Radzi byli z takiej obfitości mokrego żywiołu tylko rybitwowie,
natomiast inna wszelka ludność, trzymana jakby na uwięzi, przykrzyła sobie po domach i
chatach. W wielu miejscach od wsi do wsi można się było dostać tylko łodzią. Nie brakło
wprawdzie nigdzie grobel ani gościńców przez bagna i bory poczynionych z pni i okrąglaków,
ale teraz groble rozmiękły, a pnie na nizinnych miejscach pogrzęzły w rozmokłych młakach
i przejazd przez nie uczynił się niebezpieczny albo i wcale niepodobny. Szczególniej
trudno było posuwać się Czechowi w jezierzystej Wielkopolsce, gdzie każdej wiosny roztopy
bywały większe niż w innych stronach kraju, a przeto i droga, zwłaszcza dla konnych, cięższa.
Musiał też często zatrzymywać się i czekać po całych tygodniach bądź to po miasteczkach,
bądź po wsiach u dziedziców, którzy zresztą przyjmowali go wraz z jego ludźmi, wedle obyczaju,
gościnnie, radzi słuchając opowiadań o Krzyżakach i płacąc chlebem i solą za nowiny.
Za czym wiosna dobrze już zapowiadała się na świecie i zbiegła większa część marca, zanim
znalazł się w pobliżu Zgorzelic i Bogdańca.
Biło mu serce na myśl, iż niebawem ujrzy swoją panią, bo choć wiedział, że nie dostanie
jej nigdy, tak jak nie dostanie i gwiazdy z nieba, jednakże wielbił ją i kochał z całej duszy.
Postanowił jednak zajechać naprzód do Maćka, raz dlatego, że do niego był wysłany, a po
wtóre, że prowadził ludzi, którzy mieli zostać w Bogdańcu. Zbyszko po zabiciu Rotgiera zabrał
był jego orszak wynoszący wedle przepisów zakonnych dziesięć koni i tyluż ludzi. Dwaj
spomiędzy nich odwieźli ciało zabitego do Szczytna, pozostałych zaś, wiedząc, jak chciwie
stary Maćko poszukuje osadników, odesłał Zbyszko z Głowaczem w darze stryjcowi.
Czech zajechawszy do Bogdańca nie zastał Maćka w domu; powiedziano mu, iż poszedł z
psami i kuszą do boru, lecz wrócił jeszcze za dnia i dowiedziawszy się, iż znaczny jakowyś
poczet bawi u niego, przyśpieszył kroku, aby przyjezdnych powitać i ofiarować im gościnność.
Nie poznał też zrazu Głowacza, a gdy ów pokłonił mu się i nazwał, w pierwszej chwili
przeraził się okrutnie i rzuciwszy kuszę i czapkę o ziem zawołał:
– Dla Boga! zabili mi go! gadaj, co wiesz!
– Nie zabit – odparł Czech. – W dobrym zdrowiu!
42
Usłyszawszy to Maćko zawstydził się nieco i począł sapać, wreszcie odetchnął głęboko.
– Chwała Chrystusowi Panu! – rzekł. – Gdzie zaś jest?
– Do Malborga pojechał, a mnie z nowinami tu przysłał.
– A on po co do Malborga?
– Po żonę.
– Bój się, chłopie, ran boskich! Po jaką żonę?
– Po Jurandową córkę. Będzie o czym prawić choćby całą noc, ale pozwólcie, poczesny
panie, abym też odsapnął, bom się zdrożył okrutnie, a od północka cięgiem jechałem.
Więc Maćko przestał na chwilę pytać, głównie jednak z tej przyczyny, że zdumienie odjęło
mu mowę. Ochłonąwszy nieco zakrzyknął na pachołka, by dorzucił drew do ogniska i przyniósł
Czechowi jeść, po czym jął chodzić po izbie, wymachiwać rękoma i mówić sam do siebie:
– Uszom nie wierzyć... Jurandowa córka... Zbyszko żonaty...
– I żonaty, i nieżonaty – rzekł Czech.
Dopieroż jął z wolna opowiadać, co i jak było, a tamten słuchał chciwie, przerywając kiedy
niekiedy pytaniami, bo nie wszystko było jasne w opowiadaniu Czecha. Nie wiedział na
przykład dokładnie Głowacz, kiedy się Zbyszko ożenił, bo nie było żadnego wesela, twierdził
jednak na pewno, że ślub był i że się to stało za przyczyną samej księżny Anny Danuty, a
wydało się przed ludźmi dopiero po przyjeździe Krzyżaka Rotgiera, z którym Zbyszko pozwawszy
go na sąd Boży potykał się wobec całego mazowieckiego dworu.
– Aa! Potykał ci się? – zawołał błysnąwszy oczyma z okrutnym zaciekawieniem Maćko. –
No i co?
– Na dwie połowie Niemca rozwalił, a i mnie też Bóg z giermkiem poszczęścił.
Maćko znów począł sapać, tym razem z zadowolenia.
– No! – rzekł – chłop to on jest nie na śmiech. Ostatni z Gradów, ale, tak mi dopomóż Bóg,
niepośledni. Juści, a wówczas z Fryzami?... Prawy wyrostek był...
Tu spojrzał uważniej raz i drugi na Czecha, po czym znów:
– Ale i tyś mi się udał. I widać nie łżesz. Ja ci łgarza i przez deskę poczuję. Nic jeszcze ten
giermek, bo sam mówisz, żeś nie miał wiele roboty, ale żeś tamtemu psubratu ramię skruszył,
a przedtem tura zwalił, to godne uczynki.
Po czym spytał nagle:
– A łup? czy także godny?
– Wzięliśmy zbroje, konie i chłopa dziesięciu, a ośmiu wam młody pan przysyła.
– Coże z dwoma uczynił?
– Odesłał z ciałem.
– Nie mógł to książę swoich pachołków wyprawić? Tamci już nie wrócą.
Czech uśmiechnął się na tę chciwość, z którą zresztą Maćko często się zdradzał.
– Młody pan nie potrzebuje na to teraz już zważać – rzekł. – Spychów wielka dziedzina.
– Wielka! ba, i co? Ale jeszcze nie jego.
– Jeno czyja?
Maćko aż wstał.
– Powiadaj! A przecie Jurand!
– Jurand u Krzyżaków w podziemiu i śmierć nad nim. Bóg wie, czy wyżyje, a jeśli wyżyje,
czy wróci; choćby zaś wyżył i wrócił, przecie czytał ksiądz Kaleb jego testament i zapowiedział
wszystkim, że dziedzicem ma być młody pan.
Na Maćku nowiny te uczyniły widocznie ogromne wrażenie, tak dalece bowiem były zarazem
pomyślne i niepomyślne, że nie mógł się w nich połapać ani przyprowadzić do ładu
uczuć, które na przemian nim wstrząsały. Wiadomość, że Zbyszko się ożenił, ukłuła go w
pierwszej chwili boleśnie, kochał bowiem jak rodzony ojciec Jagienkę i ze wszystkich sił pragnął
Zbyszka z nią skojarzyć. Ale z drugiej strony już się był przyzwyczaił uważać tę rzecz na
43
przepadłą, a znów Jurandówna przynosiła to, czego nie mogła przynieść Jagienka, bo i łaskę
książęcą, i wiano, jako jedynaczka, wielekroć razy większe. Widział już Maćko w duszy
Zbyszka książęcym komesem, panem na Bogdańcu i Spychowie, ba, w przyszłości i kasztelanem.
Rzecz nie była niepodobna, bo mówiło się przecie w onych czasach o szlachcicu chudopachołku:
„Miał ci synów dwunastu: sześciu w bitwach legło, sześciu zostało kasztelanami.”
I naród, i rody były na dorobku do wielkości. Znaczne mienie mogło tylko pomóc
Zbyszkowi na tej drodze, więc chciwość i pycha rodowa Maćka miały się z czego cieszyć.
Nie brakło jednakże staremu powodów i do niepokoju. Sam jeździł niegdyś dla uratowania
Zbyszka od Krzyżaków i przywiózł z tej podróży żelazny szczebrzuch pod żebrem, a oto teraz
pojechał Zbyszko do Malborga jakoby wilkowi w gardziel. Zali doczeka się tam żony czy
śmierci? „Nie będą tam na niego mile patrzyli – pomyślał Maćko – dopiero co zatłukł im
przecie znacznego rycerza, a przedtem bił w Lichtensteina, one zaś, psiajuchy, miłują zemstę.”
Na tę myśl zatroskał się stary rycerz wielce. Przyszło mu też do głowy, że nie będzie
także bez tego, aby Zbyszko, jako „jest chłop prędki”, nie potykał się tam z jakim Niemcem.
Ale o to mniejsza była trwoga. Najgorzej się obawiał Maćko, że go chwycą. „Chwycili starego
Juranda i córkę, nie wzdragali się chwycić swego czasu samego księcia przy Złotoryi,
czemu by zaś mieli Zbyszkowi pofolgować.”
Tu przyszło mu do głowy pytanie: co będzie, jeśli młodzik, choćby sam uszedł z rąk krzyżackich,
wcale żony nie odnajdzie? Na razie pocieszył się Maćko myślą, że mu zostanie po
niej Spychów, ale była to krótka pociecha. Chodziło staremu mocno o mienie, ale chodziło
niemniej o ród, o Zbyszkowe dzieci. „Jeśli Danuśka wpadnie jako kamień w wodę i nikt nie
będzie wiedział, żywa-li czy umarła, nie będzie się mógł Zbyszko z drugą żenić – i wówczas
nie stanie Gradów z Bogdańca na świecie. Hej! Z Jagienką było inaczej!... Moczydołów też
kwoka skrzydłami ani pies ogonem nie przykryje, a taka dziewka co rok by rodziła bez pochyby
jako ona jabłoń w sadzie.” Więc żal Maćka stał się większy od radości z nowego dziedzictwa
– i z tego żalu, z niepokoju jął znowu wypytywać Czecha, jako to było z tym ślubem
i kiedy było.
A Czech na to:
– Mówiłem już wam, poczesny panie, że kiedy było, nie wiem, a czego się domyślam, na
to nie przysięgnę.
– Czego się zaś domyślasz?
– Przeciem ja młodego pana nie odstępował w krzypocie i w izbie z nim razem spałem.
Raz tylko wieczór kazali mi pójść precz, a potem widziałem, jak do pana poszli: sama miłościwa,
a z nią panna Jurandówna, pan de Lorche i ksiądz Wyszoniek. Dziwowałem się nawet,
bo panna miała wianuszek na głowie, alem myślał, że Sakramenta będą panu dawać... Może
to było wtedy... Pamiętam, że pan kazał, abym go przybrał pięknie jak na wesele, ale myślałem
też, że to dla przyjęcia Ciała Chrystusowego.
– A potem jakoże? ostali sami?
– I! – nie ostali sami, a choćby i ostali, pan wonczas i jeść nie mógł o swej mocy. A już
byli po panienkę ludzie, niby od Juranda, i nad raniem pojechała...
– Nie widziałże jej Zbyszko od tego czasu?
– Oko ludzkie jej nie widziało.
Nastała chwila milczenia.
– Cóż myślisz – zapytał po chwili Maćko – oddadzą ją Krzyżacy czy nie oddadzą?
Czech począł trząść głową, po czym kiwnął ręką ze zniechęceniem.
– Wedle mojej głowy – rzekł z wolna – to ona już przepadła na wieki.
– Dlaczego? – zapytał prawie ze strachem Maćko.
– Bo gdyby mówili, że ją mają, to byłaby nadzieja. Można by się było skarżyć alibo okup
zapłacić, alibo siłą ją odbić. Ale oni mówią tak: Mieliśmy jakowąś odbitą dziewkę i daliśmy
44
Jurandowi znać, on zaś jej nie przyznał, a za nasze serce ludzi nam tylu nabił, że i dobra potyczka
więcej nie kosztuje.
– To Jurandowi pokazywali jakowąś dziewkę?
– Mówią, że pokazywali. Bóg raczy wiedzieć. Może nieprawda, a może pokazali mu inną.
To jeno prawda, że ludzi pobił i że oni gotowi przysiąc, że panny Jurandówny nigdy nie porywali.
I to jest okrutnie ciężka sprawa. Choćby mistrz dał rozkaz, to mu też odpowiedzą, że
jej nie mają. I kto im dowiedzie? Tym bardziej że dworscy w Ciechanowie mówili o Jurandowym
liście, w którym stoi, że ona nie u Krzyżaków.
– A może nie u Krzyżaków?
– Prosim waszą miłość!... Już jeśliby ją zbóje porwali, to przecie nie dla czego innego, jeno
dla okupu. A przy tym zbóje nie potrafiliby ni listu napisać, ni pieczęci pana ze Spychowa
uczynić, ni zacnego pocztu przysłać.
– Prawda jest. Ale co Krzyżakom po niej?
– A pomsta nad Jurandową krwią? Wolą oni pomstę niż miód i wino, a że przyczyny mają,
to mają. Straszny im był pan ze Spychowa, a co w ostatku sił uczynił, to do reszty ich rozjadło...
Mój pan też, słyszałem, na Lichtensteina rękę podnosił, Rotgiera zabił... Mnie Bóg pomógł,
żem psubratu ramię skruszył. Hej!... prosim pięknie: czterech było, zatracona ich mać,
a teraz ledwie jeden żywie, i to stary. My też zęby mamy, wasza miłość.
Nastała znów chwila milczenia.
– Roztropny z ciebie giermek – rzekł wreszcie Maćko. – A jakoże myślisz, co z nią uczynią?
– Kniaź Witold – potężny kniaź; mówią, że i cesarz niemiecki w pas mu się kłania – a co
uczynili z jego dziećmi? Mało tu u nich zamków? mało podziemi? mało studzien? mało powrozów
i pętli na szyję?
– Dla Boga żywego! – zawołał Maćko.
– Daj Bóg, żeby młodego pana nie pochowali, choć z książęcym listem i panem de Lorche
pojechał, któren jest pan możny i książętom pokrewny. Hej, nie chciałem ja tu jechać, bo tam
łatwiej by się potykać zdarzyło. Ale mi kazał. Słyszałem, jako raz mówił do starego pana ze
Spychowa: „Zaliście wy chytrzy? – powiada – bo ja chytrością nie wskóram nic, a z nimi tego
trzeba! Oj! powiada, stryk Maćko, ten by się tu przydał!” I z tej przyczyny mnie wysłał. Ale
Jurandówny to i wy, panie, nie najdziecie, bo ona może już na tamtym świecie – a przeciwko
śmierci by i największa chytrość nie pomoże...
Maćko zamyślił się i dopiero po długim milczeniu rzekł:
– Ha! to nie ma i rady! Przeciwko śmierci chytrość nie pomoże. Ale gdybym tam pojechał,
a dowiedział się choć tego, że tamtą zgładzili, to Spychów zostałby i tak Zbyszkowi, a sam
mógłby tu wrócić i inną dziewkę brać...
Tu odetchnął Maćko, jakby jakiś ciężar zrzucił z serca, a Głowacz spytał nieśmiałym, cichym
głosem:
– Panienkę ze Zgorzelic?...
– Ano! – odpowiedział Maćko – tym bardziej że sierota, a Cztan z Rogowa i Wilk z Brzozowej
coraz gorzej na nią nastają.
Lech Czech zerwał się na równe nogi:
– Panienka sierota? Rycerz Zych?...
– To nie wiesz o niczym?
– Na miły Bóg! cóż się stało?
– Ba, prawda, jakoże masz wiedzieć, kiedyś tu prosto zajechał, a gadaliśmy jeno o Zbyszku!
Sierota jest! Zych zgorzelicki po prawdzie nigdy w domu miejsca nie przygrzał, chyba że
miał gości. Inaczej zaraz mu się w Zgorzelicach cniło. Pisał ci tedy go niego opat, że jedzie w
gości do księcia Przemka oświęcimskiego i jego z sobą prosi. A Zychowi w to graj, ile że z
księciem się znał i nieraz się z nim weselił. Przybywa zatem Zych do mnie i powiada tak:
45
„Jadę do Oświęcimia, a potem do Glewic, a wy tu miejcie oko na Zgorzelice.” Mnie zaś zaraz
coś tknęło i powiadam tak: „Nie jedźcie! pilnujcie dziedziny i Jagienki, bo wiem, że Cztan z
Wilkiem coś ci złego zamyślają.” A trzeba ci wiedzieć, że opat ze złości na Zbyszka chciał
dla dziewki Wilka albo Cztana, ale później poznawszy ich obyczaj, sprał kiedyś obu lagą i ze
Zgorzelic wyrzucił. I dobrze, ale nie bardzo, bo się okrutnie zawzięli. Teraz jest trochę spokoju,
gdyż się wzajem poszczerbili i leżą, ale przedtem nie było i chwili pewnej. Wszystko na
mojej głowie: obrona i opieka. A teraz Zbyszko znów chce, abym jechał... Jako tu będzie z
Jagienką – nie wiem, ale tymczasem dopowiem ci o Zychu. Nie zważał na moje gadanie –
pojechał. No i ucztowali, weselili się! Z Glewic jechali do ojca księcia Przemka, do starego
Nosaka, któren w Cieszynie włada. Aż tu Jaśko, książę raciborski, z nienawiści ku księciu
Przemkowi zbójów pod przewodem Czecha Chrzana na nich nasadził. I książę Przemko legł,
a z nim razem i Zych zgorzelicki, strzałą w tchawicę ugodzon. Opata cepem żelaznym ogłuszyli,
tak że dotychczas głową trzęsie, o świecie nie wie i mowę bodaj na zawsze utracił. No,
Chrzana stary książę Nosak od pana na Zampachu kupił i tak go udręczył, że najstarsi ludzie
o podobnej męce nie słyszeli – aleć ni sobie męką żalu po synu nie zmniejszył, ni Zycha nie
wskrzesił, ni Jagience łez nie otarł. Ot im zabawa... Sześć niedziel temu przywieźli tu Zycha i
pochowali.
– Taki tęgi pan!... – mówił z żalem Czech. – Nie byłem ci ja już pod Bolesławcem ułomek,
a on i jednego pacierza ze mną się nie zabawił i w niewolę mnie wziął. Ale taka to była niewola,
żebym jej był i za wolę nie pomieniał... Dobry, zacny pan! Dajże mu Boże światłość
wiekuistą. Hej, żal, żal! ale największy panienki, niebogi.
– Bo i szczera nieboga. Poniektóra i matki tak nie miłuje, jako ona ojca miłowała. I do tego
nieprzezpieczno jej siedzieć w Zgorzelicach. Po pogrzebie – jeszcze śniegiem nie zasypało
Zychowej mogiły, już Cztan i Wilk na zgorzelicki dwór nastąpili. Szczęściem dowiedzieli się
moi ludzie przedtem, więcem z parobkami w pomoc skoczył, i Bóg dał, żeśmy ich godnie
sprali. Dopieroż po bitce dziewka, kiedy to nie ułapi mnie za kolana: „Nie mogem być
Zbyszkowa, prawi, nie będem niczyja, jeno mnie od tych odmieńców ratujcie, bo prawi, wolałabym
śmierć niż ich...” To ci mówię, nie poznałbyś teraz Zgorzelic, bom z nich kasztel
prawy uczynił. Następowali jeszcze dwa razy potem, ale wiera, nie mogli dać rady. Teraz na
czas jakiś jest spokój, bo jakom ci rzekł, poszczerbili się wzajem, tak że żaden ni ręką, ni nogą
ruszyć nie może.
Głowacz nie odrzekł na to nic, tylko słuchając o Cztanie i Wilku zgrzytać począł tak, jakoby
kto skrzypiące drzwi otwierał i zamykał, a potem jął wycierać o uda swe potężne dłonie, w
których widocznie uczuł swędzenie. Wreszcie z ust wyszło mu z trudem jedno tylko słowo:
– Zatraceny...
Lecz w tej chwili głosy jakieś ozwały się w sieni, drzwi otworzyły się nagle i do izby
wbiegła pędem Jagienka, a z nią najstarszy z jej braci, czternastoletni Jaśko, podobny tak do
niej jak bliźniak.
Ona dowiedziawszy się od zgorzelickich chłopów, którzy po drodze widzieli poczet, że jakowiś
ludzie pod wodzą Czecha Hlawy jechali do Bogdańca, przeraziła się równie jak Maćko,
a gdy powiedzieli jej jeszcze, że Zbyszka między nimi nie widziano, była niemal pewna, że
stało się nieszczęście, więc przyleciała jednym tchem do Bogdańca, by się prawdy dopytać.
– Co się stało?... na miły Bóg? – poczęła wołać od proga.
– Co się miało stać? – odpowiedział Maćko. – Żyw Zbyszko i zdrowy.
Czech skoczył ku pani i klęknąwszy na jedno kolano począł całować kraj jej sukni, lecz
ona wcale tego nie zauważyła, gdyż usłyszawszy odpowiedź starego rycerza odwróciła głowę
od ognia w cień i dopiero po chwili, jakby przypomniawszy sobie, że trzeba się przywitać,
rzekła:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków – odpowiedział Maćko.
46
A ona spostrzegłszy teraz Czecha u swych kolan pochyliła się ku niemu.
– Radam ci, Hlawo, z duszy, ale czemuś to pana ostawił?
– Wysłał mnie, panienko miłościwa.
– Co przykazał?
– Przykazał jechać do Bogdańca.
– Do Bogdańca?... I co jeszcze?
– Wysłał po radę... i z pokłonem, z pozdrowieniem.
– Do Bogdańca, i tyla? No – dobrze. A sam gdzie?
– Między Krzyżaki pojechał do Malborga.
Na twarzy Jagienki odbił się znów niepokój.
– Zali mu życie niemiłe? Czegóż?
– Szukać, miłościwa panienko, tego, czego nie odnajdzie.
– Wiera, nie odnajdzie! – wtrącił Maćko. – Jako ćwieka nie utwierdzisz bez młota, tako i
woli ludzkiej bez boskiej.
– Cóże prawicie? – zapytała Jagienka.
Lecz Maćko na pytanie odpowiedział takim pytaniem:
– Gadałże ci co Zbyszko o Jurandównie, bo jako słyszałem, to gadał?
Jagienka zrazu nie odpowiedziała nic i dopiero po chwili, przytłumiwszy westchnienie, odrzekła:
– Ej! gadał! A co mu wadziło gadać!
– To i dobrze, bo przez to łacniej mi prawić – odrzekł stary.
I począł jej opowiadać, co od Czecha słyszał, sam dziwiąc się, że chwilami opowiadanie
przychodzi mu jakoś nieskładnie i trudno. Że jednak istotnie był człek chytry, a szło mu o to,
by na wszelki wypadek nie „zlisić” Jagienki, więc mocno nastawał na to, w co zresztą sam
wierzył, że Zbyszko w rzeczy nigdy nie był mężem Danusi i że ona przepadła już na wieki.
Czech przyświadczał mu kiedy niekiedy, to kiwając głową, to powtarzając: „Przez Bóg,
jako żywo!” lub „Tak ono, nie inak” – dziewczyna zaś słuchała ze spuszczonymi rzęsami na
jagody, o nic już nie dopytująca i tak cicha, że aż jej milczenie zaniepokoiło Maćka.
– No i cóż ty? – pytał skończywszy opowiadanie.
A ona nie odrzekła nic, tylko dwie łzy zabłysły jej pod spuszczonymi rzęsami i stoczyły się
po policzkach.
Po chwili zaś zbliżyła się do Maćka i pocałowawszy go w rękę rzekła:
– Niech będzie pochwalony.
– Na wieki wieków – odrzekł stary. – Tak ci to pilno do domu? Ostańże z nami.
Lecz ona nie chciała zostać tłumacząc się, że w domu nie wydała na wieczerzę. Maćko zaś
choć wiedział, że w Zgorzelicach jest stara szlachcianka Sieciechowa, która mogłaby ją zastąpić,
nie zatrzymywał jej zbyt natarczywie, rozumiejąc, że smutek nieraz świeci ludziom
łzami i że człowiek jest jako ryba, która, poczuwszy w sobie grot ości, chowa się jak może
najgłębiej na dno.
Więc pogładził tylko dziewczynę po głowie, a następnie odprowadził ją wraz z Czechem
na dziedzinie. Ale Czech wywiódł konia ze stajni, dosiadł go i pojechał za panienką.
Maćko zaś wróciwszy westchnął i kiwając głową począł mruczeć:
– Głupi ten Zbyszko to ci jest!... Aże pachnie po onej dziewce w izbie!
I rozżalił się stary w sobie. Pomyślał, że gdyby tak Zbyszko zraz po powrocie był ją brał,
to może by już do tego czasu była radość i uciecha! Zaś teraz co? Byle go wspomnieć, to
wnet jej łza z oka kapnie, a chłopisko światami chodzi i będzie tam gdzieś o tyny malborskie
łbem bił, póki go nie rozbije, a w chałupie pusto, jeno zbroiska ze ścian się szczerzą. Nijaki
pożytek z gospodarki, na nic zabiegliwość, na nic Spychów i Bogdaniec, skoro nie będzie ich
komu zostawić.
Tu gniew począł burzyć w duszy Maćka.
47
– Poczekaj, powsinogo – rzekł głośno – nie pojadę ja za tobą, a ty rób, co chcesz!
Lecz w tej samej chwili zdjęła go jak na złość okrutna tęsknota za Zbyszkiem. „Ba, nie
pojadę – pomyślał – a w domu to zaś usiedzę? Nie usiedzę! Skaranie boskie! Bo żeby tego
juchy choć raz w życiu nie obaczyć – nijak nie może być! – Znowu tam jednego psubrata rozszczepił
– i łup pobrał... Inny posiwieje, nim pas zyszcze, a jego już tam książę opasał... I
słusznie, bo siła jest chwackich pachołków między szlachtą, ale takiego drugiego chyba nie
ma.”
I rozczuliwszy się całkiem począł naprzód spoglądać po zbrojach, po mieczach i po toporach,
które czerniały w dymie, jakby rozważając, co z sobą brać, a co zostawić, po czym wyszedł
z izby, raz dlatego, że nie mógł w niej wytrzymać, a po wtóre, by kazać wysmarować
wozy i dać koniom podwójny obrok.
Na podwórcu, na którym się już mroczyło, przypomniał sobie Jagienkę, która tu przed
chwilą na koń siadała, i nagle zatroskał się znowu.
– Jechać, to jechać – rzekł sobie – ale kto tu będzie dziewczyny przed Cztanem i Wilkiem
bronił! Bogdaj w nich piorun trzasł!...
Jagienka zaś jechała tymczasem wraz z małym Jaśkiem drogą leśną ku Zgorzelicom, a
Czech wlókł się w milczeniu za nimi, z sercem przepełnionym miłością i żalem... Widział
przedtem łzy dziewczyny, patrzał teraz na jej ciemną postać, zaledwie widną w mroku leśnym,
i odgadywał jej smutek i ból. Zdawało mu się też, że lada chwila wyciągną się po nią z
pomroki i gęstwiny drapieżne ręce Wilka lub Cztana – i na tę myśl porywała go dzika żądza
bitki. Żądza ta stawała się chwilami tak nieprzeparta, że brała go ochota chwycić za topór lub
miecz i razić bodaj sosny po drodze. Czuł, że gdyby się dobrze zmachał, to by mu ulżyło. Rad
by był wreszcie choć konia cwałem puścić, ale oni tam w przedzie jechali właśnie wolno,
noga na nogą, nic prawie nie rozmawiając, gdyż i mały Jaśko, choć zwykle mowny, widząc
po kilku próbach, że siostra nie chce rozmawiać, pogrążył się także w milczeniu.
Lecz gdy już byli blisko Zgorzelic, żal w sercu Czecha przeważył nad gniewem na Cztana
i Wilka. „Nie pożałowałbym ci ja i krwi – mówił sobie – byle cię pocieszyć, ale cóż, nieszczęsny,
uczynię? Co ci powiem? Powiem chyba, że on ci się pokłonić kazał, i dajże Boże,
aby ci to za pociechę starczyło.”
Tak pomyślawszy przysunął konia do konia Jagienki:
– Panienko miłościwa...
– To jedziesz z nami ? – zapytała dziewczyna ocknąwszy się jak ze snu. – A co powiesz?
– Bom zapomniał, co mi pan kazał wam powiedzieć. Na odjezdnym w Spychowie zawołał
mnie i powiedział tak: „Podejmij pod nogi panienkę ze Zgorzelic, bo czy w złej, czy w dobrej
doli nigdy jej nie zabaczę, a za to, powiada, co dla stryjca i dla mnie uczyniła, niech jej Bóg
zapłaci i w zdrowiu ją zachowa.”
– Bóg zapłać i jemu za dobre słowo – odrzekła Jagienka.
Po czym dodała takim jakimś dziwnym głosem, że w Czechu stopniało serce do reszty.
– I tobie, Hlawo.
Rozmowa urwała się na czas, lecz giermek rad był z siebie i z tego, co panience powiedział,
w duszy bowiem mówił sobie: „Przynajmniej tego nie pomyśli, że ją niewdzięcznością
nakarmiono.” Zaczął też zaraz wyszukiwać w swej poczciwej głowie, co by jej jeszcze znów
takiego powiedzieć, i po chwili znów począł:
– Panienko...
– Co?
– To... niby... chciałem rzec, jakom i staremu panu z Bogdańca mówił, że tamta już przepadła
na wieki i że on jej nigdy nie odnajdzie, choćby mu sam mistrz pomagał.
– To żona jego – odrzekła Jagienka.
A Czech jął kręcić głową:
– Taka ona i żona...
48
Jagienka nie odpowiedziała już na to nic, lecz w domu po wieczerzy, gdy Jaśko i młodsi
bracia spać poszli, kazała przynieść dzban miodu i zwróciwszy się do Czecha spytała:
– A może wolałbyś spać, bom chciała krzynę ugwarzyć.
Czech, choć był zdrożon, gotów był gwarzyć choćby do rana, więc poczęli rozmawiać, a
raczej on opowiadał znów szczegółowo wszystkie przygody Zbyszka, Juranda, Danusi i
swoje.
49
Rozdział
dziewiąty
Maćko gotował się do drogi, a Jagienka nie pokazywała się w Bogdańcu przez dwa dni,
spędziła je bowiem na naradach z Czechem. Spotkał ją stary rycerz dopiero dnia trzeciego, w
niedzielę, w drodze do kościoła. Jechała do Krześni z bratem Jaśkiem i ze znacznym pocztem
zbrojnych pachołków, albowiem nie była pewna, czy Cztan i Wilk leżą jeszcze i czy nie
uczynią na nią jakowejś napaści.
– Chciałam i tak wstąpić po mszy do Bogdańca – rzekła powitawszy Maćka – bo pilną
mam do was sprawę, ale możemy i zaraz o niej gadać.
To rzekłszy wysunęła się na przodek orszaku nie chcąc widocznie, by pachołkowie słyszeli
rozmowę, a gdy Maćko znalazł się przy niej, zapytała:
– To już pewno jedziecie?
– Da Bóg, jutro, nie później.
– I do Malborga?
– Do Malborga albo i nie. Gdzie wypadnie.
– To posłuchajcie teraz i mnie. Długo myślałam, co mi trzeba uczynić, a teraz chcę się i
was o radę spytać. Drzewiej, wiecie, póki tatulo był żyw, a opat miał moc w sobie, było co
innego. Cztan i Wilk myśleli teraz, że jednego z nich wybiorę, i hamowali się wzajem. A teraz
ostanę bez nijakiej obrony i albo będę w Zgorzelicach za ostrokołem jako w więzieniu
siedzieć, albo niechybnie stanie mi się tu od nich krzywda. Sami powiedzcie, czy nie tak?
– Ba – rzekł Maćko – Myślałem o tym i ja.
– I coście wymyślili?
– Nie wymyśliłem nic, ale to jeno ci muszę powiedzieć, że u nas przecie polski kraj i że za
przemoc nad dziewką okrutne są kary w statucie.
– To dobrze, ale granicę nietrudno przeskoczyć. Jużci wiem, że i Śląsk polski kraj, a wżdy
tam książęta sami się z sobą wadzą i na się wzajem następują. Żeby nie to, żyłby mój tatulo
kochany. Nalazło tam już Niemców i burzą a krzywdy czynią, więc kto się chce między nimi
skryć, to się i skryje. Pewnie, że łatwo bym się ni Cztanowi, ni Wilkowi nie dała, ale chodzi
mi też i o braci. Nie będzie tu mnie, będzie spokój, a jeśli w Zgorzelicach ostanę, Bóg wie, co
się przygodzi. Zdarzą się napaści, bitki, a Jaśkowi już czternaście roków i żadna, a nie dopieroż
moja, moc go nie utrzyma. Ostatni raz, kiedyście to nam w pomoc przyszli, już on się
rwał ku przodowi i jak Cztan prasnął w kupę buławą, mało mu o głowę nie zawadził. Hej!
gadał już Jaśko czeladzi, że obu tamtych pozwie na udeptaną ziemię. Nie będzie, mówię
wam, ni dnia spokoju, bo i młodszych może co złego spotkać.
– Wiera! psubraty oni są, i Cztan, i Wilk – rzekł żywo Maćko – wszelako na dzieci ręki nie
podniosą. Tfu! Taką rzecz chyba Krzyżak uczyni.
– Na dzieci ręki nie podniosą, ale w zgiełku albo, czego Boże broń, w razie ognia o przygodę
nietrudno. Co tu gadać! Miłuje braci stara Siechechowa jak rodzonych i opieki a zaś
starunku im nie zbraknie, jeno beze mnie byłoby przezpieczniej niż ze mną.
50
– Może być – odrzekł Maćko.
Po czym spojrzał bystro na dziewczynę:
– Czegoż ty chcesz?
A ona odrzekła przyciszonym głosem:
– Weźcie mnie z sobą.
Na to Maćko, choć nietrudno mu już było domyślić się zakończenia rozmowy, zdumiał się
jednak mocno, zatrzymał konia i zawołał:
– Bój się Boga, Jagienka!
Ona zaś spuściła głowę i odrzekła jakby z nieśmiałością i zarazem smutkiem:
– Moiście wy! Jako co do mnie, wolę szczerze mówić niż taić. I Hlawa, i wy powiadacie,
że Zbyszko już tamtej nigdy nie odnajdzie, a Czech gorzej się jeszcze spodziewa. Bóg mi
świadek, nie życzę jej nijakiego zła. Nich mu ją tam, niebogę, Matka Boska strzeże i uchroni.
Milsza ona była ode mnie Zbyszkowi, no i nie ma rady! taka moja dola. Ale widzicie, póki jej
Zbyszko nie odnajdzie albo jeśli, jako wierzycie, nigdy nie odnajdzie, to to...
– To co? – spytał Maćko widząc, że dziewka coraz się więcej miesza i zacina.
– To ja nie chcę być ni Cztanowa, ni Wilkowa, ni niczyja.
Maćko odetchnął z zadowoleniem.
– Myślałem, żeś go już zabaczyła – rzekł.
A ona odpowiedziała jeszcze smutniej:
– Hej!...
– To i czegoż chcesz? Jakoże mi między Krzyżaki cię brać?
– Niekoniecznie między Krzyżaki. Chciałbym teraz choć do opata, który w Sieradzu chorością
złożon. Nie ma on tam jednej życzliwej duszy przy sobie, bo szpylmany pewnikiem
dzbana więcej pilnują niż jego, a to przecie mój krzestny i dobrodziej. A choćby zdrów był, to
też bym szukała jego opieki, bo ludzie się go boją.
– Nie będę ja się tam sprzeczał – rzekł Maćko, który w gruncie rzeczy rad był z postanowienia
Jagienki, znając bowiem Krzyżaków wierzył głęboko, że Danuśka nie wyjdzie żywa z
ich rąk. – Ale to ci jeno rzekę, że w drodze z dziewką okrutny kłopot.
– Może z inną, ale nie ze mną. Nie potykałam ja się dotychczas nigdy, ale nie nowina mi z
kuszy dziać i trudy na łowach znosić. Jak trzeba, to trzeba, nie bójcie się. Wezmę szatki Jaśkowe,
pątlik na włosy, kordzik przypaszę i pojadę. Jaśko, choć młodszy, ni na włos nie mniejszy,
a z gęby taki ci do mnie podobny, że jak bywało, przebieraliśmy się na zapusty, to i tatulo
nieboszczyk nie umiał rzec, które on, a które ja... Obaczycie, że nie pozna mnie ni opat,
ni – kto inny.
– Ni Zbyszko?
– Jeśli go obaczę...
Maćko zamyślił się przez chwilę, po czym uśmiechnął się nagle i rzekł:
– A Wilk z Brzozowej i Cztan z Rogowa to chyba się powściekają!
– A niech się powściekają. Gorzej, że może za nami pojadą.
– No! nie boję się. Stary ja, ale lepiej mi pod pięść nie włazić. I wszystkim Gradom też!...
Zbyszka już przecie spróbowali.
Tak rozmawiając dojechali do Krześni. W kościele był i stary Wilk z Brzozowej, który
kiedy niekiedy rzucał posępne spojrzenia na Maćka, ale ów o to nie dbał. I z lekkim sercem
powracał po mszy wraz z Jagienką do domu. Lecz gdy na rozstaju pożegnali się z sobą i gdy
znalazł się sam w Bogdańcu, poczęły mu przychodzić do głowy mniej wesołe myśli. Rozumiał,
że ni Zgorzelicom, ni rodzeństwu Jagienki na wypadek jej wyjazdu istotnie nic nie grozi.
„Po dziewkę by sięgali – mówił sobie – bo to jest inna rzecz, ale na sieroty albo na ich
mienie ręki nie podniosą, gdyż okryliby się hańbą okrutną i kto żyw, ruszyłby przeciw nim
jakoby przeciw prawdziwym wilkom. Ale Bogdaniec zostanie na łasce Bożej!... Kopce poprzesypują,
stada zagarną, kmieciów odmówią!... Da Bóg, jak wrócę, to odbiję, zapowiedź
51
poślę i do sądu pozwę, boć nie sama pięść, ale i prawo u nas rządzi... Jeno czy wrócę i kiedy
wrócę?... Strasznie się oni na mnie zawzięli, że im do dziewki przeszkadzam, a gdy ona pojedzie
za mną, to będą jeszcze zawziętsi.”
I chwycił go żal, bo już zagospodarował się był w Bogdańcu jako się patrzy, a teraz był
pewien, że gdy powróci, zastanie znów pustkę i zniszczenie.
„Ano! trzeba radzić” – pomyślał.
Jakoż po obiedzie kazał okulbaczyć konia, siadł na niego i pojechał wprost do Brzozowej.
Przyjechał już mrokiem. Stary Wilk siedział w przodowej izbie za dzbanem miodu, młody
zaś, poszczerbion przez Cztana, leżał na pokrytej skórami ławie i pił także. Maćko wszedł
niespodzianie do izby i stanął w progu z twarzą surową, wysoki, kościsty, bez zbroi, ale z
tęgim kordem przy boku, oni zaś poznali go natychmiast, bo na oblicze padał mu jasny blask
płomienia, i w pierwszej chwili zarówno ojciec, jak i syn zerwali się piorunem na równe nogi
i skoczywszy ku ścianom chwycili za oręż, jaki im wpadł pod rękę.
Lecz stary bywalec znający na wylot ludzi i obyczaje nie zmieszał się bynajmniej, dłonią
nie sięgnął do korda, tylko wsparł się pod bok i rzekł spokojnym głosem, w którym drgało
nieco szyderstwa:
– Jakoże? Taka ślachecka gościna w Brzozowej?
Na te słowa tamtym opadły zaraz ręce, a po chwili stary wypuścił z brzękiem na ziemię
miecz, młody – dzidę, i stali z powyciąganymi ku Maćkowi szyjami mając twarze jeszcze
złowrogie, ale już zdumione i zawstydzone.
Ów zaś uśmiechnął się i rzekł:
– Pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków.
– I święty Jerzy.
– Służym mu.
– Po somsiedzkum przyjechał – z dobrą wolą.
– Z dobrą wolą witamy. Święta osoba gość.
Dopieroż stary Wilk skoczył ku Maćkowi, a za starym młody i obaj poczęli ściskać mu
prawicę, a następnie usadzili na poczesnym miejscu za stołem. W mig dołożono szczap do
komina, nakryto kilimkiem stół, postawiono misy pełne jadła, łagwie piwa, dzbańce miodu i
poczęli jeść i pić. Młody Wilk rzucał od czasu do czasu na Maćka szczególnym wzrokiem, w
którym cześć dla gościa usiłowała przezwyciężyć nienawiść do człowieka, ale służył mu jednak
tak pilnie, że aż pobladł ze zmęczenia, gdyż był ranny i pozbawion zwykłej siły. I ojca, i
syna paliła ciekawość, z czym Maćko przyjechał, żaden jednak nie zapytał go o nic, czekając
póki sam mówić nie zacznie.
Ów zaś, jako człowiek znający obyczaj, chwalił jadło, napitek i gościnność i dopiero gdy
się dobrze nasycił, spojrzał przed się z powagą i rzekł:
– Zdarzy się nieraz ludziom wadzić, ba! i potykać, ale somsiedzki mir nade wszystko!
– Nie masz nad mir godniejszej rzeczy – odpowiedział z równą powagą stary Wilk.
– Bywa też – rzekł znów Maćko – że gdy człeku w daleką drogę jechać trzeba, to chociaż z
kim w nieprzyjaźni żył, przecie mu go żal i bez pożegnania nie chce odjechać.
– Bóg zapłać za szczere słowo.
– Z duszy radziśmy wam. Przyjeżdżajcie choćby i co dzień.
– Bogdajem mógł i was w Bogdańcu uczcić, jako się należy ludziom znającym rycerską
cześć, ale mi rychło w drogę czas.
– Na wojnę zaś alibo do jakowegoś świętego miejsca?
– Wolej by to lub tamto, ale gorzej, bo między Krzyżaki.
– Między Krzyżaki? – zakrzyknęli jednocześnie ojciec i syn.
52
– Tak jest! – odparł Maćko. – A kto między nich nie będąc im przyjacielem jedzie, temu
się lepiej i z Bogiem, i z ludźmi pojednać, aby zaś nie tylko żywota, ale i wiekuistego zbawienia
nie stradał.
– To aż dziw – rzekł stary Wilk. – Jeszczem też takiego człeka nie widział, który by się z
nimi zetknął, a krzywdy i uciemiężenia nie doznał.
– Tak jak i całe nasze królestwo! – dodał Maćko. – Ni Litwa przed krztem świętym, ni
Tatarzy nie byli mu ciężsi od tych diabelskich mnichów.
– Rzetelna prawda, ale bo też wiecie: zbierało się i zbierało, póki się nie nazbierało, a teraz
czas by skończyć, ot jak!
To rzekłszy stary splunął z lekka w obie dłonie, młody zaś dodał:
– Nie może już inaczej być.
– I pewnie będzie, ale kiedy? – nie nasza w tym głowa, jeno królewska. Może prędko, może
nieprędko... Bóg to wie, a tymczasem trzeba mi do nich jechać.
– A czy nie z wykupem za Zbyszka?
Na wzmiankę uczynioną przez ojca o Zbyszku twarz młodego Wilka pobladła w jednej
chwili z nienawiści i uczyniła się złowroga.
Lecz Maćko odpowiedział spokojnie:
– Może i z wykupem, ale nie za Zbyszka.
Słowa te wzmogły jeszcze ciekawość obu dziedziców Brzozowej, więc stary nie mogąc już
dłużej wytrzymać rzekł:
– Wola wasza mówić albo nie mówić, po co tam jedziecie.
– Powiem! powiem! – rzekł kiwając głową Maćko. – Ale pierwszej powiem wam co innego.
Oto, uważcie, po moim wyjeździe Bogdaniec zostanie na opiece Bożej... Drzewiej, kiedyśmy
to oba ze Zbyszkiem wojowali pod księciem Witoldem, miał oko na naszą chudobę opat,
ba, trochę i Zych ze Zgorzelic, a teraz nie będzie i tego. Strasznie markotno pomyśleć człowiekowi,
że po próżnicy zabiegał i pracował... A przecie rozumiecie, jako to bywa: ludzi mi
odmówią, granicę zaorzą, ze stad też urwie każdy, co będzie mógł, i choćby Pan Jezus pozwolił
szczęśliwie wrócić, to wrócim znów do pustki... Jeden na to sposób i jedno poratowanie:
dobry sąsiad. Przeto tum przyjechał prosić was po sąsiedzku, abyście Bogdaniec w opiekę
wzięli i krzywdy nie dali uczynić.
Usłyszawszy tę prośbę spojrzał stary Wilk na młodego, a młody na starego i obaj zdumieli
się niepomiernie. Nastała chwila milczenia, gdyż na razie żaden nie zdobył się na odpowiedź.
Maćko zaś podniósł do ust czarę miodu, wypił ją, po czym mówił dalej tak spokojnie i poufnie,
jakby ci obaj byli mu od lat najbliższymi przyjaciółmi.
– To już powiem wam szczerze, od kogo się tu najwięcej szkód boję. Jużci nie od kogo innego,
jeno od Cztana z Rogowa. Od was, choćbyśmy i w nieprzyjaźni się rozstali, nie bałbym
się, a to z takiej przyczyny, żeście ludzie rycerscy, którzy do oczu nieprzyjacielowi staną,
wszelako niegodnej pomsty za jego oczyma nie wywrą. Hej! z wami całkiem co innego... Co
rycerz, to rycerz! Ale Cztan jest prostak, a od prostaka wszystkiego się można spodziewać,
tym bardziej że jako wiecie, okrutnie on na mnie zawzięty za to, że mu do Jagienki Zychówny
przeszkadzam.
– Którą dla bratanka chowacie! – wybuchnął młody Wilk.
A Maćko spojrzał na niego i przez chwilę trzymał go pod zimnym wzrokiem, następnie
zwrócił się do starego i rzekł spokojnie:
– Wiecie, mój bratanek z jedną mazurską dziedziczką się ożenił i wiano zacne wziął.
Nastało ponowne, głębsze jeszcze milczenie; ojciec i syn patrzyli przez jakiś czas na Maćka
z otwartymi ustami, na koniec starszy ozwał się:
– Hę! jakże to? Bo gadali... Powiedzcie?...
A Maćko niby nie zważając na pytanie mówił dalej:
53
– Dlatego właśnie trzeba mi jechać i dlatego proszę was: wejrzyjcie też od czasu do czasu
na Bogdaniec i nie dajcie mi nikomu krzywdy uczynić, a zwłaszcza od najścia Cztanowego
mnie ustrzeżcie, jako godni i uczciwi somsiedzi!...
Przez ten czas młody Wilk, który miał rozum dość bystry, prędko pomiarkował, że skoro
Zbyszko się ożenił, to Maćka lepiej jest mieć przyjacielem, albowiem i Jagienka miała do
niego ufność, i we wszystkim gotowa była iść za jego radą. Nagle całkiem nowe widoki
otworzyły się przed oczyma młodego paliwody. „Nie dość się Maćkowi nie sprzeciwić, trzeba
go jeszcze zjednać!” – rzekł sobie. Więc choć był trochę napity, wyciągnął wartko pod stołem
rękę, ułapił ojca za kolano, ścisnął mocno na znak, żeby czegoś niepotrzebnego nie powiedział,
sam zaś rzekł:
– Wy się Cztana nie bójcie! Oho! niechby jeno spróbował! Poszczerbił mnie on krzynę –
prawda! – alem też mu za to tak ten włochaty pysk pochlastał, że go rodzona mać nie poznała.
Nie bójcie się niczego! Jedźcie spokojnie. Nie zginie wam i jedna wrona z Bogdańca!
– To widzę, zacni z was ludzie. Przyrzekacie?
– Przyrzekamy! – zawołali obaj.
– Na rycerską cześć?
– Na rycerską cześć.
– I na klejnot?
– I na klejnot! ba! i na krzyż! Tak nam dopomóż Bóg!
Maćko uśmiechnął się z zadowoleniem, po czym rzekł:
– No, tegom się o was spodziewał. A jednak tak, to wam jeszcze coś rzekę... Zych, jako
wiecie, mnie zdał opiekę nad dziećmi. Dlategom to Cztanowi i tobie, młodziaku, przeszkadzał,
kiedyście to siłą chcieli wtargnąć do Zgorzelic. A teraz, jak będę w Malborgu albo Bóg
wie gdzie, taka to będzie i opieka... Prawda, że nad sierotami jest Bóg i że takiemu, który był
je chciał pokrzywdzić, nie tylko by szyję toporem ucięto, aleby go i za bezecnego ogłoszono.
Wszelako markotno mi, że jadę. Okrutnie markotno. Obiecajcieże mi, jako i sierot Zychowych
nie tylko sami nie pokrzywdzicie, ale i nikomu ich pokrzywdzić nie dacie.
– Przysięgamy! przysięgamy!
– Na rycerską cześć i na klejnot?
– Na rycerską cześć i na klejnot!
– I na krzyż także?
– I na krzyż!
– Bóg słyszał. Amen! – zakończył Maćko.
I odetchnął głęboko, bo wiedział, że takiej przysięgi dotrzymają, choćby każden miał sobie
pięści z gniewu i złości poobgryzać.
I począł się zaraz żegnać, ale oni zatrzymali go prawie przemocą. Musiał pić i pokumał się
ze starym Wilkiem, młody zaś, choć zwykle po pijanemu zwady szukał, tym razem odgrażał
się tylko na Cztana, a koło Maćka zabiegał tak gorliwie, jakby zaraz jutro miał dostać od niego
Jagienkę. Przed północą jednak omdlał z wysiłku, a gdy go docucono, zasnął kamieniem.
Stary poszedł wkrótce za przykładem syna, tak że Maćko zostawił ich obu jak nieżywych
przy stole.
Sam jednak mając głowę nad miarę wytrzymałą nie był pijany, tylko nieco rozochocon,
więc wracając do domu rozmyślał prawie z radością o tym, czego dokazał.
– No! – mówił sobie. – Bogdaniec bezpieczny i Zgorzelice bezpieczne. Powściekają się z
przyczyny Jagienkowej jazdy, a strzec i mojego, i jej dobra będą, bo muszą. Pan Jezus dał
człeku obrotność... Jak gdzie nie można pięścią, to trzeba rozumem... Jeśli wrócę, nie bez tego
będzie, żeby mnie stary w pole nie pozwał, ale mniejsza o to... Bóg by dał, żeby tak i Krzyżaków
usidlić... Ale z nimi trudniej... Nasz, choć trafi się i psubrat, wszelako gdy na rycerską
cześć i klejnot przysięże, to i zdzierży, a dla nich przysięga tyle, co plucie na wodę. Ale może
54
mnie Matka Pana Chrystusowa wesprze, że przydam się na coś Zbyszkowi, jakom się teraz
Zychowym dzieciom i Bogdańcowi przydał...
Tu przyszło mu do głowy, że po prawdzie mogłaby dziewczyna nie jechać, bo dwaj Wilkowie
będą jej strzegli jak źrenicy oka. Po chwili jednak porzucił tę myśl: „Wilkowie będą jej
strzegli, ale za to Cztan będzie tym bardziej nastawał. Bóg wie, kto kogo zmoże, a rzecz pewna,
że zdarzą się bitki i napaści, w których ucierpieć mogą Zgorzelice, Zychowe sieroty i sama
nawet dziewczyna. Wilkom pilnować samego Bogdańca będzie łatwiej, a dla dziewki lepiej
w każdym razie, by była z dala od tych dwóch zabijaków i zarazem blisko bogatego opata.”
Maćko nie wierzył w to, by Danusia mogła wyjść żywa z rąk krzyżackich, więc nie wyzbył
się jeszcze nadziei, że gdy czasem Zbyszko wróci wdowcem, wówczas niechybnie poczuje
ku Jagience wolę Bożą.
– Hej, mocny Boże! – mówił sobie – żeby tak mając Spychów jeszcze potem Jagienkę
wziął z Moczydołami i z tym, co jej opat ostawi, nie pożałowałbym i kamienia wosku na
świece!
Na podobnych rozmyślaniach prędko zeszła mu droga z Brzozowej, jednakże przybył późną
już nocą i zdziwił się ujrzawszy mocno oświecone błony okien. Parobcy też nie spali, bo
zaledwie wjechał na oborę1, wybiegł ku niemu stajenny.
– Goście jakowiś czy co? – zapytał Maćko zsiadając z konia.
– Jest panicz ze Zgorzelic z Czechem – odrzekł stajenny.
Maćko zdziwiły te odwiedziny. Jagienka obiecała przyjechać nazajutrz do dnia i mieli zaraz
ruszać. Czemu więc przyjechał Jaśko i to tak późno. Stary rycerz pomyślał, że mogło się
coś przytrafić w Zgorzelicach, i z pewnym niepokojem w duszy wszedł do domu.
Ale w izbie, w wielkim glinianym kominie, który zastąpił we dworze zwykle ułożone na
środku izby ognisko, paliły się jasno i wesoło żywiczne szczypki, a nad stołem płonęły w żelaznych
kunach dwie pochodnie, przy których blasku ujrzał Maćko Jaśka, Czecha Hlawę i
jeszcze jednego młodego pachołka, z twarzą rumianą jak jabłuszko.
– Jakoże się miewasz, Jaśku, a co tam z Jagienką? – zapytał stary szlachcic.
– Jagienka kazała wam powiedzieć – rzekł całując go w rękę chłopak – że się rozmyśliła i
woli zostać doma.
– Bójcieże się Boga! a to co? Cóż jej tam do głowy strzeliło?
A chłopak podniósł na niego modre oczęta i począł się śmiać.
– Czegoż się rzechoczesz?
Lecz w tej chwili Czech i drugi pachołek wybuchnęli także wesołym śmiechem.
– Widzicie! – zawołał mniemany chłopak – któż mnie pozna, skoroście wy nie poznali?
Dopieroż Maćko przypatrzył się wdzięcznej figurce uważniej i zawołał:
– W imię Ojca i Syna! Czyste zapusty! A ty tu, skrzacie, czego?
– Ba! czego?... Komu w drogę, temu czas!
– Miałaś przecie jutro świtaniem przyjechać?
– Jużci! Jutro świtaniem, żeby wszyscy widzieli! Jutro pomyślą w Zgorzelicach, żem u
was w gościnie, i nie opatrzą się aż pojutrze. Sieciechowa i Jaśko wiedzą, ale Jaśko obiecał na
rycerską cześć, że powie dopiero wtedy, gdy poczną się niepokoić. Ale nie poznaliście mnie –
co?
Więc z kolei począł się Maćko śmiać.
– A niechże ci się ta jeszcze przyjrzę... Hej! okrutnie śwarny z ciebie pacholik!... i osobliwy,
bo z takiego można się i przychowku doczekać... Sprawiedliwie mówię! Żebym to nie był
stary – no! Ale i tak ci powiadam: waruj się, dziewko, włazić mi w oczy! waruj się!...
I począł jej przygrażać palcem, śmiejąc się, ale patrzył na nią z wielkim upodobaniem, albowiem
takiego pachołka nigdy w życiu nie widział. Na głowie miała pątliczek jedwabny
1 W dawnym języku: miejsce oborane – dziedziniec.
55
czerwony, na sobie zielony sukienny kubrak, a zaś spodeńki buchaste przy biodrach, a dalej
obcisłe, w których jedna nogawiczka była barwy pątlika, druga w podłużne pasy. I z bogatym
kordzikiem przy boku, z uśmiechniętą i jasną jak zorza twarzą wyglądała tak ślicznie, że oczu
nie można było od niej oderwać.
– Boga mi! – mówił rozweselony Maćko. – Alibo cudne jakoweś paniątko, alibo kwiatuszek
czy co?
Po czym zwrócił się do drugiego pachołka i zapytał:
– A ten tu?... pewnikiem też jaki odmieniec?
– A wżdy to Sieciechówna – odrzekła Jagienka. – Nieskładnie by mi było samej między
wami, bo jakże? To dlatego wzięłam z sobą Anulkę, że we dwie raźniej, i pomoc jest, i sługa.
Jej też nikt nie pozna.
– Masz ci babo wesele! Mało było jednej, będzie dwie.
– Nie przekomarzajcie się.
– Nie przekomarzam się ja, ale przecie w dzień każdy pozna i ją, i ciebie.
– Ba! a po czym?
– Bo ci kolana k’sobie idą – i jej też.
– Dajcie spokój!...
– Jużci dam, bo mi nie pora, ale czy i Cztan z Wilkiem dadzą, Bóg wie. Wiesz ty, bąku,
skąd wracam? Z Brzozowej.
– Na miły Bóg! Co też mówicie?
– Prawdę, jako i to prawda, że Wilkowie będą bronili od Cztana i Bogdańca, i Zgorzelic.
No! pozwać nieprzyjaciół i pobić się z nimi łatwo, ale z nieprzyjaciół stróżów własnego dobra
uczynić to nie byle cap potrafi.
Tu Maćko począł opowiadać o swoich odwiedzinach u Wilków, jak ich sobie zjednał i na
hak przywiódł, a ona słuchała z wielkim zdumieniem, a gdy wreszcie skończył, rzekła:
– Chytrości to Pan Jezus wam nie poskąpił, i miarkuję, że wszystko tak zawsze będzie, jak
chcecie.
Lecz Maćko począł na to kiwać głową jakby ze smutkiem.
– Ej, dziewczyno, kiedy by tak wszystko było, jako ja chcę, to ty byś dawno już była gospodynią
na Bogdańcu!
Na to Jagienka popatrzyła na niego czas jakiś swymi modrymi oczyma, po czym zbliżywszy
się pocałowała go w rękę.
– Czegóż mnie boćkasz? – zapytał stary.
– Nic!... Mówię jeno dobranoc, bo późno, a jutro trzeba nam do dnia ruszyć.
I zabrawszy Sieciechównę odeszła, a Maćko zaprowadził Czecha do alkierza, gdzie ległszy
na żubrzych skórach zasnęli obaj snem mocnym i krzepiącym.
56
Rozdział
dziesiąty
Jakkolwiek po zniszczeniu, pożodze i rzezi, którą w 1331 r. wyprawili w Sieradzu Krzyżacy,
Kazimierz Wielki odbudował zrównane z ziemią miasto – nie było ono jednak zbyt świetne
i nie mogło iść w porównaniu z innymi grodami Królestwa. Ale Jagienka, której życie płynęło
dotychczas między Zgorzelicami a Krześnią, nie posiadała się ze zdumienia i podziwu na
widok murów, wież, ratusza, a zwłaszcza kościołów, o których drewniany krześnieński nie
dawał najmniejszego pojęcia. W pierwszej chwili straciła tak dalece zwykłą rezolutność, że
nie śmiała mówić głośno i tylko szeptem wypytywała Maćka o te wszystkie cuda, od których
olśniewały jej oczy, gdy zaś stary rycerz upewnił ją, że Sieradzowi tak do Krakowa jako zwyczajnej
głowni do słońca, uszom nie chciała wierzyć, albowiem wydawało się jej prostym
niepodobieństwem, aby mógł istnieć drugi równie wspaniały gród na świecie.
W klasztorze przyjął ich ten sam zgrzybiały przeor, który pamiętał jeszcze w dziecinnych
lat rzeź krzyżacką i który poprzednio przyjmował Zbyszka. Wiadomości o opacie sprawiły im
smutek i kłopot. Mieszkał on długo w klasztorze, ale przed dwoma tygodniami wyjechał do
swego przyjaciela, biskupa płockiego. Chorzał ciągle. Za dnia, z rana bywał przytomny, ale
wieczorami tracił głowę, zrywał się, kazał sobie nakładać pancerz i pozywał na bitwę księcia
Jana z Raciborza. Klerykowie waganci musieli go siłą trzymać w łożu, co nie przychodziło
bez wielkich trudności, a nawet i niebezpieczeństwa. Przed dwoma dopiero tygodniami
oprzytomniał całkiem i pomimo że osłabł jeszcze bardziej, kazał się zaraz wieźć do Płocka.
– Mówił, że nikomu tak nie ufa jako biskupowi płockiemu – kończył przeor – i że z jego
rąk chce przyjąć Sakramenta, a przy tym i testament u niego zostawić. Przeciwialiśmy się tej
podróży, jakeśmy mogli, bo był mdły bardzo, i baliśmy się, że i mili żyw nie ujedzie. Ale
przeciwić mu się niełatwo, więc szpylmany wymościli wóz i powieźli go, daj Boże, szczęśliwie.
– Gdyby był zamarł gdzieś blisko Sieradza, to bylibyśmy przecie słyszeli – rzekł na to
Maćko.
– Bylibyśmy słyszeli – odparł staruszek – toteż tak myślim, że nie zamarł i że przynajmniej
do Łęczycy ostatniej pary nie puścił, ale co się dalej mogło przygodzić, nie wiemy. Jeśli pojedziecie
za nim, to się po drodze dowiecie.
Maćko zatroskał się tymi wiadomościami i udał się na naradę do Jagienki, która już przez
Czecha dowiedziała się, dokąd opat wyjechał.
– Co robić? – spytał jej – i co z sobą uczynisz?
– Pojedziecie do Płocka, a ja z wami – odrzekła krótko.
– Do Płocka: – zawtórowała jej cienkim głosikiem Sieciechówna.
– Patrzcie, jako to się rządzą! Tak ci od razu do Płocka jak sierpem rzucić?
– A jakoże mi samej z Sieciechówną wracać? Miałabym z wami dalej nie jechać, to lepiej
było wcale nie wyjeżdżać. Zali nie myślicie, że tamci się gorzej jeszcze rozsierdzili i zawzięli?
57
– Wilkowie cię przed Cztanem obronią.
– Boję ja się tak samo Wilkowej obrony jak Cztanowej napaści, a to też widzę, że wy się
przeciwicie, byle się przeciwić, ale nieszczerze.
Maćko rzeczywiście nie sprzeciwiał się szczerze. Owszem, wolał, by Jagienka z nim jechała,
niż żeby miała wracać, więc usłyszawszy jej słowa uśmiechnął się i rzekł:
– Spódnicy się wyzbyła, to jej się rozumu zachciewa.
– Rozum nie gdzie indziej, jeno w głowie.
– Ale mnie z drogi przez Płock.
– Mówił Czech, że nie z drogi, a do Malborga to i bliżej.
– To jużeście z Czechem uradzali?
– A pewnie, i powiedział jeszcze tak: jeśli, powiada, młody pan popadł w jakowe złe terminy
w Malborgu, to przez księżnę Aleksandrę płocką siła można by wskórać, bo ona rodzona
królewska i prócz tego będąc osobliwszą przyjaciółką Krzyżakom wielkie ma między nimi
zachowanie.
– Prawda, jak mi Bóg miły! – zawołał Maćko. – Wszyscy o tym wiedzą i gdyby chciała
dać list do mistrza, przezpiecznie byśmy jeździli po wszystkich ziemiach krzyżackich. Miłują
ci oni ją, bo i ona ich miłuje... Dobra to rada i niegłupi chłop – ten Czech!
– Jeszcze i jak! – zawołała z zapałem Sieciechówna wznosząc ku górze niebieski oczki.
Maćko zaś zwrócił się nagle ku niej:
– A ty tu czego?
Więc dziewczyna zmieszała się okrutnie i opuściwszy długie rzęsy zapłoniła się jak róża.
Jednakże widział Maćko, że nie ma innej rady, tylko trzeba obie dziewczyny dalej z sobą
brać, że zaś i w duszy miał na to ochotę, więc nazajutrz pożegnawszy staruszka przeora ruszyli
w dalszą podróż. Z przyczyny tajania śniegów i wezbranych wód jechali z większym
trudem niż poprzednio. Po drodze dopytywali o opata i trafili na wiele dworów, plebanij, a
gdzie ich nie było, to nawet i karczem, w których zatrzymywał się na noclegi. Łatwo było iść
w jego tropy, gdyż rozdzielał hojne jałmużny, zakupował msze, dawał na dzwony, wspomagał
podupadłe kościoły, więc niejeden dziadyga chodzący „po pytaniu”, niejeden klecha, ba,
nawet i niejeden pleban wspominali go z wdzięcznością. Mówiono ogólnie, że „jechał jakoby
anioł” – i modlono się za jego zdrowie, chociaż tu i ówdzie dawały się słyszeć obawy, że bliżej
mu już do wiekuistego zbawienia niż do doczesnego zdrowia. W niektórych miejscach
popasał dla zbytniej słabości po dwa i trzy dni. Maćkowi wydawało się też prawdopodobnym,
że go dogonią.
Jednakże pomylił się w rachubie, gdyż zatrzymały ich wezbrane wody Neru i Bzury. Nie
dojechawszy do Łęczycy przez dni cztery zmuszeni byli zamieszkać w pustej karczmie, z
której gospodarz wyniósł się, widocznie z obawy powodzi. Droga wiodąca od karczmy ku
miastu, jakkolwiek wymoszczona pniami drzew, pogrążyła się i zaklęsła na znacznej przestrzeni
w błotnistą topiel. Pachołek Maćków Wit, rodem z tych stron, słyszał coś wprawdzie o
przejściu lasami, ale nie chciał podjąć się przewodnictwa, albowiem wiedział również, że w
błotach łęczyckich miały swoje pielesze siły nieczyste, a mianowicie możny Boruta, który rad
naprowadzał ludzi na bezdenne mokradła, a następnie tylko za cenę duszy ratował. Sama
karczma miała także złą sławę i jakkolwiek w owych czasach podróżni wozili z sobą żywność,
za czym nie obawiali się i głodu, przecie pobyt w takim miejscu nabawiał nawet starego
Maćka niepokoju.
Nocami słyszano harce na dachu gospody, a czasem pukało coś i we drzwi. Jagienka i Sieciechówna
śpiące w alkierzu, tuż koło wielkiej izby, słyszały też w ciemnościach jakoby szelest
drobnych stóp po popiele, a nawet i po ścianach. Nie przerażało ich to zbytnio, albowiem
obie przywykły były w Zgorzelicach do skrzatów, które stary Zych nakazywał swego czasu
karmić i które wedle powszechnego w tych czasach mniemania, byle im kto nie żałował okruszyn,
nie bywały złośliwe. Lecz pewnej nocy rozległ się w pobliskich gąszczach głuchy i
58
złowrogi ryk, a nazajutrz odkryto ślady ogromnych racic na błocie. Mógł to być żubr albo tur,
lecz Wit utrzymywał, że i Boruta, choć nosi postać ludzką, a nawet szlachecką, ma zamiast
stóp racice, buty zaś, w których się pokazuje między ludzi, zdejmuje dla oszczędności na
błotach. Maćko zasłyszawszy, że można go sobie przejednać napitkiem, namyślał się przez
cały dzień, czyby nie było grzechem uczynić sobie złego ducha przyjacielem, i radził się nawet
w tym względzie Jagienki.
– Powiesiłbym na noc na płocie wołową mecherę pełną wina albo miodu – rzekł – i jeśliby
go w nocy co wypiło, to byśmy przynajmniej wiedzieli, że krąży.
– Byle mocy niebieskich przez to nie obrazić – odrzekła dziewczyna – bo nam błogosławieństwo
potrzebne, abyśmy Zbyszkowi szczęśliwie poratowanie dać mogli.
– Toż i ja tego się boję, ale tak myślę, że co miód, to przecie nie dusza. Duszy nie dam, a
co tam dla mocy niebieskich jedna mechera miodu znaczy!
Po czym zniżył głos i dodał:
– Że ślachcic ślachcica, choćby największego zawalidrogę, poczęstuje, to zwykła rzecz, a
ludzie gadają, że on ci ślachcic.
– Kto? – zapytała Jagienka.
– Nie chcę nieczystego imienia wspominać.
Jednakże tego wieczora zawiesił Maćko na płocie własnym rękoma duży wołowy pęcherz,
w jakim pospolicie wożono napitki – i nazajutrz okazało się, że pęcherz został do dna wypity.
Wprawdzie Czech, gdy o tym opowiadano, uśmiechał się jakoś dziwnie, ale nikt na to nie
zważał. Maćko zaś rad był w duszy, albowiem spodziewał się, że gdy przyjdzie przeprawiać
się przez błota, nie zajdą przy tym jakieś niespodziane przeszkody i wypadki.
– Chybaby nieprawdę powiadali, że zna jakowąś cześć – mówił sobie.
Przede wszystkim należało jednak zbadać, czy nie ma jakowegoś przejścia przez lasy. Mogło
to być, albowiem tam, gdzie grunt utrwalon był przez korzenie drzew i zarośli, ziemia nie
rozmiękała łatwo od dżdżów. Wszelako Wit, który jako miejscowy mógł najprędzej spełnić tę
czynność, na samą o niej wzmiankę począł krzyczeć: „Zabijcie, panie! nie pójdę!” Próżno mu
tłumaczono, że w dzień siły nieczyste nie mają władzy. Maćko chciał sam iść, ale skończyło
się na tym, że Hlawa, któren był pachołek zuchwały i rad wobec ludzi, a zwłaszcza wobec
dziewcząt, puszył odwagę, wziął za pas topór, w rękę kosztur i poszedł.
Poszedł do dnia i spodziewano się, że koło południa wróci, a gdy go nie było widać, poczęto
się niepokoić. Próżno czeladź nasłuchiwała od strony lasu i po południu. Wit machał
tylko ręką: „Nie wróci albo jeśli wróci, to gorze nam, bo Bóg wie, czy nie z wilczą mordą, na
wilkołaka przemienion!” Słysząc to bali się wszyscy; sam Maćko był nieswój, Jagienka czyniła
zwracając się ku borowi znaki krzyża. Anulka zaś Sieciechówna próżno szukała co
chwila na swych ubranych w spodeńki kolanach fartucha i nie znajdując nic, czym by mogła
oczy przysłonić, przysłaniała je palcami, które wnet stawały się mokre od łez jedna za drugą
kapiących.
Jednakże w porze wieczornego udoju, właśnie gdy słońce miało zachodzić, Czech wrócił –
i nie sam, jeno z jakąś ludzką postacią, którą pędził przed sobą na powrozie. Wypadli zaraz
wszyscy ku niemu z okrzykami i radością, ale umilkli na widok owej postaci, która była mała,
kosołapa, zarosła, czarna i przybrana w skóry wilcze.
– W imię Ojca i Syna, cożeś to za bezerę sprowadził? – zawołał ochłonąwszy Maćko.
– A co mi tam – rzekł giermek – powiada, że człowiek i smolarz, ale czy prawda – nie
wiem.
– Oj, nie człowiek to, nie człowiek – ozwał się Wit.
Lecz Maćko nakazał mu milczenie, za czym jął bacznie przypatrywać się schwytanemu i
nagle rzekł:
– Przeżegnaj się! duchem mi się tu przeżegnaj!...
59
– Pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał jeniec i przeżegnawszy się co prędzej, odetchnął
głęboko, spojrzał z wielką ufnością na zgromadzonych i powtórzył:
– Pochwalony Jezus Chrystus! – bom ja też nie wiedział, czylim w krześcijańskich, czy w
diabelskich rękach. O Jezu!...
– Nie bój się. Między krześcijany jesteś, którzy radzi mszy świętej słuchają. Cóżeś zacz?
– Smolarz, panie, budnik. Jest nas siedmiu w budach z babami i dziećmi.
– Jakoż daleko stąd?
– O dziesięć stajań niespełna.
– Którędyż do miasta chadzacie?
– Mamy swoją drogę za Czarcim Wądołem.
– Za czarcim? Przeżegnaj no się jeszcze raz!
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen.
– To dobrze. A wóz tą drogą przejdzie?
– Teraz grząsko wszędy, chociaż tam nie tak jak na gościńcu, bo wądołem wiater dmie i
błoto suszy. Jeno do Bud bieda, ale i do Bud znający bór pomału przeprowadzi.
– Za skojca przeprowadzisz? ba! niechby za dwa!
Smolarz podjął się chętnie, wyprosiwszy jeszcze pół bochenka chleba, bo w lesie, chociaż
głodem nie przymierali, ale chleba z dawna nie widzieli. Ułożono, że wyjadą nazajutrz rano,
gdyż pod wieczór było „niedobrze”. O Borucie mówił smolarz, że okrutnie czasem „burzy” w
boru, ale prostactwu krzywdy nie czyni i zazdrosnym będąc o księstwo łęczyckie innych diabłów
po chrustach gania. Źle tylko spotkać się z nim w nocy, zwłaszcza gdy człek napity. W
dzień i po trzeźwemu nie ma przyczyny bać się.
– A wszelakoś się bał? – rzekł Maćko.
– Bo mnie ten rycerz niespodzianie chycili z mocą taką, że myślałem, iże nie człowiek.
Więc Jagienka poczęła się śmiać, że to oni wszyscy smolarza poczytali za coś „paskudnego”,
a smolarz ich. Śmiała się z nią razem i Anula Sieciechówna, aż Maćko rzekł:
– Jeszcze ci ślepia nie obeschły po płakaniu za Hlawą, a teraz się już szczerzysz?
Więc Czech spojrzał na jej różaną twarz i widząc, że rzęsy ma jeszcze mokre, zapytał:
– Po mnieście płakali?
– Ej, nie! – odrzekła dziewczyna – jeno się bałam, i tyla.
– Przecieście szlachcianka, a szlachciance wstyd. Pani wasza nie taka bojąca. Cóż się wam
mogło złego przygodzić w dzień i między ludźmi?
– Mnie nic, ale wam.
– A powiadacie przecie, że nie po mnieście płakali?
– Bo nie po was.
– A zaś czemu?
– Ze strachu.
– A teraz się nie boicie?
– Nie.
– A zaś czemu?
– Boście wrócili.
Na to Czech spojrzał na nią z wdzięcznością, uśmiechnął się i rzekł:
– Ba, takim sposobem można by do jutra gadać. Okrutnieście chytrzy.
Ale ją było prędzej o wszystko inne niż o chytrość posądzić i Hlawa, który sam był pachołek
przebiegły, rozumiał to dobrze. Rozumiał również, że dziewczyna lgnie do niego z
każdym dniem więcej. Sam on miłował Jagienkę, ale tak jako poddany miłuje córkę króla,
więc z pokorą i czcią największą, a bez żadnej nadziei. Tymczasem podróż zbliżała go z Sieciechówną.
W czasie pochodów stary Maćko jechał zwykle w pierwszą parę z Jagienką, a on z Anulą,
że zaś chłop był jak tur, a krew miał jak ukrop, więc gdy w czasie drogi spoglądał w jej jasne
60
oczki, na płowe kosmyki włosów, które nie chciały trzymać się pod pątlikiem, na całą postać
smukłą a urodziwą, a zwłaszcza na cudne, jakby utoczone nogi, obejmujące wronego podjezdka,
to ciarki przechodziły go od stóp do głów. Nie mógł też się wstrzymać od coraz częstszego
i coraz bardziej łakomego spoglądania na te wszystkie doskonałości i mimo woli myślał,
że gdyby diabeł zmienił się w takiego pachołka, to łatwo zdołałby go przywieść na pokuszenie.
A był to przy tym słodki jak miód pacholiczek, zarazem tak posłuszny, że tylko w
oczy patrzył, i wesoły jak wróbel na dachu. Czasem dziwne myśli przychodziły Czechowi do
głowy, i raz gdy przyzostali z Anulą nieco w tyle, przy jucznych koniach, zwrócił się nagle do
niej i rzekł:
– Wiecie? tak tu wedle was jadę jako wilk wedle jagnięcia.
A jej aż białe ząbki rozbłysły wraz od szczerego śmiechu.
– Chcielibyście mnie zjeść? – zapytała.
– Ba! z kosteczkami!
I spojrzał na nią takim wzrokiem, że spłonęła pod nim, po czym zapadło między nimi milczenie
i tylko serca biły im mocno, jemu z żądzy, jej z jakiejś słodkiej, odurzającej bojaźni.
Lecz początkowo żądza przemagała w Czechu całkiem nad tkliwością i mówiąc, iż patrzy
na Anulkę jak wilk na jagnię, mówił prawdę. Dopiero tego wieczora, w którym ujrzał jej mokre
od łez policzki i rzęsy, zmiękło w nim serce. Wydała mu się dobra i jakaś bliska, i jakaś
swoja, że zaś i sam miał naturę uczciwą, a zarazem rycerską, nie tylko więc nie wzbił się w
pychę i nie zhardział na widok tych słodkich łez, ale stał się nieśmielszy i więcej na nią uważający.
Opuściła go dawna niefrasobliwość w mowie i choć jeszcze trochę dworował przy
wieczerzy z bojaźliwości dziewczyny, ale już inaczej, i przy tym służył jej tak, jak rycerski
giermek obowiązany był służyć szlachciance. Stary Maćko, pomimo iż głównie myślał o jutrzejszej
przeprawie i dalszej podróży, spostrzegł to jednak, ale pochwalił go tylko za górne
obyczaje, których jak mówił, musiał przy Zbyszku na dworze mazowieckim nabrać.
Po czym zwróciwszy się do Jagienki dodał:
– Hej! Zbyszko!... Ten ci się choć i u króla znajdzie!
Ale po owej służbie przy wieczerzy, gdy przyszło rozchodzić się na noc, Hlawa po ucałowaniu
ręki Jagienki podniósł z kolei do ust i dłoń Sieciechówny, po czym rzekł:
– Wy się nie tylko o mnie nie bójcie, ale i przy mnie niczego nie bójcie, bo ja was nikomu
nie dam.
Po czym mężczyźni pokładli się w przodowej izbie, zaś Jagienka z Anulą w alkierzu na
jednym, ale szerokim i dobrze wymoszczonym tapczanie. Obie nie mogły jakoś prędko zasnąć,
a zwłaszcza Sieciechówna kręciła się co chwila na drelichowym gieźle, więc po niejakim
czasie Jagienka przysunęła do niej głowę i poczęła szeptać:
– Anula?
– A co?
– Bo... mi się tak zdaje, że ty okrutnie nawidzisz tego Czecha... Jakoże?
Ale pytanie pozostało bez odpowiedzi, więc Jagienka znów poczęła szeptać:
– Przecie ja to rozumiem... Powiadaj...
Sieciechówna nie odpowiedziała i teraz, tylko przywarła ustami do policzka swej pani i
poczęła ją raz po razu całować.
A biednej Jagience również raz po razu westchnienia jęły podnosić pierś dziewczęcą.
– Oj, rozumiem, rozumiem! – szepnęła tak cicho, że Anula zaledwie mogła ułowić uchem
jej słowa.
61
Rozdział
jedenasty
Nazajutrz po nocy mglistej, miękkiej przyszedł dzień wietrzny, chwilami jasny, chwilami z
powodu chmur, które gnane wiatrem cwałowały stadami po niebie – posępny. Maćko kazał
poruszać tabor równo z brzaskiem. Smolarz, który podjął się przewodniczyć do Bud, twierdził,
że konie wszędy przejdą, ale wozy miejscami trzeba będzie rozbierać i przenosić je częściowo,
również jak i łuby z odzieżą i zapasami żywności. Nie mogło to przyjść bez wysiłku i
mitręgi, ale hartowni i przywykli do trudu ludzie woleli trud największy niż gnuśny wypoczynek
w pustej karczmie, z ochotą więc ruszyli w drogę. Nawet i bojaźliwy Wit, ośmielony
słowy i obecnością smolarza, nie okazywał przestrachu.
Zaraz za karczmą weszli w wysokopienny, niepodszyty bór, w którym przy zręcznym
prowadzeniu koni można było, nawet nie rozbierając wozów, między chojarami wykręcić.
Wicher chwilami ustawał, chwilami zrywał się z mocą niesłychaną, uderzał jakby olbrzymimi
skrzydłami w konary gonnych sosen, przeginał je, wykręcał, wywijał nimi niby śmigami
wiatraka, łamał; bór giął się pod tym rozpętanym tchnieniem i nawet w przerwach między
jednym a drugim uderzeniem nie przestawał huczeć i grzmieć jakby z gniewu na ową napaść i
przemoc. Kiedy niekiedy chmury przesłaniały całkiem blask dzienny; siekło dżdżem pomieszanym
ze śnieżnymi krupaczami i czyniło się tak ciemno, jakby nastawała wieczorna pomroka.
Wit tracił wówczas znowu ducha i wołał, iż to „złe zawzięło się i przeszkadza”, ale
nikt go nie słuchał, nawet trwożliwa Anula nie brała do serca jego słów, zwłaszcza że Czech
był tak blisko, iż mogła strzemieniem trącić o jego strzemię, patrzał zaś przed się tak zuchwale,
jakby samego diabła chciał wyzwać na rękę.
Za borem wysokopiennym zaczynał się podszyty, a potem gąszcz przez który nie można
było przejechać. Tu musieli rozebrać wozy, ale uczynili to sprawnie i w mgnieniu oka. Koła,
dyszle i przodki przenieśli krzepcy pachołkowie na barkach, a także toboły i zapasy żywności.
Było takiej złej drogi trzy stajania, jednakże zaledwie pod wieczór stanęli w Budach, gdzie
smolarze przyjęli ich gościnnie i zapewnili, że Czarcim Wądołem, a ściślej biorąc wzdłuż
niego, można było dostać się do miasta. Ludzie ci, zżyci z puszczą, rzadko widywali chleb i
mąkę, ale nie przymierali głodem, gdyż wszelkich wędlin, a zwłaszcza wędzonych piskorzów,
od których roiły się wszystkie błota, mieli w bród. Częstowali też nimi hojnie, wyciągając w
zamian łakome ręce po placki. Były między nimi niewiasty i dzieci, wszystko czarne od smolistego
dymu, a był także i jeden stary chłop, przeszło stuletni, który pamiętał rzeź Łęczycy
dokonaną w 1331 roku i zupełne zburzenie miasta przez Krzyżaków. Maćko, Czech i dwie
dziewczyny, jakkolwiek słyszeli takie samo niemal opowiadanie przeora w Sieradzu, słuchali
ciekawie i tego dziada, który siedząc przy ognisku i grzebiąc w nim zdawał się odgrzebywać
zarazem straszne wspomnienia swej młodości. Tak! w Łęczycy, równie jak w Sieradzu, nie
oszczędzono nawet kościołów i księży, a krew starców, niewiast i dzieci spłynęła po nożach
zdobywców. Krzyżacy, wiecznie Krzyżacy! Myśli Maćka i Jagienki ulatywały ustawicznie ku
Zbyszkowi, który przebywał właśnie jakoby w paszczy wilczej, wśród wrażego plemienia nie
62
znającego ni litości, ni praw gościnnych. Sieciechównie mdlało także serce, nie była bowiem
pewna, czy w gonitwie za opatem nie przyjdzie im aż między tych okrutnych ludzi zajechać...
Lecz stary począł następnie opowiadać o bitwie pod Płowcami, która zakończyła najazd
krzyżacki, a w której on brał udział z cepem żelaznym w ręku jako pacholik w piechocie wystawionej
przez gminę kmiecą. W tej to bitwie wyginął przecie cały niemal ród Gradów, więc
Maćko znał dobrze wszelkie jej szczegóły, a jednak słuchał i teraz jak nowiny opowiadania o
strasznym pogromie Niemców, gdy jak łan pod wichrem położyli się pod mieczami rycerstwa
polskiego i króla Łokietka potęgą...
– Ha! Jużci pamiętam – mówił dziad. – Naszli tę ziemię, popalili grody i zamki, ba! dzieci
w kolebkach rzezali, ale im przyszło na czarny koniec. Hej! godna ci była bitwa. Ano! co
przymknę oczy, to ono pole widzę...
I przymknął oczy, i umilkł, z lekka tylko węgle we watrze poruszał, póki Jagienka, nie
mogąc się dalszego opowiadania doczekać, nie spytała:
– Jakoż to było?
– Jakoż to było? – powtórzył dziad. – Pole pamiętam, jakobym tera patrzył: były chruśniaki
i w prawo młaka, i szmat rżyska jako poletko niewielgie. Ale po bitwie nie było widać ni
chruśniaków, ni młaki, ni rżyska, jeno żelaziwo wszędy, miecze, topory, dzidy i zbroje piękne,
jedna na drugiej, jakoby kto całą świętą ziemię nimi przykrył... Nigdy ja tyla pobitego
narodu na kupie nie widział i tyla krwi ludzkiej płynącej...
Pokrzepiło się znowu tym wspomnieniem Maćkowe serce, więc rzekł:
– Prawda! Pan Jezus miłosierny! Ogarnęli oni wówczas to Królestwo jako pożoga alibo zaraza.
Nie tylko Sieradz i Łęczycę, ale i wiele innych miast napsowali. I co? Jest nasz naród
okrutnie żywięcy i moc w sobie też ma niepożytą. Choć ta i chycisz go, krzyżacki psubracie,
za grzdykę, zdławić go nie podolisz, jeszcze ci zęby wybije... Bo jeno patrzcie: król Kazimierz
i Sieradz, i Łęczycę tak zacnie odbudował, że lepsze są, niż były, i zjazdy się w nich po
staremu odprawują, a Krzyżaków, jak ci sprali pod Płowcami, tak tam leżą i gniją. Daj Bóg
zawdy taki koniec.
Stary chłop słysząc te słowa począł z początku kiwać głową na znak przytakiwania, lecz w
końcu rzekł:
– Ponoś nie leżą i nie gniją. Kazał król nam piechocie po bitwie rowy kopać i chłopcy też
przyszli z okolicy pomagać w robocie, aże łopaty warczały. Poukładaliśmy potem Niemców
w rowach i przysypali na porządek, by się z nich jakoweś choróbska nie wylęgły, ale oni tam
nie ostali.
– Jak to nie ostali? Cóż im się przygodziło?
– Ja tam tego nie widział, jeno rzekę, jako ludzie potem prawili. Nastała po bitwie wieja
sroga, która trwała bez dwanaście niedziel, ale tylko nocami. W dzień słonko świeciło jako
się patrzy, a w nocy wiater bez mała włosów ze łba nie zdzierał. To ci diabły całymi chmarami
kotłowały się we wichurze, każden z widłami, i co który nadleciał, to ciup widłami w ziemię
i Krzyżaka se wydobył, a potem do piekła poniósł. Słyszeli we Płowcach ludziska harmider
taki, jakby psi stadami wyli, ale tego nie mogli wyrozumieć, czy to Niemcy wyli ze strachu
a zaś żałości, czyli też diabły z wesela. Było tego, póki księża rowów nie poświęcili i
póki ziem na Nowy Rok nie zamarzła tak, że i widły nie brały.
Tu umilkł i po chwili dodał:
– Ale daj Bóg, panie rycerzu, taki koniec, jakoście mówili, bo chociaż ja tego nie dożyjem,
ale tacy pachołeckowie, jako ci dwaj, dożyją i nie będą tego widzieli, na co oczy moje patrzyły.
To rzekłszy począł przyglądać się Jagience, to Sieciechównie i dziwić się ich cudnym twarzom,
i głową kręcić.
– Nikiej mak we zbożu – rzekł. – Takich ja jeszcze nie widział.
63
W podobny sposób przegwarzyli część nocy, potem pokładli się spać w budach na mchach
miękkich jak puch, ciepłymi skórami pokrytych, a gdy sen mocny pokrzepił ich członki, ruszyli
nazajutrz dobrze już za widna dalej. Droga wzdłuż wądołu nie była wprawdzie zbyt łatwa,
ale też i nie trudna, tak że jeszcze przed zachodem słońca ujrzeli zamek łęczycki. Miasto
było na nowo z popiołów wzniesione, w części z czerwonej cegły, a nawet i z kamienia. Mury
miało wysokie, wieżami bronne, kościoły jeszcze od sieradzkich wspanialsze. U dominikanów
łatwo zasięgnęli wieści o opacie. Był, mówił, że mu lepiej, radował się nadzieją, że całkiem
ozdrowieje, i przed kilku dniami wyruszył w dalszą drogę. Maćkowi nie chodziło już
zbytnio o doścignięcie go w drodze, gdyż postanowił już wieźć obie dziewki aż do Płocka,
gdzie i tak byłby je opat zawiózł, ale że mu pilno było do Zbyszka, więc zakłopotał się srodze
inną nowiną: że już po opatowym wyjeździe rzeki tak wezbrały, iż całkiem nie można było
jechać dalej. Dominikanie widząc rycerza ze znacznym pocztem, któren, jak mówił, do księcia
Ziemowita jechał, przyjęli i podejmowali ich gościnnie, a nawet opatrzyli Maćka na drogę
drewnianą, oliwną tabliczką, na której wypisana była po łacinie modlitwa do anioła Rafała,
patrona podróżnych.
Przed dwa tygodnie trwał przymusowy pobyt w Łęczycy, przy czym jeden z giermków
zamkowych starosty odkrył, że pachołkowie przejezdnego rycerza byli dziewczynami, i z
miejsca zakochał się na umór w Jagience. Czech chciał go zaraz pozywać za to na udeptaną
ziemię, ale że stało się to wigilią wyjazdu, więc Maćko odradzał mu ten postępek.
Gdy wyruszyli w dalszą ku Płockowi drogę, wiatr osuszył nieco gościńce, bo jakkolwiek
przychodziły dżdże częste, ale jak zwykle wiosną trwały krótko. Były też ciepłe i duże, albowiem
wiosna nastąpiła zupełna. Na polach świeciły w bruzdach jasne pasy wody, od zagonów
dolatywał z powiewem mocny zapach mokrej ziemi. Bagna pokryły się kaczeńcem, w lasach
zakwitły przylaszczki – i piegże podnosiły między gałęziami świergot radosny. W serca podróżnych
wstąpiła też nowa ochota i nadzieja, zwłaszcza że jechało im się dobrze i że po
szesnastu dniach podróży stanęli u bram Płocka.
Ale przyjechali w nocy, gdy bramy grodu były już zamknięte, więc musieli nocować u tkacza
za murami. Dziewczyny poszedłszy spać późno pospały się po trudach i niewygodach
długiej podróży kamiennym snem. Maćko, którego żaden trud nie mógł obalić, nie chciał ich
budzić, ale sam równo z otwarciem bram poszedł do miasta, łatwo odnalazł katedrę i dom
biskupi, w którym pierwszą nowiną, którą usłyszał, była wiadomość, że opat zmarł przed tygodniem.
Zmarł przed tygodniem, ale wedle ówczesnego zwyczaju odprawiano msze przy trumnie i
stypy żałobne od dni sześciu, pogrzeb zaś miał nastąpić dziś dopiero, a po nim wspominki i
stypa ostatnia dla uczczenia pamięci zmarłego.
Maćko od wielkiego frasunku nawet się nie rozglądał po mieście, które zresztą znał nieco z
tych czasów, gdy jeździł z listem księżny Aleksandry do mistrza – tylko wracał co prędzej do
domu tkacza za murami i po drodze mówił sobie:
– Ha, zmarło mu się i wieczny odpoczynek! Nie masz na to rady we świecie, ale co ja teraz
z tymi dziewkami zrobię?
I począł się nad tym zastanawiać, czyby je lepiej u księżny Aleksandry zostawić, czy u
księżny Anny Danuty, czy może do Spychowa wieźć. Bo nieraz przychodziło mu do głowy w
czasie tej drogi, że gdyby się pokazało, iż Danuśka nie żyje, to nie wadziłoby, by Jagienka
była blisko Zbyszka. Nie wątpił, że Zbyszko długo będzie tamtej, nad wszystkie inne umiłowanej,
żałował i długo po niej płakał, ale nie wątpił też, że taka dziewczyna, tuż pod bokiem,
zrobi swoje. Pamiętał, jak chłopaka, chociaż serce rwało mu się hen za bory i lasy na Mazowsze,
ciągoty jednak brały przy Jagience. Z tych powodów i wierząc przy tym głęboko, że Danuśka
przepadła, myślał nieraz, by na wypadek śmierci opata nie odsyłać nigdzie Jagienki.
Ale że był nieco łapczywy na ziemskie dobro, więc chodziło mu i o majętność po opacie.
Opat gniewał się wprawdzie na nich i zapowiadał, że nic im nie zostawi, ale nuż ogarnęła go
64
skrucha przed śmiercią? Że zapisał coś Jagience, to było pewne, bo nieraz odzywał się z tym
w Zgorzelicach, więc przez Jagienkę mogłoby to i tak nie minąć Zbyszka. Chwilami brała też
Maćka ochota zostać w Płocku, dowiedzieć się jak i co, i zająć się tą sprawą, ale wnet pokonywał
w sobie takie myśli. „Ja tu będę – myślał – o majętność zabiegał, a mój chłopaczysko
może tam do mnie z jakowego krzyżackiego podziemia ręce wyciąga i ratunku ode mnie czeka”.
Była wprawdzie jedna rada: zostawić Jagienkę pod opieką księżny i biskupa z prośbą, by
jej nie dali skrzywdzić, jeśli jej opat co zostawił. Ale rada ta nie całkiem podobała się
Maćkowi. „Dziewczyna ma i tak – mówił sobie – wiano zacne, jeśli zaś i po opacie odziedziczy,
weźmie ją który Mazur, jak Bóg na niebie, a ona też długo nie wytrzyma, bo to jeszcze i
nieboszczyk Zych powiadał, że już wtedy jako po węglach chodziła”. I zląkł się tej myśli stary
rycerz, gdy pomyślał, że w takim razie i Danusia, i Jagienka mogłyby Zbyszka ominąć,
tego zaś nie chciał za nic na świecie.
– Którą mu Bóg przeznaczył, tę niech ma, ale jedną musi mieć.
Postanowił też w końcu przede wszystkim ratować Zbyszka, a Jagienkę, jeśli trzeba będzie
się z nią rozstać, zostawić albo w Spychowie albo u księżny Danuty, nie zaś tu w Płocku,
gdzie dwór był nierównie świetniejszy i pięknych rycerzy na nim niemało.
Obarczon tymi myślami, szedł wartkim krokiem ku domowi tkacza, aby Jagience opatową
śmierć oznajmić, w duchu zaś obiecywał sobie, że jej tego od razu nie powie, gdyż niespodziana
a zła wieść łatwo dech by w dziewce zaprzeć i niepłodną ją potem uczynić mogła.
Przybywszy do domu zastał już obie ubrane, nawet przystrojone i wesołe jak gajówki, więc
siadłszy na zydlu zawołał na tkackich czeladników, by mu misę grzanego piwa przynieśli, po
czym nachmurzywszy surowe i bez tego oblicze rzekł:
– Słyszysz, jako w mieście dzwonią? Zgadnijże, dlaczego dzwonią, boć przecie nie niedziela,
a jutrznię przespałaś. Chciałabyś widzieć opata?
– Pewnie, żebym chciała – rzekła Jagienka.
– No, to tak go zobaczysz jak króla Ćwieka.
– Zaśby pojechał gdzie dalej?
– Jużci, że pojechał. A to nie słyszysz, że dzwonią?
– Pomer? – zawołała Jagienka.
– Zmów wieczny odpoczynek.
Więc natychmiast uklękły obie z Sieciechówną i poczęły mówić wieczny odpoczynek
dźwięcznymi jak dzwonki głosami. Po czym łzy ciurkiem jęły płynąć po twarzy Jagienki, bo
bardzo kochała opata, który choć zapalczywy z ludźmi, krzywdy nie wyrządził nikomu, a
dobro obu rękoma czynił, ją zaś, która była jego chrześniaczką, miłował jak córkę rodzoną.
Maćko wspomniawszy, że to był jego i Zbyszków krewny, wzruszył się także i nieco zapłakał,
a dopiero gdy im część boleści łzami spłynęła, zabrał Czecha i obie dziewczyny na pogrzeb
do kościoła.
Pogrzeb był wspaniały. Prowadził kondukt sam biskup Jakub z Kurdwanowa, byli wszyscy
księża i wszyscy mnisi w Płocku konwenty mający, bito we wszystkie dzwony, mówiono
mowy, których nikt prócz duchownych nie rozumiał, bo je mówiono po łacinie, po czym
wrócili duchowni i świeccy na ucztę obfitą do biskupa.
Poszedł na nią Maćko wziąwszy ze sobą dwóch pachołków, gdyż jako krewny zmarłego i
znajomek biskupa miał wszelkie prawo. Biskup też przyjął go jako krewnego nieboszczyka
chętliwie i z odznaczeniem, lecz zaraz przy przywitaniu rzekł mu:
– Są tu jakoweś bory dla was Gradów z Bogdańca zapisane, ale co ostaje, a na klasztory i
na opactwo nie idzie, to ma być krześniaczki jego, niejakiej Jagienki ze Zgorzelic.
Maćko, który się niewiele spodziewał, rad był i z borów, biskup zaś nie zauważył, że jeden
z pacholików starego rycerza podniósł na wzmiankę o Jagience ze Zgorzelic zroszone i modre
jak chabry oczy w górę i rzekł:
– Bóg mu zapłać, ale wolałabym, by żył.
65
Więc Maćko zwrócił się i rzekł gniewnie:
– Cichaj, bo wstydu sobie narobisz.
Lecz nagle urwał, w oczach błysnęło mu zdumienie, po czym twarz uczyniła mu się sroga i
wilcza, gdyż opodal od siebie, obok drzwi, przez które wchodziła właśnie księżna Aleksandra,
ujrzał zgiętego w dworskiej, układnej postawie Kunona Lichtensteina, tego samego,
przez którego omal nie zginął Zbyszko w Krakowie.
Jagienka w życiu nie widziała takiego Maćka: oblicze miał skurczone jak paszcza złego
psa, spod wąsów błysnęły mu zęby, w jednej chwili okręcił na sobie pas i ruszył ku znienawidzonemu
Krzyżakowi.
Lecz w pół drogi zatrzymał się i począł wodzić szeroką dłonią po włosach. Przypomniał
sobie w porę, że Lichtenstein może być na dworze płockim tylko albo gościem, albo co prawdopodobniej,
posłem i że gdyby chciał nie pytając o nic bić w niego, postąpiłby właśnie tak
samo jak Zbyszko na drodze z Tyńca.
Więc mając więcej rozumu i doświadczenia od Zbyszka pohamował się, odkręcił na powrót
pas, wypogodził oblicze, poczekał, a następnie gdy księżna po przywitaniu się z Lichtensteinem
poczęła rozmawiać z księdzem Jakubem z Kurdwanowa, zbliżył się do niej i skłoniwszy
się głęboko przypomniał jej, co zacz jest i że za swą dobrodziejkę ją poczytuje z przyczyny
owego listu, którym go swego czasu opatrzyła.
Księżna zaledwie pamiętała jego twarz, ale przypomniała sobie z łatwością i list, i całą
sprawę. Było jej także wiadomym to, co stało się na sąsiednim dworze mazowieckim; słyszała
o Jurandzie, o uwięzieniu jego córki, o małżeństwie Zbyszka i o śmiertelnym jego pojedynku
z Rotgierem. Wszystko to zaciekawiało ją niezmiernie, tak jak jakaś opowieść rycerska
lub jedna z takich pieśni, jakie wygłaszali u Niemców minstrele, a na Mazowszu gądkowie.
Krzyżacy nie byli jej wprawdzie tak nienawistni jak żonie Janusza, Annie Danucie, zwłaszcza
że chcąc ją sobie zjednać przesadzali się dla niej w hołdach, pochlebstwach i obsypywali ją
hojnie darami; lecz w tym razie serce jej było po stronie kochanków. Gotowa była im pomóc
– i przy tym cieszyło ją, iż ma przed sobą człowieka, który mógł jej najdokładniej przebieg
zdarzeń opowiedzieć.
Maćko zaś, który przedtem już postanowił uzyskać jakimkolwiek sposobem opiekę i protekcję
wpływowej księżny, widząc, z jakim słucha zajęciem, chętnie prawił jej o nieszczęsnych
losach Zbyszka i Danuśki i prawie do łez ją wzruszył, a to tym bardziej że sam niedolę
bratanka lepiej niż ktokolwiek odczuwał i z całej duszy nad nią ubolewał.
– Nic rzewliwszego w życiu nie słyszałam – rzekła wreszcie księżna. – A największa żałość
chwyta mnie wskróś tej przyczyny, że on już tę dzieweczkę zaślubił, już ci była jego, a
żadnej szczęśliwości nie zaznał. Wszelako – wiecie-li na pewno, że nie zaznał?
– Hej, mocny Boże! – odparł Maćko – żeby choć był zaznał, ale on ją zaślubił, obłożnie
chorym będąc wieczorem, a o świtaniu już ją wzięli!
– I myślicie, że Krzyżacy? Bo u nas powiadali o zbójach, którzy Krzyżaków zwiedli inną
dziewkę im oddając. Mówili też o Jurandowym pisaniu...
– To już nie ludzkie sądy rozstrzygnęły, jeno boskie. Wielki to był, prawią, rycerz Rotgier,
który najtęższych zwyciężał, a przecież z ręki dzieciucha poległ.
– No, taki to i dzieciuch – rzekła uśmiechając się księżna – co mu przezpieczniej w drogę
nie włazić. Krzywda jest – prawda! I słusznie się krzywdujecie, a jednako z tamtych czterech
trzech już nie żywie, a ten stary, który ostał, ledwie także, jako słyszałam, wydarł się śmierci.
– A Danuśka? a Jurand? – odrzekł Maćko – gdzież oni są? Bóg też wie, czy i ze Zbyszkiem
co złego się nie stało, któren do Malborga pojechał.
– Wiem, ale Krzyżacy nie całkiem tacy psubraci, jako myślicie. W Malborgu przy boku
mistrza i jego brata Ulryka, który jest człowiek rycerski, nic się złego bratankowi waszemu
stać nie mogło, który przecie miał pewnikiem i listy od księcia Janusza. Chyba że tam jakiego
66
rycerza pozwał i poległ, bo w Malborgu siła zawsze najsławniejszych rycerzy ze wszystkich
stron świata przebywa.
– Ej, nie bardzo już się tam tego boję – rzekł stary rycerz. – Byle go do podziemia nie zamknęli,
byle zdradą nie ubili i byle jakoweś żelaziwo miał w garści – to nie bardzo się boję.
Raz tylko znalazł się od niego tęższy, któren go w szrankach rozciągnął, a to właśnie książę
mazowiecki Henryk, ten, co był tu biskupem i co się w gładkiej Ryngalle rozmiłował. Ale
Zbyszko zgoła był wówczas pacholęciem. Przy tym jednego byłby on tylko jako amen w pacierzu
pozwał, tego, któremu i ja ślubowałem, a któren tu jest.
To rzekłszy pokazał oczyma na Lichtensteina, który z wojewodą płockim rozmawiał.
Lecz księżna zmarszczyła brwi i rzekła surowym, oschłym głosem, którym zawsze mówiła,
gdy gniew poczynał ją chwytać:
– Ślubowaliście mu czy nie ślubowali, a to pamiętajcie, że on u nas w gościnie; kto naszym
gościem chce być, powinien obyczajności przestrzegać.
– Wiem, miłościwa pani – odrzekł Maćko. – Toćżem już okręcił pas i do niegom szedł,
alem się pohamował pomyślawszy, że może posłuje.
– Bo i posłuje. A człek jest między swymi znaczny, na którego radach sam mistrz siła polega
i nie byle czego mu odmówi. Bóg to może zdarzył, że go w Malborgu podczas bytności
waszego bratanka nie było, ile że Lichtensteina, choć z zacnego rodu idzie, powiadają zawziętym
i mściwym. Poznałże was?
– Nie bardzo mógł poznać, bo mię mało widział. Na drodze tynieckiej byliśmy w hełmach,
a potem raz tylko byłem u niego w Zbyszkowej sprawie, ale wieczorem, gdyż było pilno, i raz
widzieliśmy się w sądzie. Zmieniłem się na gębie od tego czasu i broda znacznie mi posędzielała.
Uważałem też teraz, że patrzył na mnie, ale widać jeno dlatego, że przydłużej z miłościwą
panią rozmawiam, gdyż potem oczy całkiem spokojnie w inną stronę obrócił. Zbyszka
to by był poznał – ale mnie zobaczył, a o moim ślubowaniu może i nie słyszał mając o
lepszych do myślenia.
– Jak to o lepszych?
– Bo jemu pono ślubowali i Zawisza z Garbowa, i Powała z Taczewa, i Marcin z Wrocimowic,
i Paszko Złodziej, i Lis z Targowiska. Każdy z nich, miłościwa pani, i dziesięciu takim
by poradził, a cóż dopiero, że ich kupa! Lepiej jemu się było nie rodzić niżeli jeden takowy
miecz mieć nad głową. A ja nie tylko mu o ślubowaniu nie wspomnę, ale jeszcze w
pouchwałość się wejść z nim postaram.
– Czemu zaś tak?
A twarz Maćka stała się naraz chytra, do głowy starego lisa podobna.
– Żeby mi jakowe pismo dał, za którym mógłbym przezpiecznie po krajach krzyżackich
jeździć i Zbyszkowi w razie potrzeby dać poratowanie.
– Zali to godne czci rycerskiej? – zapytała z uśmiechem księżna.
– Godne – odrzekł stanowczym głosem Maćko. – Gdybym na ten przykład w bitwie z tyłu
na niego natarł, a nie zawołał, by się obrócił, jużci bym hańbę na się ściągnął, ale czasu pokoju
rozumem na hak nieprzyjaciela przywieść – tego się żaden prawy rycerz nie zasroma.
– To was poznajomię – odrzekła księżna.
I skinąwszy na Lichtensteina poznajomiła z nim Maćka pomyślawszy, że choćby go Lichtenstein
poznał, to i tak nie stałoby się nic wielkiego.
Lecz Lichtenstein nie poznał go, albowiem istotnie na drodze tynieckiej widział go w hełmie,
a potem raz tylko jeden z nim rozmawiał, i to wieczorem, gdy Maćko przychodził do
niego prosić go o odpuszczenie Zbyszkowej winy.
Skłonił się jednak dość dumnie, dopiero ujrzawszy za rycerzem dwóch cudnych, bogato
ubranych pachołków pomyślał, że nie byle kto takich mieć może, i twarz rozjaśniła mu się
nieco, jakkolwiek nie przestał wydymać dumnie ust, co czynił zawsze, jeśli nie z panującym
miał do czynienia.
67
A księżna rzekła ukazując Maćka:
– Jedzie ten rycerz do Malborga i ja sama polecam go łasce wielkiego mistrza, ale on posłyszawszy
o zachowaniu, jakie w Zakonie macie, pragnąłby i od was mieć pismo.
To rzekłszy odeszła do biskupa, Lichtenstein zaś utkwił w Maćku swe zimne, stalowe oczy
i zapytał:
– Jakiż powód skłania was, panie, do odwiedzenia naszej pobożnej i skromnej stolicy?
– Uczciwy powód i pobożny powód – odrzekł wznosząc źrenice Maćko. – Gdybyś było
inaczej, nie uręczałaby za mną miłościwa księżna. Ale prócz ślubów pobożnych, chciałbym
też i mistrza waszego poznać, któren pokój na ziemi czyni, a jest najsławniejszym na świecie
rycerzem.
– Za kogo księżna miłościwa, pani nasza i dobrodziejka uręcza, ten nie będzie narzekał na
naszą ubogą gościnność; wszelako co do mistrza trudno będziecie go mogli obaczyć, bo przed
miesiącem już do Gdańska wyjechał, a stamtąd miał do Królewca i dalej ku granicy ruszyć,
gdyż choć miłośnik pokoju, musi przecie od zdradzieckich Witoldowych zapędów dziedziny
zakonnej bronić.
Usłyszawszy to Maćko zafrasował się tak widocznie, że Lichtenstein, przed którego oczyma
nic nie mogło się ukryć, rzekł:
– Widzę, że równą mieliście chęć poznać wielkiego mistrza jak dopełnić ślubów zakonnych.
– Miałem ci ją, miałem! – odrzekł prędko Maćko. – Więc to już wojna z Witoldem o
Żmujdź pewna?
– Sam ją rozpoczął podając wbrew przysięgom pomoc buntownikom.
Nastała chwila milczenia.
– Ha! niech ta Bóg szczęści Zakonowi, jak na to zasługuje! – rzekł wreszcie Maćko. – Nie
mogę mistrza poznać, to choć ślubów dopełnię.
Lecz wbrew tym słowom sam nie wiedział, co ma na razie począć, i z uczuciem ogromnego
strapienia zadawał sobie w duszy pytanie:
„Gdzie ja mam teraz Zbyszka szukać i gdzie go odnajdę?”
Łatwo było przewidzieć, że jeśli mistrz opuścił Malborg i udał się na wojnę, to nie ma co
szukać w Malborgu i Zbyszka – a w każdym razie trzeba o nim dokładniejszych wiadomości
zasięgnąć. Stary Maćko zatroskał się wielce, ale że był człek prędki do rady, postanowił czasu
nie tracić i zaraz nazajutrz ruszyć w dalszą drogę. Uzyskanie listu od Lichtensteina przy poparciu
księżny Aleksandry, w której komtur miał nieograniczone zaufanie, przyszło mu łatwo.
Otrzymał tedy polecenie do starosty w Brodnicy i do wielkiego szpitalnika w Malborgu, za
które darował jednak Lichtensteinowi spory srebrny pucharek, ozdobnie wykuty we Wrocławiu,
taki, jaki rycerze mieli zwyczaj stawiać napełniony winem na noc przy łożu, aby w razie
bezsenności mieć pod ręką i lekarstwo na sen, i uciechę. Hojność ta Maćkowa zdziwiła nieco
Czecha, który wiedział, iż stary rycerz nie był zbyt pochopny do obsypywania darami nikogo,
a zwłaszcza Niemców – lecz ów rzekł:
– Uczyniłem tak, bom mu ślubował i potykać się z nim muszę, a nijak by mi było nastawać
na gardło człeka, który mi usługę oddał. Nie nasz to obyczaj bić w dobrodzieja...
– Ale zacnego pucharka szkoda! – odpowiedział trochę przekornie Czech.
Na to zaś Maćko:
– Nie czynię ja nic przez rozmysłu, nie bój się! Bo jeśli mi Pan Jezus miłosierny pozwoli
Niemca powalić, to jużci i pucharek odzyszczę, i siła innych godnych rzeczy wraz z nim zdobędę.
Po czym jęli naradzać się obaj, a z nimi Jagienka, co czynić dalej. Maćkowi przechodziło
przez rozum, aby i ją, i Sieciechównę zostawić w Płocku pod opieką księżny Aleksandry, a to
z powodu opatowego testamentu, który był złożony u biskupa. Lecz dziewczyna sprzeciwiła
się temu całą siłą swej niezłomnej woli. Prawda, że sporzej by było jechać bez nich, bo nie
68
trzeba by na noclegach osobnych izb wyszukiwać ani też oglądać się na obyczajność, na bezpieczeństwo
i różne inne tego rodzaju przyczyny. Ale przecie nie po to wyjechały ze Zgorzelic,
by siedzieć w Płocku. Testament, skoro jest u biskupa, to nie przepadnie, a co do nich,
gdyby się pokazało, że muszą gdzie po drodze ostać, to lepiej by im było ostać się na opiece u
księżny Anny, nie u Aleksandry, bo na tamtym dworze mniej nawidzą Krzyżaków, a więcej
miłują Zbyszka. Rzekł wprawdzie na to Maćko, że rozum nie niewieścia rzecz i że nie przystoi
dziewce „dowodzić”, tak jakby naprawdę ten rozum miała – nie sprzeciwił się jednak
stanowczo, a wkrótce ustąpił całkiem, gdy Jagienka odciągnąwszy go na bok poczęła mówić
ze łzami w oczach:
– Wiecie!... Bóg patrzy na moje serce, że co rania i co wieczora proszę go za oną Danuśkę,
ba i o Zbyszkową szczęśliwość! Bóg to w niebiesiech wie najlepiej! Ale i Hlawa, i wy powiadacie,
że już ona zginęła i że żywa z krzyżackich rąk nie wyjdzie – co jeśli tak ma być, to ja...
Tu zawahała się nieco, wezbrane łzy stoczyły się jej z wolna po jagodach i skończyła po
cichu:
– To ja chcę być Zbyszka blisko...
Maćka wzruszyły te łzy i słowa, jednak odrzekł:
– Jeśli tamta zginie, Zbyszko z żałości ani na cię spojrzy.
– Ja też nie chcę, by na mnie spoglądał, jeno chcę być przy nim.
– Wiesz przecie, że ja tego samego bym chciał, co i ty; ale on w pierwszym żalu gotów cię
jeszcze zwymyślać...
– Niech tam i zwymyśla – odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. – Ale tego nie uczyni,
bo nie będzie wiedział, że to ja.
– Pozna cię.
– Nie pozna. Wyście także nie poznali. Powiecie mu, że to nie ja, jeno Jaśko, a Jaśko przecie
całkiem z gęby do mnie podobny. Powiecie mu, że urósł i tyla, a jemu nawet przez głowę
nie przejdzie, by zaś to nie był Jaśko...
Na to stary rycerz wspomniał coś jeszcze o kolanach k’sobie, ale że kolana k’sobie miewali
czasem i chłopaki, więc nie mogło to być przeszkodą, zwłaszcza że Jaśko miał istotnie
twarz prawie taką samą, a włosy po ostatnich postrzyżynach wyrosły mu znów długie – i nosił
je w pątliku, tak jak inne szlachetne pacholęta i sami rycerze. Z tych przyczyn ustąpił Maćko i
poczęli mówić już o drodze. Mieli wyruszyć nazajutrz. Postanowił Maćko puścić się w krzyżackie
kraje, dotrzeć do Brodnicy, tam zasięgnąć języka i gdyby mistrz był wbrew przewidywaniom
Lichtensteina jeszcze w Malborgu, to jechać do Malborga, w razie zaś przeciwnym
pociągnąć krzyżacką granicę w stronę Spychowa przepytując po drodze o młodego polskiego
rycerza i jego poczet. Stary rycerz spodziewał się nawet, że łacniej się czegoś dowie o Zbyszku
w Spychowie lub na dworze księcia Janusza warszawskiego niż gdzie indziej.
Jakoż nazajutrz wyruszyli. Wiosna już uczyniła się zupełna, więc rozlewy wód, a mianowicie
Skrwy i Drwęcy, tamowały drogę, taki że dopiero dziesiątego dnia po opuszczeniu
Płocka przejechali granicę i znaleźli się w Brodnicy. Miasteczko czyste było i porządne, ale
zaraz na wstępie można było poznać twarde rządy niemieckie, albowiem ogromna murowana
szubienica2, wzniesiona za miastem przy drodze do Gorczenicy, ubrana była ciałami wisielców,
z których jedno było kobiece. Na strażniczej wieży i na zamku powiewała chorągiew z
czerwoną ręką w białym polu. Samego komtura nie zastali jednak podróżni na miejscu, albowiem
pociągnął był z częścią załogi i na czele okolicznej szlachty do Malborga. Objaśnienia
te dał Maćkowi stary Krzyżak, ślepy na oba oczy, który był niegdyś komturem Brodnicy,
później zaś przywiązawszy się do miejsca i zamku, przeżywał w nich ostatki żywota. Ów,
gdy kapelan miejscowy przeczytał mu list Lichtensteina, przyjął Maćka gościnnie, że zaś
mieszkając wśród polskiej ludności umiał wybornie po polsku, przeto łatwo było się z nim
2 Szczątki tej szubienicy dochowały się do r. 1818.
69
rozmówić. Zdarzyło się też, iż przed sześciu tygodniami jeździł do Malborga, dokąd wzywano
go jako doświadczonego rycerza na radę wojenną, wiedział więc, co się w stolicy działo.
Zapytywany o młodego polskiego rycerza, mówił, że nazwiska nie pomni, ale że słyszał o
jakowymś, który naprzód budził podziw tym, że pomimo młodych lat przybył jako rycerz już
pasowany, a po wtóre potykał się szczęśliwie w turnieju, który wielki mistrz urządził wedle
zwyczaju dla cudzoziemskich gości przed wyruszeniem na wojenną wyprawę. Powoli przypomniał
sobie nawet, iż owego rycerza polubił i wziął w szczególną opiekę mężny i szlachetny
brat mistrzów, Ulryk von Jungingen, i że dał mu żelazne listy, z którymi młodzian później
odjechał podobno w stronę wschodnią. Maćko ucieszył się z tych wiadomości ogromnie, nie
miał bowiem najmniejszej wątpliwości, że tym młodym rycerzem był Zbyszko. Wobec tego
nie było chwilowo po co jechać do Malborga, bo jakkolwiek wielki szpitalnik lub inni pozostali
tam urzędnicy zakonni i rycerze mogliby może jeszcze dokładniejszych udzielić wskazówek,
jednakowoż żadną miarą nie mogli powiedzieć, gdzie na razie bawi Zbyszko. Zresztą
sam Maćko wiedział najlepiej, gdzie go znaleźć, nietrudno bowiem było domyślić się, że krąży
koło Szczytna albo jeżeli tam Danusi nie znalazł, czyni poszukiwania po dalszych
wschodnich zamkach i komturiach.
Nie tracąc więc czasu ruszyli i oni krzyżackim krajem ku wschodowi i Szczytnu. Droga
szła im sporo, gdyż gęste miasta i miasteczka połączone były gościńcami, które Krzyżacy, a
raczej kupcy w miastach osiedli, w dobrym utrzymywali stanie, prawie nie gorszym niż polskie,
które powstały pod opieką gospodarnej i sprężystej króla Kazimierzowej ręki. Przy tym
pogoda nastała cudna. Noce były gwiaździste, dni jasne, a w porze południowego udoju powiewał
ciepły, suchy wiaterek, który zapełniał czerstwością i zdrowiem piersi ludzkie. Zazieleniły
się zboża na polach, łąki pokryły się hojnie kwieciem, a lasy sosnowe poczęły ronić
woń żywiczną. Przez całą drogę do Lidzbarku, a stamtąd do Działdowa i dalej od Niedzborza
podróżni nie widzieli ani chmurki na niebie. W Niedzborzu dopiero w nocy przyszła ulewa z
grzmotami, które pierwszy raz tej wiosny słyszano, ale trwała krótko i nazajutrz rozbłysnął
znów poranek przejasny, różowy, złoty i tak świetlisty, że jak okiem sięgnąć wszystko lśniło
jednym bisiorem brylantów i pereł, cała zaś kraina zdawała się uśmiechać niebu i radować się
z bujnego życia.
W taki to ranek wykręcili z Niedzborza ku Szczytnu. Granica mazowiecka nie była daleko
i łatwo by im przyszło nawrócić do Spychowa. Była chwila nawet, że Maćko chciał to uczynić,
ale rozważywszy wszystko, wolał dotrzeć wprzód do strasznego krzyżackiego gniazda, w
którym tak ponuro rozstrzygnęła się część Zbyszkowych losów. Wziąwszy więc chłopa przewodnika
kazał mu prowadzić poczet ku Szczytnu, choć i przewodnik nie był konieczny, albowiem
z Niedzborza szedł prosty gościniec, na którym niemieckie mile były białymi kamieniami
znaczone.
Przewodnik jechał kilkadziesiąt kroków naprzód, za nim konno Maćko z Jagienką, następnie
dość daleko za nimi Czech ze śliczną Sieciechówną, a dalej szły wozy otoczone przez
zbrojnych pachołków. Ranek był wczesny. Różana barwa nie zeszła jeszcze ze wschodniej
strony nieba, choć słońce świeciło już zmieniając na opale krople rosy na drzewach i trawach.
– Nie boisz się jechać do Szczytna? – zapytał Maćko.
– Nie boję się – odrzekła Jagienka. – Pan Bóg nade mną, bom sierota.
– Bo tam nijakiej wiary nie dotrzymują. Najgorszy pies był ci wprawdzie ów Danveld, którego
Jurand razem z Gotfrydem zgładził... Tak powiadał Czech. Drugi po Danveldzie był
Rotgier, który legł od Zbyszkowego topora, ale i ten stary jest okrutnik, diabłu zaprzedan...
Ludzie nic dobrze nie wiedzą, wszelako ja tak myślę, że jeśli Danuśka zginęła, to z jego ręki.
Gadają, że spotkała go też jakowaś przygoda – ale księżna powiedziała mi w Płocku, że się
wykręcił. Z nim to będziemy mieli w Szczytnie sprawę. Dobrze, że mamy pismo od Lichtensteina,
bo jego się podobno gorzej psubraty boją niż samego mistrza... Że to, prawią, powagę
70
ma okrutną i zachowanie wielkie, a przy tym mściwy jest. Najmniejszej krzywdy nie daruje...
Bez tego pisma nie jechałby ja tak spokojnie do Szczytna.
– A ówże stary jako się zowie?
– Zygfryd de Löwe.
– Bóg da, że damy sobie i z nim rady.
– Bóg da!
Tu Maćko roześmiał się i po chwili począł mówić:
– Powiada do mnie księżna w Płocku: „Krzywdujecie się, krzywdujecie jako baranki na
wilków, a tu, powiada, z tych wilków trzech już nie żywie, bo ich niewinne baranki zdusiły”.
I prawdę rzekłszy, tak to i jest...
– A Danuśka? a jej rodzic?
– To samo powiedziałem księżnie. Ale w duszy rad jestem, iże się pokazuje, jako i nas
krzywdzić jest nieprzezpieczna rzecz. Juści wiemy, jak toporzysko chycić w garść i godnie
nim machnąć! A co do Danuśki i Juranda, to prawda. Ja myślę tak samo jak i Czech, że ich
już na świecie nie ma, ale w rzeczy to nikt dobrze nie wie... Tego Juranda też mi żal, bo i za
życia się boleści o dziewczynę najadł, i jeżeli zginął, to ciężką śmiercią.
– Co go kto przy mnie wspomni, to zaraz o tatusiu myślę, którego też na świecie nie ma –
odpowiedziała Jagienka.
I tak mówiąc podniosła zwilżone, śliczne oczy ku górze. Maćko zaś pokiwał głową i rzekł:
– W Bożym on wiecu i w światłości wiekuistej na pewno, bo lepszego od niego człowieka
chyba w całym naszym królestwie nie było...
– Oj, nie było ci, nie było! – westchnęła Jagienka.
Lecz dalszą rozmowę przerwał im chłop przewodnik, który powstrzymał nagle źrebca, a
następnie zawrócił go, przyleciał pędem do Maćka i zawołał jakimś dziwnym, wylęknionym
głosem:
– O dla Boga! Patrzcie no, panie rycerzu, kto to ku nam z pagórka idzie.
– Kto, gdzie? – zawołał Maćko.
– A owdzie! Chyba wielgolud czy co...
Maćko z Jagienką wstrzymali stępaki, spojrzeli we wskazanym przez przewodnika kierunku
i istotnie oczy ich ujrzały na wyniosłości pagórka, na pół albo i więcej stajania jakowąś
postać, której wymiary zdawały się znacznie przenosić zwykłe ludzkie kształty.
– Sprawiedliwie mówi, że chłop jest duży – mruknął Maćko.
Potem zmarszczył się, splunął nagle w bok i rzekł:
– Na psa urok!
– Czemu zaś zaklinacie? – spytała Jagienka.
– Bom wspomniał, jako w taki sam ranek obaczyliśmy ze Zbyszkiem na drodze z Tyńca do
Krakowa takiego samego niby wielkoluda. Powiadali wówczas, że to Walgierz Wdały. Ba!
pokazało się, że to był pan z Taczewa, ale też nic dobrego z tego nie wypadło. Na psa urok.
– To nie rycerz, bo piechtą idzie – rzekła wytężając wzrok Jagienka. – I widzę nawet, że
nijakiej broni nie ma, jeno kostur w lewej ręce dzierży...
– I maca nim przed sobą, jakby była noc – dodał Maćko.
– I ledwie się rusza. Pewnie! Ślepy chyba czy co?
– Ślepy jest, ślepy! jako żywo!
Ruszyli końmi i po niejakim czasie zatrzymali się naprzeciw dziada, który schodząc z pagórka
niezmiernie powoli szukał przed sobą kosturem drogi.
Był to starzec rzeczywiście ogromny, chociaż widziany z bliska przestał im się wydawać
wielkoludem. Sprawdzili też, że był zupełnie ślepy. Zamiast oczu miał dwie czerwone jamy.
Brakło mu również prawej dłoni, na miejscu której nosił węzeł uczyniony z brudnej szmaty.
Białe włosy spadały mu aż na ramiona, a broda sięgała pasa.
71
– Nie ma chudzina ni pacholęcia, ni psa i sam omackiem drogi szuka – ozwała się Jagienka.
– Dla Boga, nie możem go przecie bez pomocy ostawić. Nie wiem, czy mnie będzie rozumiał,
ale przemówię do niego po naszemu.
To rzekłszy zeskoczyła żywo ze stępaka i zatrzymawszy się tuż przed dziadem poczęła
szukać pieniędzy w skórzanej kalecie wiszącej u jej pasa.
Dziad też usłyszawszy przed sobą tupot koński i gwar wyciągnął przed siebie kostur i podniósł
do góry głowę, jak czynią ludzie ślepi.
– Pochwalony Jezus Chrystus! – rzekła dziewczyna. – Rozumiecie, dziadku po krześcijańsku?
Ów zaś usłyszawszy jej słodki, młody głos, drgnął, przez twarz przeleciał mu jakiś dziwny
błysk, jakby wzruszenia i rozrzewnienia, nakrył powiekami swe puste jamy oczne i nagle,
rzuciwszy kostur, padł przed nią na kolana, z wyciągniętymi w górę ramionami.
– Wstańcie, i tak was wspomogę. Co wam jest? – spytała ze zdziwieniem Jagienka.
Lecz on nie odpowiedział nic, tylko dwie łzy spłynęły mu po policzkach, a z ust wyszedł
podobny do jęku głos:
– Aa! a!
– Na miłosierdzie boskie! niemowaście czy jak?
– Aa! a!
To wygłosiwszy podniósł dłoń; naprzód uczynił nią znak krzyża, potem jął wodzić lewą
dłonią wzdłuż ust.
Jagienka nie zrozumiawszy spojrzała na Maćka, który rzekł:
– Chyba coś ci takiego pokazuje, jakby mu język urznęli.
– Urznęli wam język? – spytała dziewczyna.
– A! a! a! a! – powtórzył kilkakrotnie dziad kiwając przy tym głową.
Po czym wskazał palcami na oczy, następnie wysunął prawe ramię bez dłoni, a lewą wykonał
ruch do cięcia podobny.
Teraz zrozumieli go oboje.
– Kto wam to uczynił? – spytała Jagienka.
Dziad zrobił znów kilkakrotnie znak krzyża w powietrzu.
– Krzyżacy! – zakrzyknął Maćko.
Starzec opuścił na znak potwierdzenia głowę na piersi.
Nastała chwila milczenia, tylko Maćko i Jagienka spoglądali na się z niepokojem, mieli
bowiem przed sobą jawny dowód tego braku miłosierdzia i braku miary w karaniu, jakimi
odznaczali się rycerze zakonni.
– Srogie rządy! – rzekł wreszcie Maćko – i ciężko go pokarali, a Bóg wie, czy słusznie.
Nie dopytamy się o to. Żeby choć wiedzieć, gdzie go odwieźć, bo to musi być człek z tych
okolic. Po naszemu rozumie, gdyż tu prosty naród taki jest jako i na Mazowszu.
– Rozumiecie przecie, co mówimy? – spytała Jagienka.
Dziad potwierdził głową.
– A tutejsiście?
– Nie – odpowiedział na migi starzec
– Zaś może z Mazowsza?
– Tak.
– Spod księcia Janusza?
– Tak.
– A cóżeście u Krzyżaków robili?
Starzec nie umiał odpowiedzieć, lecz twarz jego przybrała w jednej chwili wyraz tak niezmiernego
bólu, że litościwe serce Jagienki zadrgało tym większym współczuciem, a nawet
Maćko, chociaż nie byle co wzruszyć go mogło, rzekł:
– Pewnikiem skrzywdzili go, psubraty, może i bez jego winy.
72
Jagienka zaś wetknęła w dłoń nędzarza kilka drobnych pieniążków.
– Słuchajcie – rzekła. – Nie opuścim was. Pojedziecie z nami na Mazowsze i w każdej wsi
będziemy was pytać, czy nie wasza. Może się jako dogadamy. Wstańcie jeno teraz, boć my
przecie nie święci.
Lecz on nie wstał, owszem pochylił się i objął jej nogi jakby w opiekę się oddając i dziękując,
przy czym jednak pewne zdziwienie, a nawet jakby zawód mignęły mu na obliczu. Być
może, iż miarkując z głosu sądził, iż stoi przed dziewczyną, tymczasem dłoń jego trafiła na
jałowicze skórznie, jakie w podróży nosili rycerze i giermkowie.
Ona zaś rzekła:
– Tak i będzie. Przyjdą wnet nasze wozy, to sobie odpoczniecie i pożywicie się. Ale na
Mazowsze nie od razu pojedziecie, bo przedtem trzeba nam do Szczytna.
Na to słowo starzec zerwał się na równe nogi. Zgroza i zdumienie odbiły mu się na twarzy.
Roztworzył ramiona, jakby chcąc zagrodzić drogę, a z ust poczęły mu się wydobywać dzikie i
jak gdyby pełne przerażenia dźwięki.
– Co wam? – zawołała przelękniona Jagienka.
Lecz Czech, który już przedtem był z Sieciechówną nadjechał i od pewnego czasu wpatrywał
się uporczywie w dziada, zwrócił się nagle do Maćka ze zmienioną twarzą i dziwnym
jakimś głosem rzekł:
– Na rany boskie! pozwólcie, panie, bym do niego przemówił, bo ani wiecie, kto on może
być!
Po czym nie pytając o pozwolenie poskoczył do dziada, położył mu ręce na barkach i jął
pytać:
– Ze Szczytna idziecie?
Starzec jakby uderzony dźwiękiem jego głosu uspokoił się i skinął głową.
– A nie szukaliście tam dziecka?...
Głuchy jęk był jedyną odpowiedzią na to pytanie.
Wówczas Hlawa przybladł nieco, chwilę jeszcze wpatrywał się swym rysim wzrokiem w
rysy starca, po czym rzekł z wolna i dobitnie:
– To wyście Jurand ze Spychowa!
– Jurand! – zakrzyknął Maćko.
Lecz Jurand zachwiał się w tej chwili i omdlał. Przebyte męki, brak pożywienia, trudy podróży
obaliły go z nóg. Oto dziesiąty już dzień upływał, jak szedł po omacku, błądząc i szukając
przed sobą kijem drogi, o głodzie, w utrudzeniu i niepewności, dokąd idzie. Nie mogąc
pytać o drogę, w dzień kierował się tylko ciepłem promieni słonecznych, noce spędzał w rowach
przy gościńcu. Gdy zdarzyło mu się przechodzić przez wieś, osadą lub gdy spotykał
ludzi naprzeciw idących, dłonią i głosem żebrał o jałmużny, lecz rzadko kiedy wspomogła go
litościwa ręka, powszechnie bowiem brano go za zbrodniarza, którego dosięgła pomsta prawa
i sprawiedliwości. Od dwóch dni żywił się korą drzewną i liśćmi i już był zwątpił, czy trafi
kiedykolwiek na Mazowsze – aż tu nagle otoczyły go litościwe swojackie serca i swojskie
głosy, z których jeden przypomniał mu słodki głos córki – a gdy w końcu wymieniono jeszcze
i jego imię, przebrała się wreszcie miara wzruszeń, serce ścisnęło mu się w piersi, myśli
zakręciły się wichrem w głowie i byłby zwalił się twarzą w proch gościńca, gdyby nie podtrzymały
go krzepkie ramiona Czecha.
Maćko zeskoczył z konia, po czym obaj wzięli go, ponieśli ku taborkowi, a następnie ułożyli
na wymoszczonym sianem wozie. Tam Jagienka z Sieciechówną ocuciwszy go nakarmiły
i napoiły winem, przy czym Jagienka widząc, że nie może utrzymać kubka, sama podawała
mu napój. Zaraz potem chwycił go nieprzeparty kamienny sen, z którego dopiero na trzeci
dzień miał się obudzić.
Oni zaś złożyli tymczasem prędką doraźną naradę.
73
– Krótko rzekę – ozwała się Jagienka. – Nie do Szczytna teraz jechać, ale do Spychowa, by
go w przezpiecznym miejscu między swoimi we wszelakim starunku zostawić.
– Obacz, jak się to rządzisz! – odpowiedział Maćko. – Do Spychowa trzeba go odesłać, ale
niekoniecznie mamy wszyscy jechać, bo z nim może jeden wóz pójść.
– Nie rządzę ja się, jeno tak mniemam, że siła możemy się od niego i o Zbyszku, i o Danuśce
dowiedzieć.
– A po jakiemu będziesz z nim gadać, kiedy języka nie ma?
– A któż jak nie on pokazał wam, że nie ma? Widzicie, że i bez gadania dowiedzieliśmy
się wszystkiego, czego nam było trzeba, a cóż dopiero, gdy się do jego pokazywania głową i
rękoma wezwyczaim! Spytacie go na ten przykład, czy wracał Zbyszko z Malborga do
Szczytna, to jużci albo skinie głową, albo zaprzeczy. I to samo o innych rzeczach.
– Prawda jest! – zawołał Czech.
– Nie sprzeczam się i ja też, że prawda – rzekł Maćko – i sam takową myśl miałem, jeno u
mnie pierwsza rozwaga, a gęba potem.
To rzekłszy kazał zawrócić taborkowi ku mazowieckiej granicy. W czasie drogi Jagienka
raz po raz podjeżdżała do wozu, na którym leżał Jurand, bojąc się, aby nie zamarł we śnie.
– Nie poznałem go – mówił Maćko – ale i nie dziwota. Chłop był jak tur! Powiadali o nim
Mazurowie, że on jeden między nimi mógłby się był z samym Zawiszą potykać – a teraz iście
kościotrup.
– Chodziły słuchy – rzekł Czech – że go mękami zmożyli, ale poniektóry i wierzyć nie
chciał, by zaś chrześcijanie tak mieli postąpić z pasowanym rycerzem, który też świętego Jerzego
ma za patrona.
– Bóg dał, że go Zbyszko choć w części pomścił. No, ale patrzcie, jakowa jest między nami
a nimi różnica. Prawda! Z czterech psubratów trzech już legło – ale w bitwie legli i nikt
żadnemu języka w niewoli nie obrzezał ani też oczu nie wyłuskiwał.
– Bóg ich pokarze – rzekła Jagienka.
Lecz Maćko zwrócił się do Czecha?
– A tyś jak go uznał?
– Zrazum go też nie uznał, chociażem go później, panie, od was widział. Ale mi coś tam
chodziło po głowie i im więcej mu się przypatrywałem, tym więcej chodziło... Ba! brody nie
miał ni białych włosów, możny był pan a potężny; jakoże go było w takim dziadzie uznać!
Ale gdy panienka rzekła, że jedziem do Szczytna, a on wyć począł, zaraz mi się oczy otwarły.
Maćko zamyślił się.
– Ze Spychowa trzeba by go księciu zawieść, który przecież takiej krzywdy znacznemu
człowiekowi wyrządzonej płazem puścić nie może.
– Wyprą się, panie; porwali mu zdradą dziecko i wyparli się, a o panu ze Spychowa powiedzą,
że w bitwie i język, i rękę, i oczy utracił.
– Słusznie – rzekł Maćko. – Toćże oni i samego księcia swego czasu porwali. Nie może
on z nimi wojować, bo nie podoła, chybaby mu nasz król pomógł. Gadają ludzie i gadają o
wielkiej wojnie, a tu ani małej nie ma.
– Jest z księciem Witoldem.
– Chwalić Boga, że choć ten ich za nic ma... Hej! Kniaź Witold to mi kniaź! A chytrością
go też nie zmogą, bo on jeden chytrzejszy niż oni wszyscy razem. Bywało, przycisną go,
psiajuchy, tak, że zguba nad nim jako miecz nad głową, a on się jako wąż wyśliźnie i zaraz
ich ukąsi... Strzeż go się, gdy cię bije, ale bardziej się strzeż, gdy cię głaszcze.
– Takiż on jest ze wszystkimi?
– Nie ze wszystkimi, jeno z Krzyżaki. Z innymi dobry i hojny kniaź!
Tu zamyślił się Maćko, jakby chcąc lepiej sobie Witolda przypomnieć.
– Całkiem to inny człowiek niż tutejsi książęta – rzekł poważnie. – Powinien był Zbyszko
do niego się udać, bo i pod nim, i przez niego najwięcej można przeciw Krzyżakom wskórać.
74
Po chwili zaś dodał:
– Kto wie, czy się tam jeszcze obaj nie znajdziem, gdyż tam i pomstę można mieć najsłuszniejszą.
Potem znów mówił o Jurandzie, o jego nieszczęsnym losie i niewypowiedzianych krzywdach,
jakich od Krzyżaków doznał, którzy naprzód bez żadnej przyczyny zamordowali mu
umiłowaną żonę, a potem zemstą płacąc za zemstę porwali dziecko – i samego umęczyli tak
okrutnymi mękami, że i Tatarzy nie umieliby lepszych obmyślić. Maćko i Czech zgrzytali
zębami na myśl, że nawet i w wypuszczeniu go na wolność było nowe wyrachowane okrucieństwo.
Stary rycerz obiecał też sobie w duszy, że postara się wywiedzieć dobrze, jako to
wszystko było, a potem zapłacić z nawiązką.
Na takich rozmowach i myślach schodziła im droga do Spychowa. Po dniu pogodnym nastała
noc cicha, gwieździsta, więc nie zatrzymywali się nigdzie na nocleg, trzykrotnie tylko
popaśli obficie konie, po ciemku jeszcze przejechali granicę i nad ranem stanęli pod wodzą
najętego przewodnika na ziemi spychowskiej. Stary Tolima trzymał widocznie tam wszystko
żelazną ręką, gdyż zaledwie zapuścili się w las, wyjechało naprzeciw dwóch zbrojnych pachołków,
którzy jednak widząc nie żadne wojsko, lecz niewielki poczet, nie tylko przepuścili
ich bez pytania, ale przeprowadzili przez niedostępne dla nie znających miejscowości rozlewiska
i moczary.
W gródku przyjęli gości Tolima i ksiądz Kaleb. Wieść, że pan przybył, przez zbożnych ludzi
odwiezion, błyskawicą rozleciała się między załogą. Dopiero gdy zobaczyli, jakim wyszedł
z rąk krzyżackich – wybuchła taka burza gróźb i wściekłości, że gdyby w podziemiach
spychowskich znajdował się jeszcze jaki Krzyżak, żadna moc ludzka nie zdołałaby go wybawić
od strasznej śmierci.
Konni „parobje” chcieli i tak zaraz siadać na koń, skoczyć ku granicy, złapać co się da
Niemców i głowy ich rzucić pod nogi panu, ale okiełznał tę ich chęć Maćko, który wiedział,
że Niemcy siedzą po miasteczkach i gródkach, a wieśniacza ludność tej samej jest krwi, jeno
że pod obcą przemocą żyje. Ale ani ów rozgwar, ani okrzyki, ani skrzypienie żurawi studziennych
nie zdołały rozbudzić Juranda, którego z wozu przeniesiono na skórze niedźwiedziej
do jego izby na łoże. Został przy nim ksiądz Kaleb, przyjaciel od dawnych lat, a tak jak
rodzony kochający, który począł błagalną modlitwę, aby Zbawiciel świata wrócił nieszczęsnemu
Jurandowi i oczy, i język, i rękę.
Znużeni drogą podróżni poszli też po spożyciu rannego posiłku na spoczynek. Maćko zbudził
się dobrze już z południa i kazał pachołkowi przywołać do siebie Tolimę.
I wiedząc poprzednio od Czecha, że Jurand przed wyjazdem nakazał wszystkim posłuch
dla Zbyszka i że mu dziedzinę na Spychowie przez usta księdza przekazał, rzekł do starego
głosem zwierzchnika:
– Jam jest stryj waszego młodego pana i póki nie wróci, moje tu będą rządy.
Tolima schylił swą siwą głowę, nieco do głowy wilczej podobną, i otoczywszy dłonią
ucho, zapytał:
– To wyście, panie, szlachetny rycerz z Bogdańca?
– Tak jest – odrzekł Maćko. – Skąd o mnie wiecie?
– Bo się tu was spodziewał i pytał o was młody pan, Zbyszko
Usłyszawszy to Maćko zerwał się na równe nogi i zapominając o swej powadze zakrzyknął:
– Zbyszko w Spychowie?
– Był, panie; dwa dni temu wyjechał.
– Na miły Bóg! skąd przybył i dokąd pojechał?
– Przybył z Malborga, a po drodze był w Szczytnie, dokąd zaś wyjechał, nie powiedział.
– Nie powiedział?
– Może księdzu Kalebowi powiadał.
75
– Hej, mocny Boże, tośmy się rozminęli – mówił uderzając się dłońmi po udach Maćko.
Tolima zaś otoczył dłonią i drugie ucho:
– Jako powiadacie, panie?
– Gdzie jest ksiądz Kaleb?
– U pana starszego, przy łożu.
– Przyzwijcie go! Albo nie... Sam do niego pójdę.
– Przyzwę go! – rzekł stary.
I wyszedł. Lecz nim przyprowadził księdza, weszła Jagienka.
– Choć tu! Wiesz, co jest! Dwa dni temu był tu Zbyszko.
A ona zmieniła się w jednej chwili na twarzy i nogi przybrane w obcisłe pasiaste nogawiczki
zadrżały pod nią widocznie.
– Był i pojechał? – pytała z bijącym serce. – Dokąd?
– Dwa dni temu, a dokąd, może ksiądz wie.
– Trzeba nam za nim! – rzekła stanowczym głosem.
Po chwili wszedł ksiądz Kaleb, który sądząc, że Maćko wzywa go po to, aby zapytać o Juranda,
rzekł uprzedzając pytanie:
– Śpi jeszcze.
– Słyszałem, że Zbyszko tu był? – zawołał Maćko.
– Był. Dwa dni temu wyjechał.
– Dokąd?
– Sam nie wiedział... Szukać... Pojechał ku granicy żmujdzkiej, gdzie teraz wojna.
– Na miły Bóg, powiadajcie, ojcze, co o nim wiecie!
– Wiem tyle, ilem od niego słyszał. Był w Malborgu i możną tam opiekę pozyskał, bo
brata mistrzowego, który jest pierwszym między nimi rycerzem. Z jego rozkazania wolno
było szukać Zbyszkowi po wszystkich zamkach.
– Juranda i Danuśki?
– Tak, ale Juranda nie szukał, bo mu powiedzieli, że nie żyje.
– Mówcie od początku.
– Zaraz, jeno odetchnę i oprzytomnieję, bo z innego świata wracam.
– Jak to z innego świata?
– Z tego świata, do którego na koniu nie zajedzie, ale na modlitwie zajedzie... i od nóg Pana
Chrystusowych, u których prosiłem o zmiłowanie nad Jurandem.
– Cuduście prosili? Macież tę moc? – zapytał z wielką ciekawością Maćko.
– Mocy nijakiej nie mam, ale ją Zbawiciel ma, któren jeśli zechce, powróci Jurandowi i
oczy, i język, i rękę...
– Byle chciał, to jużci że potrafi – odrzekł Maćko – wszelako nie o byle coście prosili.
Ksiądz Kaleb nie odpowiedział nic, może nie dosłyszał, gdyż oczy miał jeszcze jakby nieprzytomne
i istotnie widać było, iż się poprzednio całkiem w modlitwie zapamiętał.
Więc zakrył teraz twarz rękoma i czas jakiś siedział w milczeniu. Wreszcie wstrząsnął się,
przetarł dłońmi oczy i źrenice, po czym rzekł:
– Teraz pytajcie.
– Jakim sposobem pozyskał sobie Zbyszko wójta sambińskiego.
– Już on nie jest wójtem sambińskim...
– Mniejsza z tym... Wy miarkujcie, o co pytam, i prawcie, co wiecie.
– Pozyskał go sobie na turnieju. Ulryk rad się w szrankach potyka, potykał ci się i ze
Zbyszkiem, bo było siła gości rycerskich w Malborgu i mistrz gonitwy wyprawił. Pękł Ulrykowi
poprąg w siodle i łacno go mógł Zbyszko z konia zbić, ale on to ujrzawszy prasnął glewię
o ziem i jeszcze chwiejącego się podtrzymał.
– Hej! Ano widzisz! – zawołał Maćko zwracając się do Jagienki. – Za to go Ulryk pokochał?
76
– Za to go pokochał. Nie chciał już z nim gonić na ostre ani na tępe kopie i pokochał go.
Zbyszko też powiedział mu swoje utrapienia, a ów, że to o cześć rycerską jest dbający, okrutnym
gniewem zapłonął i do brata swego, mistrza, Zbyszka na skargę zaprowadził. Bóg da mu
za to zbawienie, bo niewielu jest między nimi, którzy miłują sprawiedliwość. Mówił mi też
Zbyszko, że pan de Lorche wielce mu dopomógł przez to, iż go tam dla wielkiego rodu i bogactw
szanują, a on zasie we wszystkim za Zbyszkiem świadczył.
– A co ze skargi i z onego świadectwa przyszło?
– Przyszło to, iż wielki mistrz surowie komturowi szczytnieńskiemu przykazał, aby
wszystkich jeńców i więźniów, jacy są w Szczytnie, duchem do Malborga odesłał, samego
Juranda nie wyjmując. Komtur co do Juranda odpisał, iż z ran umarł i tamże przy kościele jest
pogrzebion. Innych jeńców odesłał, między którymi była dziewka niedojda, ale naszej Danusi
nie było.
– Wiem od giermka Hlawy – rzekł Maćko – iż Rotgier, ten, który od Zbyszka zabit, też na
dworze księcia Januszowym o takiej dziewce-matołce wspominał. Mówił, że ją mieli za Jurandównę,
a gdy księżna odpowiedziała, że przecie prawą Jurandównę znali i widzieli, jako
nie była matołka, rzekł: „Iście prawda, ale myślelim, że ją złe przemieniło”.
– To samo napisał komtur mistrzowi – iże ową dziewkę nie w więzieniu, jeno na opiece
mieli, wpoprzód ją zbójcom odjąwszy, którzy przysięgali, że to przemieniona Jurandówna.
– I mistrz uwierzył?
– Sam nie wiedział, czyli ma wierzyć, czy nie wierzyć, ale Ulryk jeszcze większym gniewem
zapłonął i wymógł na bracie, aby urzędnika zakonnego ze Zbyszkiem posłał, co też się
stało. Przyjechawszy do Szczytna, starego komtura już nie zastali, bo na wojnę z Witoldem
ku wschodnim zamkom wyruszył, jeno podwójciego, któremu urzędnik kazał wszystkie sklepy
i podziemia otworzyć. Za czym szukali i szukali, i nic nie znaleźli. Brali też ludzi na spytki.
Jeden sam powiedział Zbyszkowi, że od kapelana można się siła dowiedzieć, gdyż kapelan
umie kata niemowę wyrozumieć. Ale kata zabrał z sobą stary komtur, a kapelan do Królewca
na jakowyś duchowny congressus był wyjechał... Oni się tam często zjeżdżają i skargi na
Krzyżaków do papieża ślą, bo i księżom chudziętom pod nimi ciężko...
– To mi jeno dziwno, że Juranda nie znaleźli! – zauważył Maćko.
– Bo go widać wprzód stary komtur wypuścił. Większa była złość w tym wypuszczeniu,
niż żeby mu byli po prostu gardło wzięli. Chciało im się, żeby pocierpiał przed śmiercią tyle,
ba! i więcej, niż człowiek jego stanu wytrzymać może. Ślepy, niemowa i bez prawicy – bójcieże
się Boga!... Ni do domu trafić, ni o drogę alboli o chleb poprosić... Myśleli, że zamrze
gdzie pod płotem z głodu albo się w jakowej wodzie utopi... Co mu ostawili? Nic, tylko pamięć,
kim był, i rozeznanie nędzy. A to przecie męka nad męki... Może tam gdzieś pod kościołem
albo przy drodze siedział, a Zbyszko przejeżdżał i nie poznał go. Może i on słyszał
głos Zbyszkowy, ale zawołać na niego nie mógł... Hej!... Nie mogę od śluz!... Cud Bóg uczynił,
iżeście go spotkali, i dlatego mniemam, że i jeszcze większy uczyni, choć Go o niego niegodne
i grzeszne wargi moje proszą.
– A cóż Zbyszko więcej powiadał? Dokąd jechał? – pytał Maćko.
– Powiadał tak: „Wiem, iże była Danuśka w Szczytnie, ale oni ją porwali i albo zamorzyli,
albo wywieźli. Stary de Löwe, powiada, to uczynił, i tak mi dopomóż Bóg, jako wprzód nie
spocznę, nim go dostanę”.
– Także powiadał? To pewno ku wschodnim komturiom wyjechał, ale tam teraz wojna.
– Wiedział, że wojna, i dlatego do kniazia Witolda pociągnął. Powiadał, iż prędzej przez
niego coś przeciw Krzyżakom wskóra niż przez samego króla.
– Do kniazia Witolda! – zawołał zrywając się Maćko.
Po czym zwrócił się do Jagienki:
– Widzisz, co to rozum! Nie gadałżem tego samego? Przepowiadałem jako żywo, że
przyjdzie nam iść do Witolda...
77
– Zbyszko miał nadzieję – ozwał się ksiądz Kaleb – iże Witold do Prus wtargnie i tamtejszych
zamków będzie dobywał.
– Jeśli mu dadzą czas, to i nie omieszka – odparł Maćko. – No! chwalić Boga, wiemy
przynajmniej, gdzie Zbyszka szukać.
– To i trzeba nam zaraz ruszyć! – rzekła Jagienka.
– Cichaj! – zawołał Maćko. – Nie przystoi pachołkom z radami się odzywać.
To rzekłszy spojrzał na nią znacząco, jakby przypominając jej, że jest pachołkiem, a ona
upamiętała się i umilkła.
Zaś Maćko pomyślał chwilę i rzekł:
– Jużci, Zbyszka teraz najdziem, bo pewnie nie gdzie indziej, tylko przy boku kniazia Witoldowym
będzie, ale trzeba by raz wiedzieć, czy on ma jeszcze czego po świecie szukać
prócz tych łbów krzyżackich, które ślubował?
– A jakoże to przeznać? – spytał ksiądz Kaleb.
– Żebym wiedział, że ten ksiądz szczytnieński wrócił już z synodu, to bym go chciał widzieć
– odpowiedział Maćko. – Mam listy Lichtensteina i do Szczytna mogę przezpiecznie
jechać.
– Nie był to ci żaden synod, jeno congressus – odparł ksiądz Kaleb – i Kapelan dawno już
musiał wrócić.
– To dobrze. Zdajcieże resztę na moją głowę... Wezmę z sobą Hlawę, dwóch pachołków z
bojowymi końmi od wypadku – i pojadę.
– A potem ku Zbyszkowi? – zapytała Jagienka.
– A potem ku Zbyszkowi, ale tymczasem ty tu ostaniesz i będziesz czekać, dopóki ze
Szczytna nie wrócę. Tak też myślę, że więcej nad trzy albo cztery dni nie zabawię. Twarde we
mnie gnaty i trud mi nie nowina. Przedtem jeno, was, ojcze Kalebie, o pismo do szczytnieńskiego
kapelana poproszę. Łacniej mi zawierzy, jeśli mu list wasz pokażę... że to zawsze jest
większa między księżmi podufałość.
– Ludzie dobrze o tamtym księdzu mówią – rzekł ojciec Kaleb. – I jeżeli kto co wie, to on.
I pod wieczór wygotował list, a nazajutrz, nim słońce weszło, nie było już starego Maćka
w Spychowie.
78
Rozdział
dwunasty
Jurand rozbudził się z długiego snu w obecności księdza Kaleba i zapomniawszy we śnie,
co się z nim działo, a nie wiedząc, gdzie jest, począł macać łoże i ścianę, przy której łoże stało.
Lecz ksiądz Kaleb chwycił go w ramiona i płacząc z rozrzewnienia począł mówić:
– To ja! Jesteś w Spychowie! Bracie Jurandzie! Bóg cię doświadczył... aleś między swoimi...
zbożni ludzie odwieźli cię... Bracie Jurandzie! Bracie!!...
I przycisnąwszy go do piersi jął całować jego czoło, jego puste oczy, i znów cisnąć do
piersi, i znów całować, a ów z początku był jakby odurzony i zdawał się nic nie rozumieć,
wreszcie jednak jął wodzić lewą dłonią po czole i głowie, jakby chcąc odgadnąć i rozproszyć
ciężkie chmury snu i odurzenia.
– Słyszyszże ty mnie i rozumiesz? – spytał ksiądz Kaleb.
Jurand dał znak głową, że słyszy, po czym dłonią sięgnął po srebrny krucyfiks, który swego
czasu zdobył był na jednym możnym rycerzu niemieckim, zdjął go ze ściany, przycisnął
do ust, do piersi i oddał księdzu Kalebowi.
Ów zaś rzekł:
– Rozumiem cię, bracie! On ci zostaje i jako cię wywiódł z ziemi niewoli, tak ci i wszystko,
coś stracił, wrócić może.
Jurand wskazał ręką ku górze na znak, że wszystko dopiero tam wróconym mu będzie,
przy czym załzawiły się znów jego wykapane oczy i ból niezmierny odbił się na jego umęczonej
twarzy.
A ksiądz Kaleb ujrzawszy ów ruch i ową boleść zrozumiał, że Danuśka już nie żyje, więc
klęknął przy łożu i rzekł:
– Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci, niech
odpoczywa w spokoju wiecznym, amen.
Na to ślepy podniósł się i siadłszy na łożu począł kręcić głową i machać dłonią, jakby
chcąc zaprzeczyć i powstrzymać księdza Kaleba, lecz nie mogli się porozumieć, gdyż w tej
chwili wszedł stary Tolima, a za nim załoga gródka, karbowi, przedniejsi kmiecie spychowscy,
leśnicy i rybacy, albowiem wieść o powrocie pana rozbiegła się już po całym Spychowie.
Ci obejmowali mu kolana, całowali ręce i wybuchali płaczem rzewnym na widok tego kaleki
i starca, który w niczym nie przypominał dawnego groźnego Juranda, pogromiciela Krzyżaków
i zwycięzcy we wszystkich spotkaniach. Lecz niektórych – tych mianowicie, co chadzali
z nim na wyprawy, porywał wicher gniewu, więc oblicza im bladły i stawały się zawzięte. Po
chwili poczęli się zbijać w kupy, szeptać, trącać łokciami, popychać, aż wreszcie wysunął się
naprzód jeden z załogi gródkowej, a zarazem kowal spychowski, niejaki Sucharz; przystąpił
do Juranda, podjął go pod nogi i rzekł:
– Jak was tu przywieźli, panie, zaraz chcieliśmy na Szczytno ruszyć, ale ów rycerz, który
was przywiózł, wzbronił. Wy, panie, teraz pozwólcie, bo zaś przez pomsty nie możem ostać.
Niech tak będzie, jako drzewiej bywało. Darmoć nas nie hańbili i nie będą... Chodziliśmy do
79
nich za waszych rządów, pójdziem i teraz, pod Tolimą alibo i bez niego. Już my Szczytno
musimy dobyć i tę sobaczą krew z nich wytoczyć – tak nam dopomóż Bóg!
– Tak nam dopomóż Bóg! – powtórzyło kilkanaście głosów.
– Do Szczytna!
– Krwi nam trzeba!
I wraz płomień ogarnął zapalczywe serca mazurskie. Łby poczęły się marszczyć, oczy błyskać,
tu i ówdzie ozwało się zgrzytanie zębów. Lecz po chwili głosy i zgrzytania umilkły, a
oczy wszystkich wpatrzyły się w Juranda.
Owemu zaś zrazu zakwitły policzki, jakby zagrała w nim dawna zawziętość i dawna bojowa
ochota. Podniósł się i znów począł szukać dłonią po ścianie. Ludziom wydało się, że szuka
miecza, ale tymczasem palce jego trafiły na krzyż, który ksiądz Kaleb powiesił był na
dawnym miejscu.
Więc zdjął go po raz wtóry ze ściany, po czym twarz mu pobladła; zwrócił się ku ludziom,
podniósł ku górze puste jamy oczu i wyciągnął przed się krucyfiks.
Nastało milczenie. Na dworze czynił się już wieczór. Przez otwarte okna dochodził świergot
ptactwa, które układało się do snu na poddaszach gródka i w lipach rosnących na dziedzińcu.
Ostatnie czerwone promienie słońca padały przenikając do izby na wzniesiony w górę
krzyż i na białe włosy Juranda.
Kowal Sucharz popatrzał na Juranda, obejrzał się na towarzyszów, popatrzał raz, drugi,
wreszcie przeżegnał się i wyszedł na palcach z izby. Za nim wyszli równie cicho inni i dopiero
zatrzymawszy się na dziedzińcu poczęli między sobą szeptać:
– No i cóż?
– Nie pójdziem czy jak?
– Nie pozwolił!
– Zostawuje zemstę Bogu. Widać, że się i dusza w nim zmieniła.
I tak było rzeczywiście.
Ale tymczasem w izbie Juranda został tylko ksiądz Kaleb, stary Tolima, a z nimi Jagienka
z Sieciechówną, które ujrzawszy poprzednio całą kupę zbrojnych ludzi, idącą przez dziedziniec,
przyszły także zobaczyć, co się dzieje.
Jagienka, śmielsza i pewniejsza siebie od Sieciechówny, przystąpiła teraz do Juranda.
– Bóg wam dopomóż, rycerzu Jurandzie! – rzekła. – To my – my, cośmy was tu z Prus
przywieźli.
A jemu na dźwięk jej młodego głosu pojaśniała twarz. Widocznie też przypomniał sobie
jeszcze dokładniej wszystko, co zaszło na szczycieńskim gościńcu, bo począł dziękować kiwając
dłonią i kładąc kilkakrotnie dłoń na sercu. Ona zaś jęła mu opowiadać, jak go spotkali i
jak poznał go Czech Hlawa, który jest giermkiem rycerza Zbyszka, i jak wreszcie przywieźli
go do Spychowa. Powiedziała też i o sobie, że nosi wraz z towarzyszem miecz i hełm z tarczą
za rycerzem Maćkiem z Bogdańca, Zbyszkowym stryjcem, który z Bogdańca na poszukiwanie
bratanka wyruszył, a teraz do Szczytna pojechał i za trzy albo cztery dni powróci znów do
Spychowa.
Na wzmiankę o Szczytnie Jurand nie wpadł wprawdzie w takie uniesienie jak pierwszym
razem na gościńcu, ale wielki niepokój odbił się na jego twarzy. Jagienka jednak zapewniła
go, że rycerz Maćko był równie chytry jak mężny i że nikomu nie da się na hak przywieść, a
prócz tego posiada listy od Lichtensteina, z którymi wszędy bezpiecznie może jechać. Słowa
te uspokoiły go znacznie; znać też było, że chciał i o wiele innych rzeczy zapytać, nie mogąc
zaś tego uczynić cierpiał w duszy, co wnet spostrzegłszy bystra dziewczyna rzekła:
– Jak częściej będziem ze sobą gwarzyć, to się wszystkiego dogadamy.
Na to on znów uśmiechnął się, wyciągnął ku niej dłoń i złożywszy ją omackiem na jej
głowie trzymał przez dłuższą chwilę, jakby ją błogosławiąc. Wiele jej też istotnie zawdzię80
czał, ale prócz tego przypadła mu widocznie do serca ta młodość i to jej szczebiotanie przypominające
świegot ptasi.
Jakoż od tej pory, gdy się nie modlił – co prawie po całych dniach czynił – lub gdy nie pogrążon
był we śnie, szukał jej koło siebie, a gdy jej nie było, tęsknił do jej głosu i wszelkimi
sposobami starał się dać poznać księdzu Kalebowi i Tolimie, że tego wdzięcznego pachołka
chce mieć przy sobie blisko.
Ona zaś przychodziła, gdyż poczciwe jej serce litowało się nad nim szczerze, a prócz tego
prędzej jej schodził przy nim czas oczekiwania na Maćka, którego pobyt w Szczytnie przedłużał
się jakoś dziwnie.
Miał wrócić za trzy dni, tymczasem upłynął czwarty i piąty. Szóstego pod wieczór zaniepokojona
dziewczyna miała już prosić Tolimy, by wysłał ludzi na zwiady, gdy nagle ze strażniczego
dębu dano znać, że jacyś jeźdźcy zbliżają się do Spychowa.
Po chwili zadudniły rzeczywiście kopyta na zwodzonym moście i na dziedziniec wjechał
giermek Hlawa z drugim pocztowym pachołkiem. Jagienka, która już poprzednio zeszła z
górnej izby i czekała na podwórzu, podskoczyła ku niemu, nim zdołał zsiąść z konia.
– Gdzie Maćko? – zapytała z bijącym trwogą sercem.
– Pojechał do kniazia Witolda, a wam kazał tu ostać – odpowiedział giermek.
81
Rozdział
trzynasty
Jagienka dowiedziawszy się, iż ma pozostać z rozkazu Maćka w Spychowie, przez chwilę
ze zdumienia, żalu i gniewu słowa nie mogła przemówić, patrzała tylko na Czecha szeroko
otwartymi oczyma, który rozumiejąc dobrze, jak niemiłą jej przynosi wiadomość, rzekł:
– Chciałbym też wam sprawę zdać z tego, cośmy w Szczytnie słyszeli, bo siła jest nowin i
ważnych.
– A o Zbyszku są?
– Nie, jeno są szczytnieńskie – wiecie...
– Rozumiem! Konie niech pacholik rozkulbaczy, a wy pójdziecie za mną.
I dawszy rozkaz pacholikowi poprowadziła Czecha z sobą na górę.
– Czemu to nas Maćko opuścił? Dlaczego mamy w Spychowie ostawać i dlaczegoście wy
wrócili? – zapytała jednym tchem.
– Ja wróciłem – odrzekł Hlawa – bo mi rycerz Maćko kazali. Chciało mi się na wojnę, ale
jak rozkaz, to rozkaz. Powiedzieli mi rycerz Maćko tak: „Wrócisz, będziesz panny zgorzelickiej
pilnował i ode mnie na nowiny czekał. Być może, powiada, że ci przyjdzie ją do Zgorzelic
odprowadzić, bo jużci sama nie wróci”.
– Na miły Bóg! cóż się stało? Znalazła się córka Jurandowa? Zali Maćko nie do Zbyszka,
tylko po Zbyszka pojechał? Widziałeś ją? Gadałeś z nią? Czemużeś jej nie przywiózł i gdzie
ona teraz?
Usłyszawszy Czech ten nawał pytań, skłonił się do kolan dziewczyny i rzekł:
– Niechże to nie będzie gniewno waszej miłości, iże na wszystko razem nie odpowiem, bo
nie sposób; jeno będę kolejno na jedno po drugim odpowiadał, jeśli przeszkody nie znajdę.
– Dobrze! Znalazła się czy nie?
– Nie, ale wżdy jest wiadomość pewna, że była w Szczytnie i że ją pono gdzieś ku
wschodnim zamkom wywieźli.
– A my dlaczego mamy siedzieć w Spychowie?
– Ba, a jeśli się odnajdzie?... to jakoś widzi wasza miłość... Bo i prawda, że nie byłoby po
co...
Jagienka zamilkła, tylko policzki jej zapłonęły.
Czech zaś rzekł:
– Myślałem i jeszcze myślę, że z tych psubrackich pazurów nie wyrwiemy jej żywej, ale
wszystko w boskich rękach. Trzeba mi gadać od początku. Przyjechaliśmy do Szczytna – i
dobrze. Rycerz Maćko pokazał podwójciemu pismo Lichtensteina, a podwójci, że to za młodu
miecz za Kunonem nosił, pocałował pieczęć na naszych oczach, przyjął nas gościnnie i w
niczym nie podejrzewał. Żeby się tak miało co chłopa w pobliżu, można by i zamek wziąć,
tak nam dufał... W widzeniu się z księdzem nie było też przeszkód i gadaliśmy przez dwie
noce – i dowiedzieliśmy się dziwnych rzeczy, które ksiądz od kata wiedział.
– Kat niemowa.
82
– Niemowa, ale księdzu umie wszystko na migi powiedzieć, a ów go tak rozumie, jakby
żywym słowem do niego gadał. Dziwne to rzeczy i był w tym chyba palec Boży. Ów kat obcinał
rękę Jurandowi, wyrywał mu język i wykapywał oczy. On jest taki, że gdy o męża chodzi,
przed żadną męką się nie wzdrygnie, a choćby mu człeka kazali zębami rwać – i to uczyni.
Ale na żadną dziewkę nie całkiem źrzałą ręki nie podniesie i na to znów żadne męki nie
pomogą. A taki ci jest wskróś tej przyczyny, że sam niegdyś miał dziewkę jedyną, którą
okrutnie miłował i którą mu Krzyżacy...
Tu zaciął się Hlawa i nie wiedział, jak dalej mówić, co widząc Jagienka rzekła:
– Co mi tam o katówce prawicie!
– Bo to jest do rzeczy – odpowiedział Czech. – Gdy nasz młody pan poćwiartował rycerza
Rotgiera, tak stary komtur Zygfryd mało się nie wściekł. W Szczytnie gadali, że Rotgier to
był jego syn, i ksiądz to potwierdził, że nigdy ojciec syna więcej nie miłował. I przez pomstę
diabłu duszę zaprzedał, co kat widział! Z zabitym tak gadał jako ja z wami, a tamten to mu się
z trumny śmiał, to zgrzytał, to się czarnym ozorem oblizywał z radości, że mu stary komtur
pana Zbyszkową głową przyobiecał. Ale że pana Zbyszka nie mógł wówczas dostać, więc
tymczasem kazał umęczyć Juranda, a potem język jego i rękę do trumny Rotgierowi włożył,
który je na surowo źreć począł...
– Straszno słuchać. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen! – rzekła Jagienka.
I podniósłszy się dorzuciła szczepek na komin, albowiem wieczór uczynił się już zupełny.
– A jakże! – mówił dalej Hlawa. – Nie wiem, jako to będzie na sądzie ostatecznym, bo
jużci co Jurandowe, to musi do Juranda wrócić. Ale to nie ludzki rozum. Kat tedy wszystko to
widział. Więc napchawszy strzygę ludzkim mięsem poszedł stary komtur Jurandowe dziecko
mu przynieść, bo mu tamten widać szepnął, że chciałby krwią niewinną strawę popić... Ale
kat, który jako mówiłem, wszystko uczyni, jeno krzywdy wyrządzonej dziewce przenieść nie
może, już przedtem się na schodach zasadził... Mówił ksiądz, że on niespełna rozumu i w
rzeczy bydlę, ale to jedno rozumie – i jak trzeba, to w chytrości nikt mu nie wyrówna. Siadł ci
tedy na schodach i czekał, aż tu nadchodzi komtur. Usłyszał katowe dychanie, ujrzał świecące
ślepia i zląkł się, bo rozumiał, że upiór. A on komtura pięścią w kark! Myślał, że mu śpik
przetrąci, tak że i znaku nie będzie, wszelako nie zabił. Ale komtur omdlał i ze strachu zachorzał,
a gdy zaś ozdrowiał, bał się już na Jurandównę porywać.
– Ale ją wywiózł.
– Wywiózł ją, a z nią zabrał i kata. Nie wiedział, że to on Jurandówny bronił, myślał, że
jakowaś siła niepojęta, zła albo dobra. A w Szczytnie wolał kata nie ostawiać. Bał się jego
świadectwa czy co... Niemowa ci on jest, ale jeżeli był sąd, to przez księdza mógł powiedzieć,
co wiedział... Więc ksiądz mówił w końcu rycerzowi Maćkowi tak: „Stary Zygfryd nie zgładzi
już Jurandówny, bo się boi, a choćby komu innemu kazał, to póki Diederich żyw, nie da
jej; tym bardziej że już raz obronił”.
– Wiedział zaś ksiądz, dokąd ją powieźli?
– Dobrze nie wiedział, ale słyszał, że coś tam gadali o Ragnecie, który zamek niedaleko od
litewskiej, czyli też żmujdzkiej granicy leży.
– A cóż na to Maćko?
– Rycerz Maćko wysłuchawszy tego powiedział mi nazajutrz dzień: „Jeśli tak, to ją może i
znajdziem, a mnie co ducha trzeba do Zbyszka, aby go przez Jurandównę na hak nie przywiedli,
tak jak Juranda przywiedli. Niech rzekną mu, że ją oddadzą, byle sam po nią przyjechał,
to i przyjedzie, a wówczas dopiero stary Zygfryd pomstę za Rotgiera na nim wywrze, jakiej
oko ludzie nie widziało”.
– Prawda jest! prawda! – zawołała z niepokojem Jagienka. – Skoro dlatego tak się śpieszył,
to i dobrze.
Po chwili zaś zwracając się do Hlawy:
83
– W tym jeno pobłądził, że was tu odesłał. Po co nas tu w Spychowie strzec? Ustrzeże i
stary Tolima, a tam Zbyszkowi byście się przydali, boście i mocni, i roztropni.
– A kto was, panienko, w razie czego do Zgorzelic odwiezie?
– W razie czego przyjedziecie tu przed nimi. Mają przez kogo innego nowinę przysłać, to
prześlą przez was – i odwieziecie nas do Zgorzelic.
Czech pocałował ją w rękę i zapytał wzruszonym głosem:
– Zaś przez ten czas tu ostaniecie?
– Bóg nad sierotą! Tu ostaniem.
– I nie będzie się wam cniło? Cóż tu będziecie czynić?
– Pana Jezusa prosić, by wrócił Zbyszkowi szczęście, a wszystkich was w zdrowiu uchował.
I to rzekłszy rozpłakała się serdecznie.
A giermek pochylił się znów do jej kolan:
– Tacyście właśnie – rzekł – jako anieli w niebiesiech.
84
Rozdział
czternasty
Ale ona obtarła łzy i zabrawszy giermka poszła z nim do Juranda, aby mu nowiny oznajmić.
Zastała go w wielkiej świetlicy z oswojoną wilczycą u nóg, siedzącego z księdzem Kalebem,
z Siechechówną i starym Tolimą. Miejscowy klecha, który był zarazem rybałtem, śpiewał
im przy lutni pieśń o jakimś dawnym boju Jurandowym ze „sprośnymi Krzyżaki”, a oni
podparłszy rękoma głowy słuchali w zadumie i smutku. W świetlicy widno było od księżyca.
Po dniu prawie już znojnym nastał wieczór cichy, ogromnie ciepły. Okna były otwarte i w
blasku miesięcznym widać było krążące po izbie chrabąszcze, które roiły się w rosnących na
dziedzińcu lipach. Na kominie tliło się jednakże kilka głowni, przy których pacholik przygrzewał
miód, pomieszany z winem krzepiącym i pachnącymi ziołami.
Rybałt, a raczej klecha i sługus Kaleba, zaczynał właśnie nową pieśń „O szczęśliwym
spotkaniu”:
Jadzie Jurand, jadzie, koń pod nim cisawy...
gdy weszła Jagienka i rzekła:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz Kaleb.
Jurand siedział na poręczastej ławie z łokciami opartymi na poręczach, usłyszawszy jednak
jej głos zwrócił się zaraz ku niej i jął ją witać swą białą jak mleko głową.
– Przyjechał Zbyszkowy giermek ze Szczytna – ozwała się dziewczyna – i nowiny przywiózł
od księdza. Maćko już tu nie wróci, bo do kniazia Witolda pociągnął.
– Jak to nie wróci? – zapytał ojciec Kaleb.
Więc ona poczęła opowiadać wszystko, co od Czecha wiedziała, o Zygfrydzie, jak mścił
się za śmierć Rotgiera, o Danuśce, jak ją stary komtur chciał Rotgierowi zanieść, aby jej niewinną
krew wypił, i o tym, jak ją niespodzianie kat obronił. Nie zataiła i tego, że Maćko miał
teraz nadzieję, iż we dwóch ze Zbyszkiem Danusię znajdą, odbiją ją i przywiozą do Spychowa,
z której to właśnie przyczyny sam prosto do Zbyszka pojechał, a im tu zostać rozkazał.
I głos zadrżał jej w końcu jakby smutkiem albo żalem, a gdy skończyła, w świetlicy nastała
chwila ciszy. Tylko w lipach rosnących na dziedzińcu rozlegały się kląskania słowików,
które zdawały się zalewać przez otwarte okna całą izbę. Oczy wszystkich zwróciły się na Juranda,
który z zamkniętymi oczyma i przechyloną w tył głową nie dawał najmniejszego znaku
życia.
– Słyszycie? – spytał go wreszcie ksiądz Kaleb.
A on przechyli jeszcze bardziej głowę, podniósł lewe ramię i palcem wskazał na niebo.
Blask księżyca padał mu wprost na twarz, na białe włosy, na wykapane oczy, i było w tej
twarzy takie męczeństwo, a zarazem takie jakieś niezmierne zdanie się na wolę Bożą, że
85
wszystkim zdało się, iż widzą tylko duszę z cielesnych pęt wyzwoloną, która rozbratana raz
na zawsze z ziemskim życiem niczego już w nim nie czeka i nie wygląda.
Więc znów nastało milczenie i znów słychać było tylko fale głosów słowiczych zalewających
dziedziniec i izbę.
Ale Jagienkę ogarnęła nagle litość ogromna i jakby dziecięca miłość do tego nieszczęsnego
starca, za czym idąc za pierwszym popędem skoczyła ku niemu i chwyciwszy jego dłoń poczęła
ją całować, a zarazem polewać łzami.
– I ja sierota! – zawołała z głębi wezbranego serca – ja nie pachołek żaden, jeno Jagienka
ze Zgorzelic. Maćko mnie wziął, by mnie od złych ludzi uchronić, ale teraz ostanę z wami,
póki wam Bóg Danusi nie wróci.
Jurand nie okazał nawet zdziwienia, jakby już wiedział poprzednio, że była dziewczyną,
tylko przygarnął i przytulił ją do piersi, a ona całując wciąż jego dłoń mówiła dalej głosem
przerywanym i łkającym:
– Ostanę z wami, a Danuśka wróci... To potem do Zgorzelic pojadę... Bóg nad sierotami!
Niemcy i mnie tatusia zabiły, ale wasze kochanie żyje i wróci. Dajże to, Boże miłościwy, dajże,
Matko Najświętsza, litościwa...
A ksiądz Kaleb ukląkł nagle i ozwał się uroczystym głosem:
– Kyrie elejson!
– Chryste elejson! – odpowiedział zaraz Czech i Tolima.
Wszyscy poklękali, bo zrozumieli, że to jest litania, jaką odmawiano nie tylko w chwili
śmierci, lecz i dla wybawienia ze śmiertelnego niebezpieczeństwa osób bliskich i drogich.
Klękła Jagienka, Jurand obsunął się z ławy na kolana i chórem poczęto mówić:
– Kyrie elejson! Chryste elejson!...
– Ojcze z nieba, Boże – zmiłuj się nad nami!...
– Synu Odkupicielu świata, Boże – zmiłuj się nad nami...
Głosy ludzkie i wołania błagalne: „Zmiłuj się nad nami!...” mieszały się z kląskaniem słowików.
Lecz nagle chowana wilczyca podniosła się z niedźwiedziej skóry leżącej przy ławie Juranda,
zbliżyła się do otwartego okna, wspięła się na ramę i zadarłszy ku księżycowi swą
trójkątną paszczę poczęła wyć z cicha i żałośnie.
Jakkolwiek Czech wielbił Jagienkę, a serce lgnęło mu coraz bardziej do ślicznej Sieciechówny,
jednakże młoda a chrobra dusza rwała mu się przede wszystkim do wojny. Wrócił
wprawdzie do Spychowa z rozkazu Maćka, gdyż był służbisty, a przy tym znajdował pewną
osłodę w myśli, iż będzie obu pannom strażą i opiekunem, lecz gdy sama Jagienka rzekła mu
to, co zresztą było prawdą, że im w Spychowie nic nie grozi i że jego powinność przy Zbyszku,
z radością na to przystał. Maćko nie był jego bezpośrednim zwierzchnikiem, więc łatwo
mógł usprawiedliwić się przed nim, że nie został w Spychowie z rozkazu prawej swojej pani,
która kazała mu iść do pana Zbyszka.
Jagienka zaś uczyniła to w myśli, iż giermek tej siły i sprawności zawsze może się przydać
Zbyszkowi i z niejednej toni go wybawić. Dał już przecie tego dowody podczas owych łowów
książęcych, w których Zbyszko omal życia od tura nie stradał. Tym bardziej mógł być
pożyteczny na wojnie, zwłaszcza takiej, jaka toczyła się na żmujdzkiej granicy. Głowaczowi
było tak pilno w pole, że gdy razem z Jagienką wrócili od Juranda, podjął ją pod nogi i rzekł!
– To wolę waszej miłości zaraz się pokłonić i o dobre słowo na drogę poprosić...
– Jakże – zapytała Jagienka – dziś jeszcze chcesz jechać?
– Jutro do dnia, by konie przez noc wypoczęły. Okrutnie daleka na Żmujdź wyprawa!
– To i jedź, bo łacniej rycerza Maćka dogonisz.
– Ciężko będzie. Stary pan twardy na wszelakie trudy i o kilka dni mnie wyprzedził. Przy
tym pojedzie przez Prusy, by sobie drogę skrócić, ja zaś puszczami muszę. Pan ma listy od
86
Lichtensteina, które po drodze może pokazywać, ja zaś musiałbym pokazywać chyba ot co! –
i tym sobie wolny przejazd czynić.
To rzekłszy położył rękę na głowni korda, który miał przy boku, co widząc Jagienka zawołała:
– A ostrożnie! Skoro jedziesz, to trzeba, byś dojechał, a nie w jakowymś podziemiu krzyżackim
ostał. Ale i w puszczach dawaj na się baczenie, bo tam teraz różne zło bożki mieszkają,
które tamtejszy naród czcił, nim do krześcijaństwa nie przystał. Pamiętam, jako to i rycerz
Maćko, i Zbyszko opowiadali w Zgorzelicach.
– Pamiętam, ale jakoś nie boję się, bo chudziny to, nie bożeczkowie, i siły nijakiej nie mają.
Dam ja sobie z nimi rady i z Niemcami, których napotkam też, byle wojna chciała dobrze
rozgorzeć.
– A to nie rozgorzała? Powiadaj, coście o niej między Niemcami słyszeli.
Na to roztropny pachołek namarszczył brew, zastanowił się przez chwilę, po czym rzekł:
– I rozgorzała, i nie rozgorzała. Pilnie my o wszystko dopytywali, a szczególnie rycerz
Maćko, któren jest chytry i objechać każdego Niemca umie. Niby to o co innego pyta, niby
życzliwość udaje, z niczym się sam nie wyda, a w sedno utrafi i z każdego nowinę jakoby
rybę hakiem wyciągnie. Zechce-li wasza miłość cierpliwie słuchać, to powiem. Kniaź Witold
lat temu kilka, mając zamysły przeciw Tatarom i chcąc od niemieckiej ściany spokoju, ustąpił
Niemcom Żmujdź. Była wielka przyjaźń i zgoda. Zamki im wznosić pozwolił, ba, sam pomagał.
Zjeżdżali się też z mistrzem na jednej wyspie, pili, jedli i świadczyli sobie miłość. Łowy
nawet w tamecznych puszczach nie były Krzyżakom wzbronione, a jak niebożęta Żmujdzini
podnosili się przeciw zakonnemu panowaniu, to kniaź Witold Niemcom pomagał i wojska im
swoje w pomoc wysyłał, o co szemrano nawet na całej Litwie, że na własną krew nastaje.
Wszystko to nam podwójci w Szczytnie rozpowiadał i chwalił krzyżackie rządy na Żmujdzi,
że posyłali Żmujdzinom księży, którzy ich mieli chrzcić, i zboże w czasie głodu. Jakoż podobno
posyłali, bo wielki mistrz, któren więcej od innych ma bojaźni boskiej, kazał, ale za to
zabierali im dzieci do Prus, a niewiasty sromocili w oczach mężów i braci, kto się za. przeciwił,
to go wieszali – i stąd, panienko, jest wojna.
– A kniaź Witold?
– Kniaź długo na żmujdzkie krzywdy oczy zamykał i Krzyżaków kochał. Niedawne czasy,
jak księżna, jego żona, jeździła do Prus, do samego Malborga w odwiedziny. To tam ją
przyjmowali jakoby samą królowę polską. A toż niedawno, niedawno! Obsypywali ci ją darami,
a co było turniejów, uczt i różnych wszelakich dziwów w każdym mieście, tego by nikt
nie zliczył. Myśleli ludzie, że to już na wieki miłość między Krzyżaki a księciem Witoldem
nastanie, aż tu niespodzianie odmieniło się w nim serce...
– Miarkując z tego, co nieraz i nieboszczyk tatuś, i Maćko gadali, to często się w nim serce
odmienia.
– Przeciw cnotliwym nie, ale przeciw Krzyżakom często, skroś tej przyczyny, że oni sami
w niczym wiary nie dotrzymują. Chcieli teraz od niego, by im zbiegów wydał, a on im powiedział,
że ludzi podłego stanu wyda, a zaś wolnego nie myśli, gdyż ci, jako wolni, mają
prawo żyć, gdzie chcą. Zasłyszawszy o tym Żmujdzini nuż w Niemców! Załogi wycięli, zameczki
poburzyli, a teraz ci i do samych Prus wpadają, zaś kniaź Witold nie tylko już[ ich nie
hamuje, ale jeszcze się z frasunku niemieckiego śmieje i Żmujdzinom pomoc po cichu posyła.
– Rozumiem – rzekła Jagienka. – Ale jeśli po cichu ich wspomaga, to jeszcze wojny nie
ma.
– Jest ze Żmujdzinami, a i z Witoldem w rzeczy już jest. Idą zewsząd Niemce bronić pogranicznych
zamków, a radzi by i wielką wyprawę na Żmujdź uczynić, jeno z tym długo muszą
czekać, aż do zimy, bo to jest kraj rozmokły i rycerzom nijak w nim wojować. Gdzie
Żmujdzin przejdzie, tam Niemiec ulegnie, przeto zima Niemcom przyjaciółka. Ale z nastaniem
mrozów ruszy się cała potęga krzyżacka, a zaś kniaź Witold pójdzie w pomoc Żmujdzi87
nom – i pójdzie z pozwoleństwem króla polskiego, boć to przecie zwierzchni pan i nad wielkim
kniaziem, i nad całą Litwą.
– To może i z królem będzie wojna?
– Mówią ludzie i tam u Niemców, i tu u nas, że będzie. Żebrzą już pono Krzyżacy pomocy
po wszystkich dworach i kaptury im na łbach gorą jako zwyczajnie na złodziejach, boć to
przecie potęga królewska nie żart, a ponoć rycerstwo polskie, byle kto Krzyżaka wspomniał,
zaraz w garście popluwa.
Westchnęła na to Jagienka i rzekła:
– Zawszeć to chłopu weselej na świecie niż dziewce, bo na ten przykład ty sobie pojedziesz
na wojnę, równie jak pojechali Zbyszko i Maćko, a my tu ostaniem w Spychowie.
– Jakoż inaczej, panienko, ma być? Ostaniecie, ale we wszelkiej przezpieczności. Straszne
jeszcze i teraz Niemcom Jurandowe imię, com sam widział w Szczytnie, że gdy się dowiedzieli,
iż jest w Spychowie, zaraz strach ich zdjął.
– To wiemy, że tu nie przyjdą, bo i bagno broni, i stary Tolima, jeno ciężko tu będzie siedzieć
bez wieści.
– Jak się co przygodzi, to dam znać. Wiem, że jeszcze przed naszym wyjazdem do Szczytna
wybierało się stąd na wojnę z własnej woli dwóch dobrych pachołków, którym Tolima
wzbronić tego nie może, bo są ślachtą z Łękawicy. Teraz pojadą razem ze mną i w razie czego
zaraz którego tu pchnę z nowiną.
– Bóg zapłać. Wiedziałam zawsze, iż rozum masz w każdej przygodzie, ale za twoje serce
i za chętliwość ku mnie to już ci do śmierci będę wdzięczna.
Na to Czech przykląkł na jedno kolano i rzekł:
– Nie krzywd ja, jeno dobrodziejstw u was zaznałem. Wziął ci mnie chłopięciem w jeństwo
rycerz Zych pod Bolesławiem i bez okupu wolnością obdarował, aleć mi milsza już była
służba u was od wolności. Dajże mi, Boże, dla was krew rozlać, panienko moja!
– Boże cię prowadź i przyprowadź – odpowiedziała Jagienka wyciągając ku niemu rękę.
Lecz on wolał pochylić się do jej nóg i całować stopy, aby jej cześć oddać tym większą, a
potem podniósł głowę i nie wstając z klęczek począł mówić nieśmiało i pokornie:
– Prosty ja pachołek, alem szlachcic i sługa wasz wierny... dajcieże mi jakowy wspominek
na drogę. Nie odmawiajcie mi tego! Jużci nadchodzi czas kośby wojennej, a święty Jerzy mi
świadkiem, że tam w poprzódku, nie zaś w ociągu się znajdę.
– O jakiż wspominek mnie prosisz? – zapytała nieco zdziwiona Jagienka.
– Przepaszcie mnie byle tam krajką na drogę, by jeśli polec mi przyjdzie, lżej mi było pod
waszą przewiązką umierać.
I znów pochylił się do jej stóp, a potem ręce złożył i tak błagał ją patrząc w jej oczy, ale na
twarzy Jagienki odbił się ciężki frasunek – i po chwili odrzekła jakby z wybuchem mimowolnej
goryczy:
– A mój miły! nie prośże mnie o to, bo ci nic z mojej przewiązki nie przyjdzie. Kto sam
szczęśliwy, ten niech cię przepasze, bo ten ci szczęście przyniesie. A we mnie po prawdzie co
jest? – Nic, jeno smutek! A zaś przede mną – nic, jeno niedola! Oj! nie napytam ja szczęścia
ni tobie, ni komu, bo czego nie mam, tego i dać nie zdolę. Tak ci mi, Hlawo, źle teraz na
świecie, że, że...
Tu umilkła nagle, czując, że jeśli słowo jeszcze powie, to płaczem wybuchnie, a i tak zaszły
jej jakby chmurą oczy. Czech zaś wzruszył się ogromnie, albowiem zrozumiał, że i wracać
jej było źle do Zgorzelic w pobliże drapieżnych komyszy: Cztana i Wilka, i równie źle
zostawać w Spychowie, dokąd prędzej lub później zjechać mógł Zbyszko z Danusią. Zdawał
sobie Hlawa doskonale sprawę ze wszystkiego, co dzieje się w sercu dziewczyny, że zaś nie
widział żadnej rady na jej nieszczęście, więc tylko znów objął jej stopy powtarzając:
– Hej! polec za was! polec!
A ona rzekła:
88
– Wstań. A na wojnę niech cię Sieciechówna przepasze albo ci jaki inny da wspominek,
gdyż rada cię ona widzi od dawna.
I poczęła ją wołać, ta zaś wyszła niebawem z przyległej izby, albowiem podsłuchując poprzednio
pode drzwiami nie pokazywała się tylko przez nieśmiałość, chociaż kipiała w niej
chęć pożegnania się z pięknym giermkiem. Wyszła tedy zmieszana, spłoszona, z bijącym sercem,
z oczyma świecącymi zarazem od łez i od senności, i spuściwszy powieki stała tak przed
nim podobna do kwiatu jabłoni nie mogąc ni słowa przemówić.
Hlawa miał dla Jagienki obok najgłębszego przywiązania cześć i nabożeństwo, ale nie
śmiał ani myślą posięgnąć na nią, posięgał zaś często na Sieciechównę, czując bowiem wartką
krew w żyłach nie mógł obronić się przed jej urokiem. Teraz chwyciła go tym bardziej za
serce swą urodą, a zwłaszcza swym zmieszaniem i łzami, przez które przeglądało kochanie,
jak przez jasną wodę strumienia przegląda złote dno.
Więc zwrócił się ku niej i rzekł:
– Wiecie! Na wojnę jadę, może i legnę. Nie żal wam mnie?
– Żali ci mi! – odpowiedziała cienkim głosikiem dziewczyna.
I zaraz poczęła sypać łzami, gdyż zawsze miała je na pogotowiu. Czech wzruszył się do
ostatnia i jął całować jej ręce tłumiąc w sobie wobec Jagienki ochotę do poufalszych jeszcze
pocałunków.
– Przepasz go alibo daj mu wspominek na drogę, aby się pod twoim znakiem potykał –
rzekła Jagienka.
Lecz Sieciechównie niełatwo było mu coś dać, gdyż miała na sobie męski ubiór wyrostka.
Poczęła szukać: ni wstążki, ni jakiejkolwiej przewiązki! Że zaś niewieście ubrania były jeszcze
w łubach, nie ruszone od czasu wyjazdu ze Zgorzelic, wpadła przeto w kłopot niemały, z
którego znów wyratowała ją Jagienka radząc, by mu oddała pątliczek, który nosiła na głowie.
– Bo mi! niech będzie pątliczek! – zawołał nieco rozweselony Hlawa. – Powieszę go na
hełmie – i nieszczęsna mać tego Niemca, któren po niego sięgnie!
Więc Sieciechówna podniosła obie ręce do głowy i po chwili jasne promienie włosów rozsypały
się jej po plecach i po ramionach. Hlawa zaś widząc ją taką przetowłosą i dumną, aż
zmienił się na twarzy. Policzki zapłonęły mu, a potem zaraz pobladły; wziął pątlik, ucałował
go, schował w zanadrze, raz jeszcze objął kolana Jagienki, a następnie mocniej, niż było trzeba,
Sieciechówny i po słowach: „Niechże tak będzie!” – wyszedł nie mówiąc nic więcej z
izby.
A chociaż był zdrożon i niewypoczęty, nie położył się spać. Pił na umór przez całą noc z
dwoma młodymi szlachcicami z Łękawicy, którzy mieli z nim jechać na Żmujdź. Nie upił się
jednak – i o pierwszym brzasku był już na dziedzińcu w fortalicji, gdzie czekały gotowe do
drogi konie.
W ścianie nad wozownią rozchyliło się zaraz błoniaste okno i przez szparutkę wyjrzały na
dziedziniec modre oczy. Czech, który je dostrzegł, chciał iść ku nim, by pokazać pątlik przypięty
na hełmie i pożegnać się raz jeszcze, ale przeszkodził mu w tym ksiądz Kaleb i stary
Tolima, którzy zeszli umyślnie, aby mu udzielić rad na drogę.
– Jedź na dwór księcia Januszowy – rzekł ksiądz Kaleb. – Może i rycerz Maćko tam wstąpił.
W każdym jednak razie wieści pewnych zasięgniesz, boć tam znajomków ci nie brak.
Drogi też stamtąd na Litwę znajome i o przewodnika przez puszczę łatwo. Chcesz-li na pewno
do pana Zbyszka dojechać, to wprost na Żmujdź nie jedź, bo tam jest przegroda pruska,
jeno jedź przez Litwę. Bacz, że i Żmudzini mogą cię zbić, nim zakrzykniesz. Zresztą Boże
błogosław tobie i obudwom tamtym rycerzom, obyście w zdrowiu wrócili i dziecko przywieźli,
na którą to intencję będę każdego dnia po nieszporach aż do pierwszej gwiazdy krzyżem
leżał.
89
– Dziękuję wam, ojcze, za błogosławieństwo – odrzekł Hlawa. – Niełatwo to ochwiarę z
tamtych diabelskich rąk żywą wydobyć, ale przecie wszystko w ręku Pana Jezusowych i lepsza
nadzieja niż smutek.
– Jużci lepsza, przeto jej nie tracą. Tak... żywie nadzieja, chociaż serce i trwogi niepróżne...
Najgorzej, że sam Jurand, byle jej imię wspomnieć, zaraz ku niebiosom palce prostuje,
jakby ją tam już widział.
– Jakoże ją może widzieć oczu stradawszy?
A ksiądz począł mówić na wpół do Czecha, na wpół do siebie:
– Bywa tak, że gdy komu ziemskie oczy zagasną, ten właśnie widzi to, czego inni dojrzeć
nie potrafią. Bywa tak, bywa! Ale i to się rzecz niepodobna widzi, by Bóg dopuścił krzywdy
jakiego jagniątka. Bo i cóż ona choćby Krzyżakom przewiniła? Nic! A niewinne to ci było jak
lelija Boża, a miłe ku ludziom, a jako ta ptaszyna polna śpiewająca! Bóg dzieci miłuje i nad
męką ludzką ma litość... Ba! jeśli ją zabili, to ją może i wskrzesi jako Piotrowina, któren
wstawszy z grobu, długie potem roki gospodarzył... Jedź w zdrowiu i niech ręka boska was
wszystkich i ją piastuje!
To rzekłszy wrócił do kaplicy, by mszę ranną odprawić, a Czech siadł na koń, skłonił się
raz jeszcze przed przytwartym błoniastym oknem – i pojechał, bo już też rozedniało zupełnie.
90
Rozdział
piętnasty
Książę Janusz i księżna wyjechali razem z częścią dworu na wiosenny połów ryb do Czerska,
gdyż lubili niezmiernie to widowisko i mieli je sobie za najprzedniejszą zabawę. Dowiedział
się jednak Czech od Mikołaja z Długolasu wielu rzeczy ważnych, tyczących się zarówno
spraw prywatnych, jak i wojny. Dowiedział się więc naprzód, że rycerz Maćko widocznie
poniechał zamiaru jechania na Żmujdź prosto przez „pruską przegrodę”, gdyż przed kilku
dniami był w Warszawie, gdzie zastał jeszcze obojga księstwa. O wojnie potwierdził stary
Mikołaj te wszystkie wieści, które Hlawa słyszał w Szczytnie. Cała Żmujdź podniosła się
przeciw Niemcom jak jeden mąż, a kniaź Witold nie tylko że już Zakonowi przeciw nieszczęsnym
Żmujdzinom nie pomagał, ale nie wypowiadając jeszcze mu wojny i łudząc go układami
zasilał wszelako Żmujdź pieniędzmi, ludźmi, końmi, zbożem. Tymczasem tak on, jak
Krzyżacy słali posłów do papieża, do cesarza i do innych panów chrześcijańskich zarzucając
sobie wzajem wiarołomstwo, niewierność i zdradę. Ze strony wielkiego kniazia pojechał z
tymi listami mądry Mikołaj ze Rżeniewa, który umiał rozplątywać nici namotane przez przebiegłość
krzyżacką, dowodnie wykazując niezmierne krzywdy krain litewskich i żmujdzińskich.
Tymczasem gdy na sejmie wileńskim wzmocniły się jeszcze związki między Litwą a Polską,
potruchlały serca krzyżackie, łatwo było bowiem przewidzieć, że Jagiełło, jako
zwierzchni pan wszystkich ziem będących pod władzą kniazia Witolda, stanie w razie wojny
po jego stronie. Hrabia Jan Sayn, komtur grudziądzki, i hrabia Schwartzburg, gdański, wyjechali
z rozkazu mistrza do króla z zapytaniem, czego się mają od niego spodziewać. Nic im
król nie rzekł, chociaż mu dary przywieźli: ścigłe krzeczoty i drogie naczynia. Więc zagrozili
wojną, ale nieszczerze, gdyż dobrze wiedzieli, że mistrz i kapituła boją się w duszach strasznej
Jagiełłowej potęgi i pragną odwlec dzień gniewu i klęski.
I rwały się jak nić pajęcza wszelkie układy, a rwały się zwłaszcza z Witoldem. Wieczorem
po przyjeździe Hlawy przyszły znów na warszawski zamek świeże nowiny. Przyjechał Bronisz
z Ciasnoci, dworzanin księcia Janusza, którego on wysłał był poprzednio po wieści na
Litwę, a z nim dwóch znacznych litewskich kniaziów z listami od Witolda i od Żmujdzinów.
Nowiny były groźne. Zakon gotował się do wojny. Wzmacniano zamki, mielono prochy,
krzesano kule kamienne, ściągano ku pograniczu knechtów i rycerstwo, a lżejsze oddziały
jazdy i piechoty wpadały już w granice Litwy i Żmudzi od strony Ragnety, od Gotteswerder i
innych zamków brzegowych. Już po gęstwach leśnych, już w polach, już po wsiach rozlegały
się okrzyki wojenne, a wieczorami ponad ciemnym morzem lasów świeciły łuny pożaru. Witold
przyjął wreszcie Żmujdź w jawną opiekę, wysłał swych rządców, a wodzem zbrojnemu
ludowi ustanowił słynnego z męstwa Skirwoiłłę. Ów wpadał do Prus, palił, niszczył, pustoszył.
Sam książę przymknął wojsko ku Żmujdzi, niektóre zamki opatrzył, inne, jak na przykład
Kowno, zniszczył, aby nie stały się oparciem Krzyżakom, i nie było już tajno nikomu, że
gdy nadejdzie zima, a mróz popęta mokradła i błota, albo nawet wcześniej, jeśli lato będzie
91
suche, pocznie się wojna wielka, która ogarnie wszystkie litewskie, żmujdzkie i pruskie krainy,
gdyby zaś król w pomoc Witoldowi przybieżał, tedy musi nastąpić dzień, w którym fala
niemiecka albo drugie pół świata zaleje, alboli też, odbita, cofnie się na długie wieki w dawniej
zajęte łożysko.
Lecz to nie zaraz jeszcze miało nastąpić. Tymczasem po świecie rozlegał się jęk i wołanie
o sprawiedliwość. Czytano list nieszczęsnego narodu w Krakowie i w Pradze, i na dworze
papieskim, i w innych królestwach zachodnich. Do księcia Janusza przywieźli to otwarte pismo
owi bojarzynkowie, którzy z Broniszem z Ciasnoci przybyli. Niejeden więc z Mazurów
mimo woli macał korda przy boku i rozważał w duszy, czy z własnej ochoty pod znak witoldowy
się nie zaciągnąć. Wiedziano, że rad był wielki kniaź hartownej lechickiej szlachcie,
równie zażartej w boju jak litewscy i żmujdzcy bojarzynowie, a więcej ćwiczonej i lepiej
zbrojnej. Niektórych popychała też i nienawiść do starych wrogów lechickiego plemienia, a
innych litość. „Słuchajcie, słuchajcie! – wołali do królów, książąt i wszystkich narodów
Żmujdzini. – Wolnym ci my byli i szlachetnej krwi ludem, a Zakon chce nas w niewolników
przemienić! Nie dusz on naszych szuka, lecz ziemi i dostatków. Już nędza nasza taka, że nam
chyba żebrać lub rozbijać! Jakoże im wodą chrztu nas obmywać, gdy sami nie mają rąk czystych!
My chcemy chrztu, ale nie krwią i mieczem, i chcemy wiary, ale jeno takiej, jakiej zacni
monarchowie, Jagiełło i Witold, nauczają. Słuchajcie i ratujcie nas, bo giniemy! Nie chce
nas Zakon chrzcić, by nas uciemiężał łatwiej; nie księży, lecz zasie katów nam posyła. Już ule
nasze, już stada, już wszystkie płody ziemi nam zabrali; już nam ni ryby łowić, ni zwierza bić
w puszczach nie wolno! Błagamy! słuchajcie, bo oto zgięli nam wolne drzewiej karki do robót
nocnych przy zamkach, dzieci nam jako zakładników uwieźli, a żony i córki w oczach
mężów i ojców bezczeszczą. Nam słuszniej należałoby jęczeć niż mówić! Rodziny nasze
ogniem popalili, panów do Prus uwieźli, wielkich ludzi: Korkucia, Wassygina, Swolka i Sągajłę,
potracili – i jako wilcy krew naszą żłopią. O, słuchajcie! Przecież my ludzie, nie zwierzęta,
przeto wołamy do Ojca Świętego, by nas przez polskich biskupów chrzcić kazał, gdyż
całą duszą chrztu pragniemy, ale chrztu wodą łaski, nie żywą krwią zniszczenia”.
Tak i tym podobnie skarżyli się Żmujdzini, więc gdy ich skargi i na mazowieckim dworze
usłyszano, zaraz kilku rycerzy i dworzan postanowiło iść im w pomoc rozumiejąc, że księcia
Janusza nawet i pytać o pozwolenie nie trzeba, choćby z tego powodu, że księżna jest rodzoną
siostrą Witolda. Zawrzały też powszechnym gniewem serca, gdy dowiedziano się od Bronisza
i bojarzynków, że wielu szlachetnych młodzianków żmujdzkich będącymi zakładnikami w
Prusiech, nie mogąc znieść pohańbienia i okrucieństw, jakich dopuszczali się nad nimi Krzyżacy,
poodbierało sobie życie.
Hlawa cieszył się zaś z tej ochoty mazowieckiego rycerstwa, myślał bowiem, że im więcej
ludzi z Polski pociągnie do księcia Witolda, tym wojna rozgorzeje większa i tym pewniej
można będzie czegoś przeciw Krzyżakom dokazać. Cieszyło go także i to, że zobaczy Zbyszka,
do którego się przywiązał, i starego rycerza Maćka, o którym mniemał, że godzien widzenia
przy robocie, a razem z nim nowe dzikie kraje, nieznane miasta, nie widziane dotychczas
rycerstwo i wojska, wreszcie samego księcia Witolda, którego sława szeroko wówczas rozbrzmiewała
po świecie.
I w tej myśli postanowił jechać „wielkimi i pilnymi drogami” nie zatrzymując się nigdzie
dłużej, niż było dla wypoczynku koniom potrzeba. Owi bojarzynkowie, którzy z Broniszem z
Ciasnoci przybyli, i inni Litwini znajdujący się na dworcu księżny, świadomi dróg i przejść
wszelkich, mieli prowadzić jego i ochotniczych rycerzy mazowieckich od osady do osady, od
grodu do grodu i przez głuche, niezmierne puszcze, którymi większa część Mazowsza i Litwy,
i Żmujdzi była pokryta.
92
Rozdział
szesnasty
W lasach o milę na wschód za Kownem, które sam Witold zniszczył, stały główne siły
Skirwoiłły, przerzucając się w razie potrzeby błyskawicą z miejsca na miejsce, czyniąc szybkie
wyprawy bądź to w granice pruskie, bądź na zamki i zameczki będące jeszcze w ręku
krzyżackim i podsycając płomień wojny w całej krainie. Tam to znalazł wierny giermek
Zbyszka, a przy nim i Maćka, który był dopiero przed dwoma dniami przyjechał. Po przywitaniu
się ze Zbyszkiem przespał Czech całą noc jak zabity i dopiero na drugi dzień wieczorem
poszedł powitać starego rycerza, który będąc strudzon i zły przyjął go gniewliwie, pytając,
dlaczego wedle rozkazania w Spychowie nie został – i udobruchał się nieco dopiero wówczas,
gdy ów znalazłszy sposobną chwilę, w której Zbyszka nie było w namiocie, usprawiedliwił
się przed nim wyraźnym rozkazem Jagienki.
Powiedział też, że prócz rozkazu i prócz przyrodzonej ochoty do wojny przywiodła go także
w tę stronę chęć, by w razie czego pchnąć zaraz gońca z wiadomości do Spychowa. „Panienka
– mówił – która ma duszę jak anioł, sama przeciw własnemu dobru modli się za Jurandównę.
Ale wszystkiemu musi być koniec. Jeśli Jurandówna nie żyje, to niech Bóg da jej
światłość wiekuistą, boć była jako jagnię niewinne, ale jeśli się odnajdzie, to trzeba panienkę
jako najprędzej zawiadomić, aby wraz jechała precz ze Spychowa, nie zaś dopiero po powrocie
Jurandówny, jakoby wypędzona, ze sromotą a wstydem”.
Maćko słuchał tego z niechęcią, powtarzając od czasu do czasu: „Nic ci do tego”. Ale
Hlawa postanowiwszy mówić otwarcie wcale się tym nie tropił i w końcu rzekł:
– Lepiej było pannie w Zgorzelicach ostawać i na nic była ta podróż. Wmawialiśmy w niebogę,
że Jurandówna już nie żywie, a może się pokazać inaczej.
– A kto opowiadał, że nie żywie, jeżeli nie ty? – zapytał z gniewem Maćko. – Trzeba było
trzymać język za zębami. Ja zaś zabrałem ją, bo się bała Cztana i Wilka.
– Pozór to tylko był – odpowiedział giermek. – Mogła siedzieć w Zgorzelicach bezpiecznie,
bo oni by tam sobie wzajem przeszkadzali. Ale baliście się, panie, żeby w razie śmierci
Jurandówny nie ominęła pana Zbyszka i panienka, i dlategoście ją zabrali.
– Cóżeś tak zhardział? Zaliś to już rycerz pasowany, nie sługa?
– Sługam ci jest, ale sługa panny, przeto dbam, aby jej hańba nie spotkała.
A Maćko zamyślił się posępnie, gdyż nie był z siebie rad. Nieraz on już sobie wyrzucał, że
zabrał Jagienkę ze Zgorzelic, czuł bowiem, że w każdym razie w takim podwożeniu Jagienki
Zbyszkowi była jakowaś dla niej ujma, a na wypadek, gdyby Danusia się odnalazła – więcej
niż ujma. Czuł również, że w hardych słowach Czecha tkwi prawda, bo choć Jagienkę zabrał
dlatego, by ją do opata odwieźć, mógł jednak dowiedziawszy się o jego śmierci w Płocku ją
zostawić, a tymczasem on ją aż do Spychowa przywiózł, by w razie czego, blisko przy
Zbyszku była.
– Dyć mnie to do łba nie przyszło – rzekł jednak chcąc siebie i Czecha stumanić – jeno
sama się jechać naparła.
93
– Jużci się naparła, bośmy w nią wmówili, że tamtej nie ma na świecie, a że braciom bezpieczniej
było bez niej niż z nią – więc i pojechała.
– Tyś wmówił: – zakrzyknął Maćko.
– Ja – i moja wina. Ale teraz musi się pokazać, jako jest. Trzeba, panie, co wskórać. Inaczej
– lepiej pogińmy.
– Co tu wskórasz – rzekł z niecierpliwością Maćko – z takim wojskiem, w takiej wojnie!...
Będzie-li co lepszego, to dopiero w lipcu, bo dla Niemców dwie są pory wojenne: zimą i suchym
latem, a teraz to się jeno tli, nie pali. Kniaź Witold podobno do Krakowa pojechał królowi
się opowiedzieć i pozwoleństwo a pomoc jego sobie zjednać.
– Są przecie w pobliżu zamki krzyżackie. Gdyby choć ze dwa zdobyć, znaleźlibyśmy może
Jurandównę albo wiadomość o jej śmierci.
– Albo i nic.
– W tę stronę ją przecie Zygfryd wywiózł. Powiadali to nam i w Szczytnie, i wszędy, i samiśmy
tak myśleli.
– A widziałeś to wojsko? Wyjdźże za namiot i spójrz. Niektórzy pałki jeno mają, a niektórzy
miedziane miecze po pradziadach.
– Ba! Jako słyszałem, chłopy do bitki dobre!
– Ale nie im z gołymi brzuchami zamków dobywać, zwłaszcza krzyżackich.
Dalszą rozmowę przerwało im przybycie Zbyszka i Skirwoiłły, który był wodzem Żmujdzinów.
Był to mąż małego wzrostu, ale krzepki w sobie i barczysty. Pierś posiadał tak wypukłą,
że prawie wyglądała na garb, i niezmiernie długie, sięgające prawie do kolan ręce. W
ogóle przypominał Zyndrama z Maszkowic, słynnego rycerza, którego Maćko i Zbyszko poznali
swego czasu w Krakowie, miał bowiem równie ogromną głowę i takie same pałąkowate
nogi. Mówiono o nim także, że dobrze rozumiał się na wojnie. Wiek życia zbiegł mu w polu
przeciw Tatarom, z którymi długie lata walczył na Rusi, i przeciw Niemcom, których nienawidził
jak zarazy. W tych wojnach nauczył się po rusińsku, a potem na dworze Witoldowym
nieco po polsku; po niemiecku umiał, a przynajmniej powtarzał tylko trzy wyrazy: ogień,
krew i śmierć. W swojej ogromnej głowie miał zawsze pełno pomysłów i podstępów wojennych,
których Krzyżacy nie umieli ani przewidzieć, ani im zapobiegać – dlatego bano się go
w pogranicznych komturiach.
– Mówiliśmy o wyprawie – rzekł z niezwykłym ożywieniem do Maćka Zbyszko – i dlategośmy
tu przyszli, byście też swoje doświadczone zdanie rzekli.
Maćko usadził Skirwoiłłę na sosnowym pniaku pokrytym niedźwiedzią skórą, następnie
kazał przynieść czeladzi stągiewkę miodu, z której poczęli czerpać rycerze blaszankami i pić,
gdy zaś pokrzepili się godnie, dopieroż Maćko zapytał:
– Chcecie wyprawę uczynić albo co?
– Zamki Niemcom okurzyć...
– Któren?
– Ragnetę albo Nowe Kowno.
– Ragnetę – rzekł Zbyszko. – Cztery dni temu byliśmy pod Nowym Kownem i pobili nas.
– To właśnie – rzekł Skirwoiłło.
– Jakże to?
– Dobrze.
– Poczekajcie – rzekł Maćko – bo ja tutejszej krainy nie znam. Gdzie jest Nowe Kowno, a
gdzie Ragneta?
– Stąd do Starego Kowna niespełna mila – odpowiedział Zbyszko – a od Starego do Nowego
też mila. Zamek jest na wyspie. Onegdaj chcieliśmy się przeprawić, ale pobili nas u
przeprawy. Ścigali ci nas pół dnia, aż utailiśmy się w tych lasach, a wojsko tak się rozproszyło,
że niektórzy dopiero dziś nad ranem się znaleźli.
– A Ragneta?
94
Skirwoiłło wyciągnął swe długie jak gałąź ramię na północ i rzekł:
– Daleko! daleko!...
– Właśnie dlatego, że daleko! – odparł Zbyszko.– Spokój tam wokoło, bo co było zbrojnych
ludzi z tej strony granicy, to ściągnęło ku nam. Nie spodziewają się tam teraz Niemcy
żadnej napaści, więc na ubezpieczonych uderzym.
– Słusznie prawi – rzekł Skirwoiłło.
Maćko zaś spytał:
– Zali myślicie, że będzie można i zamku dobyć?
Na to Skirwoiłło potrząsnął głową na znak przeczenia, a Zbyszko odpowiedział:
– Zamek mocny, więc chybaby wypadkiem. Ale krainę spustoszym, wsie i miasta popalim,
spyżę poniszczym, a co nade wszystko jeńców nabierzemy, między którymi mogą być ludzie
znaczni, a takich chętnie Krzyżacy wykupują alboli też wymieniają...
Tu zwrócił się do Skirwoiłły:
– Samiście, kniaziu, przyznali, że słusznie prawię, a teraz rozważcie jeno: Nowe Kowno na
wyspie. Ni tam wsi nie poburzym, ni stad nie zagarniem, ni jeńców nie nabierzem. I przecie
dopiero co nas tam pobili. Ej! pójdźmy lepiej tam, gdzie się nas teraz nie spodziewają.
– Kto pobije, ten się napaści najmniej spodziewa – mruknął Skirwoiłło.
Lecz tu zabrał głos Maćko – i począł popierać zdanie Zbyszkowe, zrozumiał bowiem, że
młodzianek ma większą nadzieję dowiedzieć się czegoś pod Ragnetą niż pod Nowym Kownem
– i że pod Ragnetą łatwiej będzie przede wszystkim schwytać jakiego znacznego jeńca,
który by mógł posłużyć na wymianę. Mniemał także, że w każdym razie lepiej jest iść dalej i
wychynąć niespodzianie w kraj mniej strzeżony niż porywać się na wyspę od przyrodzenia
obronną, a strzeżoną prócz tego przez silny zamek i zwycięską załogę.
Jako zaś człek doświadczony w wojnie, mówił jasno i przytaczał tak walne powody, że
każdego mógł przekonać. Tamci słuchali go też uważnie. Skirwoiłło poruszał kiedy niekiedy
wzniesionymi brwiami jakby na znak potakiwania, chwilami pomrukiwał: „Słusznie prawi!”
– wreszcie wsunął swą ogromną głowę między szerokie ramiona, tak że wyglądał całkiem jak
garbaty, i zamyślił się głęboko.
Lecz po pewnym czasie wstał – i nic nie mówiąc począł się żegnać.
– A jakoże, kniaziu, będzie? – spytał go Maćko – dokąd ruszym?
Ów zaś rzekł krótko:
– Pod Nowe Kowno.
I wyszedł z namiotu.
Maćko i Czech spoglądali czas jakiś ze zdziwieniem na Zbyszka, po czym stary rycerz
uderzył się dłońmi po udach i zawołał:
– Tfu! cóż to za pień!... To niby słucha, słucha, a potem swoje. Żal gęby drzeć!...
– Słyszałem ci ja o nim, że taki jest – odrzekł Zbyszko – a po prawdzie, to i cały tu naród
uporczywy jako mało który. Cudzego zdania wysłucha, a potem jakoby kto na wiatr dmuchał.
– To czego pyta?
– Bośmy pasowani rycerze i dlatego żeby każdą rzecz na dwie strony rozważyć. Ale głupi
on nie jest.
– Pod Nowym Kownem też może najmniej się nas spodziewają – zauważył Czech – właśnie
dlatego, że dopiero co was pobili. W tym miał ci on słuszność.
– Pójdźmy obaczyć tych ludzi, którym ja przywodzę – rzekł Zbyszko, któremu duszno
było w namiocie – trzeba im zapowiedzieć, aby zaś byli gotowi.
I wyszli. Na dworze noc już zapadła zupełna, chmurna i ciemna, rozświecona tylko przez
ogniska, przy których siedzieli Żmujdzini.
95
Rozdział
siedemnasty
Dla Maćka i dla Zbyszka, którzy służąc poprzednio u Witolda napatrzyli się do syta litewskim
i żmujdzkim wojownikom, widok obozowiska nie przestawiał nic nowego; ale Czech
patrzał na nich z ciekawością, rozważając sobie zarazem w umyśle, czego od takich ludzi
można w bitwie oczekiwać, i porównywając ich z polskim i z niemieckim rycerstwem. Obóz
stał w nizinie otoczonej borem i bagnami, zatem ubezpieczon zupełnie od napadu, albowiem
żadne inne wojsko nie zdołałoby przebrnąć przez owe zdradliwe mokradła. Sama nizina, na
której stały szałasy, była także grząska i błotnista, lecz oni nakrzesawszy jodłowych i sosnowych
gałązek przyrzucili ją nimi tak grubo, że spoczywali jakby na najsuchszym miejscu.
Kniaziowi Skirwoille sklecono naprędce coś w rodzaju „numy”, czyli chaty litewskiej z ziemi
i drewnianych nie ociosanych bierwion, dla znaczniejszych ludzi uwito z gałęzi kilkadziesiąt
szałasów, pospolici zaś wojownicy siedzieli koło ognisk, pod gołym niebem, mając ochronę
przeciw zmianom pogody i dżdżom tylko w kożuchach i skórach, które na nagim ciele nosili.
W obozie nikt nie spał jeszcze, albowiem ludzie, nie mając po ostatniej porażce nic do roboty,
sypiali we dnie. Niektórzy siedzieli lub leżeli wokół jasnych ognisk podsycanych suszem i
gałęźmi jałowca, inni grzebali w przygasłych już i zasutych popiołem watrzyskach, od których
rozchodził się zapach pieczonej rzepy, zwykłego pokarmu Litwinów, i swąd przypalonych
mięsiw. Między ogniskami widniały stosy broni poskładane blisko, tak aby w danym
razie łatwo było każdemu za swój oręż pochwycić. Hlawa przypatrywał się z ciekawością
oszczepom o grotach wąskich i długich, wykutych z hartownego żelaza, kiścieniom uczynionym
z młodych dąbczaków, w które ponabijano krzemieni lub gwoździ, okszom o trzonkach
krótkich, podobnych do polskich toporów, którymi posługiwali się jezdni, i okszom o trzonkach
tak niemal długich jak u berdyszów, którymi walczyli piesi. Trafiały się między nimi i
miedziane, pochodzące z dawnych czasów, kiedy żelazo w małym jeszcze było użyciu w tych
zapadłych stronach. Niektóre miecze były również z miedzi, ale większość z dobrej, dostarczanej
z Nowogrodu stali. Czech brał w rękę oszczepy, miecze, oksze, smoliste, prażone w
ogniu łuki i przy blasku płomienia badał ich doskonałość. Koni niewiele było przy ogniskach,
gdyż stada pasły się opodal w lasach i na łąkach pod strażą czujnych koniuchów, ale że
znaczniejsi bojarowie chcieli mieć swoje rumaki na zawołanie, przeto było ich w obozie kilkadziesiąt,
które niewolnicy pańscy karmili z ręki u toku. Hlawę zdumiewały kudłate ciała
tych rumaków, nadzwyczaj drobnych, o potężnych karkach i w ogóle tak dziwnych, że zachodni
rycerze poczytywali je za jakieś całkiem odmienne zwierzęta leśne, więcej do jednorożców
niż do prawdziwych koni podobne.
– Na nic tu wielkie, bojowe ogiery – mówił doświadczony Maćko wspominając swoje
dawne służby u Witolda – bo wielki zaraz w młakach ugrzęźnie, a tutejszy chmyz przejdzie
wszędy, tak prawie jako i człowiek.
– Ale w polu – odrzekł Czech – tutejsze wielkim niemieckim nie dostoją.
96
– Jużci nie dostoją. Za to nie ucieknie Niemiec przed Żmujdzinem ani też go nie zgoni, bo
te są tak właśnie ścigłe albo i ściglejsze niż tatarskie.
– A wszelako dziwno mi to jest, bo com widział jeńców Tatarów, których rycerz Zych do
Zgorzelic przyprowadził, to chłopy były nieduże i takiego byle koń udźwignie, a to lud rosły.
Lud zaś istotnie był dorodny. Przy blasku ognia widać było spod skór i kożuchów szerokie
piersi i tęgie ramiona. Chłop w chłopa suchy był, ale kościsty i długi, w ogóle zaś wzrostem
ludzie ci przewyższali mieszkańców innych krain litewskich, albowiem siedzieli na ziemiach
lepszych i obfitszych, w których głody, trapiące kiedy niekiedy Litwę, rzadziej dawały się we
znaki. Natomiast dzikością przewyższali jeszcze Litwinów. W Wilnie był dwór wielkoksiążęcy,
do Wilna ściągali księża ze Wschodu i Zachodu, przychodziły poselstwa, napływał kupiec
zagraniczny, przez co mieszkaniec miasta i okolicy oswajał się nieco z obczyzną; tu cudzoziemiec
zjawiał się tylko pod postacią Krzyżaka lub Mieczowego Kawalera, niosących w głuche
leśne osady ogień, niewolę i chrzest z krwi, więc wszystko tu było grubsze, surowsze i
bardziej do dawnych czasów zbliżone, bardziej przeciw nowościom zawzięte; starszy obyczaj,
starszy tryb wojowania, a i pogaństwo uporczywsze, dlatego że czci Krzyża nauczał nie
łagodny zwiastun Dobrej Nowiny z miłością apostoła, lecz zbrojny niemiecki mnich z duszą
kata.
Skirwoiłło i znaczniejsi kniazie a bojarzyny byli już chrześcijanami, albowiem poszli za
przykładem Jagiełły i Witolda. Inni, nawet najprostsi i najdziksi wojownicy, nosili w piersiach
głuche poczucie, że nadchodzi śmierć i skon dawnemu światu, dawnej ich wierze. I gotowi
byli pochylić głowy przed Krzyżem, byle tego Krzyża nie wznosiły niemieckie nienawistne
ręce. „My prosimy chrztu – wołali do wszystkich książąt i narodów – lecz wspomnijcie,
że ludzie jesteśmy, nie zwierzęta, które można darować, kupić i przedać”. Tymczasem,
gdy dawna wiara gasła, jak gaśnie ognisko, do którego nikt drew nie przyrzuca, a od nowej
odwracały się serca właśnie dlatego, że wmuszała ją niemiecka przemoc, rodziła się w ich
duszach pustka, niepokój i żal po przeszłości, i głęboki smutek. Czech, który od dziecka zrósł
się z wesołym gwarem żołnierskim, z pieśniami i szumną muzyką, widział po raz pierwszy w
życiu obóz tak cichy i posępny. Ledwie gdzieniegdzie, przy dalszych od Skirwoiłłowej numy
ogniskach, słychać było odgłos fujarki lub piszczałki, albo słowa przyciszonej pieśni, którą
śpiewał „burtinikas”. Wojownicy słuchali w kucki wedle ognia, mając łokcie wsparte na kolanach,
a twarze ukryte w dłoniach, okryci skórami, podobni do drapieżnych zwierząt leśnych.
Lecz gdy podnosili ku przechodzącym rycerzom głowy, blask płomienia oświecał twarze
łagodne i niebieskie źrenice, wcale nie srogie ni drapieżne, ale tak raczej patrzące, jak
patrzą smutne i pokrzywdzone dzieci. Na krańcach obozowiska leżeli na mchach ranni, których
zdołano unieść z ostatniej bitwy. Wróżbici, tak zwani „łabdarysy” i „sejtonowie”, mruczeli
nad nimi zaklęcia lub opatrywali ich rany przykładając na nie znane sobie zioła gojące, a
oni leżeli w milczeniu znosząc cierpliwie ból i męki. Z głębin leśnych, od strony polan i ługów,
dochodziło poświstywanie koniuchów, kiedy niekiedy podnosił się wiatr przysłaniając
dymami obozowisko i napełniając szumem bór ciemny. Ale noc czyniła się coraz późniejsza,
więc ogniska poczęły mdleć i gasnąć i cisza zapadła jeszcze większa potęgując owe wrażenie
smutku i jakby pognębienia.
Zbyszko wydał rozkaz gotowości ludziom, którym przywodził i z którymi łatwo mógł się
rozmówić, albowiem była między nimi garść Płocczan, po czym zwrócił się do swego giermka
i rzekł:
– Napatrzyłeś się do woli, a teraz czas wrócić pod namiot.
– Jużci się napatrzyłem – odpowiedział giermek – alem nie bardzo rad z tego, com widział,
bo zaraz znać, że to pobici ludzie.
– Dwa razy: cztery dni temu przy zamku i onegdaj u przeprawy. A teraz chce się Skirwoille
trzeci raz tam iść, by trzeciej porażki doznać.
97
– Jakże, to on nie rozumie, że z takim wojskiem przeciw Niemcom nie wskóra? Powiadał
mi to już rycerz Maćko, a teraz i sam miarkuję, że liche to muszą być i do bitki pachołki.
– I w tym się mylisz, bo to lud chrobry jak mało który w świecie. Jeno się kupą bezładną
biją, a Niemcy w szyku. Jeśli się uda szyk rozerwać, to częściej Żmujdzin Niemca niż Niemiec
Żmujdzina położy. Ba, ale tamci to wiedzą i tak się zwierają, że jako ściana stoją.
– A już o zamków dobywaniu to pewnie nie ma co i myśleć – rzekł Czech.
– Boć nijakiego sprzętu do tego nie ma – odpowiedział Zbyszko. – Sprzęt ma kniaź Witold
i póki ku nam nie nadciągnie, nie ugryziem żadnego zamku, chybaby trafunkiem albo zdradą.
Tak rozmawiając doszli do namiotu, przed którym płonął duży, podsycany przez czeladź
ogień, a w nim kopciły się przygotowane przez czeladź mięsiwa. W namiocie chłodno było i
wilgotno, więc rycerze, a z nimi i Hlawa, pokładli się przed ogniem na skórach.
Za czym posiliwszy się próbowali zasnąć, lecz nie mogli. Maćko przewracał się z boku na
bok, a następnie ujrzawszy, że Zbyszko siedzi przed płomieniem otoczywszy ramionami kolana,
zapytał:
– Słuchaj! Dlaczegoś ty radził iść daleko pod Ragnetę, nie tu blisko pod ten Gotteswerder?
Co masz w tym?
– Bo tak mi coś do duszy gada, że Danuśka jest w Ragnecie – i tam się mniej strzegą niż
tu.
– Nie było czasu się rozgadać, bom i sam był utrudzon, i tyś ludzi po boru po klęsce zbierał.
Ale teraz mówże, jako jest: chcesz-li ty zawsze tej dziewki szukać?
– Dyć to nie żadna dziewka, jeno moja niewiasta – odpowiedział Zbyszko.
Nastało milczenie, albowiem Maćko rozumiał dobrze, że nie masz na to odpowiedzi. Gdyby
Danuśka była dotychczas panną Jurandówną, byłby niechybnie stary rycerz namawiał
bratanka, by jej poniechał, ale wobec świętości sakramentu poszukiwanie stawało się prostą
powinnością i Maćko nie byłby nawet zadawał takiego pytania, gdyby nie to, że nie będąc
obecny ni na ślubie, ni na weselu, mimowiednie uważał Jurandównę zawsze za dziewkę.
– Jużci! – rzekł po chwili. – Ale o com przez te dwa dni miał czas się spytać, tom się spytał,
i rzekłeś mi, że nic nie wiesz.
– Bo nic nie wiem, jeno to, że chyba gniew boski jest nade mną.
Wtem Hlawa przypodniósł się z niedźwiedziej skóry, siadł i nastawiwszy uszu począł słuchać
pilnie a ciekawie.
A Maćko rzekł:
– Pókić sen nie zmorzy, gadaj: coś widział, coś robił i coś wskórał w Malborgu?
Zbyszko odgarnął włosy, które dawno nie podcinane z przodu, spadały mu aż na brwi,
chwilę posiedział w milczeniu, po czym jął mówić:
– Dałby Bóg, abym ja tyle mógł wiedzieć o mojej Danuśce, ile wiem o Malborgu. Pytacie,
com tam widział? Widziałem potęgę krzyżacką niezmierną, przez wszystkich królów i przez
wszystkie narody wspomaganą, z którą nie wiem, czyli kto w świecie mierzyć się zdoła. Widziałem
zamek, jakiego chyba i sam cesarz rzymski nie ma. Widziałem skarby nieprzebrane,
widziałem zbroje, widziałem mrowie orężnych mnichów, rycerzy i knechtów – i relikwie jakby
u Ojca Świętego w Rzymie, i mówię wam, że aże dusza zdrętwiała we mnie, bom sobie
pomyślał: gdzie się tam komu na nich porywać? kto ich zmoże? kto się im oprze? kogo ich
siła nie przełamie?
– Nas! zatracona ich mać! – zawołał nie mogąc wytrzymać Hlawa.
Maćkowi dziwne wydały się także słowa Zbyszka, więc choć chciało mu się poznać
wszystkie przygody młodzianka, jednakże przerwał mu i rzekł:
– A toś zapomniał o Wilnie? A mało to razy zderzaliśmy się z nimi tarczą o tarcz i łbem o
łeb! A toś zabaczył, jako im niesporo bywało ku nam – i jak na zatwardziałość naszą narzekali:
że to nie dość było konia zapocić i kopię pokruszyć, jeno trza było cudze gardło wziąć
98
albo swoje dać! Byli tam przecie i goście, którzy nas pozywali – a wszyscy z hańbą odeszli.
Cóżeś to tak zmiękł?
– Nie zmiękłem ja, bom się i w Malborgu potykał, gdzie też i na ostre gonili. Ale wy ich
wszystkiej potęgi nie znacie.
Lecz stary rozgniewał się.
– A ty znasz-li całą moc polską? Widziałeś wszystkie chorągwie w kupie? Nie widziałeś.
A ich potęga na krzywdzie ludzkiej i na zdradzie stoi, bo tam i piędzi ziemi nie ma, która by
była ich. Przyjęli ci ich książęta nasi, jak się ubogiego w dom przyjmuje – i obdarowali, a oni
porósłszy w moc pokąsali tę rękę, co ich żywiła, jako psi bezecni i wściekli. Ziemię zagarnęli,
miasta zdradą pobrali i ot ich moc! Ale choćby wszyscy królowie świata szli im w pomoc –
nadejdzie dzień sądu i pomsty.
– Skoroście mi kazali gadać, com widział, a teraz się gniewacie, to wolej zaniecham –
rzekł Zbyszko.
Maćko zaś zasapał przez jakiś czas gniewnie, po chwili jednak uspokoił się i rzekł:
– Albo to raz tak bywa! Sto ci w lesie chojar jako wieża sroga, myślałbyś, że wiek wieków
postoi, a stukniesz w niego godnie obuchem, to ci się pustką obezwie. I próchno się w nim
sypie. Taka to i krzyżacka moc! Ale jam ci kazał gadać, coś robił i coś wskórał. Goniłeś tam
na ostre – powiadasz?
– Goniłem. Hardo i niewdzięcznie ci mnie tam z początku przyjęli, bo było im już wiadomo,
żem się z Rotgierem potykał. Może i przygodziłoby mi się co złego, jeno żem z listem od
księcia przyjechał i pan Lorche, którego oni szanują, od ich złości mnie bronił. Ale potem
przyszły uczty i gonitwy, w których Pan Jezus mi pobłogosławił. Toście słyszeli, że mnie brat
mistrzów Ulryk pokochał – i dał mi rozkaz od samego mistrza na piśmie, aby mi Danuśkę
wydali?
– Powiadali nam ludzie – rzekł Maćko – iże popręg mu pękł przy siedle, co ty widzęcy nie
chciałeś na niego uderzać.
– Jużci, podniosłem kopię w górę, a on mnie od tej pory pokochał. Hej, miły Boże! srogie
mi pisma dali, z którymi mogłem od zamku do zamku jeździć i szukać. Już myślałem, że koniec
mojej biedy i mego frasunku – a teraz ot, tu siedzę, w dzikiej stronie, bez rady nijakiej, w
strapieniu i smutku, a co dzień ci mi gorzej i tęskniej...
Tu umilkł na chwilę, po czym rzucił z całej mocy wiórem w ogień, aż iskry posypały się z
płonących głowni, i rzekł:
– Bo jeśli ta nieboga jęczy tu gdzie w jakim zamku, a myśli, żem ją zabaczył, to niechby
mnie nagła śmierć nie minęła!
I tyle w nim się widocznie zapiekło zniecierpliwienia i bólu, że jął znów rzucać wiórami w
ogień jak gdyby nagłym, ślepym bólem uniesion, a oni zdumieli się bardzo, nie przypuszczali
bowiem, żeby tak kochał Danuśkę.
– Pohamuj się! – zawołał Maćko. – Jakoże było z onym glejtem? Zali komturowie nie
chcieli rozkazów mistrza słuchać?
– Pohamujcie się, panie – rzekł Czech – Bóg was pocieszy – może wkrótce.
Zbyszkowi zaś łzy błysły w źrenicach, ale uspokoił się nieco i rzekł:
– Otwierali odmieńce zamki i więzienia. Byłem wszędy, szukałem! Aż wybuchła ta wojna
– i w Gierdawach powiedział mi wójt von Heideck, że wojenne prawo inne i że glejty wydane
w czasie pokoju nic nie znaczą. Pozwałem go zaraz, ale nie stanął i z zamku mnie wyżenąć
kazał.
– A w innych? – spytał Maćko.
– Wszędy to samo. W Królewcu komtur, który jest zwierzchnikiem gierdawskiego wójta,
nie chciał nawet czytać mistrzowego pisma mówiąc, że wojna wojną – i głowę, póki cała,
kazał mi precz unosić. Pytałem i gdzie indziej – wszędy to samo.
99
– To teraz rozumiem – rzekł stary rycerz. – Widząc, że nic nie wskórasz, wolałeś tu
przyjść, gdzie chociaż pomsta może się zdarzyć.
– Tak jest – odpowiedział Zbyszko. – Myślałem także, że jeńców nabierzem i może zamków
kilka ogarniem; ale oni nie umieją zamków zdobywać.
– Hej, przyjdzie sam kniaź Witold, to będzie inaczej.
– Daj go Bóg.
– Przyjdzie. Słyszałem na mazowieckim dworze, że przyjdzie, a może i król z nim razem z
całą potęgą polską.
Lecz dalszą rozmowę przerwało im przyjście Skirwoiłły, który wychylił się niespodzianie
z cienia i rzekł:
– W pochód ruszamy.
Usłyszawszy to rycerze powstali żywo na nogi, Skirwoiłło zaś zbliżył ku ich twarzom
swoją ogromną głowę i rzekł przyciszonym głosem:
– Są nowiny: idą do Nowego Kowna posiłki. Dwóch rycerzy prowadzi knechtów, bydło i
spyżę. Zaskoczym im.
– To przejdziem Niemen? – zapytał Zbyszko.
– Tak. Wiem bród.
– A w zamku wiedzą o posiłkach.
– Wiedzą i wyjdą im na spotkanie, ale na tych uderzycie wy.
I począł im objaśniać, gdzie mają się zasadzić, tak aby niespodzianie uderzyć na tych, którzy
pokwapią się z zamku. Chodziło mu o to, by jednocześnie stoczyć dwie bitwy i pomścić
ostatnie porażki, co mogło się udać tym łatwiej, że po świeżym zwycięstwie nieprzyjaciel
czuł się zupełnie bezpieczny. Więc wskazał im miejsce i czas, w którym mieli tam zdążyć, a
resztę zdał na ich męstwo i przemyślność. Oni zaś uradowali się w sercach, gdyż zaraz poznali,
że mówi do nich wojownik doświadczony i sprawny. Skończywszy kazał im iść za sobą
i wrócił do swej numy, w której czekali już na niego kniaziowie i bojarzyni setnicy. Tam powtórzył
rozkazy, wydał nowe, a wreszcie podniósłszy do ust piszczałkę, wyrzeźbioną z wilczej
kości, wydał donośny i przeraźliwy świst, który usłyszano od jednego do drugiego końca
obozu.
Na ów odgłos zakotłowało się coś wedle przygasłych ognisk; tu i ówdzie poczęły strzelać
iskry, potem błysnęły płomyki, które rosły i wzmagały się z każdą chwilą, a przy ich blasku
widać było dzikie postacie wojowników zbierające się koło stosów z bronią. Bór zadrgał i
zbudził się. Po chwili z głębin poczęły dochodzić wołania koniuchów pędzących stada ku
obozowi.
100
Rozdział
osiemnasty
Doszli rankiem do Niewiaży i przeprawili się: kto konno, kto przy ogonie końskim, kto na
pęku łóz. Poszło to tak prędko, że aż Maćko, Zbyszko, Hlawa i ci z Mazurów, którzy przyszli
na ochotnika, dziwili się sprawności tego ludu i teraz dopiero zrozumieli, dlaczego ni bory, ni
bagna, ni rzeki nie mogły powstrzymać wypraw litewskich. Wyszedłszy z wody żaden nie
zewlókł odzieży, nie zrzucił kożucha ni wilczury, jeno suszyli się nadstawiając grzbiety słońcu,
aż dymiło się z nich jak ze smolarni – i po małym wypoczynku ruszyli śpiesznym pochodem
na północ. Ciemnym wieczorem dotarli do Niemna. I tu przeprawa, jako przez rzekę
wielką a do tego nabrzmiałą wiosennymi wodami, nie była łatwą. Bród, o którym wiedział
Skirwoiłło, zmienił się miejscami w topiel, tak że konie musiały pływać więcej niż na ćwierć
stajania. Dwóch ludzi uniósł prąd tuż przy boku Zbyszka i Czecha, którzy na próżno chcieli
ich ratować, albowiem z powodu ciemności i wzburzonej wody rychło stracili ich z oczu, oni
zaś nie śmieli wołać o ratunek, ponieważ poprzednio wódz wydał rozkaz, aby przeprawa odbyła
się w jak najgłębszym milczeniu. Jednakże wszyscy inni dotarli szczęśliwie do drugiego
brzegu, na którym przesiedzieli bez ognia do rana.
O pierwszym brzasku całe wojsko rozdzieliło się na dwa oddziały. Z jednym Skirwoiłło
poszedł w głąb kraju na spotkanie owych rycerzy prowadzących posiłki do Gotteswerder,
drugi powiódł Zbyszko wstecz ku wyspie, aby zaskoczyć ludziom zamkowym, którzy naprzeciw
tamtym wyjść chcieli. Dzień czynił się w górze jasny i pogodny, ale na dole bór, łęki
i krze przysłonione były gęstym, białawym oparem, który całkiem zakrywał dal. Była to dla
Zbyszka i jego ludzi okoliczność pomyślna, albowiem Niemcy ciągnący od zamku nie mogli
ich z dala dojrzeć i w porę cofnąć się przed bitwą. Młody rycerz rad był z tego niezmiernie i
tak mówił do jadącego obok Maćka:
– Pierwej uderzym się o siebie, niż się w takim tumanie zobaczym, daj Bóg tylko, aby nie
zrzedniał choć do południa.
To rzekłszy poskoczył naprzód, by wydać setnikom jadącym na przodzie rozkazy, niebawem
jednak wrócił i rzekł:
– Niezadługo trafim na gościniec idący od przewozu przed wyspą do środka kraju. Tam się
w gęstwinie położym i będziem na nich czekać.
– Skąd wiesz o gościńcu? – zapytał Maćko.
– Od chłopów tutejszych, których mam między ludźmi kilkunastu. Oni to wszędy nas prowadzą.
– A jak daleko od zamku i od wyspy przypadniesz?
– W mili.
– To dobrze, bo gdyby było bliżej, mogliby z zamku knechtów w pomoc pchnąć, a tak –
nie tylko nie nadążą, ale i krzyku nie usłyszą.
– Jużci, że o tym pomyślałem.
101
– Pomyślałeś o jednym, pomyślże i o drugim: jeśli to wierne chłopy, wyślij ich dwóch albo
trzech naprzód, aby który pierwszy obaczy Niemców, zaraz dawał nam znać, że idą.
– Ba, już i to zrobione!
– Tedy jeszcze ci coś powiem. Każ stu albo dwustu ludziom, zaraz jak tylko bitka się zacznie,
nie mieszać się do niej, jeno skoczyć i przeciąć drogę od wyspy.
– Pierwsza rzecz! – odpowiedział Zbyszko – ale już i takie rozkazy wydane. Wpadną
Niemce jakoby w potrzask albo jako w oklepce!
Usłyszawszy to Maćko spojrzał na bratanka życzliwym okiem, rad był bowiem, że Zbyszko
mimo wczesnych lat życia tak dobrze wojnę rozumiał, więc uśmiechnął się i mruknął:
– Nasza prawa krew!
Lecz giermek Hlawa uradowany był w duszy jeszcze bardziej od Maćka, gdyż nie było dla
niego większej nad bitwę rozkoszy.
– Nie wiem – rzekł – jak ci nasi ludzie będą się potykali, ale idą cicho, sprawnie i ochotę
znać po nich okrutną. Jeżeli ów Skirwoiłło dobrze wszystko wymędrował, to żywa noga nie
powinna wyjść ze skrzętu.
– Da Bóg, mało się ich wymknie – odpowiedział Zbyszko. – Ale kazałem jak najwięcej
jeńców brać, a gdyby trafił się między nimi rycerz albo brat zakonny, to już koniecznie nie
zabijać.
– A czemu to, panie? – spytał Czech.
Zbyszko zaś odrzekł:
– Pilnujcie i wy, aby tak było. Rycerz, jeśli w gości, to włóczy się po miastach, po zamkach,
siła ludzi widuje i siła nowin słyszy, a jeśli zakonny, to jeszcze więcej. Toć Bogiem a
prawdą po to ja tu przyjechałem, żeby kogoś znaczniejszego pochwycić i zamianę uczynić.
Jedna mi ta droga ostała... jeżeli jeszcze ostała.
To rzekłszy dał ostrogi koniowi i znów wysunął się na czoło oddziału, aby wydać ostatnie
rozporządzenia i uciec razem od smutnych myśli, na które brakło i czasu, albowiem miejsce
na zasadzkę wybrane nie było już zbyt odległe.
– Czemu to młody pan tuszy, że jego niewiastka jeszcze żyje i że się w tych stronach znajduje?
– spytał Czech.
– Bo jeśli jej Zygfryd od razu w Szczytnie w pierwszym zapędzie nie zamordował – odparł
Maćko – to sprawiedliwie można się spodziewać, że jeszcze żywa. A jeśliby ją był zamordował,
to by szczytnieński ksiądz nie był nam takich rzeczy opowiadał, które przecie i Zbyszko
słyszał. Ciężka to rzecz nawet dla największego okrutnika podnieść rękę na niewiastę bezbronną,
ba! na dziecko niewinne.
– Ciężka, ale nie dla Krzyżaka. A księcia Witoldowe dzieci?
– Prawda jest, że wilcze oni serca mają, wszelako i to prawda, że w Szczytnie jej nie zgładził,
a że sam w tę stronę pociągnął, więc może i ją w którymś zamku ukrył.
– Hej! żeby się to tak udało tę wyspę i ten zamek ubiec!
– Spojrzyj jeno na tych ludzi – odrzekł Maćko.
– Pewnie! pewnie! ale mam ci ja jedną myśl, którą młodemu panu powiem.
– Choćbyś miał i dziesięć, dzidami murów nie rozwalisz.
To powiedziawszy ukazał Maćko na szeregi dzid, w które większa część wojowników była
uzbrojona, po czym zapytał:
– Widziałeś kiedy takie wojsko?
A Czech rzeczywiście nic podobnego nie widział. Przed nim jechał gęsty zastęp wojowników
i jechał bezładnie, bo w boru i wśród krzów trudno się było trzymać szeregów. Zresztą
piesi pomieszani byli z konnymi i by nadążyć krokom końskim, trzymali się grzyw, kulbak i
ogonów. Barki wojowników pokryte były skórami wilków, rysiów i niedźwiedzi, z głów sterczały
to kły dzicze, to rogi jelenie, to kosmate uszy, tak że gdyby nie broń stercząca w górę i
nie smoliste łuki i kobiałki ze strzałami na plecach, patrzącym z tyłu mogłoby się wydać,
102
zwłaszcza we mgle, że to całe gromady dzikich leśnych bestii wyruszyły z głębi leśnych mateczników
– i ciągnął gdzieś na wyraj gnane żądzą krwi lub głodem. Było w tym coś strasznego,
a zarazem tak niezwyczajnego, jak gdyby się patrzało na ów dziw zwany gomon, w
czasie którego, jak wierzy prostactwo, zrywają się i idą przed się zwierzęta, a nawet kamienie
i krzaki.
Toteż na ów widok jeden z owych włodyczków z Łękawicy, którzy przybyli z Czechem,
zbliżył się do niego, przeżegnał się i rzekł:
– W imię Ojca, i Syna! Dyć ze stadem prawym wilków idziem, nie z ludźmi.
Hlawa zaś, choć sam pierwszy raz podobne wojsko oglądał, odrzekł jako doświadczony
człowiek, który wszystko przeznał i niczemu się nie dziwi:
– Wilcy stadem w zimie chadzają, ale krzyżacka jucha smakuje i na wiosnę.
A rzeczywiście była już wiosna – maj! Leszczyna, którą bór był podszyty, pokryła się jasną
zielenią. Z mchów puszystych a miękkich, po których stąpały bez szelestu nogi wojowników,
wydobywały się białe i sinawe sasanki oraz młode jagodzisko i ząbkowana paproć.
Zmoczone obfitymi dżdżami drzewa pachniały wilgotną korą, a z leśnego podłoża biła surowa
woń opadłego igliwia i próchna. Słońce grało tęczą na zwieszonych wśród liści kroplach i
ptactwo głosiło się w górze radośnie.
Oni szli coraz prędzej, bo Zbyszko przynaglał. Po chwili przyjechał znów na tyły oddziału,
gdzie był Maćko z Czechem i mazurskimi ochotnikami. Nadzieja dobrej bitki widocznie
ożywiła go znacznie, bo w twarzy nie miał zwykłej troski i oczy świeciły mu po dawnemu.
– Nuże! – zawołał. – W przodku nam teraz iść, nie w ociągu!
I powiódł ich na czoło oddziału.
– Słyszycie – rzekł jeszcze – może zaskoczym Niemców niespodzianie; ale jeśli co wymiarkują
i w szyku zdołają stanąć, to jużci pierwsi uderzym, bo zbroja na nas godniejsza i
miecze lepsze!
– Tak ono i będzie! – rzekł Maćko.
Inni zaś osadzili się mocniej w kulbakach, jakby już zaraz mieli uderzyć. Ten i ów nabrał
w piersi powietrza i zmacał, czy kord łatwo z pochew wychodzi.
Zbyszko powtórzył im jeszcze raz, aby jeśli wśród pieszych knechtów znajdą się rycerze
lub bracia w białych płaszczach na zbroi, nie zabijać ich, jeno w niewolę brać, po czym skoczył
znów do przewodników i po chwili zatrzymał oddział.
Przyszli do gościńca, który od przystani leżącej naprzeciw wyspy biegł w głąb kraju. Właściwie
nie był to jeszcze prawdziwy gościniec, ale raczej szlak niedawno przez lasy przetarty i
wyrównany tylko o tyle, aby wojska i wozy od biedy mogły przejść po nim. Z obu stron
wznosił się wysokopienny bór, a po obu brzegach piętrzyły się pościnane dla otwarcia drogi
pnie starych sosen. Leszczynowe podszycie było miejscami tak gęste, że przesłaniało całkiem
głąb leśną. Wybrał przy tym Zbyszko miejsce na zakręcie, aby nadchodzący nie mogąc nic
dojrzeć z dala, nie mieli czasu albo cofnąć się w porę, albo ustawiać w bojowym szyku. Tam
zajął oba boki szlaku i kazał czekać nieprzyjaciela.
Zżyci z borem i z leśną wojną Żmujdzini przypadli tak sprawnie za kłody, za wykroty, za
leszczynowe krze i kępy młodej jedliny – jakby ich ziemia pochłonęła. Człowiek się nie
ozwał, koń nie parsknął. Od czasu do czasu koło zaczajonych ludzi przeciągał to drobny, to
gruby zwierz leśny i dopiero niemal otarłszy się o nich rzucał się z przerażeniem i fukiem w
bok. Chwilami zrywał się powiew i napełniał bór szumem uroczystym i poważnym, chwilami
cichnął, a wówczas słychać było tylko odległe kukanie kukułek i bliskie kucie dzięciołów.
Żmujdzini słuchali z radością tych odgłosów, albowiem szczególnie dzięcioł był dla nich
zwiastunem dobrej wróżby. Było zaś owych ptaków pełno w tym boru i kowanie dochodziło
ze wszystkich stron, usilne, szybkie, podobne jakby do pracy ludzkiej. Rzekłbyś, wszystkie
tam miały swe kuźnie i od wczesnego rana zabrały się do gorliwej roboty. Maćkowi i Mazu103
rom zdawało się, że słyszą cieślów pobijających krokwie na nowym domu, i przypomniały im
się strony rodzinne.
Lecz czas upływał i dłużył się, a tymczasem nic nie było słychać prócz szumu leśnego i
głosów ptactwa. Mgła leżąca na dole zrzedła, słońce podniosło się znacznie i jęło przygrzewać,
a oni leżeli ciągle. Wreszcie Hlawa, któremu znudziło się oczekiwanie i milczenie, pochylił
się do ucha Zbyszka i począł szeptać:
– Panie... Jeśli, da Bóg, żaden z psubratów nie ujdzie, czybyśmy nie mogli nocą pociągnąć
pod zamek, przeprawić się i zdobyć go niespodzianie?
– A to myślisz, że tam łodzi nie strzegą i hasła nie mają?
– Strzegą i mają – odszepnął Czech – ale jeńcy pod nożem hasło powiedzą, ba! sami się po
niemiecku do nich obezwą. Byle na wyspę się dostać, to sam zamek...
Tu przerwał, gdyż Zbyszko położył mu nagle dłoń na ustach, albowiem z gościńca doszło
krakanie kruka.
– Cichaj! – rzekł – to znak!
Jakoż we dwa pacierze później na szlaku zjawił się Żmujdzin na małym kudłatym koniu,
którego kopyta obwinięte były w skórę baranią, tak aby nie wydawały tętentu i nie zostawiały
śladów na błocie.
Jadąc rozglądał się bystro na obie strony i nagle usłyszawszy z gąszczy odpowiedź na krakanie
nurknął w las, a po chwili był już przy Zbyszku.
– Idą!... – rzekł.
104
Rozdział
dziewiętnasty
Zbyszko począł wypytywać śpiesznie, jak idą, ile jest jazdy, ilu knechtów pieszych, a
przede wszystkim, jak daleko się jeszcze znajdują. Z odpowiedzi Żmujdzina dowiedział się,
że oddział nie przenosi stu pięćdziesięciu wojowników, z tych pięćdziesięciu konnych, pod
wodzą nie Krzyżaka, lecz jakiegoś świeckiego rycerza, że idą w szyku prowadząc za sobą
puste wozy, a na nich zapas kół, że przed oddziałem idzie w odległości dwóch strzeleń z łuku
„straża” złożona z ośmiu ludzi, która zjeżdża często gęsto z gościńca i bada bór i gąszcza, a
na koniec, że znajdują się o ćwierć mili.
Zbyszko nie bardzo był rad, że idą w szyku. Wiedział z doświadczenia, jak trudno jest w
takim razie rozerwać sfornych Niemców i jak taka „kupia” umie bronić się cofając i ciąć na
kształt osaczonego przez psy odyńca. Natomiast ucieszyła go wiadomość, iż są nie dalej niż o
ćwierć mili, wymiarkował bowiem z tego, że ów zastęp ludzi, których poprzednio wysłał,
zajął już był tyły Niemcom, i że w razie ich klęski nie przepuści żadnej żywej duszy. Co do
czaty idącej w przodzie oddziału, niewiele z niej sobie robił, gdyż spodziewając się z góry, że
tak będzie, rozkazał już poprzednio swym Żmujdzinom albo przepuścić ową straż spokojnie,
albo też, gdyby ludzie z niej chcieli badać wnętrze boru, wyłowić ich po cichu co do jednego.
Lecz to ostatnie polecenie okazało się zbytecznym. Podjazd nadciągnął niebawem. Ukryci
pod wykrotami bliżej gościńca Żmujdzini widzieli doskonale tych knechtów, jak stanąwszy
na skręcie poczęli z sobą rozmawiać. Naczelnik, tęgi, rudobrody Niemiec, nakazawszy im
znakiem milczenie, począł następnie nasłuchiwać. Przez chwilę widać było, że waha się, czyby
nie zjechać w bór, wreszcie słysząc tylko kowanie dzięciołów widocznie pomyślał, iż
ptactwo nie pracowałoby tak swobodnie, gdyby w lesie był kto ukryty więc machnął ręką i
powiódł oddział dalej.
Zbyszko przeczekał, póki nie znikli za następnym skrętem, po czym zbliżył się cicho do
samego gościńca na czele ciężej zbrojnych mężów. Był między nimi Maćko, Czech, dwóch
włodyków z Łękawicy, trzech młodych rycerzy spod Ciechanowa i kilkunastu znaczniejszych,
lepiej zbrojnych bojarów żmujdzkich. Dalsze ukrywanie się nie było już zbyt potrzebne,
miał więc Zbyszko zamiar, zaraz gdy zjawią się Niemcy, wysunąć się na środek szlaku,
skoczyć, uderzyć w nich i rozerwać. Gdyby to się udało i gdyby walka ogólna zamieniła się
na szereg pojedynczych, mógł już być pewien, że Żmujdzini poradzą sobie z Niemcami.
I znów nastała chwila ciszy, którą mącił tylko zwykły gwar leśny. Ale wkrótce do uszu
wojowników doszły od wschodniej strony gościńca i głosy ludzie. Zrazu pomieszane i dość
odległe, stopniowo stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze.
Zbyszko w tej samej chwili wyprowadził swój oddział na środek gościńca i ustawił go w
klin. Sam stanął na czele mając za sobą bezpośrednio Maćka i Czecha. W następnym szeregu
stało trzech ludzi, w następnych czterech. Zbrojni byli wszyscy dobrze: brakło im wprawdzie
potężnych „drzew”, czyli kopii rycerskich, gdyż te stawały się w leśnych pochodach wielką
105
zawadą; natomiast mieli w ręku krótkie i lżejsze dzidy żmujdzkie do pierwszego natarcia, a
miecze i topory przy siodłach do walki w ścisku.
Hlawa nastawił pilnie uszy, posłuchał, a następnie szepnął do Maćka:
– Śpiewają, zatracona ich mać!
– Ale mi to dziwno, że tam bór zamyka się przed nami i że ich nie widać dotąd – odpowiedział
Maćko.
Na to Zbyszko, który już dalsze skrywanie się, a nawet ciche mówienie uważał za zbyteczne,
odwrócił się i rzekł:
– Bo gościniec idzie wedle strumienia i przez to często się zakręca. Obaczym się niespodzianie,
ale to lepiej.
– A wesoło ci jakoś śpiewają! – powtórzył Czech.
Istotnie zaś Niemcy śpiewali wcale niepobożną pieśń, co łatwo było z samej nuty wymiarkować.
Wsłuchawszy się można również było odróżnić, że śpiewa nie więcej niż kilkunastu
ludzi, a tylko jeden wyraz powtarzają wszyscy, który też wyraz rozlegał się jak grzmot po
lesie.
I tak sobie szli ku śmierci, weseli i pełni ochoty.
– Wnet już ich ujrzym – rzekł Maćko.
Przy czym twarz zmierzchła mu nagle i nabrała jakiegoś wilczego wyrazu, gdyż dusza w
nim była nieużyta i zawzięta, a prócz tego nie odpłacił dotychczas za ów postrzał z kuszy,
który otrzymał wtedy, gdy dla ratowania Zbyszka wyprawił się z listem siostry Witoldowej
do mistrza.
Więc teraz poczęło się w nim burzyć serce, a zaś żądza pomsty oblała go jak ukrop.
„Nie będzie temu dobrze, któren się z nim pierwszy sczepi” – pomyślał Hlawa rzuciwszy
okiem na starego rycerza.
Tymczasem powiew przyniósł wyraźnie okrzyk, który powtarzali wszyscy chórem: „Tandaradei!
tandaradei!” – i wraz Czech usłyszał słowa znajomej sobie pieści:
Bi den rôsen er wol mac
tandaradei!
merken wa mir’z houbet lac...
Wtem pieśń urwała się, albowiem po obu stronach szlaku rozległo się krakanie tak gwarne
i rozgłośne, jakby w tym zakącie lasu odbywał się sejm kruków. Niemców zadziwiło jednak
to, skąd się mogło wziąć ich tyle i dlaczego wszystkie głosy odzywają się z ziemi, nie zaś z
wierzchołków drzew. Pierwszy szereg knechtów ukazał się właśnie na skręcie i stanął jak
wryty na widok nieznanych, stojących naprzeciw jeźdźców.
A Zbyszko w tej samej chwili pochylił się w siodle, uderzył konia ostrogami i skoczył:
– W nich!
Za nim skoczyli inni. Z obu stron boru podniósł się straszliwy okrzyk żmujdzkich wojowników.
Około dwustu kroków dzieliło Zbyszkowych ludzi od Niemców, którzy w mgnieniu
oka pochylili las dzid ku jeźdźcom, podczas gdy dalsze szeregi zwróciły się z równą szybkością
czołem ku obu stronom lasu, aby bronić się od napaści z boków. Byliby podziwiali ową
sprawność polscy rycerze, gdyby znaleźli czas na podziw i gdyby konie nie niosły ich w największym
pędzie ku błyszczącym, nastawionym grotom.
Pomyślnym dla Zbyszka wypadkiem jazda niemiecka znajdowała się z tyłu oddziału przy
wozach. Ruszyła ona wprawdzie zaraz ku swojej piechocie, ale ani przejechać przez nią, ani
jej ominąć, a tym samym i zasłonić od pierwszego uderzenia nie mogła. Otoczyło przy tym ją
samą mrowie Żmujdzinów, którzy poczęli się wysypywać z gąszczów jak jadowity rój os,
których gniazdo niebaczny podróżny nogą potrąci. Zbyszko uderzył się tymczasem razem ze
swoimi ludźmi o piechotę.
106
I uderzył bez skutku. Niemcy, powbijawszy tylne końce ciężkich włóczni i berdyszów w
ziemię, trzymali je tak równo i krzepko, że lekkie mierzyny żmujdzkie przełamać tego muru
nie mogły. Maćków koń, cięty berdyszem w goleń, wspiął się na tylne nogi, a następnie zarył
nozdrzami w ziemię. Przez chwilę śmierć zawisła nad starym rycerzem, lecz on, świadom
wszelkiej bitwy i doświadczony w przygodach, wypuścił nogi ze strzemion, chwycił potężną
dłonią za ostrze niemieckiej dzidy, która zamiast pogrążyć się w jego piersi posłużyła mu tym
samym jako oparcie, za czym zerwał się, uskoczył między konie i dobywszy miecza począł
nacierać nim na dzidy i berdysze, równie jak drapieżny krzeczot naciera zajadle na stado długodziobych
żurawi.
Zbyszko, gdy koń jego powstrzymany w zapędzie siadł prawie całkiem na zadzie, podparł
się dzirytem – i złamał go, więc jął się także miecza. Czech, który wierzył nade wszystko w
topór, rzucił nim w kupę Niemców – i chwilowo pozostał bezbronny. Jeden z włodyków z
Łękawicy zginął, drugiego ogarnął na ten widok szał wściekłości, tak iż począł wyć jak wilk i
wspinając skrwawionego konia parł na oślep w środek zastępu. Bojarowie żmujdzcy siekli
brzeszczotami po grotach i drzewcach, spoza których spoglądały twarze knechtów jakby
przejęte zdziwieniem i zarazem jakby pokurczone przez upór i zawziętość. Lecz stało się, że
szyk nie został rozerwany. Żmujdzini też, którzy uderzyli z boków, odskoczyli zrazu od
Niemców jak od jeża. Wrócili wprawdzie niebawem z większą jeszcze natarczywością, ale
wskórać nie mogli.
Niektórzy powdrapywali się w mgnieniu oka na przydrożne chojary i poczęli szyć z łuków
w środek knechtów, których dowódca spostrzegłszy to wydał rozkaz cofania się ku swojej
jeździe. Kusznicy niemieccy jęli się też odstrzeliwać, więc od czasu do czasu niejeden ukryty
między gałęziami sosny Żmujdzin spadał jak dojrzała szyszka na ziemię i konając darł rękoma
mchy leśne lub rzucał się na kształt wyjętej z wody ryby. Otoczeni ze wszystkich stron
Niemcy nie mogli wprawdzie liczyć na zwycięstwo, widząc jednak skuteczność obrony
mniemali, że może choć garść ich zdoła się wycofać z pogromu i dostać się na powrót do rzeki.
Żadnemu nie przyszło na myśl poddać się, gdyż sami nie oszczędzając jeńców wiedzieli,
że nie mogą rachować na litość przywiedzionego do rozpaczy i zbuntowanego ludu. Cofali się
więc w milczeniu chłop przy chłopie, ramię przy ramieniu, to podnosząc, to zniżając włócznie
i berdysze, tnąc, bodąc, rażąc z kusz, o ile zamęt bitwy na to pozwalał, i zbliżając się ciągle
ku swojej jeździe, która walczyła na śmierć i życie z innymi zastępami nieprzyjaciół.
Wtem stało się coś niespodzianego, co rozstrzygnęło losy uporczywej bitwy. Oto ów włodyka
z Łękawicy, którego pochwycił szał po śmierci brata, pochylił się nie zsiadając z konia i
podniósł ciało z ziemi, pragnąc widocznie zabezpieczyć od stratowania i złożyć gdzieś tymczasem
w spokojnym miejscu, aby łatwiej odnaleźć je po bitwie. Ale w tej samej chwili nowa
fala wściekłości napłynęła mu do głowy i odjęła zupełnie przytomność, albowiem zamiast
zjechać z drogi uderzył na knechtów i rzucił trupa na ostrza włóczni, które utkwiwszy w jego
piersiach, brzuchu i biodrach pochyliły się pod ciężarem, nim zaś knechci zdołali je wydobyć,
szaleniec runął przerwą w szeregi, przewracając ludzi jak burza.
W mgnieniu oka dziesiątki rąk wyciągnęły się ku niemu, dziesiątki włóczni przebiły bok
konia, ale tymczasem szeregi zwichrzyły się i zanim przyszły do sprawy, wpadł naprzód jeden
z bojarów żmujdzkich, który najbliżej się znajdował, po nim Zbyszko, po nim Czech, i
straszliwy zamęt powiększał się z każdą chwilą. Inni bojarowie chwycili również za ciała
poległych i poczęli je rzucać na ostrza; z boków natarli znów Żmujdzini. Cały sforny dotychczas
zastęp zakolebał się, zatrząsł jak dom, w którym pękają ściany, rozszczepił się jako
drzewo pod klinem i wreszcie prysnął.
Bitwa zmieniła się w jednej chwili w rzeź. Długie dzidy niemieckie i berdysze stały się w
ścisku nieużyteczne. Natomiast brzeszczoty konnych zgrzytały po czaszkach i karkach. Konie
wpierały się w gęstwę ludzką przewracając i tratując nieszczęsnych knechtów. Jeźdźcom ła107
two było ciąć z góry, cięli więc bez odetchnienia i spoczynku. Z boków drogi wysypywały się
coraz nowe gromady dzikich wojowników w wilczych skórach i z wilczą żądzą krwi w piersiach.
Wycie ich głuszyło błagalne głosy o litość i jęki konających. Zwyciężeni rzucali broń;
niektórzy usiłowali wymknąć się do lasu; niektórzy udając zabitych padali na ziemię; niektórzy
stali prosto mając twarze blade jak śnieg i zmrużone oczy; inni modlili się; jeden, któremu
umysł pomieszał się widocznie z przerażenia, począł grać na piszczałce, przy czym uśmiechał
się podnosząc w górę oczy, póki maczuga żmujdzka nie strzaskała mu głowy. Bór przestał
szumieć, jakby się przeląkł śmierci.
Stopniała wreszcie garść krzyżacka. Czasem tylko w gąszczach zabrzmiał odgłos krótkiej
walki lub przeraźliwy krzyk rozpaczy. Zbyszko i Maćko, a za nimi wszyscy konni, skoczyli
teraz ku jeździe.
Ta zaś broniła się jeszcze, ustawiona kręgiem, tak zawsze bowiem bronili się Niemcy, gdy
nieprzyjaciel zdołał ich przeważną siłą otoczyć. Jeźdźcy siedząc na dobrych koniach i w
zbrojach lepszych od piechurów walczyli mężnie i z godnym podziwu uporem. Nie było między
nimi żadnego białego płaszcza, jeno przeważnie średnia i drobniejsza szlachta pruska,
która miała obowiązek stawać do wojny na rozkaz Zakonu. Konie ich po większej części były
także zbrojne, niektóre w kropierze, a wszystkie w żelazne naczółki z osadzonym we środku
stalowym rogiem. Dowództwo nad nimi dzierżył wysoki, smukły rycerz w ciemnobłękitnym
pancerzu i w takimże hełmie z zapuszczoną przyłbicą.
Z głębin leśnych padała na nich ulewa strzał, ale groty odbijały się bezskutecznie od naczółków,
od pancerzy i hartownych naramienników. Wał pieszych i jezdnych Żmujdzinów
otaczał ich z bliska, lecz oni bronili się tnąc i bodąc długimi mieczami tak zażarcie, iż przed
kopytami końskimi leżał wieniec trupów. Pierwsze szeregi napastników chciały się cofać i –
parte z tyłu – nie mogły. Na ogół uczynił się ścisk i zamęt. Oczy olśniewały od migotania
włóczni, od błysków mieczów. Konie poczęły kwiczeć, kąsać i wierzgać. Przypadli bojarzyni
żmujdzcy, przypadł Zbyszko i Czech, i Mazurowie. Pod ich potężnymi ciosami poczęła się
„kupia” chwiać i kołysać jak bór pod wichrem, oni zaś na podobieństwo drwali rąbiących
gęstwinę leśną, posuwali się z wolna naprzód w trudzie i znoju.
Lecz Maćko kazał zbierać na pobojowisku długie berdysze niemieckie i uzbroiwszy nimi
blisko trzydziestu dzikich wojowników począł przeciskać się przez skrzęt ku Niemcom. Dotarłszy
krzyknął: „Konie po nogach!” – i wnet okazał się skutek straszliwy. Rycerze niemieccy
nie mogli dosięgnąć mieczami jego ludzi, a tymczasem berdysze poczęły kruszyć okrutnie
golenie końskie. Poznał wówczas błękitny rycerz, że nadchodzi koniec bitwy i że pozostaje
tylko albo przebić się przez ten zastęp, który odcinał drogą powrotną, albo zginąć.
Wybrał to pierwsze – i w mgnieniu oka z jego rozkazu ława rycerzy zwróciła się czołem w
stronę, z której nadeszła. Żmujdzini wnet wsiedli im na karki, atoli Niemcy zarzuciwszy na
plecy tarcze i tnąc od przodu i na boki, rozerwali otaczający ich pierścień, rozpuścili konie i
poczęli gnać na kształt huraganu ku wschodowi. Skoczył im na spotkanie ów oddział, który
właśnie nadjeżdżał do bitwy, lecz zgniecion przez przewagę zbroic i koni, padł w jednej
chwili pokotem jak łan zboża pod wichrem. Droga do zamku była wolna, ale ocalenie dalekie
i niepewne, albowiem konie żmujdzkie ściglejsze były od niemieckich. Błękitny rycerz zrozumiał
to doskonale.
„Biada! – rzekł sobie w duszy – nie uratuje się z nich nikt, chyba że własną krwią okupię
ich ratunek”.
I pomyślawszy to począł krzyczeć na najbliższych, aby wstrzymali konie, sam zaś zatoczył
koło – i nie bacząc, czy ktokolwiek posłuchał jego wezwania, zwrócił się czołem ku nieprzyjacielowi.
Zbyszko biegł pierwszy, więc uderzył go Niemiec w zakrywający oblicze okap od hełmu,
ale go nie strzaskał i twarzy nie uszkodził. Wówczas Zbyszko zamiast odpowiedzieć cięciem
na cięcie chwycił rycerza wpół, związał się z nim i pragnąc koniecznie wziąć go żywcem,
108
usiłował wyciągnąć z siodła. Ale strzemię pękło mu od zbytniego parcia i spadli obaj na ziemię.
Przez chwilę tarzali się walcząc rękoma i nogami, wnet jednak niezwykle krzepki młodzian
pokonał przeciwnika i przygniótłszy mu brzuch kolanami, trzymał pod sobą, jak wilk
trzyma psa, który ośmielił się stawić mu w gęstwinie czoło.
I trzymał niepotrzebnie, gdyż Niemiec zemdlał. Tymczasem nadbiegli Maćko i Czech, których
dostrzegłszy Zbyszko począł wołać:
– Bywaj i wiąż! Znaczny to jakiś rycerz – i pasowany!
Czech zeskoczył z konia, ale widząc bezwładność rycerza nie wiązał go, natomiast rozbroił,
odpiął naramienniki, odjął pas z wiszącą przy nim mizerykordią, poprzecinał rzemienie
podtrzymujące hełm i – wreszcie zabrał się do śrub zamykających przyłbicę.
Lecz ledwie spojrzał w twarz rycerza, zerwał się i zawołał:
– Panie! panie! patrzcie tu jeno!
– De Lorche! – zakrzyknął Zbyszko.
A de Lorche leżał z bladą, spotniałą twarzą i z zamkniętymi oczyma, bez ruchu, do trupa
podobny.
109
Rozdział
dwudziesty
Zbyszko kazał go włożyć na jeden ze zdobycznych wozów, naładowanych nowymi kołami
i osiami dla owej wyprawy, która ciągnęła zamkowi w pomoc. Sam przesiadł się na innego
konia i ruszyli razem z Maćkiem w dalszą pogoń za pierzchającymi Niemcami. Nie była to
pogoń zbyt trudna, albowiem konie niemieckie złe były do ucieczki, zwłaszcza na znacznie
rozmiękłym od wiosennych deszczów szlaku. Szczególnie Maćko mając pod sobą ścigłą a
lekką klacz po zabitym włodyce z Łękawicy, minął po kilku stajach wszystkich niemal Żmujdzinów
i wnet potem dojechał pierwszego rajtara. Wezwał go wprawdzie, wedle rycerskiego
zwyczaju, żeby albo się oddał w niewolę, albo zawrócił do walki, ale gdy ów udając głuchego
cisnął nawet tarczę dla ulżenia koniowi i pochyliwszy się bódł mu ostrogami boki, ciął go
okrutnie stary rycerz szerokim toporem między łopatki – i zwalił z konia.
I tak mścił się na uciekających za ów zdradziecki postrzał, który niegdyś otrzymał, a oni
zaś biegli przed nim na kształt stada jeleni, mając w sercu trwogą nieznośną, a w duszy chęć
nie do walki ni do obrony, jeno do ucieczki przed strasznym mężem. Kilku wpadło w bór, ale
jeden ulgnął przy ruczaju i tego zdusili powrozami Żmujdzini. Za pozostałymi całe gromady
rzuciły się w gąszcza, w których wnet rozpoczęły się dzikie łowy, pełne wrzasków, okrzyków
i nawoływań. Brzmiały nimi długo głębiny kniei, dopóki wszystkich nie pochwytano. Za
czym stary rycerz z Bogdańca, a z nim Zbyszko i Czech wrócili na pierwsze pobojowisko, na
którym leżeli wycięci piesi knechtowie. Trupy ich były już poobdzierane od naga, a niektóre
poszpecone okrutnie rękoma mściwych Żmujdzinów. Zwycięstwo było znaczne i lud upojon
radością. Po ostatniej klęsce Skirwoiłły pod samym Gotteswerder już zniechęcenie poczęło
było ogarniać żmujdzkie serca, zwłaszcza że przyobiecane przez Witolda posiłki nie przychodziły
tak prędko, jak się ich spodziewano; teraz jednakże odżyła nadzieja i zapał rozgorzał na
nowo, właśnie jak płomień, gdy nowych na węgle drew dorzucisz.
Zbyt wielu było poległych i Żmujdzinów, i Niemców, by ich grześć, lecz Zbyszko kazał
wykopać dzidami doły dla dwóch włodyków z Łękawicy, którzy głównie przyczynili się do
zwycięstwa, i pochować ich pod sosnami, na których korze wyciosał mieczem krzyże. Po
czym przykazawszy Czechowi pilnować pana de Lorche, który wciąż był nieprzytomny, ruszył
ludzi i szedł śpiesznie tym samym szlakiem ku Skirwoille, aby na wszelki wypadek podać
mu pomoc skuteczną.
Lecz po długim pochodzie trafił na puste już pobojowisko, zasypane jak i poprzednie trupami
Żmujdzinów i Niemców. Łatwo zrozumiał Zbyszko, że groźny Skirwoiłło musiał też
odnieść znaczne zwycięstwo, gdyby bowiem został rozbity, spotkaliby ciągnących ku zamkowi
Niemców. Lecz zwycięstwo musiało być krwawe, gdyż dalej poza właściwym polem
bitwy leżały jeszcze gęsto ciała poległych. Doświadczony Maćko wywnioskował z tego, że
część Niemców zdołała się nawet wycofać z pogromu.
Czy Skirwoiłło ścigał ich, czy nie, trudno było odgadnąć, gdyż ślady były błędne i zatarte
jedne przez drugie. Wywnioskował jednakże również Maćko, że bitwa odbyła się dość daw110
no, wcześniej może od Zbyszkowej, albowiem trupy były poczerniałe i wzdęte, a niektóre
nadżarte już przez wilki, które pierzchały w gąszcz za zbliżeniem się zbrojnych mężów.
Wobec tego postanowił Zbyszko nie czekać na Skirwoiłłę i wrócić na dawne bezpieczne
obozowisko. Przybywszy późną nocą znalazł już tam żmujdzkiego wodza, który przyciągnął
nieco wcześniej. Zaraz począł rozpytywać o bitwę, a dowiedziawszy się o zwycięstwie rzekł
głosem do krakania kruka podobnym.
– Z ciebiem rad i z siebiem rad. Nieprędko przyjdą posiłki, a jeśli kniaź wielki nadejdzie,
będzie też rad, bo zamek będzie nasz.
– Kogoś wziął z jeńców? – spytał Zbyszko.
– Płoć jeno, żadnej szczuki. Była jedna, było dwie, ale uszły. Zębate szczuki! Ludzi nacięły
i uszły!
– Mnie Bóg zdarzył jednego – odrzekł młodzian. – Możny to rycerz i znamienity, chociaż
świecki – gość!
A straszny Żmujdzin objął się za szyję rękoma, po czym prawicą uczynił gest, jakby pokazujący
idący w górę od szyi powróz.
– Będzie mu tak! – rzekł. – Tak jako i innym... tak.
Na to Zbyszko zmarszczył brwi.
– Nie będzie mu ani tak, ani inak, gdyż to mój jeniec i przyjaciel. Razem nas książę Janusz
pasował i jednym palcem tknąć ci go nie dam.
– Nie dasz?
– Nie dam.
I poczęli patrzeć sobie w oczy marszcząc brwi. Zdawało się, że obaj wybuchną, lecz
Zbyszko nie chcąc kłótni ze starym wodzem, którego cenił i szanował, a mając przy tym serce
rozkołysane wypadkami dnia, chwycił go nagle za szyję, przycisnął do piersi i zawołał:
– Zali chciałbyś mi go wydrzeć, a z nim i nadzieję ostatnią? Za co mnie krzywdzisz?
Skirwoiłło nie bronił się uściskom, a wreszcie wysunąwszy głowę z ramion Zbyszka, począł
spoglądać na niego spode łba i sapać.
– No – rzekł po chwili milczenia – jutro każę moich jeńców powiesić, ale jeśliby ci który
był potrzebny, to ci go też daruję.
Po czym uściskali się po raz wtóry i rozeszli w dobrej zgodzie ku wielkiemu zadowoleniu
Maćka, który rzekł:
– Złością widać z nim nic nie wskórasz, ale dobrocią możesz go jako wosk ugnieść.
– Taki to już naród – odpowiedział Zbyszko – jeno Niemce o tym nie wiedzą.
I to rzekłszy kazał przywieźć przed ognisko pana de Lorche, który wypoczywał w szałasie;
jakoż po chwili przyprowadził go Czech, rozbrojonego, bez hełmu, jeno w skórzanym kaftanie,
na którym wyciśnięte były pręgi od pancerza, i w czerwonej miękkiej mycce na głowie.
De Lorche wiedział już przez giermka, czyim jest jeńcem, ale właśnie dlatego przyszedł
chłodny, dumny, z twarzą, na której przy blasku płomienia można było czytać upór i wzgardę.
– Dziękuj Bogu – rzekł mu Zbyszko – iże cię podał w moje ręce, bo nic ci ode mnie nie
grozi.
I wyciągnął ku niemu przyjaźnie dłoń, lecz de Lorche ani się poruszy.
– Nie podaję ręki rycerzom, którzy cześć rycerską pohańbili, z Saracenami przeciw chrześcijanom
walcząc.
Jeden z obecnych Mazurów przełożył jego słowa, których znaczenia Zbyszko i tak się
zresztą domyślił. Więc w pierwszej chwili zagotowała się w nim krew jak ukrop.
– Głupcze! – krzyknął chwytając mimo woli za rękojeść mizerykordii. A de Lorche podniósł
głowę.
– Zabij mnie – rzekł – wiem, iż wy nie szczędzicie jeńców.
111
– A wy ich szczędzicie? – zawołał nie mogąc znieść spokojnie takich słów Mazur. – A to
nie powiesiliście na brzegu wyspy wszystkich, których ujęliście w poprzedniej bitwie? Dlatego
i Skirwoiłło wiesza waszych.
– Tak uczyniono – odrzekł de Lorche – ale to byli poganie.
Jednakże widać było jakby pewien wstyd w jego odpowiedzi i nietrudno było odgadnąć, że
w duszy takiego uczynku nie pochwalał.
Tymczasem Zbyszko ochłonął i ze spokojną powagą rzekł:
– De Lorche! Z jednych rąk dostaliśmy pasy i ostrogi; znasz mnie też i wiesz, że cześć rycerska
nad życie i szczęście mi milsza – przeto słuchaj, co ci pod przysięgą na świętego Jerzego
powiem: wielu z tych ludzi nie od wczoraj przyjęło chrzest, a ci, którzy nie są jeszcze
chrześcijanami, jak do zbawienia wyciągają ręce do Krzyża, ale zali wiesz, kto im przeszkody
czyni, do zbawienia nie dopuszcza i chrztu broni?
Mazur przetłumaczył w lot Zbyszkowe słowa, więc de Lorche spojrzał pytającym wzrokiem
w twarz młodzianka.
A ów zaś rzekł:
– Niemce!
– Nie może być! – zakrzyknął geldryjski rycerz.
– Na włócznię i na ostrogi świętego Jerzego, Niemce! Bo gdyby tu Krzyż zapanował, utraciliby
pozór do najazdów, do panowania nad tą ziemią i do gnębienia tego nieszczęsnego ludu.
Tyś ich przecie poznał, de Lorche, i wiesz najlepiej, zali sprawiedliwe są ich uczynki.
– Alem mniemał, że grzechy gładzą, z pogany walcząc i do chrztu ich nakłaniając.
– Chrzczą ci oni ich mieczem i krwią, nie wodą zbawienia. Czytaj jeno tę kartę, a wraz poznasz,
czy nie ty to właśnie krzywdzicielom, drapieżnikom i starościcom piekielnym przeciw
wierze i miłości chrześcijańskiej służysz.
To rzekłszy podał mu list Żmujdzinów do królów i książąt, który bardzo był wszędy upowszechnion,
a de Lorche wziął go i zaczął przebiegać oczyma przy blasku księżyca.
I przebiegł prędko, albowiem nie była mu obca trudna sztuka czytania, za czym zdumiał
się niepomiernie i rzekł:
– Zali to wszystko prawda?
– Tak mnie i tobie dopomóż Bóg, któren najlepiej widzi, że nie własnej ją tu tylko sprawie,
ale i sprawiedliwości służę.
De Lorche zamilkł na chwilę, po czym rzekł:
– Jeńcem twoim jestem.
– Daj rękę – odpowiedział Zbyszko. – Bratem mi jesteś, nie jeńcem.
Więc podali sobie prawice i zasiedli do wspólnej wieczerzy, którą Czech kazał przygotować
pachołkom. Podczas posiłku de Lorche dowiedział się z nie mniejszym zdumieniem, że
Zbyszko mimo listów nie odzyskał Danusi i że komturowie zaprzeczyli ważności glejtom z
powodu wybuchu wojny.
– To teraz rozumiem, dlaczegoś tu jest – rzekł do Zbyszka – i dziękuję Bogu, że ci mnie
jeńcem oddał, bo tak myślę, że za mnie oddadzą ci zakonni rycerze, kogo zechcesz, gdyż inaczej
wielki byłby krzyk na Zachodzie, albowiem z możnego rodu pochodzę...
Tu uderzył się nagle dłonią w myckę i zawołał:
– Na wszystkie relikwie z Akwizgranu! Toż na czele posiłków, które nadciągały do Gotteswerder,
stali Arnold von Baden i stary Zygfryd von Löwe. Wiemy to z listów, które do zamku
przyszły. Zali ich nie wzięto w niewolę?
– Nie! – rzekł zrywając się Zbyszko. – Nikogo ze znaczniejszych! ale prze Bóg! wielką mi
nowinę powiadasz. Prze Bóg! są inni jeńce, od których dowiem się, nim ich powieszą, czyli
nie było jakiej niewiasty przy Zygfrydzie.
I począł wołać na pachołków, aby świecili mu łuczywem, i biegł w stronę, gdzie byli pobrani
przez Skirwoiłłę jeńce. De Lorche, Maćko i Czech biegli z nim razem.
112
– Słuchaj! – mówił mu po drodze Geldryjczyk. – Puścisz mnie na słowo i sam w całych
Prusiech będę jej szukał, a gdy ją znajdę, wrócę do ciebie i wówczas mnie na nią wymienisz.
– Jeżeli żywa! jeżeli żywa! – odrzekł Zbyszko.
Ale tymczasem pobiegł do ławy Skirwoiłłowskich jeńców. Jedni z nich leżeli na wznak,
drudzy stali przy pniach, okrutnie przykrępowani do nich łykiem. Łuczywo jasno oświecało
głowę Zbyszka, więc wszystkie oczy nieszczęśników zwróciły się ku niemu.
Wtem z głębi zawołał jakiś donośny, pełen przerażenia głos:
– Panie mój i obrońco ratuj mnie!
Zbyszko porwał z rąk pachołka parę płonących szczepek, skoczył z nimi do drzewa, spod
którego dochodził głos – i podniósłszy je w górę zawołał:
– Sanderus!
– Sanderus! – powtórzył ze zdumieniem Czech.
A ów nie mogąc poruszyć skrępowanymi rękoma wyciągnął szyję i jął znowu wołać:
– Miłosierdzia!... wiem, gdzie jest córka Juranda!... ratujcie mnie!
113
Rozdział
dwudziesty pierwszy
Pachołkowie rozwiązali go zaraz, lecz on mając członki zdrętwiałe upadł na ziemię, a gdy
go podniesiono, począł mdleć raz po razu, gdyż był i srodze poturbowan. Próżno z rozkazu
Zbyszka zawiedziono go przed ognisko, dano jeść i pić, natarto sadłem, a następnie okryto
ciepło skórami; Sanderus nie mógł przyjść do siebie, a następnie zapadł w sen tak głęboko, że
zaledwie na drugi dzień w południe zdołał go Czech rozbudzić.
Zbyszko, którego niecierpliwość paliła jak ogień, przyszedł do niego natychmiast. Z początku
nie mógł się jednak niczego dowiedzieć, albowiem czy to ze strachu po strasznych
przejściach, czy z folgi, jaka ogarnia zwykle słabe dusze, gdy grożące im niebezpieczeństwo
przeminie, porwał Sanderusa płacz tak niepohamowany, iż próżno usiłował odpowiadać na
zadawane mu pytania. Łkanie ściskało mu gardło, wargi się trzęsły, a z oczu płynęły łzy tak
obfite, jakby życie miało razem z nimi wypłynąć.
Wreszcie przemógłszy się nieco i pokrzepion kobylim mlekiem, którym Litwa nauczyła
krzepić się od Tatarów, począł biadać, że go „synowie Beliala” zbili na leśne jabłko dzidami,
że mu zabrali konia, na którym wiózł relikwie wyjątkowej mocy i ceny, a na koniec, że gdy
go przykrępowano do drzewa, mrówki pogryzły mu tak nogi i całe ciało, iż czeka go na pewno
śmierć, nie dziś, to jutro.
Lecz Zbyszka chwycił w końcu gniew, więc porwał się i rzekł:
– Odpowiadaj, powsinogo, na to, o co pytam, i bacz, aby cię coś gorszego nie spotkało!
– Jest tu opodal mrowisko czerwonych mrówek – ozwał się Czech. – Każcie go, panie, na
nim położyć, a wnet język w gębie odnajdzie.
Hlawa nie mówił tego szczerze i uśmiechał się nawet, albowiem w sercu miał dla Sanderusa
życzliwość, lecz ów przeraził się i jął wołać:
– Miłosierdzia! miłosierdzia! Dajcie mi jeszcze tego pogańskiego napitku, a opowiem
wszystko, com widział i czegom nie widział.
– Jeśli choć słowo zełżesz, wbiję ci klin między zęby! – odrzekł Czech.
Lecz zbliżył mu powtórnie do ust bukłak z kobylim mlekiem, ów zaś chwycił go, przywarł
do niego chciwie ustami jak dziecko do piersi matki i począł łykać otwierając i zamykając na
przemian oczy. Aż gdy wyciągnął ze dwie kwarty lub więcej, otrząsnął się, położył sobie na
kolanach bukłak i rzekł, jakby się poddając konieczności:
– Paskudztwo!...
Po czym do Zbyszka:
– Ale teraz pytaj, zbawco!
– Była-li moja niewiasta w tym oddziele, z którym szedłeś?
Na twarzy Sanderusa odbiło się pewne zdziwienie. Słyszał on był wprawdzie, że Danusia
była żoną Zbyszka, ale że ślub był tajny i że zaraz ją porwano, więc w duszy zawsze myślał o
niej tylko jako o Jurandowej córce.
Jednakże odpowiedział z pośpiechem:
114
– Tak, wojewodo! była! ale Zygfryd de Löwe i Arnold von Baden przebili się przez nieprzyjaciół.
– Widziałeś ją? – pytał z bijącym sercem młodzian.
– Oblicza jej nie widziałem, panie, ale widziałem między dwoma końmi kolebkę z wikliny,
całkiem zamkniętą, w której kogoś wieźli, i strzegła jej ta sama jaszczurka, ta sama służka
zakonna, która przyjeżdżała od Danvelda do leśnego dworu. A i śpiewanie słyszałem też żałosne
z kolebki dochodzące...
Zbyszko aż pobladł ze wzruszenia, siadł na pniu i przez chwilę nie wiedział, o co pytać
więcej. Maćko i Czech byli też wzruszeni niepomiernie, gdyż ważną i wielką usłyszeli nowinę.
Czech pomyślał może przy tym o tej swojej kochanej pani, która została w Spychowie, a
dla której wiadomość ta była jakby wyrokiem na niedolę.
Nastała chwila milczenia.
Wreszcie chytry Maćko, który Sanderusa nie znał – i zaledwie coś o nim poprzednio zasłyszał,
spojrzał na niego podejrzliwie i spytał:
– Coś ty za jeden? i coś robił między Krzyżaki?
– Com za jeden, wielmożny rycerzu – odpowiedział włóczęga – niech i na to odpowiedzą:
ten waleczny książę – tu wskazał Zbyszka – i ten mężny czeski hrabia, którzy mnie znają od
dawna.
Tu widocznie kumys począł na niego działać, bo się ożywił i zwróciwszy się do Zbyszka
począł mówić donośnym głosem, w którym nie było już ani śladu poprzedniego osłabienia:
– Panie, ocaliliście mi podwójnie życie. Bez was byliby mnie wilcy zjedli albo dosięgła kara
biskupów, którzy wprowadzeni w błąd przez moich nieprzyjaciół (o, jak ten świat jest niegodziwy!),
wydali rozkaz ścigania mnie za sprzedaż relikwii, których podejrzewali prawdziwość.
Ale ty, panie, przygarnąłeś mnie; dzięki tobie i wilcy mnie nie strawili, i pościg nie
mógł mnie dosięgnąć, albowiem brano mnie za jednego z twoich ludzi. Nigdy też nie zbrakło
mi przy tobie ni jadła, ni napoju – lepszego niż to tu kobyle mleko, którym się brzydzę, ale
którego napiję się jeszcze, aby okazać, że ubogi, pobożny pielgrzym nie cofa się przed żadnym
umartwieniem.
– Gadaj, skomorochu, żywo, co wiesz, i nie błaznuj! – zawołał Maćko.
Lecz ów podniósł powtórnie bukłak do ust, opróżnił go całkowicie i jakby nie słysząc słów
Maćkowych zwrócił się znów do Zbyszka:
– Za to też pokochałem cię, panie. Święci, jak mówi Pismo, dziewięć razy na godzinę
grzeszyli, więc i Sanderusowi czasem zdarzy się zgrzeszyć, ale Sanderus nie był i nie będzie
niewdzięcznikiem. Przeto gdy przyszło na cię nieszczęście, pamiętasz, panie, com ci rzekł:
oto pójdę od zamku do zamku i nauczając ludzi po drodze będę szukał twojej straty. Kogom
nie pytał! gdziem nie był! – długo by mówić; dość, żem znalazł, i od tej chwili nie tak rzep
przyczepi się do opończy, jako ja przyczepiłem się do starego Zygfryda. Uczyniłem się sługą
jego i od zamku do zamku, od komturii do komturii, od miasta do miasta chodziłem za nim
bez przestanku aż do tej ostatniej bitwy.
Zbyszko tymczasem opanował wzruszenie i rzekł:
– Wdzięcznym ci jest i nie ominie cię nagroda. Ale teraz opowiadał, o coć zapytam: zali
przysięgniesz mi na zbawienie duszy, że ona żyje?
– Przysięgam na zbawienie duszy! – odrzekł poważnie Sanderus.
– Czemu Zygfryd opuścił Szczytno?
– Nie wiem, panie, jeno się domyślam: nie był ci on nigdy starostą w Szczytnie, a opuścił
je, może bojąc się rozkazów mistrza, który jako mówiono, pisał do niego, aby brankę oddał
księżnie mazowieckiej. Może przed owym pismem uciekał, gdyż dusza zapiekła się w nim od
boleści i pomsty za Rotgiera. Powiadają teraz, że to był jego syn. I nie wiem, jako tam było,
jeno wiem, że aż mu się coś w głowie pomieszało z zaciekłości i że póki żyw, póty córki Jurandowej
– chciałem rzec: młodej pani – z rąk nie popuści.
115
– Dziwnie mi się to wszystko zdawa – przerwał nagle Maćko – bo gdyby ów stary pies taki
był na całą Jurandową krew zawzięty, to by był Danuśkę zabił.
– I chciał to uczynić – odparł Sanderus – ale coś ci go takiego potkało, że aż potem ciężko
zachorzał i o mało ostatniej pary nie puścił. Siła o tym szepcą sobie jego ludzie. Niektórzy
prawią, jako idąc nocą na wieżę, aby młodą panią zamordować, napotkał złego ducha – inni,
że właśnie anioła. Dość, że go znaleziono na śniegu przed wieżą całkiem bez duszy. Teraz
jeszcze gdy o tym wspomni, to mu włosy dębem stają na głowie, a przeto to i sam nie śmie
podnieść na nią ręki, i boi się innym rozkazać. Wozi z sobą niemowę, dawnego kata szczytnieńskiego,
ale nie wiadomo dlaczego, bo ów się też boi jako i wszyscy.
Słowa te uczyniły wielkie wrażenie. Zbyszko, Maćko i Czech zbliżyli się do Sanderusa,
który przeżegnał się i tak dalej mówił:
– Niedobrze tam być między nimi. Nieraz słyszałem i widziałem rzeczy, od których ciarki
po skórze chodzą. Waszym miłościom mówiłem już, że staremu komturowi popsowało się
coś w głowie. Ba, jakoże inaczej miało być, kiedy go duchy z tamtego świata nawiedzają!
Byle sam został, poczyna coś koło niego sapać tak właśnie, jakby komuś tchu nie stawało. A
to jest ów Danveld, którego zabił straszny pan ze Spychowa. To Zygfryd mówi mu: „Czego?
Msze ci na nic, po cóż przychodzisz?” A tamten tylko zgrzytnie i potem znów sapie. Ale częściej
jeszcze przychodzi Rotgier, po którym też siarką w izbie czuć, i z nim jeszcze więcej
komtur rozmawia: „Nie mogę, mówi mu, nie mogę! Jak sam przyjdę, to wówczas, ale teraz
nie mogę!” Słyszałem także, jak się go pytał: „Zali ci to ulży, synku?” I tak ciągle. A i to bywa,
że przez dwa albo i trzy dni do nikogo słowem się nie odezwie, na twarzy zaś widać mu
boleść okrutną. Kolebki onej pilnie strzeże i on, i ta służka zakonna, tak że młodej pani nikt
nigdy dojrzeć nie może.
– Nie znęcają się nad nią? – spytał głucho Zbyszko.
– Szczerą prawdę waszej miłości powiem, żem bicia i krzyków nie słyszał, ale śpiewanie
żałosne tom słyszał, a czasem jakoby ptak kwilił...
– Gorze! – ozwał się przez zaciśnięte zęby Zbyszko.
Lecz Maćko przerwał dalsze pytania.
– Dość tego – rzekł. – Praw teraz o bitwie. Widziałeś? Jakoże uszli i co się z nimi stało?
– Widziałem – odpowiedział Sanderus – i wiernie opowiem. Bili się z początku okrutnie,
ale gdy poznali, że ich oskoczono ze wszystkich stron, dopieroż poczęli myśleć, jakoby się
wyrwać. I rycerz Arnold, który jest prawy olbrzym, pierwszy rozerwał koło i taką drogę
otworzył, że przedostał się przez nią i starym komtur razem z kilkoma ludźmi i z kolebką,
która była między dwoma końmi przywiązana.
– A to pogoni nie było? Jakże się stało, że ich nie dościgli?
– Pogoń była, ale nie mogła nic poradzić, bo jak dotarła zbyt blisko, to rycerz Arnold
zwracał się ku niej i potykał się ze wszystkimi. Boże broń każdego od spotkania się z nim,
gdyż to jest człek tak strasznej siły, że nic mu to – i ze stoma się potykać. Trzy razy się tak
zwracał, trzy razy pościg wstrzymał. Ludzie, co byli przy nim, poginęli – wszyscy. Sam on
był, widzi mi się, że ranny i konia miał rannego, ale ocalał, a przy tym dał czas staremu
komturowi do przezpiecznej ucieczki.
Maćko słuchając tego opowiadania pomyślał jednak, że Sanderus prawdę mówi, przypomniał
sobie bowiem, iż począwszy od miejsca, w którym Skirwoiłło stoczył bitwę, droga na
długiej przestrzeni w stronę odwrotną pokryta była trupami Żmujdzinów, pociętych tak
strasznie, jakby ich pobiła ręka olbrzyma.
– Wszelako jakżeś ty to wszystko mógł widzieć? – zapytał Sanderusa.
– Widziałem to – odparł włóczęga – bom się chycił za ogon jednego z tych koni, które niosły
kolebkę, i uciekałem razem, pókim nie dostał kopytem w brzuch. Naonczas mnie zemdliło
i dlategom się dostał w ręce waszmościów.
116
– Jużci, mogło się tak przygodzić – rzekł Hlawa – ale ty bacz, abyś czego nie zełgał, gdyż
źle byś na tym wyszedł!
– Znak jeszcze jest – odpowiedział Sanderus – kto chce, może go zobaczyć; wszelako lepiej
jest na dobre słowo uwierzyć niż być potępionym za niedowiarstwo.
– Choćbyś i prawdę czasem niechcący rzekł, będziesz wył za świętokupstwo.
I poczęli się przekomarzać, jak to mieli w zwyczaj czynić dawniej, lecz dalszą rozmowę
przerwał Zbyszko:
– Szedłeś tamtym krajem, więc go znasz. Jakież tam są w pobliżu zamki i gdzie jak mniemasz,
mogli się schronić Zygfryd i Arnold?
– Zamków tam w pobliżu nijakich nie masz, gdyż wszystko tam jedna puszcza, przez którą
niedawno przerąbany jest ów gościniec. Wsi i osad też nie ma, bo co było, to sami Niemcy
popalili wskróś tej przyczyny, że jak się zaczęła ta wojna, to tamtejszy lud, który z tego samego
plemienia co i tutejszy pochodzi, podniósł się także przeciw krzyżackiemu panowaniu.
Ja myślę, panie, że Zygfryd i Arnold tułają się teraz po boru i albo będą chcieli wrócić, skąd
przyśli, albo przedostać się ukradkiem do onej fortecy, do której ciągnęliśmy przed oną nieszczęsną
bitwą.
– Pewnikiem tak i jest! – rzekł Zbyszko.
I zamyślił się głęboko. Ze zmarszczonych jego brwi i skupionego oblicza łatwo było wymiarkować,
z jakim rozmyśla wysiłkiem, ale nie trwało to długo. Po chwili podniósł głowę i
rzekł:
– Hlawa! niech konie i pachołcy będą gotowi, bo wraz ruszamy w drogę.
Giermek, który nie miał nigdy zwyczaju zapytywać się o powody rozkazów, podniósł się i
nie rzekłszy ni słowa skoczył ku koniom; natychmiast Maćko wytrzeszczył na bratanka oczy i
zapytał ze zdumieniem:
– A... Zbyszko? Hej! A ty dokąd? Co?... Jakoże?...
Lecz ów odpowiedział równie pytaniem:
– A wy co myślicie? Zalim nie powinien?
Na to zamilkł stary rycerz. Zdumienie gasło stopniowo na jego twarzy; ruszył głową raz i
drugi, a wreszcie odetchnął z głębi piersi i rzekł jakby odpowiadając sobie samemu:
– No! jużci... Nie ma rady!
I poszedł też ku koniom. Zbyszko zaś zwrócił się do pana de Lorche i za pośrednictwem
umiejącego po niemiecku Mazura rzekł mu:
– Tego od ciebie nie mogę chcieć, abyś mi przeciw tym ludziom pomagał, z którymi pod
jedną chorągwią służyłeś, przeto jesteś wolny i jedź, gdzie chcesz.
– Nie mogę ci teraz mieczem przeciw czci mojej rycerskiej pomagać – odparł de Lorche –
ale co do wolności, to też nie. Zostaję twoim jeńcem na słowo i stawię się na wezwanie, dokąd
każesz. A ty w razie jakowejś przygody pamiętaj, że za mnie każdego jeńca Zakon wymieni,
gdyż nie tylko z możnego, lecz i zasłużonego Krzyżakom roku pochodzę.
I poczęli się żegnać położywszy sobie wedle zwyczaju dłonie na ramionach i całując się w
policzki, przy czym de Lorche rzekł:
– Pojadą do Malborga albo na dwór mazowiecki, abyś wiedział, że jeśli nie tu, to tam mnie
znajdziesz. Poseł twój niech mi jeno powie dwa słowa: Lotaryngia-Geldria!
– Dobrze – odpowiedział Zbyszko. – Pójdę jeszcze do Skirwoiłły, by ci dał znak, któren
Żmujdzini szanują.
Po czym udał się do Skirwoiłły. Stary wódz dał znak i nie czynił żadnych trudności co do
odjazdu, wiedział bowiem, o co chodzi, lubił Zbyszka, był mu wdzięczny za ostatnią bitwę i
przy tym nie miał żadnego prawa zatrzymywać rycerza, który należał do innego kraju, a przyszedł
tylko z własnej ochoty. Więc dziękując za znaczną usługę, jaką oddał, opatrzył go żywnością,
która w opustoszałym kraju przydać się mogła i pożegnał życzeniem, aby kiedyś w
życiu mogli się jeszcze napotkać w jakiejś wielkiej i ostatecznej z Krzyżakami rozprawie.
117
Temu zaś śpieszno było, albowiem trawiła go jakby gorączka. Ale przyszedłszy do pocztu
zastał wszystko gotowe, a między ludźmi i stryja Maćka już na koniu, uzbrojonego w kolczugę
i w hełmie na głowie. Więc zbliżywszy się do niego rzekł:
– To i wy ruszacie ze mną?
– A zaś co mam robić? – spytał nieco opryskliwie Maćko.
Na to Zbyszko nie odrzekł nic, pocałował tylko zbrojną prawicą stryja, po czym siadł na
koń i ruszył.
Sanderus jechał z nimi. Drogę aż do pobojowiska wiedzieli dobrze, ale dalej on miał być
przewodnikiem. Liczyli też i na to, że jeśli napotkają gdzie w lasach chłopów miejscowych,
to ci, jako nienawidzący swych panów krzyżackich, pomogą im w tropieniu starego komtura i
owego Arnolda von Baden, o którego nadludzkiej mocy i męstwie tyle Sanderus opowiadał.
118
Rozdział
dwudziesty drugi
Do pobojowiska, na którym Skirwoiłło wyciął Niemców, droga była łatwa, bo znajoma.
Dotarli też do niego rychło, ale przejechali je pośpiesznie z przyczyny nieznośnego zaduchu,
jaki wydawały nie pogrzebione ciała. Przejeżdżając spędzili prócz wilków ogromne stada
wron, kruków i kawek, po czym jęli szukać na szlaku śladów. Jakkolwiek przeszedł tą drogą
poprzednio cały oddział, jednakże doświadczony Maćko znalazł bez trudu na stratowanej
ziemi wyciski olbrzymich kopyt idące w kierunku powrotnym, i tak począł mniej biegłej w
wojennych sprawach młodzieży rzeczy objaśniać:
– Szczęście, iż od bitwy nie było deszczu. Baczcie jeno: koń Arnoldów, jako niosący męża
nad miarę wielkiego, musiał też być ogromny, a i to łacno wymiarkować, że cwałując w
ucieczce mocniej nogami bił w ziemię niż idąc powoli tamtą stronę, a przeto i większe powybijał
doły. Patrz, któren masz oczy, jako na wilgotnych miejscach znać podkowy! Da Bóg,
wyślakujemy psubratów godnie, byle przedtem gdzie za murami ochrony nie znaleźli.
– Sanderus mówił – odpowiedział Zbyszko – że nie masz tu w pobliżu zamków, i tak to
jest, gdyż kraj ten świeżo Krzyżacy zajęli i nie zdążyli się w nim pobudować. Gdzie im się
schronić? Chłopi, którzy tu mieszkali, są w obozie u Skirwoiłły, bo to ten sam lud, co i Żmujdzini...
Wsie, jako mówił Sanderus, sami Niemcy popalili, a baby z dziećmi w głębiach borowych
zatajone. Byle koni nie żałować, to ich dognamy.
– Koni trzeba żałować, bo choćby się nam i udało, to potem w nich zbawienie nasze –
rzekł Maćko.
– Rycerz Arnold – wtrącił Sanderus – był w bitwie kiścieniem po plecach uderzon. Nie
zważał na to, z początku bił się i zabijał, ale później musiało go rozebrać, bo tak zawsze bywa,
że zrazu nic, a potem boli. Z tej przyczyny nie lża im prędko umykać, a może trzeba będzie
i wypoczywać.
– A ludzi, mówiłeś, nie ma przy nich nijakich? – zapytał Maćko.
– Jest dwóch, którzy między siodłami kolebkę wiozą, a prócz nich rycerz Arnold i stary
komtur. Była spora garść i innych, ale tych Żmujdzini dognawszy pozabijali.
– Tak ma być – rzekł Zbyszko – że tych ludzi, co przy kolebce, nasi pachołkowie powiążą,
wy, stryjku, chycicie starego Zygfryda, a ja na Arnolda uderzę.
– No! – odpowiedział Maćko – jużci, Zygfrydowi poradzę, bo za łaską Pana Jezusową moc
w kościach żywie! Ale ty sobie zbyt nie dufaj, bo tamten ma być wielkolud!
– O wa! obaczym! – odparł Zbyszko.
– Krzepkiś jest, tego nie przeczę, ale przecie są tężsi od ciebie. Zaliś to zabaczył o tych naszych
rycerzach, którecheśmy w Krakowie widzieli? A panu Powale z Taczewa dałbyś radę?
a panu Paszkowi Złodziejowi z Biskupic, a tym bardziej Zawiszy Czarnemu? co? Nie pusz
zbytnio i bacz, o co chodzi.
– Rotgier był też nie ułomek – mruknął Zbyszko.
– A dla mnie znajdzie się robota? – spytał Czech.
119
Lecz nie otrzymał odpowiedzi, gdyż myśl Maćka była zajęta czym innym.
– Jeśli nam Bóg pobłogosławi – rzekł – to byle się potem do puszcz mazowieckich dostać!
Tam już będziemy przezpieczni i raz się wszystko skończy.
Lecz po chwili westchnął pomyślawszy zapewne, że i wówczas jeszcze nie wszystko się
skończy, trzeba bowiem będzie coś zrobić z nieszczęsną Jagienką.
– Hej! – mruknął – dziwne są wyroki boskie. Nieraz ja o tym myślę, czemu też to nie
przypadło na cię spokojnie się ożenić, a mnie spokojnie przy was siedzieć... Bo przecie najczęściej
tak bywa – i śród wszystkie ślachty w naszym królestwie my jedni tylko włóczym się
ot po różnych krajach i wertepach, miast doma gospodarzyć po bożemu.
– Ano! prawda jest, ale wola boska! – odpowiedział Zbyszko.
I czas jakiś jechali w milczeniu, po czym znów stary rycerz zwrócił się do synowca:
– Ufasz ty temu powsinodze? Co to za jeden?
– Człek jest lekki i może nicpoń, ale dla mnie okrutnie życzliwy i zdrady się od niego nie
boję.
– Jeśli tak, niechże jedzie naprzód, bo jeśli ich zgoni, tedy się nie spłoszą. Powie im, że z
niewoli uciekł, czemu łacno uwierzą. Lepiej tak będzie, bo gdyby nas z dala ujrzeli, to alboby
zdołali się gdzie zataić, albo obronę przygotować.
– W nocy on sam naprzód nie pojedzie, bo jest strachliwy – odrzekł Zbyszko – ale w dzień
pewnie, że tak będzie lepiej. Powiem mu, żeby trzy razy w dzień zatrzymywał się i czekał na
nas; jeśli zaś nie znajdziem go na postoju, to będzie znak, że już jest z nimi, i wtedy pojechawszy
jego śladem uderzym na nich niespodzianie.
– A nie ostrzeże ich?
– Nie. Lepiej on mnie życzy niż im. Powiem mu też, że napadłszy na nich, zwiążem i jego,
by się zaś ich pomsty później nie potrzebował bać. Niech się do nas wcale nie przyznaje...
– To ty myślisz tamtych żywych ostawić?
– A jakoże ma być? – odpowiedział nieco frasobliwie Zbyszko. – Widzicie... Żeby to było
na Mazowszu albo gdzie u nas, to byśmy ich pozwali, jako Rotgiera pozwałem, i potykali się
na śmierć, ale tu w ich kraju nie może to być... Tu chodzi o Danuśkę i o pośpiech. Trzeba się
duchem i cicho sprawić, aby biedy na się nie napytać, a potem, jakoście rzekli, co pary w koniach
walić do puszcz mazowieckich. Uderzywszy zaś niespodzianie może zaskoczym ich
bez zbroi, ba i bez mieczów! To jakoże ich zabijać? Hańby mi strach! Obaśmy teraz pasowani,
a i oni także...
– Jużci – rzekł Maćko. – Ale może i do potkania się przyjść.
Lecz Zbyszko zmarszczył brwi i w twarzy odbiła mu się głęboka zawziętość, wrodzona
widocznie wszystkim mężom z Bogdańca, albowiem w tej chwili stał się, zwłaszcza ze spojrzenia,
tak do Maćka podobny, jakby był jego rodzonym synem.
– Czego bym też chciał – rzekł głucho – to cisnąć tego krwawego psa, Zygfryda, pod nogi
Jurandowi! Dajże to Bóg!
– A dajże, daj – powtórzył zaraz Maćko.
Tak rozmawiając ujechali spory szmat drogi, gdyż zapadła noc pogodna wprawdzie, ale
bez miesiąca. Trzeba się było zatrzymać, dać wytchnąć koniom i ludzi pokrzepić jadłem i
snem. Przed spoczynkiem zapowiedział jednakże Zbyszko Sanderusowi, że nazajutrz ma sam
jechać naprzód, na co ten zgodził się chętnie, wymówiwszy sobie tylko, by w razie niebezpieczeństwa
od zwierza lub miejscowego ludu miał prawo ku nim uciekać. Prosił też, by nie trzy,
ale cztery razy wolno było czynić postoje, gdyż w samotności ogarnia go zawsze jakowyś
niepokój, nawet w zbożnych krainach, a cóż dopiero w boru tak dzikim i szkaradnym jak ów,
w którym znajdują się obecnie.
Rozłożyli się tedy na nocleg i pokrzepiwszy siły jadłem pokładli się na skórach przy małym
ognisku, nanieconym pod wykrotem o pół stajania od drogi. Pacholicy pilnowali kolejno
koni, które wytarzawszy się drzemały po zjedzeniu obroków zakładając sobie wzajem głowy
120
na karki. Lecz zaledwie pierwszy brzask osrebrzył drzewa, zerwał się pierwszy Zbyszko, pobudził
innych i o świcie ruszyli w dalszy pochód. Ślady olbrzymich kopyt Arnoldowego ogiera
odnalazły się znów bez trudności, albowiem zaschły w niskim błotnistym zwykle gruncie i
utrwaliły się od posuchy. Sanderus wyjechał naprzód i znikł im z oczu, wszelako na połowie
czasu między wschodem słońca a południem znaleźli go na postoju. Powiedział im, że nie
widział żywej duszy prócz wielkiego tura, przed którym jednakże nie umykał, ponieważ
zwierz pierwszy zeszedł mu z drogi. Natomiast o południu, przy pierwszym posiłku, oświadczył,
iż ujrzał chłopa, bartodzieja z leziwem, i nie zatrzymał go tylko z obawy, że w głębi
boru mogło się ich znajdować więcej. Próbował go o to i owo wypytywać, ale nie mogli się
rozmówić.
W czasie następnego pochodu Zbyszku począł się niepokoić. Co będzie, jeśli przyjadą w
okolice wyższe i suchsze, gdzie na twardym szlaku znikną widoczne dotąd ślady? Również
gdyby pościg trwał zbyt długo i doprowadził ich do kraju ludniejszego, w którym mieszkańce
przyzwyczaili się już z dawna do posłuszeństwa Krzyżakom, napad i odebranie Danusi stałoby
się prawie niepodobnym, albowiem choćby Zygfryda i Arnolda nie ubezpieczyły mury
jakiego zamku lub gródka, ludność miejscowa wzięłaby z pewnością ich stronę.
Lecz na szczęście obawy te okazały się płonne, gdyż na następnym postoju nie znaleźli o
umówionej porze Sanderusa, a natomiast odkryli na sośnie, stojącej tuż przy drodze, wielki
zacios w kształcie krzyża, świeżo widocznie uczyniony. Wówczas spojrzeli na się i spoważniały
im twarze, a serca poczęły bić żywiej. Maćko i Zbyszko zeskoczyli natychmiast z siodeł,
by zbadać ślady na ziemi, i szukali pilnie, ale niedługo, gdyż same rzucały się w oczy.
Sanderus widocznie zjechał z drogi w bór idąc za wyciskami wielkich kopyt, nie tak głębokimi
jak na gościńcu, ale dość wyraźnymi, grunt bowiem był tu torfiasty i ciężki koń wtłaczał
za każdym krokiem igliwie hancelami, po których zostawały czarniawe po brzegach dołki.
Przed bystrymi Zbyszkowymi oczyma nie ukryły się i inne wyciski, więc siadł na koń, a
Maciek za nim i poczęli się naradzać z sobą i Czechem cichymi głosami, jakby nieprzyjaciel
był tuż.
Czech radził, by zaraz pójść piechotą, ale oni nie chcieli tego czynić, nie wiedzieli bowiem,
jak daleko przyjdzie im jechać borem. Piesi pachołkowie mieli ich jednak poprzedzać i
w razie dostrzeżenia czego dać im znać, aby byli w pogotowiu.
Jakoż niebawem ruszyli w bór. Drugi zacios na sośnie upewnił ich, iż nie stracili śladu
Sanderusa. Wkrótce też dostrzegli, że są na dróżce, a przynajmniej na perci leśnej, którą nieraz
ludzie musieli przechodzić. Wówczas byli już pewni, że znajdą jakąś osadę leśną, a w niej
tych, których szukają.
Słońce zniżyło się już nieco i świeciło złotem między drzewami. Wieczór zapowiadał się
pogodny. Bór był cichy, albowiem zwierz i ptactwo miało się ku spoczynkowi. Gdzieniegdzie
tylko wśród świecących w słońcu gałęzi migały wiewiórki, całkiem od wieczornych promieni
czerwone. Zbyszko, Maćko, Czech i pachołcy jechali jeden za drugim, gęsiego. Wiedząc, że
piesi pachołcy znacznie są na przedzie i że w porę ostrzegą, stary rycerz mówił tymczasem do
bratanka nie tłumiąc zbytnio głosu:
– Porachujmy się ze słonkiem – mówił. – Od ostatniego postoju do miejsca, w którym był
zacios, ujechaliśmy okrutny szmat drogi. Na krakowskim zegarze byłoby godzin ze trzy... To
tedy Sanderus dawno jest między nimi i miał czas opowiedzieć im swoje przygody. Byle jeno
nie zdradził.
– Nie zdradzi – odrzekł Zbyszko.
– I byle mu uwierzyli – kończył Maćko – bo jeśli nie uwierzą, to będzie z nim źle.
– A czemu by zaś nie mieli uwierzyć? Albo to o nas wiedzą? A przecie jego znają. Nieraz
zdarzy się brańcowi z niewoli uciec.
121
– Bo mnie o to chodzi, że jeśli powiedział im, iż z niewoli ucieka, to może pościgu się za
nim bali i zaraz ruszyli.
– Nie. Potrafi on klimkiem rzucić. A to rozumieją, że pościg tak daleko by nie poszedł.
Na czas umilkł, lecz po chwili Maćkowi zdało się, że Zbyszko coś szepce do niego, więc
się odwrócił i zapytał:
– Jako powiadasz?
Ale Zbyszko oczy miał wzniesione w grę i nie do Maćka szeptał, tylko polecał Bogu Danuśkę
i swoje śmiałe przedsięwzięcie.
Maćko począł się też żegnać, ale zaledwie uczynił pierwszy znak krzyża, gdy jeden z posłanych
naprzód pacholików wysunął się ku nim nagle z leszczynowych gąszczów:
– Smolarnia! – rzekł. – Są!
– Stój! – szepnął Zbyszko i w tej samej chwili zeskoczył z konia.
Za nim zeskoczył Maćko, Czech i pacholikowie, z których trzech dostali rozkaz, by zatrzymali
się z końmi, mając je w pogotowiu i bacząc, aby broń Boże który z rumaków nie
zarżał. Pięciu pozostałym rzekł Maćko:
– Będzie tam dwóch masztalerzy i Sanderus, których w mig mi powiążecie, a gdyby któren
zbrojny był i chciał się bronić, to go w łeb.
I ruszyli zaraz naprzód. Po drodze szepnął jeszcze Zbyszko stryjcowi:
– Bierzcie starego Zygfryda, a ja Arnolda.
– Pilnuj się jeno! – odpowiedział stary.
I mrugnął na Czecha dając mu do zrozumienia, aby w każdej chwili gotów był nieść pomoc
młodemu panu.
Ów zaś skinął głową, że tak i będzie, przy czym nabrał tchu w piersi i zmacał, czy miecz
łatwo mu wychodzi z pochew.
Lecz Zbyszko spostrzegł to i rzekł:
– Nie! Tobie rozkazuję ku kolebce zaraz skoczyć i nie odstępować jej ni piędzią podczas
bitki.
Szli szybko i cicho, ciągle wśród leszczynowej gęstwiny, ale nie szli już daleko, gdyż najwyżej
po dwóch stajaniach zarośla urywały się nagle, okalając małą polankę, na której widać
było wygasłe kopce smolarskie i dwie zimne chaty, czyli numy, w których zapewne mieszkali
smolarze, dopóki nie wygnała ich stąd wojna. Zachodzące słońce oświecało ogromnym blaskiem
łąkę, kopiec i obie strojące dość daleko od siebie numy. Przed jedną z nich siedziało na
kłodzie dwóch rycerzy, przed drugą – barczysty, czerwonowłosy prostak i Sanderus. Ci obaj
zajęci byli wycieraniem szmatami pancerzy, a u nóg Sanderusa leżały prócz tego dwa miecze,
które widocznie miał zamiar oczyścić później.
– Patrz – rzekł Maćko cisnąc z całej siły ramię Zbyszka, aby go jeszcze przez chwilę powstrzymać.
– Umyślnie im wziął miecze i pancerze. Dobrze! Ten z siwą głową musi być...
– Naprzód! – krzyknął nagle Zbyszko.
I wichrem skoczyli na polanę. Tamci zerwali się także, lecz nim zdołali dobiec do Sanderusa,
chwycił groźny Maćko starego Zygfryda za pierś, przegiął go w tył i w jednej chwili
wziął go pod siebie. Zbyszko i Arnold sczepili się z sobą jak dwa jastrzębie, opletli się ramionami
i poczęli się zmagać straszliwie. Barczysty Niemiec, który siedział przedtem koło Sanderusa,
porwał wprawdzie za miecz, ale nim zdołał nim machnąć, uderzył go pachołek
Maćków, Wit, obuchem w rudą głowę i rozciągnął na miejscu. Rzucili się potem wedle rozkazu
starego pana wiązać Sanderusa, ten zaś, choć wiedział, iż to rzecz była umówiona, jął
tak ryczeć ze strachu jak cielę, któremu podrzynają gardło.
Lecz Zbyszko, chociaż tak krzepki, iż ścisnąwszy gałąź drzewa sok z niej wyciskał, poczuł,
że dostał się jakby nie w ludzkie, ale niedźwiedzie łapy. Poczuł nawet i to, że gdyby nie
pancerz, który miał na sobie, nie wiedząc, czy nie przyjdzie mu potykać się na ostre, olbrzymi
Niemiec byłby mu pokruszył żebra albo może i kość pacierzową połamał. Uniósł go wpraw122
dzie nieco młodzian w górę, ale ów podniósł go jeszcze wyżej i zebrawszy wszystkie siły
chciał grzmotnąć nim o ziemię, tak aby więcej nie powstał.
Lecz Zbyszko ścisnął go również z tak okrutnym wysiłkiem, że aż oczy Niemca krwią zaszły,
po czym wsunął mu nogę między kolana, uderzył w zgięcie i zwalił na ziemię.
Zwalili się raczej oba, młodzian jednakże padł pod spód, ale w tej chwili baczny na
wszystko Maćko rzucił na wpół zgniecionego Zygfryda w ręce pachołkom, sam zaś ruszył ku
leżącym, w mgnieniu oka skrępował pasem nogi Arnolda, po czym skoczył, siadł na nim jak
na zabitym dziku i przyłożył mu ostrze mizerykordii do karku.
Ów zaś krzyknął przeraźliwe i ręce osunęły mu się bezwładnie ze Zbyszkowych boków, a
potem począł jęczeć, nie tyle od ukłucia, ile dlatego, że nagle uczuł okrutny i niewypowiedziany
ból w plecach, w które dostał był uderzenie maczugą jeszcze podczas bitwy ze
Skirwoiłłą.
Maćko chwycił go obu rękoma za kołnierz i ściągnął ze Zbyszka, a Zbyszko przypodniósł
się z ziemi i siadł, po czym chciał wstać i nie mógł, więc siadł znowu i przez dłuższą chwilę
siedział bez ruchu. Twarz miał bladą i spotniałą, oczy krwią nabiegłe i posiniałe usta – i spoglądał
przed się jakby nie całkiem przytomnie.
– Coć jest? – zapytał z niepokojem Maćko.
– Nic, jenom utrudzon bardzo. Pomóżcie mi stanąć na nogach.
Maćko zasunął mu ręce pod pachy i podniósł go od razu.
– Możesz stać?
– Mogę.
– Boli cię co?
– Nic. Jeno mi brak tchu.
Tymczasem Czech ujrzawszy widocznie, że na majdanie wszystko już ukończone, zjawił
się przed numą, dzierżąc za kark służkę zakonną. Na ten widok zapomniał Zbyszko o trudzie,
siły wróciły mu od razu i jak gdyby nigdy nie zmagał się ze strasznym Arnoldem, skoczył do
numy.
– Danuśka! Danuśka!
Ale na to wołanie nie odpowiedział żaden głos.
– Danuśka! Danuśka! – powtórzył Zbyszko.
I umilkł. W izbie było ciemno, zatem w pierwszej chwili nie mógł nic dojrzeć. Natomiast
spoza kamieni przyładowanych pod ognisko doszedł go szybki i głośny oddech jakby przyczajonego
zwierzątka.
– Danuśka! prze Bóg! to ja! Zbyszko!
A wtem ujrzał w mroku i jej oczy, szeroko otwarte, przerażone, nieprzytomne. Więc skoczył
ku niej i chwycił ją w ramiona, lecz ona nie poznała go zupełnie i wyrywając mu się z
rąk poczęła powtarzać zdyszanym szeptem:
– Boję się! boję się! boję się!...
123
Rozdział
dwudziesty trzeci
Nie pomogły łagodne słowa ni pieszczoty, ni zaklęcia – Danusia nie poznawała nikogo i
nie odzyskała przytomności. Jedynym uczuciem, które opanowało całą jej istotę, był przestrach
podobny do takiego płochliwego przestrachu, jaki okazują schwytane ptaki. Gdy przyniesiono
jej posiłek, nie chciała przy ludziach jeść, jakkolwiek z chciwych jej spojrzeń rzucanych
na jadło znać było głód, może nawet zadawniony. Zostawszy sama, rzucała się na spyże
z łakomstwem dzikiego zwierzątka, ale gdy Zbyszko wszedł do izby, w tej chwili skoczyła w
kąt i skryła się za wiązką suchego chmielu. Próżno Zbyszko otwierał ramiona, próżno wyciągał
ręce, próżno błagał dusząc w sobie łzy. Nie chciała z tego ukrycia wyjść nawet wówczas,
gdy naniecono ognia w świetlicy i gdy przy jego blasku mogła dobrze rozeznać rysy Zbyszka.
Zdawało się, że pamięć opuściła ją razem ze zmysłami. On za to patrzał na nią i na jej wychudłą
twarz z zastygłym wyrazem przerażenia, na zapadłe oczy, na potargane strzępy odzieży,
w które była przybrana, i serce skowyczało w nim z bólu i wściekłości na myśl, w jakich
była rękach i jak się z nią obchodzono. Porwał go wreszcie szał gniewu tak straszny, że
chwyciwszy za miecz skoczył z nim ku Zygfrydowi i byłby go uśmiercił niechybnie, gdyby
Maćko nie był go schwytał za ramię.
Poczęli się wówczas pasować z sobą prawie po nieprzyjacielsku, ale młodzian tak był
osłabion poprzednią walką z olbrzymim Arnoldem, że stary rycerz przemógł go i wykręciwszy
mu rękę zawołał:
– Wściekłeś się czy co?
– Puśćcie! – odpowiedział zgrzytając Zbyszko – bo się dusza podrze we mnie.
– Niech się podrze! Nie puszczę! Wolej łeb rozbij o drzewo, niżbyś miał pohańbić siebie i
cały ród.
I ściskając jakoby w żelaznych cęgach dłoń Zbyszkową począł mówić groźnie:
– Obacz się! Pomsta ci nie ucieknie, a pasowanyś jest rycerz. Jakże to? Związanego jeńca
będziesz dźgał? Danuśce nie pomożesz, a co ci zostanie? Nic, jeno hańba. Rzekniesz, iże
królom i książętom nieraz przygodziło się jeńców mordować? Ba! nie u nas! I co im uchodzi,
tobie nie ujdzie. Mają ci oni królestwa, miasta, zamki, a ty co masz? Rycerską cześć. Kto im
nie przygani, tobie w oczy plunie. Opamiętaj się, prze Bóg!
Nastała chwila milczenia.
– Puśćcie – powtórzył ponuro Zbyszko – nie zadźgam go.
– Pójdź do ognia, naradzim się.
I powiódł go za rękę do ogniska, które pachołkowie naniecili wedle smolistych kopców.
Tam siadłszy Maćko zamyślił się nieco, po czym rzekł:
– Wspomnij też i to, żeś tego starego psa Jurandowi obiecał. Ten ci się dopiero pomści nad
nim i za swoją, i za Danusiną mękę! Ten ci mu zapłaci, nie bój się! I powinieneś w tym Jurandowi
wygodzić. Należy mu się to. A czego tobie nie wolno, to Jurandowi będzie wolno, bo
nie on jeńca wziął, jeno go w podarunku od ciebie dostaniesz. Bez hańby i bez przygany może
go choć i ze skóry obłupić – rozumiesz mnie?
– Rozumiem – odpowiedział Zbyszko. – Słusznie mówicie.
124
– To ci widać rozum wraca. Jeśliby cię diabeł jeszcze kusił, pamiętaj także i na to, żeś ty
przecie i Lichtensteinowi, i innym Krzyżakom ślubował, a gdybyś bezbronnego jeńca zarżnął
i gdyby się to przez pachołków rozgłosiło, żaden rycerz nie chciałby ci stanąć i byłby praw.
Boże uchowaj! Nieszczęśliwości i tak nie brak, niechże choć hańby nie będzie. Lepiej ot gadajmy
o tym, co teraz należy czynić i jako nam się obrócić.
– Radźcie! – rzekł młodzian.
– Poradzę tak: tę żmiję, która była przy Danusi, można by zgładzić, ale że nie przystoi rycerzom
niewieścią krwią się babrać, przeto ją księciu Januszowi oddamy. Knuła ona zdrady
jeszcze w leśnym dworcu przy księciu i księżnie, niechże ją mazowieckie sądy sądzą, a jeśli
jej kołem za to nie pokruszą, to chyba sprawiedliwość boską chcą obrazić. Póki innej jakiej
niewiasty nie spotkamy, która by się przy Danusi starunku podjęła, póty ona potrzebna, potem
się ją koniowi do ogona przywiąże. Ninie trzeba nam do puszcz mazowieckich jako najprędzej
wykręcić.
– Jużci nie zaraz, bo noc. Może też Bóg da jutro Danuśce większe opamiętanie.
– Niech i konie dobrze wypoczną. Na świtaniu ruszym.
Dalszą rozmowę przerwał im głos Arnolda von Baden, który leżąc opodal na plecach,
związany w kij do własnego miecza, począł coś wołać po niemiecku. Stary Maćko podniósł
się i poszedł ku niemu, ale nie mogąc dobrze wyrozumieć jego mowy począł się oglądać za
Czechem.
Ale Hlawa nie mógł zaraz przyjść, albowiem zajęty był czym innym. Podczas ich rozmowy
przy ognisku poszedł właśnie do służki zakonnej i położywszy jej dłoń na karku i potrząsnąwszy
nią jak gruszką rzekł:
– Słuchaj suko! Pójdziesz do chaty i wymościsz dla pani posłanie ze skór, ale przedtem
wdziejesz na nią swoje porządne szaty, a sama ubierzesz się w te łachmany, w których kazaliście
jej chodzić... zatracona wasza mać!
I nie mogąc także pohamować nagłego gniewu trząsł nią tak silnie, że aż oczy wylazły jej
na wierzch. Byłby jej może skręcił kark, ale że widziała mu się jeszcze potrzebna, więc puścił
ją wreszcie, rzekłszy:
– A potem wybierzem dla cię gałąź.
Ona chwyciła go w przerażeniu za kolana, ale gdy w odpowiedzi kopnął ją, skoczyła do
chaty i rzuciwszy się do nóg Danusi poczęła skrzeczeć:
– Obroń mnie! nie daj!
Ale Danusia przymknęła tylko oczy, a z ust jej wyszedł zwykły, zdyszany szept:
– Boję się, boję się, boję się!
I następnie zdrętwiała całkiem, albowiem każde zbliżenie się do niej służki zakonnej wywoływało
zawsze ten sam sutek. Pozwoliła się też rozebrać i oblec w nowe szaty. Służka
wymościwszy posłanie położyła ją na nim jak figurkę drewnianą lub woskową, sama zaś siadła
koło ogniska bojąc się wyjść z izby.
Ale Czech wszedł po chwili i zwróciwszy się naprzód do Danusi rzekł:
– Między przyjacioły jesteście, pani, więc w imię Ojca i Syna, i Dusza, śpijcie spokojnie!
I przeżegnał ją ręką, a następnie nie podnosząc głosu, aby jej nie przelęknąć, rzekł do służki:
– Ty poleżysz związana za progiem, ale jeśli narobisz krzyku i przestraszysz, to ci zaraz
szyję pokruszę. Wstań i chodź.
I wywiódłszy ją z izby skrępował tak jako rzekł, mocno, po czym udał się do Zbyszka.
– Kazałem oblec panią w te szaty, które miała na sobie ta jaszczurka – rzekł. – Posłanie
wymoszczone i pani śpi. Najlepiej nie chodźcie tam już, panie, by się zaś nie przelękła. Da
Bóg, jutro po spoczynku oprzytomnieje, a wy teraz pomyślcie też o jadle i spoczynku.
– Położę się przy progu izby – odrzekł Zbyszko.
125
– To odciągnę sukę na stronę do tego trupa z ryżymi kudłami, ale teraz musicie jeść, bo
droga i trud niemały przed wami.
To rzekłszy poszedł wydobyć z biesagów wędzone mięsiwo i wędzoną rzepę, w którą zaopatrzyli
się na drogę w obozie żmujdzkim, ale zaledwie złożył zapas przed Zbyszkiem,
Maćko odwołał go do Arnolda.
– Wymiarkuj no rzetelnie – rzekł – czego chce ten waligóra, bo choć niektóre słowa wiem,
nijak nie mogę go wyrozumieć.
– Poniosę go, panie, do ogniska, to się tam rozmówicie – odrzekł Czech.
I odpasawszy się przeciągnął pas pod ramionami Arnolda, po czym zadał go sobie na plecy.
Zgiął się pod ciężarem olbrzyma mocno, ale chłopem będąc krzepkim doniósł go do ogniska
i rzucił jak wór grochu obok Zbyszka.
– Zdejmijcie ze mnie pęta – rzekł Krzyżak.
– Mogłoby to być – odpowiedział przez Czecha stary Maćko – gdybyś na cześć rycerską
poprzysiągł, że się za jeńca będziesz uważał. Jednakże i bez tego każę ci wyciągnąć miecz
spod kolan i rozwiązać ręce, abyś mógł siąść przy nas, zaś powrozów na nogach nie popuszczę,
póki się nie rozmówim.
I skinął na Czecha, ten zaś przeciął Niemcowi pęta na ręku, a następnie pomógł mu usiąść.
Arnold spojrzał hardo na Maćka, na Zbyszka i zapytał:
– Co wyście za jedni?
– A ty jak śmiesz pytać? Co ci do tego?! Wywiedź się sam.
– To mi do tego, że na cześć rycerską mógłbym tylko rycerzom przysięgać.
– To patrz!
I Maćko, uchyliwszy opończy, pokazał pas rycerski na biodrach.
Na to Krzyżak zdumiał się wielce i dopiero po chwili rzekł:
– Jakże to?! I łotrzykujecie dla łupu po puszczy? i pogan przeciw chrześcijanom wspomagacie?
– Łżesz! – zawołał Maćko.
I w ten sposób poczęła się rozmowa, nieprzyjazna, harda, często do kłótni podobna. Gdy
jednak Maćko zakrzyknął w uniesieniu, że właśnie Zakon nie dopuszcza do chrztu Litwy, i
gdy przytoczył wszystkie dowody, zdumiał się znów i zamilkł Arnold, gdyż prawda ta była
tak oczywista, że niepodobna było jej nie widzieć lub jej zaprzeczyć. Uderzyły szczególniej
Niemca te słowa, które Maćko wyrzekł czyniąc przy nich zarazem znak krzyża: „Kto wie,
komu wy w rzeczy służycie, jeśli nie wszyscy, to poniektórzy!” – a uderzyły go dlatego, że i
w samym Zakonie był posąd na kilku komturów, że oddają cześć szatanowi. Nie czyniono im
z tego sprawy ni żadnych procesów, aby hańby na wszystkich nie ściągać, ale Arnold wiedział
dobrze, że szeptano sobie takie rzeczy między braćmi i że podobne słuchy chodziły.
Przy tym Maćko, wiedząc z opowiadań Sanderusa o niepojętym zachowywaniu się Zygfryda,
zaniepokoił do reszty prostodusznego olbrzyma.
– A ówże Zygfryd, z którym szedłeś w pochód na wojnę – rzekł – zali Bogi i Chrystusowi
służy? Zaliś to nigdy nie słyszał, jak ze złymi duchami gadał, jako z nimi szeptał i śmiał się
alibo zgrzytał?
– Prawda jest! – mruknął Arnold.
Ale Zbyszko, któremu żal i gniew napłynęły do serca nową falą, zakrzyknął nagle:
– I ty o czci rycerskiej prawisz? Hańba ci, boś katu i piekielnikowi pomagał! Hańba ci, boś
na mękę bezbronnej niewiasty i rycerskiej córki spokojnie patrzył, boś może i sam ją dręczył.
Hańba ci!
A Arnold wytrzeszczył oczy i czyniąc w zdumieniu znak krzyża rzekł:
– W imię Ojca i Syna, i Ducha!... Jak to?... ta opętana dziewka, w której głowie dwudziestu
siedmiu diabłów mieszka?... ja?...
– Gorze! gorze! – przerwał chrapliwym głosem Zbyszko.
126
I chwyciwszy za rękojeść mizerykordii począł znów spoglądać dzikim wzrokiem w stronę
leżącego opodal w mroku Zygfryda.
Maćko położył mu spokojnie dłoń na ramieniu i przycisnął z całej mocy, aby mu przytomność
powrócić, sam zaś zwróciwszy się do Arnolda rzekł:
– Ta niewiasta – to córka Juranda ze Spychowa, a żona tego młodego rycerza. Rozumieszże
teraz, dlaczego ślakowaliśmy was i dlaczego jeńcem naszych zostałeś!
– Prze Bóg! – rzekł Arnold. – Skąd? Jak? Ona ma rozum pomieszany...
– Bo ją Krzyżacy jako jagnię niewinne porwali i męką do tego ją przywiedli.
Zbyszko przy wyrazach „jagnię niewinne” przybliżył pięść do ust i ścisnął zębami knykieć,
a z oczu poczęły mu kapać jedna za drugą wielkie łzy niepohamowanej boleści. Arnold
siedział w zamyśleniu. Czech zaś w kilku słowach opowiedział mu zdradę Danvelda, porwanie
Danusi, mękę Juranda i pojedynek z Rotgierem. Gdy skończył, nastała cisza, którą mącił
tylko szum lasu i trzaskanie skier w ognisku.
I siedzieli tak przez chwil kilka; wreszcie Arnold podniósł głowę i rzekł:
– Nie tylko na rycerską cześć, lecz na krzyż Chrystusów przysięgam wam, żem tej niewiasty
prawie nie widział, żem nie wiedział, kto ona, i żem do jej męki w niczym i nigdy ręki nie
przyłożył.
– To przysiążże jeszcze, że dobrowolnie pójdziesz za nami i że ucieczki nie będziesz próbował,
a każę cię całkiem rozwiązać – rzekł Maćko.
– Niech i tak będzie, jak mówisz – przysięgam! Dokąd mnie powiedziecie?
– Na Mazowsze, do Juranda ze Spychowa.
To mówiąc Maćko rozciął mu sam powróz na nogach, po czym wskazał mięsiwo i rzepę.
Zbyszko po niejakim czasie podniósł się i poszedł spocząć u progu chaty, przy którym nie
znalazł już służki zakonnej, albowiem poprzednio zabrali ją pachołkowie między konie. Tam
położywszy się na skórze, którą mu przyniósł Hlawa, postanowił czekać bezsennie, czy świt
jakiej szczęśliwej zmiany w Danusi nie przyniesie.
Czech zaś wrócił do ogniska, gdyż ciążyło mu na duszy coś takiego, o czym chciał pogadać
ze starym rycerzem z Bogdańca. Zastał go pogrążonego też w zadumie i nie zważającego
na chrapanie Arnolda, który po spożyciu niezmiernej ilości wędzonej rzepy mięsiwa zasnął z
utrudzenia snem kamiennym.
– A wy nie spoczniecie, panie? – spytał giermek.
– Sen ucieka mi z powiek – odrzekł Maćko. – Daj Bóg dobre jutro...
I to powiedziawszy spojrzał ku gwiazdom.
– Wóz widać już na niebie, a ja wciąż rozmyślam, jako to ono wszystko będzie.
– I mnie nie do spania, bo mi panienka z Zgorzelic w głowie.
– Hej, prawda, nowa bieda! Toć przecie ona w Spychowie.
– A w Spychowie. Wywieźliśmy ją ze Zgorzelic nie wiadomo po co.
– Sama chciała do opata, a gdy opata nie stało, cóżem miał czynić – odrzekł niecierpliwie
Maćko, który nie lubił o tym mówić, bo w duszy poczuwał się do winy.
– Tak, ale co teraz?
– Ha! cóż? Odwiozę ją na powrót do domu i dziej się wola boska!...
Po chwili jednak dodał:
– Jużci, dziej się wola boska, ale żeby chociaż ta Danuśka była zdrowa i taka jako inni ludzie,
byłoby przynajmniej wiadomo, co robić. A tak, licho wie! Nuż nie ozdrowieje... i nie
zamrze. Niechby Pan Jezus dał już na tę alibo na tamtą stronę.
Ale Czech myślał w tej chwili tylko o Jagience.
– Widzicie, wasza miłość – rzekł. – Panienka, gdym wyjeżdżał ze Spychowa i żegnał się z
nią, powiedziała mi tak: „W razie czego przyjedziecie tu przed Zbyszkiem i przed Maćkiem,
bo, powiada, mają przez kogo innego nowinę przysłać, to przyślą przez was i odwieziecie
mnie do Zgorzelic”.
127
– Hej! – odpowiedział Maćko. – Pewnie, że jakoś nieskładno by jej było zostawać w Spychowie,
gdy Danuśka przyjedzie. Pewnie, że trzeba jej teraz do Zgorzelic. Żal mi sieroteńki,
szczerze żal, ale skoro nie było woli boskiej, to i trudno! Jeno jakoże to urządzić? Poczekaj...
Powiadasz, że kazała ci wracać przed nami z nowiną, a potem odwieźć się do Zgorzelic?
– Kazała, jakom wam wiernie powtórzył.
– Ano! to może byś i ruszył przed nami. Staremu Jurandowi też by trza oznajmić, że się
córka nalazła, aby go zaś nagła radość nie zabiła. Jak mi Bóg miły, nie ma nic lepszego do
zrobienia. Wracaj! powiedz, żebyśmy Danuśkę odbili i że niebawem z nią przyjedziem, a sam
zabierz tamtą niebogę i wieź ją doma.
Tu westchnął stary rycerz, bo żal mu istotnie było i Jagienki, i tych zamiarów, które w duszy
piastował.
Po chwili znów spytał:
– Wiem, żeś chłop i roztropny, i mocny, ale potrafiszże ty ustrzec jej od jakiej krzywdy albo
przygody? Bo to w drodze łatwie się może to i owo zdarzyć.
– Potrafię, choćby też przyszło i łbem nałożyć! Wezmę kilu dobrych pachołków, których
mi pan spychowski nie pożałuje, i doprowadzę ją przezpiecznie choćby na koniec świata.
– No! zbytnio sobie nie dufaj. Pamiętaj też, że na miejscu, w samych Zgorzelicach, trzeba
znów mieć oko na Wilków z Brzozowej i na Cztana z Rogowa... Ale prawda! Nie do rzeczy
gadam, bo ich trzeba było strzec, póki się miało co innego na myśli. A teraz nie żywie już
nadzieja i będzie, co ma być.
– Wszelako ustrzegę ja panienki i od tamtych rycerzy, bo ta, pana Zbyszkowa nieboga, ledwie
chudziątko zipie... nużby zmarła!
– Słusznie, jak mi Bóg miły: ledwie chudziątko zipie – nużby zmarła...
– Trzeba to na Pana Boga zdać, a teraz myślmy jeno panience zgorzelickiej.
– Po sprawiedliwości – rzekł Maćko – godziłoby się, abym sam ją do ojcowizny odprowadził.
Ale trudna rada. Nie mogę ja teraz Zbyszka odstąpić, a to z różnych wielkich przyczyn.
Widziałeś, jako zgrzytał i jako się do tego starego komtura rwał, by go zadźgać niby warchlaka.
Niechże, jako powiadasz, ta dziewka skapieje w drodze, to nie wiem, czy i ja go pohamuję.
Ale jeśli mnie nie będzie, to nic go nie strzyma i hańba wiekuista spadnie na niego i na
cały ród, czego nie daj Bóg, amen!
Na to zaś Czech:
– Ba! jest przecie prosty sposób. Dajcie mi jego katowską mać, a już ja go nie uronię i dopiero
w Spychowie panu Jurandowi z worka go wytrząsnę.
– A niechże ci Bóg da zdrowie! O, to masz rozum! – zawołał z radością Maćko. – Prosta
rzecz! prosta rzecz! Zabieraj go razem i byleś go żywięcym do Spychowa dowiózł, rób z nim,
co chcesz.
– To dajcie mi i onę sukę szczytnieńską! Jeśli mi nie będzie po drodze wadzić, to dowiozę
ją też; a jeśli będzie, to na gałąź!
– Prędzej też może Danuśkę strach opuści i prędzej się opamięta, gdy nie obaczy tych
dwojga. Ale jeśli służkę zabierzesz, jakoże bez pomocy niewieściej się obejdzie?
– Nie bez tego, byście w puszczach nie spotkali jakich miejscowych albo zbiegłych chłopów
z babami. Weźmiecie pierwszą lepszą, a już każda będzie lepsza od tej. Tymczasem pana
Zbyszkowa opieka wystarczy.
– Dziś jakoś roztropniej mówisz niż zwyczajnie. Prawda i to. Może się prędzej obaczy widząc
Zbyszka wciąż przy sobie. Potrafi ci on być dla niej jako ojciec i matka. Dobrze. A kiedy
ruszysz?
– Nie będę świtania czekał, ale teraz przylegnę trochę. Nie ma jeszcze chyba północka.
– Wóz, jako mówiłem, już świeci, ale Kurki jeszcze nie wzeszły.
– Chwała Bogu, żeśmy cokolwiek uradzili, bo okrutnie było mi markotno.
128
I to rzekłszy Czech wyciągnął się przy dogasającym ognisku, nakrył się kudłatą skórą i w
mig zasnął. Niebo jednak nie pobielało jeszcze ani trochę i noc była głęboka, gdy zbudził się,
wylazł spod skóry, spojrzał ku gwiazdom i przeciągnąwszy zesztywniałe nieco członki zbudził
Maćka.
– Czas mi się zbierać! – rzekł.
– A dokąd? – zapytał na wpół przytomnie Maćko przecierając pięściami oczy.
– Do Spychowa.
– A prawda! Kto tu tak chrapie obok? Umarłego by rozbudził.
– Rycerz Arnold. Dorzucę gałęzi na głownie i idę do pachołków.
Jakoż odszedł, po chwili wrócił jednak pośpiesznym krokiem i począł wołać z daleka cichym
głosem:
– Panie, jest nowina – i to zła!
– Co się stało? – zawołał zrywając się Maćko.
– Służka uciekła. Wzięli ją pachołcy między konie i rozwiązali jej nogi, żeby ich pioruny
zatrzasły! a gdy się pospali, wyczołgała się jako wąż spomiędzy nich i uciekła. Pójdźcie, panie.
Zaniepokojony Maćko ruszył spiesznie z Hlawą do koni, ale zastali przy nich jednego tylko
pachołka. Inni rozbiegli się szukać zbiegłej. Głupie to jednak było szukanie w ciemnościach
i w gęstwinie; jakoż popowracali wkrótce z pospuszczanymi głowami. Maćko począł
ich okładać w milczeniu pięścią, po czym wrócił do ogniska, gdyż nie było nic innego do zrobienia.
Po chwili nadszedł Zbyszko, który strażował przed chatą i nie mógł spać, a usłyszawszy
stąpania, chciał wiedzieć, co to jest. Maćko opowiedział mu, co uradzili razem z Czechem,
potem zaś oznajmił o ucieczce służki zakonnej.
– Nieszczęście wielkie nie jest – rzekł – bo albo zdechnie z głodu w lesie, albo znajdą ją
chłopi, którzy dadzą jej łupnia, jeśli wpierw nie znajdą jej wilcy. Żal jeno, że ją kara w Spychowie
minęła.
Zbyszko żałował także, że ją kara minęła, ale zresztą przyjął wiadomość spokojnie. Nie
sprzeciwił się również odjazdowi Czecha z Zygfrydem, gdyż wszystko, co nie dotykało
wprost Danusi, było mu obojętne. Zaraz też zaczął o niej mówić:
– Wezmę ją jutro przed się na koń i tak pojedziem – rzekł.
– A jakoże tam? śpi? – zapytał Maćko.
– Czasem kwili trochę, ale nie wiem, przez sen-li czy na jawie, a nie chcę wchodzić, aby
się nie przelękła.
Dalszą rozmowę przerwał im Czech, który ujrzawszy Zbyszka zawołał:
– O, to i wasza miłość na nogach? No, czas mi! Konie gotowe i stary diabeł przywiązan do
siodła. Wkrótce zaświta, bo teraz noc krótka. Ostawajcie z Bogiem, wasze miłoście!
– Jedź z Bogiem, a zdrowo!
Ale Hlawa odciągnął jeszcze Maćka na bok i rzekł:
– Chciałem też pięknie prosić, w razie gdyby co zaszło... wiecie, panie... niby jakowe nieszczęście
albo co... aby pchnąć zaraz pachołka na łeb do Spychowa. Jeślibyśmy zaś już wyjechali,
niech nas goni!
– Dobrze – rzekł Maćko. – Zabaczyłem ci też powiedzieć, byś Jagienkę do Płocka wiózł,
rozumiesz! Idź tam do biskupa i powiedz mu, kto ona jest, że opatowa chrześniaczka, dla której
jest u biskupa testament, a dalej proś dla niej o opiekuństwo, bo to też stoi w testamencie.
– Jeśli zaś biskup każe nam ostać w Płocku?
– Słuchaj go we wszystkim i uczyń jako poradzi.
– Tak i będzie, panie. Z Bogiem!
– Z Bogiem.
129
Rozdział
dwudziesty czwarty
Rycerz Arnold, dowiedziawszy się nazajutrz o ucieczce służki zakonnej, uśmiechnął się
pod wąsem, ale rzekł to samo, co Maćko: że albo ją wilcy zjedzą, albo Litwini zabiją. Jakoż
było to prawdopodobne, albowiem ludność miejscowa, litewskiego pochodzenia, nienawidziła
Zakonu i wszystkiego, co miało z nim styczność. Chłopi częścią pouciekali do
Skirwoiłły, częścią poburzyli się i pomordowawszy tu i ówdzie Niemców pokryli się razem z
rodzinami i dobytkiem w niedostępnych głębiach leśnych. Szukano jednakże na drugi dzień
służki, ale bez skutku, bo niezbyt gorliwie, a to z tej przyczyny, że Maćko i Zbyszko mając
głowy zajęte czym innym nie wydali dość surowych rozkazów. Pilno im było jechać ku Mazowszu
i chcieli zaraz o wschodzie słońca wyruszyć, ale nie mogli tego uczynić, gdyż Danuśka
usnęła nade dniem głęboko i Zbyszko nie dał jej budzić. Słyszał ją, jak „kwiliła” w nocy,
domyślał się, że nie spała, więc teraz wiele sobie dobrego z tego snu obiecywał. Dwukrotnie
zakradał się do chaty i dwukrotnie widział przy świetle wpadającym przez szpary między
bierwionami jej zamknięte oczy, otworzone usta i mocne rumieńce na twarzy, takie, jakie
mają głęboko uśpione dzieci. Topniało w nim wówczas z rozrzewnienia serce i mówił do niej:
„Daj ci Bóg wypoczynek i zdrowie, kwiatuszku najmilszy!” A potem mówił jeszcze: „Skończona
twoja niedola, skończone płakanie, a da Pan Jezus miłosierny, to szczęśliwość będzie
jako te wody rzeczne nieprzepłynione”. Przy tym mając prostą i dobrotliwą duszę wznosił ją
ku Bogu i zapytywał sam siebie: czym by się wywdzięczyć, czym by się wypłacić, co by jakiemu
kościołowi ofiarować z dostatków, z ziarna, ze stad, z wosku albo z innych podobnych,
miłych boskiej potędze rzeczy? Byłby nawet zaraz ślubował i wymienił dokładnie, co ofiaruje,
ale wolał zaczekać, nie wiedząc bowiem, w jakim zdrowiu Danuśka się rozbudzi i czy się
rozbudzi przytomna, nie miał jeszcze pewności, czy będzie za co dziękować.
Maćko, chociaż rozumiał, że będą zupełnie bezpieczni dopiero w krajach księcia Janusza,
był jednak także zdania, że nie należy Danusi mącić tego spoczynku, który mógł być dla niej
zbawieniem, więc trzymał wprawdzie w pogotowiu parobków i juczne konie, ale czekał.
Wszelako gdy minęło południe, a ona wciąż spała jeszcze, poczęli się niepokoić. Zbyszko,
który ustawicznie zaglądał przez szpary i przez drzwi, wszedł wreszcie po raz trzeci do chaty
i siadł na pieńku, który wczorajszego wieczoru służka przyciągnęła do posłania i na którym
przebierała Danusię.
Siadł i wpatrzył się w nią, ona nie otworzyła wcale oczu, ale po upływie takiego czasu, jakiego
potrzeba by na odmówienie bez pośpiechu „Ojcze nasz” i „Zdrowaś”, drgnęły nieco jej
usta i wyszeptała, jakby widząc przez zamknięte powieki:
– Zbyszko...
On zaś rzucił się w jednej chwili przed nią na kolana, chwycił jej wychudzone ręce i całując
je z uniesieniem jął mówić przerywanym głosem:
– Bogu dzięki! Danuśka! poznałaś mnie!
130
Głos jego rozbudził ją zupełnie, więc siadła na posłaniu i z otwartymi już oczyma powtórzyła:
– Zbyszko...
I poczęła mrugać, a następnie rozglądać się naokoło jakoby ze zdziwieniem.
– Już ty nie w niewoli! – mówił Zbyszko. – Wydarłem cię im i do Spychowa jedziem!
Ale ona wysunęła dłonie z jego rąk i rzekła:
– To wszystko przez to, że tatusiowego pozwoleństwa nie było. Gdzie pani?
– Przebudźże ty się, jagódko. Księżna daleko, a my cię Niemcom odjęli.
Na to ona, jakby nie słysząc tych słów i jakby sobie coś przypominając:
– Zabrali mi też luteńkę i o mur rozbili – hej!
– Na miły Bóg! – zawołał Zbyszko.
I dopiero spostrzegł, że oczy jej są nieprzytomne i błyszczące, a policzki pałają. W tejże
chwili mignęła mu przez głowę myśl, że ona może być ciężko chora i że wymówiła dwukrotnie
jego imię tylko dlatego, że się jej majaczył w gorączce.
Więc zadrżało w nim serce z przerażeniem i pot zimny pokrył mu czoło.
– Danuśka! – rzekł – widziszże ty mnie i rozumiesz?
A ona odrzekła głosem pokornej prośby:
– Pić... Wody!
– Jezu miłosierny!
I wyskoczył z izby. Przed drzwiami potrącił starego Maćka, który szedł właśnie zobaczyć,
jak tam jest – i rzuciwszy mu jedno słowo: „Wody!” – przebiegł pędem ku strumieniowi, płynącemu
w pobliżu wśród gęstwy i mchów leśnych.
Po chwili wrócił z napełnionym naczyniem i podał je Danusi, która poczęła pić chciwie.
Przedtem jeszcze wszedł do izby Maćko i popatrzywszy na chorą spochmurniał widocznie.
– W gorętwie jest? – rzekł.
– Tak! – jęknął Zbyszko.
– Rozumie, co mówisz?
– Nie.
Stary zmarszczył brwi, po czym podniósł rękę i począł dłonią trzeć po karku i potylicy.
– Co robić?
– Nie wiem.
– Jedna jest tylko rzecz – zaczął Maćko.
Ale Danusia przerwała mu w tej chwili. Skończywszy pić utkwiła w nim swe rozszerzone
przez gorączkę źrenice, po czym rzekła:
– I wam też nie zawiniłam. Miejcież zmiłowanie!
– Mam ci ja zmiłowanie nad tobą, dziecko, i tylko dobra chcę twojego – odpowiedział z
pewnym wzruszeniem stary rycerz.
A potem do Zbyszka.
– Słuchaj! Na nic jej tu ostawać. Jak ją wiatr obwieje, a słonko ogrzeje – to może się jej lepiej
zrobi. Nie traćże ty, chłopie, głowy, jeno ją bierz do tej samej kołyski, w której ją wieźli,
albo też na kulbakę i w drogę! Rozumiesz?
To rzekłszy wyszedł z izby, aby wydać ostatnie rozporządzenia, ale zaledwie spojrzał
przed siebie, gdy nagle stanął jak wryty.
Oto silny zastęp pieszego ludu, zbrojnego w dzidy i w berdysze, otaczał z czterech stron
jak murem chatę, kopce i polankę.
„Niemce!” – pomyślał Maćko.
Więc zgroza napełniła mu duszę, ale w mgnieniu oka chwycił za głownię miecza, zacisnął
zęby i stał tak podobny do dzikiego zwierza, który niespodzianie przez psy osaczon gotuje się
do rozpaczliwej obrony.
131
A wtem od kopca począł iść ku niemu olbrzymi Arnold z jakimś drugim rycerzem i zbliżywszy
się rzekł:
– Wartkie koło fortuny. Byłem waszym jeńcem, a teraz wyście moimi.
To rzekłszy spojrzał z dumą na starego rycerza jakby na lichszą od siebie istotę. Nie był to
człowiek całkiem zły ani zbyt okrutny, ale miał przywarę wspólną wszystkim Krzyżakom,
którzy ludzcy, a nawet układni w nieszczęściu, nie umieli nigdy pohamować ani pogardy dla
zwyciężonych, ani bezgranicznej pychy, gdy czuli za sobą większą siłę.
– Jesteście jeńcami! – powtórzył wyniośle.
A stary rycerz spojrzał ponuro naokół. W piersi jego biło nie tylko nie płochliwe, lecz aż
nazbyt zuchwałe serce. Gdyby był we zbroi na bojowym koniu, gdyby miał przy sobie
Zbyszka i gdyby obaj mieli w ręku miecze, topory albo owe straszne „drzewa”, którymi tak
sprawnie władała ówczesna lechicka szlachta, byłby może próbował przełamać ów otaczający
go mur dzid i berdyszów. Ale Maćko stał oto przed Arnoldem pieszo, sam jeden, bez pancerza,
więc spostrzegłszy, że pachołkowie porzucali już oręż, i pomyślawszy, że Zbyszko jest w
chacie przy Danusi całkiem bez broni, zrozumiał, jako człek doświadczony i z wojną wielce
obyty, że nie ma żadnej rady.
Więc wyciągnął z wolna kord z pochwy, a następnie rzucił go pod nogi owego rycerza,
który stał przy Arnoldzie. Ów zaś z nie mniejszą od Arnoldowej dumą, ale zarazem z łaskawością
ozwał się w dobrej polskiej mowie:
– Wasze nazwisko, panie? Nie każę was wiązać na słowo, boście, widzę, pasowany rycerz
i obeszliście się po ludzku z bratem moim.
– Słowo! – odpowiedział Maćko.
I oznajmiwszy, kto jest, zapytał, czy wolno mu będzie wejść do chaty i ostrzec bratanka,
„by zaś czego szalonego nie uczynił” – za czym uzyskawszy pozwolenie zniknął we
drzwiach, a po niejakim czasie zjawił się znów z mizerykordią w ręku.
– Bratanek mój nie ma nawet miecza przy sobie – rzekł – i prosi, aby póki w drogę nie ruszycie,
mógł zostać przy swojej niewieście.
– Niech zostanie – rzekł brat Arnoldów – przyślę mu jadło i napitek, bo w drogę nie ruszym
zaraz, gdyż lud utrudzon, a i nam samym pożywić się i spocząć trzeba. Prosim też was,
panie, do kompanii.
To rzekłszy zawrócili i poszli ku temu samemu ognisku, przy którym Maćko noc spędził,
ale bądź to przez pychę, bądź przez prostactwo dość między nimi powszechne, poszli przodem,
dozwalając mu iść z tyłu. ale on, jako wielki bywalec, rozumiejący, jaki ma być w każdym
zdarzeniu zachowany obyczaj, zapytał:
– Prosicie, panie, jako gościa czy jako jeńca?
Dopieroż zawstydził się brat Arnoldów, bo zatrzymał się i rzekł:
– Przejdźcie, panie.
Stary rycerz przeszedł, nie chcą jednak ranić miłości własnej człowieka, na którym mogło
mu dużo zależeć, rzekł:
– Widać, panie, że nie tylko znacie różne mowy, lecz i obyczaje macie dworne.
Na to Arnold rozumiejąc zaledwie niektóre słowa ozwał się:
– Wolfgang, o co chodzi i co on mówi?
– Do rzeczy mówi! – odpowiedział Wolfgang, któremu widocznie pochlebiły Maćkowe
słowa.
Po czym zasiedli przy ognisku i przyniesiono jeść i pić. Nauka dana Niemcom przez Maćka
nie poszła jednakże w las, gdyż Wolfgang od niego zaczynał poczęstunek. Z rozmowy
dowiedział się przy tym stary rycerz, jakim sposobem wpadli w pułapkę. Oto Wolfgang,
młodszy brat Arnolda, prowadził człuchowską piechotę także przeciw zbuntowanym Żmujdzinom
do Gotteswerder, ta jednakże, jako pochodząca z dalekiej komturii, nie mogła nadążyć
jeździe. Arnold zaś nie potrzebował na nią czekać wiedząc, że po drodze napotka inne
132
piesze oddziały z miast i zamków bliższych litewskiej granicy. Z tej przyczyny młodszy ciągnął
o kilka dni drogi później – i właśnie znajdował się na szlaku w pobliżu smolarni, gdy
służka zakonna, zbiegłszy nocą, dała mu znać o przygodzie, jaka spotkała starszego brata.
Arnold słuchając tego opowiadania, które powtórzono mu po niemiecku, uśmiechnął się z
zadowoleniem, a wreszcie oświadczył, że spodziewał się, że tak się może zdarzyć.
Ale przebiegły Maćko, który w każdym położeniu starał się znaleźć jakowąś radę, pomyślał,
że z pożytkiem będzie zjednać sobie tych Niemców – więc po chwili rzekł:
– Ciężka to zawsze rzecz popaść w niewolę, wszelako Bogu dziękuję, że mnie nie w inne,
jeno w wasze oddał ręce, bo, wiera, żeście prawi rycerze i czci przestrzegający.
Na to Wolfgang przymknął oczy i skinął głową, wprawdzie dość sztywno, ale z widocznym
zadowoleniem.
A stary rycerz mówił dalej:
– I że to mowę naszą tak znacie! Dał wam, widzę, Bóg rozum do wszystkiego!
– Mowę waszą znam, bo w Człuchowej naród po polsku mówi, a my z bratem od siedmiu
lat pod tamtejszych komturem służym.
– A z porą i z czasem weźmiecie po nim i urząd! Nie może inaczej być... Wżdy wasz brat
nie mówi tak po naszemu.
– Rozumie trochę, ale nie mówi. Brat ma siłę większą, chociaż i ja nie ułomek, a za to
dowcip tępszy.
– Hej! ni widzi mi się i on głupi! – rzekł Maćko.
– Wolfgang! co on powiada? – zapytał znów Arnold.
– Chwali cię – odpowiedział Wolfgang.
– Jużci, chwalę – dodał Maćko – bo prawy jest rycerz, a to grunt! Szczerze wam też powiem,
że chciałem go dziś całkiem na słowo puścić, niechby był jechał, gdzie chciał, byle się
chociażby i za rok stawił. Także to przecie między pasowanymi rycerzami przystoi.
I począł pilnie patrzeć w twarz Wolfganga, ale ów zmarszczył się i rzekł:
– Puściłbym może i ja was na stawiennictwo, gdyby nie to, żeście psom pogańskim przeciwko
nam pomagali.
– Nieprawda jest – odparł Maćko.
I począł się znów taki sam ostry spór jak wczorajszego dnia z Arnoldem. Staremu rycerzowi
jednak, chociaż miał słuszność, trudniej szło, gdyż Wolfgang bystrzejszy był istotnie od
starszego brata. Wynikła wszelako z owego sporu ta korzyść, że i młodszy dowiedział się o
wszystkich szczytnieńskich zbrodniach, krzywoprzysięstwach i zdradach, a zarazem o losach
nieszczęsnej Danusi. Na to, na owe niegodziwości, którymi rzucał mu w oczy Maćko, nie
umiał nic odpowiedzieć. Musiał przyznać, że pomsta była sprawiedliwą i że polscy rycerze
miel prawo tak czynić, jak czynili, a wreszcie rzekł:
– Na błogosławione kości Liboriusza! nie ja będę Danvelda żałował. Mówili o nim, że się
czarną magią parał, ale moc i sprawiedliwość boska od czarnej magii mocniejsza! Co do Zygfryda,
nie wiem, czyli takoż diabłu służył, ale za nim nie pogonię, bo naprzód konnicy nie
mam, a po wtóre, jeśli, jako powiadacie, ową dziewicę udręczył, to niechby też z piekła nie
wyjrzał!
Tu przeżegnał się i dodał:
– Boże, bądź mi ku pomocy i przy skonaniu!
– A z ową nieszczęsną męczennicą jakoże będzie? – zapytał Maćko. – Zali nie pozwolicie
jej odwieźć do domu? Zali ma w waszych podziemiach konać? Wspomnijcie na gniew Boży!...
– Mnie do niewiasty nic – odpowiedział szorstko Wolfgang. – Niech jeden z was odwiezie
ją ojcu, byle się potem stawił; ale drugiego nie puszczę.
– Ba, a gdybym na cześć i na włócznię św. Jerzego zaprzysiągł?
133
Wolfgang zawahał się nieco, gdyż wielkie to było zaklęcie, ale w tej chwili Arnold spytał
po raz trzeci:
– Co on powiada?
I dowiedziawszy się, o co chodzi, począł przeciwić się zapalczywie i po grubiańsku wypuszczeniu
obu na słowo. Miał on w tym swoje wyrachowanie: oto był zwyciężon w większej
bitwie przez Skirwoiłłę, a w pojedynczej przez tych polskich rycerzy. Jako żołnierz wiedział
także, że ta piechota brata musi teraz wracać do Malborga, bo chcąc iść dalej do Gotteswerder,
szłaby po zniszczeniu poprzednich oddziałów jako na rzeź. Wiedział więc, że trzeba mu
będzie stanąć przed mistrzem i marszałkiem, i rozumiał, że mniejszy mu będzie wstyd, gdy
będzie miał do pokazania choć jednego znaczniejszego jeńca. Żywy rycerz, którego się przedstawiał
do oczu, więcej znaczy niż opowiadanie, że się takich dwóch wzięło w niewolę.
Jakoż Maćko słuchając chrapliwego wrzasku i klątew Arnolda pojął od razu, że należy
przyjąć, co dają, gdyż więcej nic nie wskóra, i rzekł zwracając się do Wolfganga:
– To proszę was, panie, jeszcze o jedno: pewien ci jestem, iż mój bratanek sam będzie rozumiał,
że jemu wypada zostać przy żonie, a mnie z wami. Ale na wszelki wypadek pozwólcie
oznajmić mu, że nie ma o tym co gadać, bo taka wasza wola.
– Dobrze, wszystko mi to jedno – odpowiedział Wolfgang. – Pomówmy jeno o okupie,
który wasz bratanek za siebie i za was ma przywieźć, bo od tego wszystko zależy.
– O okupie? – zapytał Maćko, który wolałby był dołożyć tę rozmowę na później. – Albo to
mało mamy czasu przed sobą? Gdy z pasowanym rycerzem sprawa, to słowo tyle znaczy, co
gotowe pieniądze, a i wedle ceny można się na sumienie zdać. My oto pod Gotteswerder
wzięliśmy w niewolę znacznego waszego rycerza, niejakiego pana de Lorche, i bratanek mój
(on to bowiem go pojmał) puścił go na słowo wcale się o cenę nie umawiając.
– Wzięliście pana de Lorche? – zapytał żywo Wolfgang. – Ja go znam. Możny to rycerz.
Ale czemu to nie spotkaliśmy go w drodze?
– Bo widać tędy nie pojechał, jeno do Gotteswerder albo ku Ragnecie – odparł Maćko.
– Możny i znamienitego rodu to rycerz – powtórzył Wolfgang. – Suto się obłowicie! Ale
dobrze, żeście o tym wspomnieli, bo teraz i was za byle co nie puszczę.
Maćko przygryzł wąsa, jednakże podniósł dumnie głowę:
– My i bez tego wiemy, ileśmy warci.
– Tym lepiej – rzekł młodszy von Baden.
Ale zaraz potem dodał:
– Tym lepiej, nie dla nas, bośmy pokorni mnisi, którzy ubóstwo ślubowali, lecz dla Zakonu,
który waszych pieniędzy użyje na chwałę Bożą.
Maćko nie odrzekł na to nic, spojrzał tylko na Wolfganga tak, jakby mu chciał powiedzieć:
„Powiedz to komu innemu” – i po chwili poczęli się układać. Była to dla starego rycerza
ciężka i drażliwa rzecz, bo z jednej strony czuły był wielce na wszelką stratę, z drugiej zaś
rozumiał, że nie wypada mu siebie i Zbyszka zbyt mało cenić. Wił się tedy jak piskorz, tym
bardziej że Wolfgang, lubo niby ludzki i gładki w mowie, okazał się niepomiernie chciwym i
twardym jako kamień. Jedyną pociechą była Maćkowi myśl, że zapłaci za to wszystko de
Lorche, ale i tak żałował straconej nadziei zysku, na przybytek zaś z wykupu Zygfryda nie
liczył, myślał bowiem, że Jurand, a nawet i Zbyszko za żadną cenę nie wyrzekną się jego
głowy.
Po długich układach zgodził się wreszcie na ilość grzywien i na termin, i zawarowawszy
wyraźnie, ilu pachołków i ile koi ma wziąć Zbyszko, poszedł mu to oznajmić, przy czym widocznie
w obawie, aby Niemcom nie strzeliła jaka inna myśl do głowy, radził mu, aby wyjeżdżał
natychmiast.
– Tak to w rycerskim stanie – mówił wzdychając – wczora tyś za łeb trzymał, dzisiaj ciebie
trzymają! Ano, trudno! Da Bóg, przyjdzie znów nasza kolej! Ale teraz czasu nie trać.
Wartko jadący zgonisz Hlawę i przezpieczniej wam będzie razem, a byle raz z puszczy się
134
wydostać i w ludzkim kraju na Mazowszu stanąć, to przecie u każdego szlachcica alibo włodyki
znajdziecie gościnę i pomoc, i starunek. Obcym ci tego u nas nie odmówią, a cóż dopiero
swoim! Dla tej niebogi może też być w tym zbawienie.
Tak mówiąc spoglądał na Danusię, która pogrążona w półśnie, oddychała szybko i rozgłośnie.
Przezroczyste jej ręce leżące na ciemnej niedźwiadkowej skórze drgały gorączkowo.
Maćko przeżegnał ją i rzekł:
– Hej, bierz ją i jedź! Niechże to Bóg odmieni, bo widzi mi się, że cienko ona przędzie!
– Nie mówcie! – zawołał z rozpaczliwym przyciskiem Zbyszko.
– Moc boska! Każę ci tu konia podprowadzić, a ty jedź!
I wyszedłszy z izby zarządził wszystko do odjazdu. Turczynkowie, podarowani od Zawiszy,
podprowadzili konie z kołyską wymoszczoną mchem i skórami, a pachołek Wit Zbyszkowego
wierzchowca – i po chwili Zbyszko wyszedł z izby trzymając na ręku Danusię. Było
w tym coś tak wzruszającego, że obaj bracia von Baden, których ciekawość przywiodła przed
chatę, ujrzawszy na wpół dziecinną jeszcze postać Danuśki, jej twarz podobną istotnie do
twarzy świętych panienek z kościelnych obrazów i jej słabość tak wielką, że nie mogąc dźwignąć
głowy, trzymała ją wspartą ciężko na ramieniu młodego rycerza, poczęli spoglądać po
sobie ze zdziwieniem i burzyć się w sercach przeciw sprawcom jej niedoli. „Jużci, katowskie,
nie rycerskie serce miał Zygfryd – szepnął do brata Wolfgang – a ową żmiję, chociażeś za jej
przyczyną uwolnion, każę rózgami osmagać”. Wzruszyło ich i to także, że Zbyszko niesie
Danusię na ręku jak matka dziecko – i zrozumieli jego kochanie, gdyż obaj mieli jeszcze
młodą krew w żyłach.
On zaś zawahał się przez chwilę, czy chorą przed się wziąć na siodło i trzymać w drodze
przy piersi, czy też złożyć w kołysce. Namyślił się wreszcie na to ostatnie mniemając, że wygodniej
jej będzie jechać leżący. Zatem zbliżywszy się do stryjca pochylił się do jego ręki,
aby ucałować ją na pożegnanie, ale Maćko, któren w rzeczy miłował go jak źrenicę oka, jakkolwiek
nie chciał okazywać przy Niemcach wzruszenia, nie mógł się jednak powstrzymać i
objąwszy go mocno, przycisnął usta do jego bujnych złotawych włosów.
– Boże cię prowadź! – rzekł. – A o starym przecie pamiętaj, bo niewola zawsze to ciężka
rzecz.
– Nie zapomnę – odpowiedział Zbyszko.
– Daj ci Matko Najświętsza pociechę!
– Bóg wam zapłać i za to... i za wszystko.
Po chwili Zbyszko siedział już na koniu, ale Maćko przypomniał sobie jeszcze coś, gdyż
skoczył ku niemu i położywszy mu dłoń na kolanie rzekł:
– Słuchaj! A jeśli Hlawę dogonisz, to co do Zygfryda, bacz, byś hańby i na się, i na mój
siwy włos nie ściągnął. Jurand – dobrze, ale nie ty! Na miecz mi to przysięgnij i na cześć!
– Póki nie wrócicie, to i Juranda pohamuję, aby się na was za Zygfryda nie pomścili – odpowiedział
Zbyszko.
– Tak-że ci o mnie chodzi?
A młodzianek uśmiechnął się smutno:
– Przecie wiecie.
– W drogę! Jedź w zdrowiu!
Konie ruszyły i wkrótce przesłoniła je jasna leszczynowa gęstwina. Maćkowi stało się nagle
okrutnie markotno i samotnie, a dusza rwała mu się ze wszystkich sił za tym umiłowanym
chłopakiem, w którym była cała nadzieja rodu. Ale wraz otrząsnął się z żalu, gdyż był człowiekiem
twardym i moc nad sobą mającym.
„Dziękować Bogu – rzekł sobie – że nie on w niewoli jest, jeno ja...”
I zwrócił się ku Niemcom:
– A wy, panie, kiedy ruszycie i dokąd?
135
– Kiedy nam się spodoba – odpowiedział Wolfgang – a ruszymy do Malborga, gdzie przed
mistrzem naprzód musicie, panie, stanąć.
„Hej, jeszcze mi tam szyję gotowi za pomaganie Żmujdzinom uciąć!” rzekł sobie Maćko.
Jednakże uspokajała go myśl, że jest w obwodzie pan de Lorche i że sami von Badenowie
będą bronili jego głowy choćby dlatego, aby ich okup nie minął.
„Bo jużci – mówił sobie – że w takowym zdarzeniu Zbyszko nie potrzebowałby ni sam
stawać, ni chudoby pomniejszać.”
I myśl ta przyniosła mu pewną ulgę.
136
Rozdział
dwudziesty piąty
Zbyszko nie mógł zgonić swego giermka, albowiem ów jechał dniem i nocą tyle tylko wypoczywając,
ile było koniecznie trzeba, aby konie nie popadały, które jako żywione samą
trawą mdłe były i nie mogły czynić tak wielkich pochodów jak w krajach, w których łatwiej
było o owies. Sam siebie Hlawa nie szczędził, a na późny wiek i osłabienie Zygfryda nie
zważał. Cierpiał też stary Krzyżak okrutnie, tym bardziej że żylasty Maćko nadwyrężył mu
poprzednio kości. Ale najcięższe były dla niego komary rojące się w wilgotnej puszczy, od
których mając związane ręce, a przykrępowane do brzucha końskiego nogi, opędzać się nie
mógł. Giermek nie zadawał mu wprawdzie żadnych osobnych mąk, ale i litości nad nim nie
miał, i uwalniał mu prawicę z więzów tylko na postojach przy jedle: „Jedz, wilcza mordo,
abym cię żywięcego panu na Spychowie mógł dowieźć!” Takie były słowa, którymi go do
posiłku zachęcał. Zygfrydowi przyszła wprawdzie z początku podróży myśl, by się głodem
zamorzyć, ale gdy usłyszał zapowiedź, że będą mu zęby nożem podważać i przemocą w gardło
lać, wolał ustąpić, aby do poniewierania swej godności zakonnej i czci rycerskiej nie dopuścić.
A Czech chciał koniecznie znacznie przed „panami” przybyć do Spychowa, aby swoją
uwielbianą panienkę od wstydu uchronić. Prostym, ale roztropnym i nie pozbawionym uczuć
rycerskich szlachetką będąc, rozumiał to jednak doskonale, że byłoby w tym coś upokarzającego
dla Jagienki, gdyby znalazła się w Spychowie razem z Danusią. „Można będzie w Płocku
biskupowi powiedzieć – myślał – że staremu panu z Bogdańca z opiekuństwa tak wypadło,
że ją z sobą musiał brać, a potem niech się jeno rozgłosi, że ona pod biskupią opieką i że
prócz Zgorzelic jeszcze i po opacie dziedzictwo na nią idzie – to choćby i wojewodziński syn
nie będzie dla niej za dużo”. I ta myśl osładzała mu trudy pochodów, bo zresztą trapił się myślą,
że ta szczęsna nowina, którą do Spychowa i wezmie, będzie jednak dla panienki wyrokiem
niedoli.
Często też stawała mu przed oczyma rumiana jak jabłuszko Sieciechówna. Naówczas, o ile
drogi pozwalały, łechtał boki i konia ostrogami, albowiem tak pilno było mu do Spychowa.
Jechali błędnymi drogami, a raczej bezdrożem przez bór, wprost przed siebie jak sierpem
rzucił. Wiedział tylko Czech, że jadąc nieco ku zachodowi, a wciąż na południe, musi dojechać
na Mazowsze, a wówczas wszystko już będzie dobrze. W dzień kierował się słońcem, a
gdy pochód w noc się przeciągnął, gwiazdami. Puszcza przednimi zdawała się nie mieć granic
ni końca. Płynęły im wśród mroków nocnych dni i noce. Nieraz myślał Hlawa, że nie przewiezie
młody rycerz żywej niewiasty przez to okropne bezludzie, gdzie znikąd pomocy, znikąd
żywności, gdzie nocami koni trzeba było strzec od wilków i niedźwiedzi, w dzień ustępować
z drogi stadom żubrów i turów, gdzie straszne odyńce ostrzyły krzywe kły o korzenie
sosen i gdzie często, kto nie przedział z kuszy albo nie przebódł dzidą cętkowanych boków
jelonka lub warchlaka, ten całymi dniami jeść co nie miał.
137
„Jakże tu będzie – myślał Hlawa – jechać z taką niedomęczoną dziewką, która ostatnim
tchem goni!”
Przychodziło im raz po raz objeżdżać rozległe grzęzawy lub głębokie parowy, na których
dnie szumiały wzdęte wiosennymi dżdżami potoki. Nie brakło w puszczy i jezior, w których
widywali przy zachodzie słońca pławiące się w rumianych, wygładzonych wodach całe stada
łosiów lub jeleni. Czasem spostrzegali też dymy zwiastujące obecność ludzi. Kilkakrotnie
Hlawa zbliżał się ku takim borowym osadom, ale wysypywał się z nich na spotkanie lud dziki,
przybrany w skóry na gołym ciele, zbrojny w kiścienie i łuki, a patrzący tak złowrogo
spod poskręcanych przez kołtun czupryn, że trzeba było korzystać co duchu z pierwszego
zdumienia, w jaki ich wprawiał widok rycerzy, i odjeżdżać jak najśpieszniej.
Dwa razy jednak świstały za Czechem groty i gonił go okrzyk: „Wokili!” (Niemcy!), on
zaś wolał umykać niż wywodzić się, kto jest. Nareszcie po kilku jeszcze dniach zaczął przypuszczać,
że może już i przejechał granicę, ale na razie nie było się kogo spytać. Dopiero od
osaczników mówiących polską mową dowiedział się, że na koniec stanął na ziemiach mazowieckich.
Tam szło już łatwiej, chociaż całe wschodnie Mazowsze szumiało również jedną puszczą.
Nie skończyło się także bezludzie, ale tam, gdzie zdarzyła się osada, mieszkaniec mniej był
nieużyty, może dlatego, że nie karmił się wciąż nienawiścią, a może i z tej przyczyny, że
Czech odzywał się zrozumiałym dla niego językiem. Bieda bywała tylko z niezmierną ciekawością
tych ludzi, którzy otaczali gromadnie jeźdźców i zarzucali ich pytaniami, a dowiedziawszy
się, że jeńca-Krzyżaka wiodą, mówili:
– Podarujcież go nam, panie; już my go sprawim!
I prosili tak natarczywie, że Czech często musiał się gniewać albo tłumaczyć im, że jeniec
jest książęcy. To wówczas ustępowali. Później, w kraju już osiadłym, ze szlachtą i włodykami
nie szło też łatwo. Wrzała tam nienawiść przeciw Krzyżakom, pamiętano bowiem żywo
wszędzie zdradę i krzywdą wyrządzoną księciu wówczas, gdy w czasie największego spokoju
porwali go Krzyżacy pod Złotoryją i zatrzymali jako więźnia. Nie chciano tam już wprawdzie
„sprawiać” Zygfryda, ale ten lub ów twardy szlachcic mówił: „Rozwiążcie go, to mu dam
oręż i za miedzą pozwę go na śmierć.” Takim wkładał jako łopatą w głowę Czech, że pierwsze
prawo do pomsty ma nieszczęsny pan spychowski i że nie wolno go jej pozbawiać.
Ale w osiadłych stronach łatwo już szła podróż, bo były jakie takie drogi i konie wszędy
karmiono owsem lub jęczmieniem. Jechał też Czech żywo, nie zatrzymując się nigdzie, i na
dziesięć dni przed Bożym Ciałem stanął w Spychowie.
Przyjechał wieczorem, jak wówczas, gdy go był Maćko ze Szczytna z wiadomością o
swoim odjeździe na Żmujdź przysłał, i tak samo jak wówczas zbiegła do niego ujrzawszy go
z okna Jagienka, a on jej do nóg padł, słowa przez chwilę nie mogąc przemówić. Ale ona
podniosła go i pociągnęła co rychlej na górę nie chcąc przy ludziach wypytywać.
– Co za nowiny? – spytała drżąc z niecierpliwości i ledwie mogąc dech złapać. – Żywi są?
Zdrowi?
– Żywi! Zdrowi!
– A ona znalazła się?
– Jest. Odbili ją.
– Pochwalony Jezus Chrystus!
Ale mimo tych słów twarz jej stała się jakby skrzepła, bo od razu wszystkie jej nadzieje
rozsypały się w proch.
Siły wszakże nie opuściły jej i nie straciła przytomności, a po chwili opanowała się zupełnie
i poczęła znów pytać:
– Kiedy zaś tu staną?
– Za kilka dni! Ciężka to droga – z chorą.
– Chora ci jest?
138
– Skatowana. Umysł się jej od męki pomieszał.
– Jezu miłosierny!
Nastało krótkie milczenie, tylko przybladłe nieco usta Jagienki poruszały się jakby w modlitwie.
– Nie obaczyłaże się przy Zbyszku? – spytała znowu.
– Może się i obaczyła, ale nie wiem, bom wraz wyjechał, aby wam, pani, oznajmić nowinę,
nim tu staną.
– Bóg ci zapłać. Powiadaj, jako było?
Czech począł opowiadać w krótkich słowach, jak odbili Danusię i wzięli olbrzyma Arnolda
razem z Zygfrydem. Oznajmił też, że Zygfryda przywiózł z sobą, albowiem młody rycerz
chciał go dać w podarunku i dla pomsty Jurandowi.
– Trzeba mi teraz do Juranda! – rzekła, gdy skończył, Jagienka.
I wyszła, ale Hlawa niedługo pozostał sam, gdyż z alkierza wybiegła ku niemu Sieciechówna,
a on, czy to dlatego, że nie całkiem był przytomny ze zmęczenia i trudów niezmiernych,
czy że tęsknił do niej i zapamiętał się na razie na jej widok, dość że chwycił ją wpół,
przycisnął do piersi i począł całować jej oczy, policzki, usta, tak jakby dawno już przedtem
powiedział jej wszystko, co przed takim uczynkiem powiedzieć dziewczynie wypada.
I może, że istotnie wypowiedział jej to już w duchu w czasie podróży, bo całował i całował
bez końca, a tulił ją do się z taką siłą, że aż w niej oddech zapierało, ona zaś nie broniła się, z
początku ze zdumienia, a potem z omdlałości tak wielkiej, że byłaby osunęła się na ziemię,
gdyby trzymały ją mniej krzepkie ręce. Na szczęście, nie trwało to wszystko zbyt długo, gdyż
na schodach dały się słyszeć kroki i po chwili wpadł do izby ojciec Kaleb.
Odskoczyli więc od siebie, a ksiądz Kaleb począł znów zarzucać Hlawę pytaniami, na które
ów nie mogąc tchu złapać z trudnością odpowiadał. Ksiądz myślał, że to z trudu. Usłyszawszy
jednak potwierdzenie nowiny, że Danusia odbita i znaleziona, a kat jej przywiezion
do Spychowa, rzucił się na kolana, aby Bogu dzięki uczynić. Przez ten czas uspokoiła się nieco
krew w żyłach Hlawy i gdy ksiądz wstał, mógł mu już spokojnie powtórzyć, jakim sposobem
znaleźli i odbili Danusię.
– Nie po to ją Bóg wybawił – rzekł wysłuchawszy wszystkiego ksiądz – aby rozum jej i
duszę w ciemnościach i we władaniu mocy nieczystych miał pozostawić! Położy Jurand na
niej swoje święte ręce i jedną modlitwą przywróci jej rozum i zdrowie.
– Rycerz Jurand? – zapytał ze zdziwieniem Czech. – Takąż on ma moc? Świętym ci może
już za życia został.
– Przed Bogiem jest już za życia, a gdy zemrze, będą mieli ludzie w niebiesiech jednego
więcej patrona-męczennika.
– Powiedzieliście wszelako, wielebny ojcze, że położy ręce na głowie córki. Zaliby mu
prawica odrosła? bo wiem, żeście o to Pana Jezusa prosili.
– Powiedziałem „ręce”, jako się zwyczajnie mówi – odrzekł ksiądz – ale przy łasce boskiej
i jedna wystarczy.
– Pewnie – odpowiedział Hlawa.
Ale w głosie jego było nieco zniechęcenia, gdyż myślał, że widomy cud zobaczy. Dalszą
rozmowę przerwało wejście Jagienki.
– Oznajmiłam mu – rzekła – nowinę ostrożnie, aby go nagła radość nie zabiła, a on zaraz
padł krzyżem i modli się.
– On i bez tego całymi nocami tak leży, a dziś tym bardziej pewnie do rana nie wstanie –
powiedział ksiądz Kaleb.
Jakoż tak się stało. Kilka razy zaglądali do niego i za każdym razem znajdowali go leżącego,
nie w uśpieniu, lecz w modlitwie tak gorliwej, że do zupełnego zapamiętania się dochodzącej.
139
Dopiero nazajutrz, znacznie po jutrzni, gdy Jagienka zajrzała znów do niego, dał znać, że
chce widzieć Hlawę i jeńca. Wyprowadzono wówczas z podziemia Zygfryda ze skrępowanymi
w krzyż na piersiach rękoma i wszyscy razem z Tolimą udali się do starca.
W pierwszej chwili Czech nie mógł mu się dobrze przyjrzeć, gdyż błoniaste okna mało
przepuszczały światła, a dzień był ciemny z powodu chmur, które zawaliły całkiem niebo i
zapowiadały groźną nawałnicę. Ale gdy bystre jego oczy przywykły do mroku, zaledwie go
poznał, tak jeszcze wychudł i wynędzniał. Olbrzymi mąż zmienił się w olbrzymiego kościeja.
Twarz miał tak białą, że nie różniła się wiele od mlecznej barwy włosów i brody, a gdy przechyliwszy
się na poręcz krzesła przymknął powieki, wydał się Hlawie po prostu trupem.
Przy krześle stał stół, a na nim krucyfiks, dzban z wodą i bochen czarnego chleba z
utkwioną w nim mizerykordią, czyli groźnym nożem, którego rycerze używali do dobijania
rannych. Innego pokarmu oprócz chleba i wody od dawna już Jurand nie używał. Za odzież
służyła mu gruba włosiennica, przepasana powrósłem, którą nosił na gołym ciele. Tak to od
czasu powrotu ze szczycieńskiej niewoli żył możny i straszny niegdyś rycerz ze Spychowa.
Posłyszawszy wchodzących odsunął nogą oswojoną wilczycę, która ogrzewała mu bose
stopy, i podał się w tył. Wtedy to właśnie wydał się Czechowi jak umarły. Nastała chwila
oczekiwania, spodziewano się bowiem, że uczyni jaki znak, aby kto zaczął mówić, ale on
siedział nieruchomo, biały, spokojny, z otwartymi nieco ustami, jakoby istotnie pogrążon w
wieczystym uśpieniu śmierci.
– Jest tu Hlawa – ozwała się wreszcie słodkim głosem Jagienka – chcecie-li go wysłuchać?
Skinął głową na znak zgody, więc Czech rozpoczął po raz trzeci opowiadanie. Wspomniał
pokrótce o bitwach stoczonych z Niemcami pod Gotteswerder, opowiedział walkę z Arnoldem
von Baden i odbicie Danusi, ale nie chcąc przydawać staremu męczennikowi boleści do
dobrej nowiny i budzić w nim nowego niepokoju zataił, że umysł Danusi pomieszał się przez
długie dni okrutnej niedoli.
Natomiast mając serce zawzięte przeciw Krzyżakowi i pragnąc, aby Zygfryd jak najniemiłosierniej
był pokaran, nie zataił umyślnie, że znaleźli ją przelęknioną, wynędzniałą, chorą,
że znać było, że obchodzono się z nią po katowsku, i że gdyby była dłużej pozostała w tych
strasznych rękach, byłaby uwiędła i zgasła tak właśnie, jako więdnie i ginie podeptane nogami
kwiecie. Ponurej tej opowieści towarzyszył niemniej posępny pomruk zapowiadającej się
burzy. Miedziane zwały chmur kłębiły się coraz potężniej nad Spychowem.
Jurand słuchał opowiadania bez jednego drgnienia i ruchu, tak że obecnym zdawać się
mogło, iż pogrążony jest we śnie. Słyszał jednak i rozumiał wszystko, bo gdy Hlawa począł
mówić o niedoli Danusi, wówczas w pustych jamach oczu zebrały mu się dwie wielkie łzy i
spłynęły mu po policzkach. Ze wszystkich ziemskich uczuć pozostało mu jeszcze jedno tylko:
miłość do dziecka.
Potem sinawe jego usta poczęły się poruszać modlitwą. Na dworze rozległy się pierwsze,
dalekie jeszcze grzmoty i błyskawice jęły kiedy niekiedy rozświecać okna. On modlił się długo
i znów łzy kapały mu na białą brodę. Aż wreszcie przestał i zapadło długie milczenie, które
przedłużając się nad miarę stało się na koniec uciążliwe dla obecnych, bo nie wiedzieli, co
mają z sobą robić.
Na koniec stary Tolima, prawa Jurandowa przez całe życie ręka, towarzysz we wszystkich
bitwach i główny stróż Spychowa, rzekł:
– Stoi przed wami, panie, ten piekielnik, ten wilkołak krzyżacki, który katował was i
dziecko wasze; dajcie znak, co mam z nim uczynić i jako go pokarać?
Na te słowa przez oblicze Juranda przebiegły nagłe promienie – i skinął, aby mu przywiedziono
tuż więźnia.
Dwaj pachołkowie chwycili go w mgnieniu oka za barki i przywiedli przed starca, a ów
wyciągnął rękę, przesunął naprzód dłoń po twarzy Zygfryda, jakby chciał sobie przypomnieć
lub wrazić w pamięć po raz ostatni jego rysy, następnie opuścił ją na piersi Krzyżaka, zmacał
140
skrzyżowane na nich ramiona, dotknął powrozów – i przymknąwszy znów oczy przechylił
głowę.
Obecni mniemali, że się namyślał. Ale cokolwiek bądź czynił, nie trwało to długo, gdyż po
chwili ocknął się – i skierował dłoń w stronę bochenka chleba, w którym utkwiona była złowroga
mizerykordia.
Wówczas Jagienka, Czech, nawet stary Tolima i wszyscy pachołkowie zatrzymali dech w
piersiach. Kara była stokroć zasłużona, pomsta słuszna, jednakże na myśl, że ów na wpół żywy
starzec będzie rzezał omackiem skrępowanego jeńca, wzdrygnęły się w nich serca.
Ale on ująwszy w połowie nóż wyciągnął wskazujący palec do końca ostrza, tak aby mógł
wiedzieć, czego dotyka, i począł przecinać sznury na ramionach Krzyżaka.
Zdumienie ogarnęło wszystkich, zrozumieli bowiem jego chęć – i oczom nie chcieli wierzyć.
Tego jednak było im zanadto. Hlawa jął pierwszy szemrać, za nim Tolima, za tymi pachołkowie.
Tylko ksiądz Kaleb począł pytać przerywanym przez niepohamowany płacz głosem:
– Bracie Jurandzie, czego chcecie? Czy chcecie darować jeńca wolnością?
– Tak! – odpowiedział skinieniem głowy Jurand.
– Chcecie, by odszedł bez pomsty i kary?
– Tak!
Pomruk gniewu i oburzenia zwiększył się jeszcze, ale ksiądz Kaleb nie chcąc, by zmarniał
tak niesłychany uczynek miłosierdzia, zwrócił się ku szemrzącym i zawołał:
– Kto się świętemu śmie sprzeciwić? Na kolana!
I klęknąwszy sam, począł mówić:
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje...
I odmówił „Ojcze nasz” do końca. Przy słowach: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy
naszym winowajcom”, oczy jego zwróciły się mimo woli na Juranda, którego
oblicze zajaśniało istotnie jakimś nadziemskim światłem.
A widok ów w połączeniu ze słowami modlitwy skruszył serca wszystkich obecnych, gdyż
stary Tolima o zatwardziałem w ustawicznych bitwach duszy, przeżegnawszy się krzyżem
świętym, objął następnie Jurandowe kolano i rzekł:
– Panie, jeśli wasza wola ma się spełnić, to trzeba jeńca do granicy odprowadzić.
– Tak! – skinął Jurand.
Coraz częstsze błyskawice rozświecały okna; burza była bliżej i bliżej.
141
Rozdział
dwudziesty szósty
Dwaj jeźdźcy zdążali wśród wichru i nawalnego już chwilami dżdżu ku spychowskiej granicy:
Zygfryd i Tolima. Ten ostatni odprowadzał Niemca z obawy, aby po drodze nie zabili
go chłopi czatownicy lub czeladź spychowska, płonąca ku niemu straszną nienawiścią i zemstą.
Zygfryd jechał bez broni, ale i bez pęt. Burza, którą gnał wicher, była już nad nimi.
Kiedy niekiedy, gdy huknął niespodziany grzmot, konie przysiadały na zadach. Oni jechali w
głębokim milczeniu zapadłym wądołem, nieraz z powodu ciasnoty drogi tak blisko siebie, że
strzemię trącało o strzemię. Tolima, przywykły od całych lat do stróżowania jeńców, spoglądał
i teraz chwilami na Zygfryda bacznym okiem, jak gdyby mu chodziło o to, aby niespodzianie
nie umknął – i dreszcz mimowolny przejmował go za każdym razem, albowiem wydawało
mu się, że oczy Krzyżaka świecą w pomroce jak oczy złego ducha albo upiora. Przychodziło
mu nawet do głowy, aby go przeżegnać, ale na myśl, że pod znakiem krzyża może
mu zawyje nieludzkim głosem i zmieniwszy się w szkaradny kształt pocznie kłapać zębami,
zdejmował go strach jeszcze większy. Stary wojownik, który umiał bić w pojedynkę w całe
kupy Niemców, jak jastrząb bije w stado kuropatw – bał się jednakże sił nieczystych i nie
chciał mieć z nimi do czynienia. Wolałby też był pokazać Niemcowi po prostu dalszą drogę i
zawrócić, ale wstyd mu było samego siebie, więc odprowadził go aż do granicy.
Tam, gdy dotarli do krańca spychowskiego lasu, nastała przerwa w dżdżu i chmury zajaśniały
jakimś dziwnym żółtym światłem. Uczyniło się widniej i oczy Zygfryda utraciły ów
poprzedni niesamowity blask. Ale wówczas napadła na Tolimę inna pokusa: „Kazali mi –
mówił sobie – odprowadzić tego wściekłego psa przezpiecznie aż do granicy, tom go i odprowadził;
ale zaliż ma on odjechać bez pomsty i kary, ów kat pana mojego i jego dziecka, i
czy nie byłby to godny a miły Bogu uczynek zgładzić go? Ej! nużbym go pozwał na śmierć?
Nie ma ci on wprawdzie broni, ale o milę zaraz, w pana Warcimowym dworzyszczu, dadzą
mu przecie jaki miecz albo okszę – i będę się z nim potykał. Da Bóg, obalę go, a potem dorżnę
jako przystoi i głowę w gnoju zakopię!” Tak mówił do siebie Tolima i spoglądając łakomie
na Niemca ją poruszać nozdrzami, jakby już zwietrzył zapach świeżej krwi. I ciężko
musiał walczyć z tą żądzą, ciężko łamać się z sobą, aż dopiero gdy pomyślał, że Jurand nie do
granicy tylko darował życie i wolność jeńcowi i że w takim razie na nic by się nie przydał
pański święty uczynek i zmniejszyłaby się za niego nagroda niebieska, przezwyciężył się
wreszcie i powstrzymawszy konia rzekł:
– Oto granica nasza, a i do waszej niedaleko. Jedźże wolny, a jeśli cię zgryzota nie zdławi i
piorun boski nie doścignie, to od ludzi nic ci nie grozi.
I to rzekłszy zawrócił, a tamten pojechał przed siebie z jakąś dziką skamieniałością w twarzy,
nie odezwawszy się ani jednym słowem i jakby nie słysząc, że ktoś do niego przemówił.
I jechał dalej szerszym już gościńcem, rzekłbyś, pogrążon we śnie.
Krótka była przerwa w burzy i krótko trwało rozjaśnienie. Ściemniło się znów tak, iż
rzekłbyś, na świat padł mrok wieczorny i chmury zstąpiły nisko, prawie nad sam bór. Z góry
142
dochodził złowrogi pomruk i jakby niecierpliwy syk i warczenie piorunów, które hamował
jeszcze anioł burzy. Ale błyskawice rozświecały już co chwila oślepiającym blaskiem groźne
niebo i przerażoną ziemię i wówczas widać było szeroką drogę idącą wśród dwóch czarnych
ścian boru, na niej zaś w pośrodku samotnego jeźdźca na koniu. Zygfryd jechał na wpół
przytomny, trawiony przez gorączkę. Rozpacz żrąca mu duszę od czasu śmierci Rotgiera,
zbrodnie popełnione przez zemstę, zgryzoty, przerażające widzenia, duszne targaniny zmąciły
jego umysł już od dawna do tego stopnia, że z największym tylko wysiłkiem bronił się szaleństwu,
a chwilami nawet mu się poddawał. Świeżo zaś – i trudy podróży pod twardą ręką
Czecha, i noc spędzona w spychowskim więzieniu, i niepewność losu, a nade wszystko ów
niesłychany, nadludzki niemal czyn łaski i miłosierdzia, który po prostu go przeraził, wszystko
to potargało go do ostatka. Chwilami tężała i krzepła w nim myśl, tak że zupełnie tracił
rozpoznanie, co się z nim dzieje, ale potem znów gorączka budziła go i zarazem budziła w
nim jakieś głuche poczucie rozpaczy, zatraty, zguby – poczucie, że wszystko już minęło, zgasło,
skończyło się, że nadszedł jakiś kres, że naokół jeno noc i noc, i nicość, i jakby jaka otchłań
okropna wypełniona przerażeniem, ku której musi jednak iść.
– Idź! idź! – szepnął mu nagle nad uchem jakiś głos.
A on obejrzał się – i ujrzał śmierć. Sama kształtu kościotrupa, siedząc na kościotrupie końskim,
sunęła tuż obok, biała i klekocąca kościami.
– Jesteś? – zapytał Krzyżak.
– Jestem. Idź! idź!
Ale w tej chwili spostrzegł, że z drugiej strony ma także towarzysza: strzemię w strzemię
jechał jakiś twór ciałem podobny do człowieka, ale z nieludzką twarzą, głowę miał bowiem
zwierzęcą, ze stojącymi uszami, długą, spiczastą i pokrytą czarną sierścią.
– Ktoś ty? – zawołał Zygfryd.
Ów zaś, zamiast odpowiedzieć, pokazał mu zęby i począł głucho warczeć.
Zygfryd zamknął oczy, ale natychmiast usłyszał potężniejszy chrzęst kości i głos mówiący
mu w samo ucho:
– Czas! czas! śpiesz się! idź!
I odpowiedział:
– Idę!...
Ale odpowiedź ta wyszła z jego piersi tak, jakby ją dał kto inny.
Potem, rzekłbyś, popychany jakąś nieprzepartą zewnętrzną siłą, zsiadł z konia i zdjął z
niego wysokie rycerskie siodło, a następnie uzdę. Towarzysze zsiadłszy także nie odstąpili go
ani na mgnienie oka – i zawiedli ze środka drogi na skraj boru. Tam czarny upiór pochylił mu
gałąź i pomógł przywiązać do niej rzemień uzdy.
– Śpiesz się! – szepnęła śmierć.
– Śpiesz się! – zaszumiały jakieś głosy w wierzchołkach drzew.
Zygfryd, pogrążony jakby we śnie, przewlókł drugi lejc przez sprzączkę, uczynił pętlę –
wstąpiwszy na siodło, które złożył poprzednio pod drzewem, założył ją sobie na szyją.
– Odepchnij siodło!... już! Aa!
Trącone nogą siodło potoczyło się o kilka kroków – i ciało nieszczęsnego Krzyżaka zwisło
ciężko.
Przez jedno mgnienie oka wydało mu się, że słyszy jakiś chrapliwy, stłumiony ryk i że ów
ohydny upiór rzucił się na niego, zakołysał nim i począł zębami szarpać mu piersi, aby ukąsić
go w serce. Ale potem gasnące jego źrenice ujrzały jeszcze co innego: oto śmierć rozpłynęła
się w jakiś białawy obłok, który z wolna posunął się ku niemu, objął go, ogarną, otoczył i
zakrył wreszcie wszystko okropną, nieprzeniknioną zasłoną.
W tej chwili burza rozszalała się z niezmierną wściekłością. Piorun huknął w środek drogi
z tak straszliwym łoskotem, jakby ziemia zapadała się w posadach. Cały bór ugiął się pod
wichrem. Szum, świst, wycie, skrzypienie pni i trzask łamanych gałęzi wypełniły głębie le143
śne. Fale dżdżu gnane wichrem przesłoniły świat – i tylko w czasie krótkich krwawych błyskawic
można było dojrzeć rozhuśtany dziko nad drogą trup Zygfryda.
Nazajutrz tą samą drogą posuwał się dość liczny orszak. Na przodzie jechała Jagienka z
Sieciechówną i Czechem, za nimi szły wozy, otoczone przez czterech zbrojnych w kusze i
miecze pachołków. Z woźniców każdy miał też obok siebie oszczep i siekierę, nie licząc
okutych wideł i innych narzędzi w drodze przydatnych. Potrzebne to było tak dla obrony od
dzikiego zwierza, jak od kup rozbójniczych, które widocznie grasowały na krzyżackiej granicy,
a na które gorzko się skarżył wielkiemu mistrzowi Jagiełło i w listach, i osobiście na zjazdach
w Raciążu.
Ale mając ludzi sprawnych i dobry sprzęt obronny można się było ich nie lękać, poczet
więc jechał ufny w siebie i wolny od obaw. Po wczorajszej burzy nastał dzień przecudny,
rzeźwy, cichy i tak jasny, że tam, gdzie nie było cienia, oczy podróżnych mrużyły się od
zbytniego blasku. Żaden liść nie poruszał się na drzewach, a z każdego zwieszały się wielkie
krople dżdżu, mieniące się tęczą w słońcu. Wśród sosnowych igieł błyszczały jakby wielkie
diamenty. Ulewa potworzyła na gościńcu małe strumyki, które spływały z wesołym szelestem
ku niższym miejscom, tworząc we wgłębieniach płytkie jeziorka. Cała okolica była zroszona,
mokra, ale śmiejąca się w porannej jasności. W takie poranki radość ogarnia i serce ludzkie,
więc woźnice i parobcy podśpiewywali sobie z cicha, dziwiąc się milczeniu, które panowało
między jadącymi na przedzie.
Oni zaś milczeli, bo na duszy Jagienki osiadła ciężka troska. W życiu jej coś się skończyło,
coś złamało i dziewczyna, chociaż nie bardzo biegła w rozmyślaniu i nie umiejąca wypowiedzieć
sobie wyraźnie, co się w niej dzieje i co się jej wydaje, czuła jednak, że wszystko, czym
dotychczas żyła, zawiodło i poszło na marne, że rozwiała się w niej wszelaka nadzieja, jako
poranna mgła rozwiewa się nad polami, że wszystkiego trzeba się będzie wyrzec, wszystkiego
zaniechać, o wszystkim zapomnieć i zacząć życie jakby całkiem nowe. Myślała też, że choćby
z woli Bożej nie było ono całkiem złe, jednakże nie może być inne, jeno smutne, a w żadnym
razie nie tak dobre jak mogłoby być to, które się właśnie skończyło.
I żal niezmierny ściskał jej serce po owej zamkniętej raz na zawsze przeszłości i podnosił
się strumieniem łez do oczu. Ale nie chciała płakać, bo i bez tego czuła jakby w dodatku do
całego brzemienia, które jej gniotło duszę, jeszcze i wstyd. Wolałaby była nigdy nie wyjeżdżać
ze Zgorzelic, byle tak nie wracać teraz ze Spychowa. Bo że tu przyjechała nie tylko dlatego,
że nie wiedziała, co czynić po śmierci opata, i nie tylko dlatego, by Cztanowi i Wilkowi
odjąć przyczynę do napaści na Zgorzelice, tego nie mogła przed sobą zaprzeć! Nie! Wiedział
o tym i Maćko, który też nie z tego powodu ją brał, a dowie się niechybnie i Zbyszko. Na tę
myśl zapalały jej policzki i gorycz zalała serce. „Nie byłam ci dość harda – mówiła sobie w
duszy – a teraz mam, czegom chciała”. I do troski, do niepewności jutra, do zgryźliwego
smutku i do niezgłębionego żalu po przeszłości dołączyło się upokorzenie.
Ale dalszy przebieg ciężkich myśli przerwał jej jakiś człowiek nadchodzący z przeciwka.
Czech, mający na wszystko baczne oko, ruszył też koniem ku niemu i z kuszy na ramieniu, z
torby borsuczej i z piór sójki na czapce poznał w nim borowego.
– Hej, a ktoś jest? stój! – zawołał jednak dla pewności.
Ów zbliżył się pośpiesznie i z obliczem poruszonym, jakie miewają zwykle ludzie, którzy
chcą coś niezwykłego oznajmić, zawołał:
– Człowiek przed wami wisi nade drogą!
Czech więc zaniepokoił się, czy to nie jakaś sprawa zbójecka, i począł pytać żywo:
– Daleko stąd?
– Na strzelenie z kuszy. Nad samą drogą.
– Nikogo przy nim?
– Nikogo. Spłoszyłem jeno wilka, który go obwąchiwał.
144
Wzmianka o wilku uspokoiła Hlawę, dowodziła bowiem, że w pobliżu nie było ludzi ni
żadnej zasadzki.
Tymczasem Jagienka rzekła:
– Obacz, co to jest.
Hlawa skoczył przed siebie, a po chwili powrócił jeszcze szybciej.
– Zygfryd wisi! – zawołał osadzając przed Jagienką konia.
– W imię Ojca, i Syna, i Ducha! Zygfryd? Krzyżak?
– Krzyżak! Na uździenicy się powiesił!
– Sam?
– Sam, widać, bo siodło leży wedle niego. Gdyby to zbóje uczynili, byliby go po prostu
zabili – i siodło zabrali, bo zacne.
– Jakoże przejedziem?
– Nie jedźmy tam, nie jedźmy! – poczęła wołać bojaźliwa Anula Sieciechówna. – Jeszcze
cię co do nas przyczepi!
Jagienka przelękła się nieco także, gdyż wierzyła, że koło trupa samobójcy zbierają się
całymi gromadami duchy paskudne, ale Hlawa, który był zuchwały i niczego się nie bojący,
rzekł:
– O wa! Byłem blisko niego, a nawet trąciłem go oszczepem – i jakoś nie czuję diabła na
karku.
– Nie bluźnij! – zawołała Jagienka.
– Nie bluźnię – odpowiedział Czech – jeno ufam w moc Bożą. Wszelako, jeśli się boicie,
to można borem objechać.
Sieciechówna poczęła prosić, by objechać, ale Jagienka namyśliwszy się przez chwilę,
rzekła:
– Ej! nie godzi się umarłego nie pogrześć! Krześcijański to uczynek, od Pana Jezusa nakazany,
a to przecie człowiek.
– Ba, ale Krzyżak, wisielec i kat! Kruki i wilcy się nim zajmą.
– Nie powiedaj byle czego! Za winy Bóg go będzie sądził, my zaś uczyńmy swoje. Nie
przyczepi się też do nas nijakie zło, jeśli pobożne przykazanie spełnimy.
– Ha! to niech się i stanie wedle waszej woli – odrzekł Czech.
I wydał odpowiedni rozkaz parobkom, którego posłuchali z ociąganiem się i ze wstrętem.
Bojąc się jednak Hlawy pobrali, w niedostatku łopat, widły i topory dla wybrania dołu w ziemi
i poszli. Czech udał się też z nimi dla przykładu i przeżegnawszy się przeciął własnoręcznie
rzemień, na którym tup wisiał.
Zygfryda twarz zbłękitniała już na powietrzu i wyglądał dość okropnie, albowiem oczy
miał nie zamknięte i przerażone, usta zaś otwarte jakby dla złapania ostatniego tchu. Prędko
więc wykopali tuż obok dół i zepchnęli do niego ciało rękojeściami wideł, twarzą do ziemi,
po czym przysypawszy je, poczęli szukać kamieni, był bowiem obyczaj odwieczny, że pokrywano
nimi samobójców, inaczej bowiem wstawali nocami i przeszkadzali podróżnym.
Kamieni było dosyć i na drodze, i między mchami leśnymi, wkrótce więc urosła nad Krzyżakiem
kopiasta mogiła, a potem Hlawa wyciął siekierą na pniu sosny krzyż, co uczynił nie
dla Zygfryda, lecz aby złe duchy nie zbierały się w tym miejscu, i wrócił do orszaku.
– Dusza w piekle, a ciało już w ziemi – rzekł do Jagienki. – Możem teraz jechać.
I ruszyli. Jednakże Jagienka przejeżdżając udarła gałązkę sośniny i cisnęła ją na kamienie,
a za przykładem pani uczynili tak samo wszyscy inni, bo i to nakazywał także obyczaj.
Długi czas jechali w zadumie, rozmyślając o tym złowrogim mnichu-rycerzu, o karze, jaka
go dosięgła, a wreszcie Jagienka rzekła:
– Sprawiedliwość boska nie folguje. I nie godzi się nawet „Wieczny odpoczynek” za niego
odmówić, bo dla niego nie masz zmiłowania.
– Litościwą macie i tak duszę, żeście kazali go pogrześć – odpowiedział Czech.
145
A następnie zaczął mówić z pewnym wahaniem:
– Ludzie prawią, ba! może i nie ludzie, jeno czarownice i czarowniki, że niby powróz albo
też rzemień z wisielca daje jakoweś szczęście we wszystkim, ale nie wziąłem rzemienia z
Zygfryda, bo ja dla was nie od czarnoksięstwa, tylko od Pana Jezusowej mocy, szczęścia wyglądam.
Jagienka nie odrzekła na razie nic i po chwili dopiero, westchnąwszy kilkakroć, rzekła jakby
sama do siebie:
– Hej! Moje szczęście za mną, nie przede mną!
146
Rozdział
dwudziesty siódmy
Dopiero w dni dziewięć po wyjeździe Jagienki stanął Zbyszko na granicy Spychowa, ale
Danusia była już tak bliska śmierci, że zupełnie stracił nadzieję, czy ją żywą ojcu dowiezie.
Zaraz następnego dnia, gdy poczęła nie do rzeczy odpowiadać, spostrzegł, iż nie tylko umysł
jej jest zwichnięty, ale że przy tym i ciało ogarnia jakaś choroba, przeciw której nie ma już sił
w tym wycieńczonym przez niewolę, więzienie, mękę i ustawiczny strach dziecku. Może być,
że odgłosy zaciekłej walki, jaką Zbyszko i Maćko stoczyli z Niemcami, przepełniły ten kielich
przerażenia i że właśnie w tej chwili napadła ją owa choroba, dość że gorączka nie
opuszczała jej odtąd prawie aż do końca drogi. Była to nawet poniekąd okoliczność pomyślna,
albowiem przez straszną puszczę, wśród niezmiernych trudów, wiózł ją Zbyszko jak
martwą, nieprzytomną i o niczym nie wiedzącą. Po przebyciu puszcz, gdy weszli do „zbożnego”
kraju, między osady kmiece i szlacheckie, skończyły się niebezpieczeństwa i trudy. Ludzie
dowiadując się, że to wiozą swojackie dziecko, odbite Krzyżakom, a do tego córkę sławnego
Juranda, o którym „gądkowie” tyle śpiewali już pieśni po gródkach, dworzyszczach i
chatach, prześcigali się w usługach i pomocy. Dostarczano zapasów i koni. Wszystkie drzwi
stawały otworem. Nie potrzebował już Zbyszko wieść Danusi w kolebce między końmi, gdyż
silni młodziankowie przenosili ją w noszach ode wsi do wsi tak troskliwie i ostrożnie, jakby
jakąś świętość nieśli. Niewiasty otaczały ją najtkliwszą opieką. Mężowie słuchając opowieści
o jej krzywdach zgrzytali zębami i niejeden nakładał zaraz żelazne blachy, chwytał za miecz,
za topór albo za kopię i jechał dalej za Zbyszkiem, by pomścić się „z nawiązką”, bo nie dość
wydawało się zawziętemu pokoleniu równo krzywdą za krzywdę zapłacić.
Ale Zbyszko nie myślał w tej chwili o zemście, tylko jedynie o Danusi. Żył między przebłyskami
nadziei, gdy chwilowo czyniło się chorej lepiej, a głuchą rozpaczą, gdy stan jej pogarszał
się widomie. A co do tego nie mógł się już łudzić. Nieraz z początku podróży przelatywała
mu przez głowę zabobonna myśl, że może tam gdzieś po bezdrożach, które przebywali,
jedzie za nimi ślad w ślad śmierć i czyha tylko na sposobną chwilę, by się rzucić na Danusię
i wyssać z niej ostatek życia. Widzenie to, a raczej poczucie, bywało zwłaszcza wśród
ciemnych nocy tak wyraźne, że nieraz porywała go rozpaczliwa chęć zawrócić, wyzwać
martwicę, jak się wyzywa rycerza, i potykać się z nią do ostatniego tchu. Ale przy końcu drogi
było jeszcze gorzej, czuł bowiem śmierć nie za orszakiem, ale wśród samego orszaku, niewidzialną
wprawdzie, ale tak bliską, iż obwiewało ich jej mroźne tchnienie. I rozumiał już, że
przeciw temu nieprzyjacielowi na nic męstwo, na nic krzepka dłoń, na nic oręż, że trzeba będzie
oddać bezradnie najdroższą głowę na łup bez walki.
I to było uczucie najstraszniejsze, albowiem łączył się z nim żal, niepohamowany jak wicher,
bezdenny jak morze. Jakże nie miała jęczeć, jakże nie miała się rwać z boleści w Zbyszku
dusza, gdy spoglądając na swoją kochaną mówił jej jakby z mimowolną wymówką: „Na
tożem cię miłował, na tom cię odszukał i odbił, aby cię jutro ziemią przysypać i nie widzieć
cię już nigdy?” A tak mówiąc spoglądał na jej kwitnące gorączką policzki, na jej mętne, nie147
przytomne oczy i znów ją pytał: „Ostawisz mnie? Nie żal ci? Wolisz ode mnie niż ze mną?” I
wówczas myślał, że chyba i jemu samemu w głowie się pomiesza, piersi zaś rozpierał mu
jakby płacz przeogromny, ale zapiekły i nie mogący wybuchnąć, albowiem tamowała mu
ujście i jakaś złość, i jakiś gniew na tę bezlitosną siłę, która wywarła się na niewinne dziecko,
ślepa i zimna. Gdyby złowrogi Krzyżak znajdował się wówczas w orszaku, byłby go poszarpał
jak dziki zwierz.
Dobiwszy się do leśnego dworca chciał się zatrzymać, ale tam na wiosnę było pusto. Od
stróżów dowiedział się przy tym, że oboje księstwo wybrali się do brata Ziemowita do Płocka,
poniechał więc zamiaru jechania do Warszawy, gdzie by dworski medyk mógł dać chorej
ratunek. Trzeba mu było ciągnąć do Spychowa, co było straszne, albowiem zdawało mu się,
iż wszystko już się kończy i że trupa tylko dowiezie Jurandowi.
Ale właśnie na kilka godzin drogi przed Spychowem padł znów na jego serce jaśniejszy
promyk nadziei. Policzki Danusi poczęły blednąć, oczy stawały się mniej mętne, oddech nie
tak głośny i mniej pośpieszny. Zbyszko spostrzegł to natychmiast i po niejakim czasie nakazał
ostatni postój, aby mogła spokojnie oddychać. Byli o milę może od Spychowa, z dala od
mieszkań ludzkich, na wąskiej drodze między polem a łąką. Ale stojąca w pobliżu dzika grusza
dawała ochronę od słońca, zatrzymali się więc pod jej gałęziami. Pachołkowie pozłaziwszy
z koni rozkiełznali je, aby łacniej im było szczypać trawę. Dwie niewiasty najęte do posług
przy Danusi i młodziankowie, którzy ją nieśli, znużeni drogą i upałem pokładli się w
cieniu i usnęli; tylko Zbyszko czuwał przy noszach i siadłszy tuż na korzeniach gruszy nie
spuszczał z chorej oczu.
A ona leżała wśród popołudniowej ciszy, spokojnie, z przymkniętymi powiekami. Zbyszkowi
wydawało się jednakże, że nie śpi. Jakoż gdy na drugim końcu rozległej łąki koszący
siano chłop stanął i począł brzękać w kosę osełką, drgnęła lekko i otworzyła na chwilę powieki,
po czym przymknęła je zaraz; pierś jej podniosła się jakby głębszym oddechem, a z ust
wyszedł ledwie dosłyszalny szept:
– Kwiecie pachnie...
Były to pierwsze niegorączkowe i niebłędne słowa, jakie od początku podróży wymówiła,
albowiem z przygrzanej słońcem łąki powiew przynosił istotnie mocną woń, w której czuć
było i siano, i miód, i przeróżne pachnące zioła. Więc w Zbyszku na myśl, że przytomność
wraca chorej, zadrżało z radości serce. W pierwszym uniesieniu chciał rzucić się do jej nóg,
ale z obawy, by jej nie przestraszyć, pohamował się, klęknął tylko przy noszach i pochyliwszy
się nad nią jął wołać z cicha:
– Danusiu! Danusiu!
A ona otworzyła znów oczy; czas jakiś patrzyła na niego, po czym uśmiech rozjaśnił jej
twarz i tak samo jako poprzednio w chacie smolarzy, ale daleko przytomniej, wymówiła jego
imię:
– Zbyszko!...
I próbowała wyciągnąć ku niemu ręce, ale dla zbytniej słabości nie mogła tego uczynić; on
natomiast objął ją ramionami, z sercem tak wezbranym, jakby jej dziękował za jakąś niezmierną
łaskę.
– Przebudziłaś się! – mówił. – O, Bogu chwała... Bogu...
Po czym zbrakło mu głosu – i przez czas jakiś patrzyli na siebie w milczeniu. Ciszę polną
mącił tylko wonny powiew od strony łąki, któren szemrał w liściach gruszy, ksykanie koników
w trawach i dalekie, niewyraźne śpiewanie kosiarza.
Danusia spoglądała coraz przytomniej i nie przestawała się uśmiechać, zupełnie jak dziecko,
które we śnie widzi anioła. Powoli jednak w oczach jej poczęło się odbijać jakby pewne
zdziwienie:
– Gdziem jest?... – rzekła.
Wówczas z ust jego wyrwał się cały rój krótki, przerywanych przez radość odpowiedzi.
148
– Przy mnieś jest! Pod Spychowem! Do tatusia jedziemy. Skończona twoja niedola! Oj!
Danuśko moja! Danuśko! Szukałem cię i odbiłem. Nie w niemieckiej tyś już mocy. Nie bój
się! Zaraz będzie Spychów. Chorzałaś, ale Pan Jezus się zmiłował! Ile było boleści, ile płakania!
Danuśko!... Teraz już dobrze!... Nic, jeno szczęśliwość przed tobą. Ej, com się naszukał!...
com się nawędrował!... Ej, mocny Boże!... Ej!
I odetchnął głęboko a prawie z jękiem, jakby ostatek ciężaru boleści zrzucał z piersi.
Danusia leżała spokojnie, coś sobie przypominając, coś rozważając, a na koniec spytała:
– Toś ty nie zabaczył mnie?
I dwie łzy wezbrawszy jej w oczach stoczyły się z wolna po twarzy na wezgłowie.
– Ja miałbym ciebie zabaczyć! – zawołał Zbyszko.
Było zaś w tym stłumionym okrzyku więcej mocy niż w największych zaklęciach i przysięgach,
albowiem miłował ją zawsze całą duszą, a od czasu gdy ją odzyskał, stała mu się
droższą niż cały świat.
Ale tymczasem zapadła ponownie cisza; w dali jeno chłop przestał śpiewać i jął raz drugi
klepać osełką kosę.
Usta Danusi poczęły się znów poruszać, ale szeptem tak cichym, że Zbyszko nie mógł jej
dosłyszeć, więc pochyliwszy się zapytał:
– Co zaś, jagódko, mówisz?
A ona powtórzyła:
– Kwiecie pachnie...
– Bośmy przy łące – odrzekł – ale wnet pojedziem dalej. Do tatusia, któren też z niewoli
wybawion. I będziesz moja do śmierci. Słyszyszże ty mnie dobrze? i rozumiesz?
Wtem targnął nim nagły niepokój, spostrzegł bowiem, że twarz jej czyni się blada i coraz
bledsza, a na twarzy osiadają gęsto drobne krople potu.
– Co ci jest? – spytał z okropnym przestrachem. I uczuł, jak włosy zjeżają mu się na głowie,
a mróz przechodzi przez kości.
– Co ci jest? powiedz! – powtórzył.
– Ciemno! – szepnęła.
– Ciemno? Słonko świeci, a tobie ciemno? – zapytał zdyszanym głosem. – Dopiero co
mówiłaś przytomnie! Na imię Boskie, rzeknij choć słowo!
Poruszyła jeszcze ustami, ale nie mogła już nawet szeptać. Zbyszko odgadł tylko, że wymawia
jego imię i że go woła. Wnet potem wychudzone jej dłonie jęły drgać i trzepotać się po
kilimku, którym była okryta. Trwało to chwilę. Nie było już się co łudzić – konała!
A on w przerażeniu i rozpaczy począł ją błagać, jakby prośba mogła coś wskórać:
– Danuśka! O Jezu miłosierny!... Poczekaj choć do Spychowa! poczekaj! poczekaj! O Jezu!
Jezu! Jezu!
Podczas tego błagania rozbudziły się niewiasty i nadbiegli pachołkowie, którzy byli opodal
przy koniach na łące. Ale zrozumiawszy od pierwszego rzutu oka, co się dzieje, poklękali i
poczęli odmawiać w głos litanię.
Powiew ustał, przestały szemrać liście na gruszy i tylko słowa modlitwy rozlegały się
wśród wielkiej, polnej ciszy.
Danusia przed samym końcem litanii otworzyła jeszcze oczy, jakby chcąc spojrzeć po raz
ostatni na Zbyszka i na świat słoneczny, po czym zaraz zasnęła snem wiekuistym.
*
Niewiasty zamknęły jej powieki, a następnie poszły po kwiaty na łąkę. Pachołcy udali się
ich śladem – i tak chodzili w słońcu wśród bujnych traw, podobni do duchów polnych, pochylając
się co chwila i płacząc, albowiem w sercach mieli litość i żal. Zbyszko klęczał w
cieniu, przy noszach, z głową na kolanach Danusi, bez ruchu i słowa, sam jak martwy, a oni
149
krążyli to bliżej, to dalej, rwąc złoty kaczeniec i dzwonki, i obficie rosnące różowe smółki, i
białą, pachnącą miodem drobniczkę. W wilgotnych dołkach znaleźli też lilie polne, a na miedzy
przy ugorze janowiec. Aż gdy już mieli pełne naręcza, otoczyli smutnym korowodem
nosze i poczęli je maić. Pokryli więc prawie całkiem kwieciem i ziółmi zwłoki zmarłej, nie
zasłaniając tylko twarzy, która wśród dzwoników i lilij bielała, cicha, ukojona snem nieprzespanym,
pogodna i po prostu anielska.
Do Spychowa nie było nawet i mili, więc po niejakim czasie, gdy im smutek i boleść łzami
spłynęły, podnieśli nosze i ruszyli ku borom, od których zaczynały się już Jurandowe ziemie.
Pachołcy wiedli za orszakiem konie. Sam Zbyszko niósł w głowach nosze, a niewiasty,
obarczone zbywającymi pękami ziół i kwiatów, śpiewały na przodzie pieśni pobożne – i tak z
wolna szli i szli między zieloną łąką a równym, szarym ugorem, jakby jaka procesja żałosna.
Na modrym niebie nie było żadnej chmurki i świat cały wygrzewał się w złotym blasku
słonecznym.
150
Rozdział
dwudziesty ósmy
Przyszli na koniec ze zwłokami dziewczyny do borów spychowskich, na których granicy
stróżowali dniem i nocą zbrojni pachołkowie Jurandowi. Jeden z nich skoczył z wieścią do
starego Tolimy i do księdza Kaleba, inni poprowadzili orszak z początku krętą i zapadłą, a
potem szeroką leśną drogą aż do miejsca, gdzie bór się kończył, a poczynały się rozległe wilgotne
grudzie i grząskie, rojne od błotnego ptactwa trzęsawy, za którymi na suchej wyżni
leżał spychowski gródek. Poznali też wraz, że już żałobna wieść o nich doszła do Spychowa,
gdyż zaledwie wychylili się z leśnego cienia na jasne błonie, doleciał do ich uszu odgłos
dzwonu z gródkowej kaplicy. Wkrótce potem ujrzeli idącą z dali naprzeciw liczną drużynę
ludzi, w której byli mężowie i niewiasty. Gdy gromada owa zbliżyła się na trzy lub dwa
strzelenia z łuku, można już było rozróżnić osoby. Na czele szedł sam Jurand, podtrzymywany
przez Tolimę i macający przed sobą koszturem. Łatwo go było poznać po ogromnym
wzroście, po czerwonych jamach w miejsce oczu i po białych, opadających aż na ramiona
włosach. Obok postępował z krzyżem i w białej komży ksiądz Kaleb. Za nimi niesiono chorągiew
z Jurandowym znakiem, przy której szli zbrojni „woje” spychowscy, a za nimi niewiasty
zamężne w nałęczkach na głowach i przetowłose panny. Na końcu gromady ciągnął wóz,
na którym miano złożył zwłoki.
Zbyszko ujrzawszy Juranda kazał postawić nosze na ziemi, które sam niósł do tej chwili od
strony wezgłowia, za czym posunąwszy się ku niemu jął wołać takim okropnym głosem, jakim
woła niezmierna boleść i rozpacz:
– Szukałem ci jej, pókim nie znalazł, i odbiłem, ale ona wolała do Boga niż do Spychowa!
I boleść złamała go zupełnie, albowiem padłszy na piersi Juranda objął go za szyję i począł
jęczeć:
– O Jezu, o Jezu! o Jezu!...
Na ów widok wzburzyły się serca zbrojnej czeladzi spychowskiej i poczęli bić włóczniami
o tarcze nie wiedząc, jak inaczej swój ból i swoją chęć pomsty wyrazić. Niewiasty uczyniły
lament i zawodząc jedna przez drugą podnosiły zapaski do oczu albo też całkiem pokrywały
nimi głowy wołając wniebogłosy:
„Hej! Dola! Dola! Tobie wesele, a nam płakanie. Śmierć cię skosiła, Kościej cię zabrał –
oj! oj!”
A niektóre przechylając w tył głowy i zamykając oczy wołały znów:
„Źle ci tu było, kwiatuszku, z nami – źle? Ostał się rodzic w wielkiej żałobie, a tym już
chodzisz po boskich pokojach – oj! oj!”
Inne na koniec wymawiały zmarłej, że się nie ulitowała tatkowego i mężowego sieroctwa i
łez. A był ten lament i ten żal na wpół śpiewem, bo nie umiał ów lud inaczej swojego bólu
wypowiadać.
Atoli Jurand wysunąwszy się z ramion Zbyszka wyciągnął kosztur przed siebie na znak, że
chce iść do Danusi. Wówczas Tolima ze Zbyszkiem chwycili go pod ramiona i przywiedli do
151
noszów, a on klęknął przy zwłokach, powiódł po nich dłonią od czoła aż do złożonych w
krzyż rąk zmarłej i pochylił kilkakrotnie głowę, jakby chciał rzec, że ona to jest, jego Danusia,
nie kto inny – i że poznaje dziecko. Potem objął ją jednym ramieniem, a drugie, pozbawione
dłoni, wzniósł w górę, zaś obecni odgadli także i tę niemą skargą przed Bogiem, wymowniejszą
od wszelkich słów boleści. Zbyszko, któremu po chwilowym wybuchu odrętwiała
znów twarz zupełnie, klęczał z drugiej strony milczący, do kamiennego posągu podobny
i naokół uczyniło się tak cicho, że słychać było ksykanie koników polnych i brzęczenie
każdej przelatującej muchy. Wreszcie ksiądz Kaleb pokropił święconą wodą Danusię, Zbyszka,
Juranda i rozpoczął Requiem aeternam. A po ukończeniu pieśni długi czas modlił się głośno,
przy czym ludziom zdawało się, że słyszą proroczy głos, gdy błagał, aby ta męka niewinnego
dziecka była oną kroplą, która przepełnia naczynie nieprawości, i aby nastał dzień
sądu, kary, gniewu i klęski.
Następnie ruszyli do Spychowa; ale nie położyli Danusi na wóz, tylko nieśli ją na przedzie
orszaku na umajonych noszach. Dzwon nie przestając bić zdawał się ich wzywać i zapraszać
ku sobie, a oni szli śpiewając szerokim błoniem, pod ogromną złotą zorzę wieczorną, jakby
ich ta zmarła prowadziła naprawdę do odwiecznych blasków i jasności. Wieczór już był i
trzody wracały z pól, gdy doszli. Kaplica, w której złożono zwłoki, jaśniała od pochodni i
świec jarzących. Z rozkazu księdza Kaleba siedem panien odmawiało kolejno litanię nad ciałem
aż do świtu. Do świtu również Zbyszko nie odstępował Danusi i sam o jutrzni wkładał ją
w trumnę, którą biegli rzemieślnicy uciosali przez noc z pnia dębowego, wyprawiwszy w
wieku nad głową szybę złotego bursztynu.
Juranda nie było przy tym, albowiem działy się z nim rzeczy dziwne. Zaraz po powrocie
do domu utracił władzę w nogach, a gdy położono go na łożu, utracił ruch i świadomość,
gdzie jest i co się z nim dzieje. Próżno ksiądz Kaleb przemawiał do niego, próżno zapytywał,
co mu jest; nie słyszał, nie rozumiał, tylko leżąc na wznak podnosił do góry powieki pustych
oczu i uśmiechał się z twarzą rozjaśnioną i szczęśliwą, a czasem poruszał ustami, jak gdyby z
kim rozmawiał. Ksiądz i Tolima rozumieli, że ze zbawioną córką rozmawia i do niej się
śmieje. Rozumieli również, że już kona i własną wieczną szczęśliwość źrenicami duszy ogląda,
ale w tym się pomylili, gdyż on, nieczuły i głuchy na wszystko, uśmiechał się tak całe
tygodnie, i Zbyszko, wyjechawszy wreszcie z okupem za Maćka, zostawił go jeszcze przy
życiu.
152
Rozdział
dwudziesty dziewiąty
Po pogrzebie Danusi Zbyszko nie chorzał obłożnie, ale żył w odrętwieniu. Z początku,
przez pierwsze dni, nie było z nim tak źle: chodził, rozmawiał o swojej zmarłej niewieście,
odwiedzał Juranda i siadywał przy nim. Opowiedział też księdzu o niewoli Maćkowej i uradzili
obaj wysłać do Prus i Malborga Tolimę, aby wywiedział się, gdzie Maćko jest, i żeby go
wykupił zapłaciwszy zarazem i za Zbyszka tyle grzywien, na ile zgodzili się z Arnoldem von
Baden i jego bratem. W spychowskich podziemiach nie brakło srebra, które Jurand bądź swego
czasu wygospodarzył, bądź zdobył, przypuszczał więc ksiądz, że Krzyżacy, byle otrzymali
pieniądze, łatwo i starego rycerza wypuszczą, i nie będą żądali, aby młody stawił się osobiście.
– Jedź do Płocka – rzekł na drogę Tolimie ksiądz – i weź od tamtejszego księcia glejt. Inaczej
pierwszy lepszy komtur złupi cię i samego uwięzi.
– Ba! przecie ich znam – odrzekł stary Tolima. – Wzdyć umieją oni łupić nawet i tych,
którzy z glejtami przyjeżdżają.
I pojechał. Ale niebawem pożałował ksiądz Kaleb, że samego Zbyszka nie wyprawił. Bał
się on wprawdzie, że w pierwszych chwilach boleści nie potrafi się młodzian sprawić jak należy
lub może przeciw Krzyżakom wybuchnie i na niebezpieczeństwo się poda; wiedział
również, że trudno mu będzie zaraz odjechać od kochanej trumny, w świeżym żalu, w świeżym
osieroceniu i wnet po takiej strasznej a bolesnej podróży, którą gdzieś od Gotteswerder
do Spychowa odbył. Potem jednak żałował, iż wziął to wszystko w rachubę, gdyż Zbyszkowi
z każdym dniem czyniło się ciężej. Żył on aż do śmierci Danusi w okrutnym wysiłku, w
okrutnym natężeniu wszystkich sił: jeździł na kraje świata, potykał się, odbijał swoją niewiastę,
przeprawiał się przez dzikie puszcze, i nagle to wszystko skończyło się, jakby kto mieczem
uciął, a została tylko pamięć, że to wszystko poszło na marne, że trudy były daremne – i
że wprawdzie przeszły, ale razem z nimi przeszła część życia, przeszła nadzieja, przeszło dobro,
zginęło kochanie, a nie pozostało nic. Każdy żyje jutrem, każdy coś zamierza i coś układa
sobie na przyszłość, a Zbyszkowi jutro stało się obojętne, co zaś do przyszłości, to miał
takie poczucie, jakie miała Jagienka, gdy wyjeżdżając ze Spychowa mówiła: „Moje szczęście
za mną, nie przede mną”. Ale na domiar w jego duszy to poczucie bezradności, pustki i niedoli
wyrastało na gruncie ogromnej boleści i coraz większego żalu po Danusi. Ów żal przejmował
go, opanowywał i zarazem tężał w nim coraz bardziej, tak że w końcu nie było w
Zbyszkowym sercu miejsca na nic innego. Więc o nim tylko myślał i hodował go w sobie, i
żył z nim jednym, nieczuły na wszystko inne, zamknięty w sobie, pogrążon jakby w półśnie,
nieświadom tego, co się naokół dzieje. Wszystkie władze jego duszy i ciała, jego dawna
wartkość i dzielność przeszły w stan folgi. W spojrzeniu i w ruchach miał teraz jakąś ociężałość
starca. Całymi dniami i nocami przesiadywał albo w podziemiu przy trumnie Danusi,
albo na przyzbie grzejąc się w południowych godzinach w blasku słonecznym. Chwilami zapamiętywał
się tak, że nie odpowiadał na pytania. Ksiądz Kaleb, który go miłował, począł
153
obawiać się, aby ów ból nie przeżarł go tak, jak rdza przeżera żelazo – i ze smutkiem myślał,
że może lepiej było wyprawić Zbyszka, choćby do Krzyżaków z okupem. „Trzeba – mówił
do miejscowego klechy, z którym w braku kogo innego o swoich frasunkach rozmawiał – aby
jakowaś przygoda targnęła nim jako wicher drzewem, bo inaczej gotów skapieć do szczętu”.
A klecha przeświadczał roztropnie, mówiąc dla porównania, że gdy się człek kością udławi,
to także najlepiej dać mu dobrze pięścią po karku.
Przygoda żadna nie przytrafiła się jednak, ale natomiast kilka tygodni później przyjechał
niespodzianie pan de Lorche. Widok jego wstrząsnął Zbyszka, albowiem przypomniał mu
wyprawę na Żmujdź i odbicie Danusi. Sam de Lorche bynajmniej nie wahał się potrącać tych
bolesnych wspomnień. Owszem, dowiedziawszy się o nieszczęściu Zbyszka poszedł zaraz
modlić się z nim razem nad trumną Danusi, mówił też o niej bez ustanku, a następnie będąc
przez pół minstrelem ułożył o niej pieśń, którą śpiewał przy lutniach w nocy u kraty podziemia
tak rzewliwie i żałośnie, że Zbyszka, chociaż słów nie rozumiał, od samej nuty chwycił
ogromny płacz do samego świtania trwający.
A potem zmorzon tym płaczem i żalem, i niewywczasem, zapadł w długi sen, lecz gdy się
zbudził, znacznie widać mu boleść łzami spłynęła, gdyż był rzeźwiejszy niż dni poprzednich i
raźniej przed się spoglądał. Ucieszył się też wielce do pana de Lorche i począł mu za przybycie
dziękować, a następnie wypytywać, skąd by się o jego nieszczęściu dowiedział.
A ów odpowiedział mu przez usta księdza Kaleba, że o śmierci Danusi dowiedział się dopiero
w Lubawie od starego Tolimy, którego widział w więzach u tamtejszego komtura, ale że
do Spychowa i tak jechał, by oddać się Zbyszkowi w niewolę.
Wieść o uwięzieniu Tolimy wielkie i na Zbyszku, i na księdzu uczyniła wrażenie. Zrozumieli,
że okup przepadł, albowiem nie było trudniejszej rzeczy w świcie niż wydrzeć z gardła
Krzyżakom raz zagrabione pieniądze. Wobec tego należało jechać z drugim okupem.
– Gorze! – zawołał Zbyszko. – To biedny stryjko czeka tam i myśli, żem go przepomniał!
Trzeba mi teraz co duchu do niego śpieszyć.
Potem zwrócił się do pana de Lorche:
– Wiesz, jako się zdarzyło? Wiesz, że on w rękach krzyżackich?
– Wiem – odpowiedział de Lorche – bom go widział w Malborgu i dlatego sam tu przyjechałem.
Tymczasem ksiądz Kaleb począł narzekać.
– Źleśmy postąpili – mówił – ale nikt głowy nie miał... Więcej się też po rozumie Tolimy
spodziewałem. Czemu zaś nie jechał do Płocka i bez nijakiego glejtu między tych rozbójników
się puścił!
A na to pan de Lorche ruszył ramionami:
– Co im tam glejty! Albo to sam książę płocki, również jak i wasz tutejszy, mało od nich
krzywd cierpią? Nad granicą wieczne bitwy i napaści – bo i wasi swego nie darują. Każdy też
komtur, ba! każdy wójt robi, co chce, a w drapieżności to już chyba jeden drugiego prześciga...
– Tym bardziej powinien był Tolima do Płocka jechać.
– Tak i chciał uczynić, ale go w drodze nad granicą z noclegu porwali. Byliby go zabili,
gdyby im nie był rzekł, iże dla komtura do Lubawy pieniądze wiezie. Tym się ocalił, ale też
komtur postawi teraz świadków, jako Tolima sam to mówił.
– A stryj Maćko jakoże się ma? zdrów? Nie nastają tam na jego szyję? – pytał Zbyszko.
– Zdrów jest – odrzekł de Lorche. – Zawziętość tam jest na „króla” Witolda i na tych, którzy
pomagają Żmujdzinom, wielka – i pewnie by starego rycerza ścięli, gdyby nie to, że im
żal okupu. Bracia von Baden także go z tej samej przyczyny bronią, a wreszcie chodzi kapitule
o moją głowę, którą gdyby poświęcili, zawrzałoby przeciw nim rycerstwo i we Flandrii, i
w Geldrii, i w Burgundii... Wiecie, jakożem jest krewny grafa geldryjskiego.
– A przeczże o twoją głowę ma chodzić? – przerwał ze zdziwieniem Zbyszko.
154
– Bom jest przez ciebie pojman. Powiedziałem w Malborgu tak: „Weźmiecie gardło staremu
rycerzowi z Bogdańca, to młody weźmie moje...”
– Nie wezmę! tak mi dopomóż Bóg!
– Wiem, że nie weźmiesz, ale oni się tego boją i przez to Maćko ostanie między nimi bezpieczny.
Mówili mi, żeś i ty jest także w niewoli, bo cię tylko na rycerskie słowo Badenowie
puścili, że zatem nie potrzebuję ci się stawiać. Ale ja odrzekłem, że gdyś mnie w jeństwo brał,
byłeś wolny. I ot mnie masz! A pókim w twoich rękach, nic oni ani tobie, ani Maćkowi nie
uczynią. Ty okup von Badenom spłać, zaś za mnie zażądaj we dwoje alibo we troje tyle. Muszą
zapłacić. Nie dlatego tak mówię, abym mniemał, żem więcej od was wart, ale aby ich
chciwość pokarać, którą pogardzam. Całkiem inne miałem o nich niegdyś pojęcie, ale teraz
zbrzydli mi i oni, i ich gościna. Pójdę do Ziemi Świętej, tam szukać przygód, bo im dłużej
służyć nie chcę.
– Albo też u nas, panie, ostańcie – rzekł ksiądz Kaleb. – A myślę, że tak i będzie, bo co do
tego, żeby oni mieli okup za was dawać, to mi się nie wydaje.
– Jeśli nie zapłacą, to sam zapłacę – odrzekł de Lorche. – Przyjechałem tu z pocztem
znacznym i wozy mam ładowne, a tego, co na nich jest, wystarczy...
Ksiądz Kaleb powtórzył Zbyszkowi te słowa, na które Maćko pewnie nie byłby pozostał
nieczuły, ale Zbyszko, jako młody i mało o majętność dbający, odrzekł:
– Na moją cześć! nie będzie tak, jako mówisz. Byłeś mi jako brat i przyjaciel i okupu nijakiego
od ciebie nie wezmę.
Po czym uściskali się czując, że nowy węzeł został między nimi zawiązany. Ale de Lorche
uśmiechnął się i rzekł:
– Dobrze. Niech jeno Niemce o tym nie wiedzą, bo się o Maćka będą droczyć. A widzicie,
muszą zapłacić, gdyż będą się bali, że inaczej rozgłoszę po dworach i między rycerstwem, że
radzi niby zapraszają i widzą rycerskich gości, ale gdy który w niewolę popadnie, to o nim
zapominają. A Zakonowi o gości okrutnie teraz chodzi, bo mu Witolda strach, a jeszcze bardziej
Polaków i ich króla.
– To niech tedy tak będzie – rzekł Zbyszko – że ty tu ostaniesz alibo gdzie chcesz na Mazowsze,
a ja do Malborga po stryjca pojadę i będę okrutną przeciw tobie udawał zawziętość.
– Na św. Jerzego! uczyń tak! – odpowiedział de Lorche. – Ale wpierw wysłuchaj, co ci
powiem. W Malborgu mówią, że ma zjechać do Płocka król polski i spotkać się z mistrzem w
samym Płocku albo gdzie na granicy. Krzyżacy wielce tego pragną, albowiem chcą wymiarkować,
czy król będzie pomagał Witoldowi, jeśli ów otwartą im wojnę o Żmujdź wypowie.
Ha! chytrzy oni są jako węże, ale przecie w tym Witoldzie mistrza znaleźli. Zakon się go też
boi, ponieważ nigdy nie wiadomo, co on zamyśla i co uczyni: „Oddał nam Żmujdź – mówią
w kapitule – ale przez nią trzyma ciągle jakoby miecz nad naszymi karkami.” „Słowo – mówią
– rzeknie i bunt gotów!” Jakoż tak jest. Muszę się kiedy wybrać na jego dwór. Może
przygodzi się w szrankach u niego potykać, a prócz tego słyszałem, że i niewiasty tamtejsze
anielskiej czasem bywają urody.
– Mówiliście, panie, o przyjeździe króla polskiego do Płocka? – przerwał ksiądz Kaleb.
– Tak jest. Niech Zbyszko przyłączy się do królewskiego dworu. Mistrz chce sobie króla
ująć i niczego mu nie odmówi. Wiecie, że w potrzebie nikt nie umie być pokorniejszy od
Krzyżaków. Niech się Zbyszko do orszaku przyłączy i niech się o swoje upomina, niech jak
najgłośniej na bezprawie krzyczy. Inaczej go będą słuchali wobec króla i wobec krakowskich
rycerzy, którzy sławni są w świecie i których wyroki szeroko rozchodzą się między rycerstwem.
– Przednia rada! na Pański Krzyż! przednia! – zawołał ksiądz.
– Tak – potwierdził de Lorche. – I sposobności też nie braknie. Słyszałem w Malborgu, że
będą uczty, będą turnieje, bo się goście zagraniczni koniecznie chcą z królewskimi rycerzami
potykać. Na Boga! toż ma przyjechać i rycerz Jan z Aragonii, największy ze wszystkich w
155
chrześcijaństwie. Nie wiecie? Prze on podobno aż z Aragonii rękawicę waszemu Zawiszy
przysłał, aby zaś nie mówiono po dworach, że jest drugi równy jemu na świecie.
Przyjazd pana de Lorche, jego widok i cała rozmowa tak jednak rozbudziła Zbyszka z
owej bolesnej martwoty, w której był przedtem pogrążon, że z ciekawością słuchał jego nowin.
O Janie z Aragonii wiedział, gdyż powinnością było wówczas każdego rycerza znać i
pamiętać nazwiska wszystkich najsłynniejszych wojowników, sława zaś szlachty aragońskiej,
a szczególnie owego Jana, obiegła świat cały. Żaden rycerz nie sprostał mu nigdy w szrankach,
a Mazurowie pierzchali na sam widok jego zbroi i powszechne było mniemanie, że on
jest pierwszy w całym chrześcijaństwie.
Więc na wieść o nim ozwała się w Zbyszku bojowa rycerska dusza i począł wypytywać się
z wielkim zajęciem:
– Pozwał ci Zawiszę Czarnego?
– Rok już podobno, jak przyszła rękawica i jak Zawisza odesłał swoją.
– To Jan z Aragonii na pewno już przyjedzie.
– Czy na pewno, nie wiedzą, ale są takowe posłuchy. Krzyżacy dawno posłali mu zaproszenie.
– Daj Bóg, takie rzeczy widzieć!
– Daj Bóg! – rzekł de Lorche. – I choćby Zawisza był pokonan, co łatwo się może zdarzyć,
wielka to chwała dla niego, że go taki Jan z Aragonii pozwał, ba! i dla całego waszego narodu.
– A obaczym! – rzekł Zbyszko – mówię tylko: daj Bóg widzieć.
– A ja przywtarzam.
Jednakże życzenie ich nie miało się tym razem spełnić, gdyż stare kroniki wspominają, że
pojedynek Zawiszy z przesławnym Janem z Aragonii odbył się dopiero w kilkanaście lat później
w Perpignano, gdzie w obecności cesarza Zygmunta, papieża Benedykta XIII, a dalej
króla aragońskiego i wielu książąt i kardynałów, Zawisza Czarny z Garbowa zwalił z konia
pierwszym uderzeniem kopii swego przeciwnika i świetne nad nim odniósł zwycięstwo.
Tymczasem wszelako i Zbyszko, i de Lorche cieszyli się w sercach, myśleli bowiem, że gdyby
nawet Jan z Aragonii nie mógł się na ów termin stawić, to i tak ujrzą znamienite czyny
rycerskie, bo w Polsce nie brakło zapaśników mało co Zawiszy ustępujących, a między gośćmi
krzyżackimi można było znaleźć najprzedniejszych szermierzy francuskich, angielskich,
burgundzkich i włoskich, gotowych z każdym iść o lepszą.
– Słuchaj – rzekł do pana de Lorche Zbyszko. – Cni mi się bez stryja Maćka i pilno mi go
wykupić, przeto jutro zaraz do dnia do Płocka ruszę. Ale po co ty masz tu ostawać? Nibyś to
u mnie w niewoli, więc jedź ze mną, a obaczysz króla i dwór.
– Chciałem cię właśnie o to prosić – odrzekł de Lorche – bom z dawna chciał widzieć waszych
rycerzy, a przy tym słyszałem, że damy z dworu królewskiego więcej do aniołów niż
do mieszkanek ziemskiego padołu są podobne.
– Dopiero coś to powiedział o Witoldowym dworze – zauważył Zbyszko.
156
Rozdział
trzydziesty
Zbyszko wyrzucał sobie w duszy, iż w swej boleści o stryjcu przepomniał, a że i bez tego
prędko zwykł był wykonywać, co zamierzał, więc nazajutrz do dnia wyruszyli razem z panem
de Lorche do Płocka. Nadgraniczne drogi nawet w czasach największego spokoju nie bywały
bezpieczne z przyczyny łotrów, których liczne kupy wspierali i otaczali opieką Krzyżacy, co
ostro wymawiał im król Jagiełło. Mimo skarg, które aż o Rzym się opierały, mimo pogróżek i
srogiego wymiaru sprawiedliwości, komturowie sąsiedni pozwalali często zaciężnym knechtom
zakonnym łączyć się ze zbójami, wypierając się wprawdzie tych, którzy mieli nieszczęście
wpaść w ręce polskie, ale dając schronienie powracającym ze zdobyczą i jeńcami nie
tylko we wsiach zakonnych, lecz i w zamkach.
W takie to właśnie zbójeckie ręce dostawali się niejednokrotnie podróżni i mieszkańcy
nadgraniczni, a zwłaszcza dzieci bogatych ludzi, które porywano dla okupu. Ale dwaj młodzi
rycerze mając znaczne poczty, złożone każdy, prócz woźniców, z kilkunastu orężnych pieszych
i konnych pachołków, nie obawiali się napadu i bez przygód dotarli do Płocka, gdzie
zaraz na wstępie miła czekała ich niespodzianka.
Oto w gospodzie znaleźli Tolimę, który przybył na dzień przed nimi. Stało się to takim
sposobem, iż starosta krzyżacki z Lubawy zasłyszawszy, że wysłannik, w chwili gdy go napadnięto
niedaleko Brodnicy, zdołał ukryć część okupu, odesłał go do tego zamku z poleceniem
do komtura, aby go zmusił do wskazania, gdzie pieniądze zostały schowane. Tolima
skorzystał ze sposobności i uciekł, gdy zaś rycerze dziwili się, iż udało mu się to tak łatwo,
objaśnił im rzecz, jak następuje:
– Wszystko przez ich łakomstwo. Nie chciał komtur brodnicki przydawać mi znacznej
straży, bo nie chciał, by się o pieniądzach rozgłosiło. Może ułożyli się z lubawskim, że się
podzielą, a bali się, iż gdy się rozgłosi, to trzeba będzie znaczną część do Malborga odesłać
albo i wszystko owym Badenom oddać. Dodał ci mi tedy jeno dwóch ludzi: jednego zaufanego
knechta, który musiał po Drwęcy razem ze mną wiosłować, i jakowegoś pisarza... A zaś
chodziło im, by nikt nas nie widział, więc było to pod noc, i wiecie, że granica tuż. Dali mi
też wiosło dębowe... no – i łaska boska... bom jest oto w Płocku.
– Wiem, a tamci nie wrócili! – zawołał Zbyszko.
Na to uśmiech rozjaśnił srogą twarz Tolimy.
– Wżdy Drwęca do Wisły płynie – rzekł. – Jakoże im było pod wodę wracać? Znajdą ich
Krzyżaki chyba w Toruniu.
Po chwili zaś zwróciwszy się do Zbyszka dodał:
– Pieniędzy część mi komtur lubawski zagrabił, ale te, którem przy napaści ukrył, tom odnalazł
i teraz dałem je, panie, waszemu giermkowi do schowania, bo on w zamku u księcia
mieszka, a tam im przezpieczniej niż u mnie w gospodzie.
– To mój giermek jest tu w Płocku? a co on tu robi? – zapytał ze zdziwieniem Zbyszko.
157
– On przecie po przywiezieniu Zygfryda odjechał z tą panną, która w Spychowie była, a
teraz jest dwórką tutejszej księżnej. Tak ci mi wczoraj gadał.
Ale Zbyszko, którzy przygłuszon boleścią po śmierci Danusi o nic w Spychowie nie pytał i
o niczym nie wiedział, teraz dopiero przypomniał sobie, że Czech był naprzód z Zygfrydem
wyprawiony – i na to wspomnienie serce ścisnęło mu się żalem i pomstą.
– Prawda! – rzekł. – A gdzie zaś ów kat? Co się z nim stało?
– Nie powiadał wam ksiądz Kaleb? Zygfryd powiesił się i przejeżdżaliście, panie, wedle
jego mogiły.
Nastała chwila milczenia.
– Mówił giermek – rzekł wreszcie Tolima – iże się do was wybiera, a byłby to już dawno
uczynił, jeno że panny musiał pilnować, która tu po powrocie ze Spychowa chorzała.
A Zbyszko spytał znów, otrząsnąwszy się z żałosnych wspomnień jakby ze snu:
– Jakiej panny?
– No, tej – odrzekł stary – waszej siostry albo krewniaczki, która tu z rycerzem Maćkiem
do Spychowa w pacholikowych szatkach przyjechała, a po drodze pana naszego omackiem
idącego znalazła. Żeby nie ona, nie byliby rycerz Maćko ani wasz giermek pana poznali. Miłował
ci też ją potem nasz pan wielce, bo w takim go miała starunku jak córka i prócz księdza
Kaleba – ona jedna mogła go wyrozumieć.
Więc młody rycerz otworzył ze zdumienia szeroko oczy.
– Nie powiadał mi ksiądz Kaleb o żadnej pannie i ja nijakiej krewniaczki nie mam...
– Nie powiadał, boście, panie, w zapamiętaniu od boleści żyli i o bożym świecie nie wiedzieli.
– A jakoże na ową pannę wołali?
– Wołali na nią: Jagienka.
Zbyszkowi wydawało się, że śni. Myśl, że Jagienka z odległych Zgorzelic mogła przyjechać
aż do Spychowa, nie chciała mu się w głowie pomieścić. I po co? Dlaczego? Nie było
mu wprawdzie tajnym, że dziewczyna rada go widziała i lgnęła do niego w Zgorzelicach, ale
on jej przecie wyznał, że był żonaty – więc wobec tego nie mógł żadną miarą przypuścić, aby
stary Maćko zabrał ją do Spychowa w tym celu, aby ją za niego wydać. Zresztą i Maćko, i
Czech nawet mu o niej nie wspomnieli... Wszystko to wydało mu się ogromnie dziwne i zupełnie
niezrozumiałe, więc zaczął znów zarzucać pytaniami Tolimę, jak człowiek, który własnym
uszom nie wierzy i chce, by mu powtórzono nieprawdopodobną nowinę.
Tolima jednak nie umiał mu nic więcej powiedzieć nad to, co poprzednio powiedział, ale
natomiast poszedł na zamek szukać giermka i niebawem, jeszcze przed zachodem słońca, z
nim powrócił. Czech witał młodego pana z radością, ale i ze smutkiem, bo się już był poprzednio
o wszystkim, co zaszło w Spychowie, dowiedział. A Zbyszko również rad mu był z
całej duszy czując, iż to jest serce przyjazne i wierne, jedno z takich, jakich człowiek w nieszczęściu
najbardziej potrzebuje. Rozrzewnił się też i roztkliwił opowiadając mu o śmierci
Danusi i podzielił się z nim bólem, żalem, łzami tak właśnie, jak brat dzieli się z bratem. Długo
to wszystko trwało, zwłaszcza że w końcu na prośbę Zbyszkową powtórzył im pan de Lorche
ową pieśń żałosną, którą był o zmarłej ułożył, i śpiewał ją przy cytrze w otwartym oknie,
podnosząc oczy i twarz ku gwiazdom.
Aż gdy już im wreszcie znacznie ulżyło, poczęli mówić o sprawach, które czekały ich w
Płocku.
– Wstąpiłem tu po drodze do Malborga – rzekł Zbyszko – bo to wiesz, że stryj Maćko w
niewoli i że po niego z okupem jadą.
– Wiem – odparł Czech. – Dobrzeście zrobili, panie. Chciałem sam do Spychowa jechać,
aby wam drogę na Płock doradzić: król w Raciążu ma układy z wielkim mistrzem prowadzić,
przy królu zaś łatwiej się upomnieć, ile że wobec majestatu nie tacy Krzyżacy hardzi i udają
poczciwość chrześcijańską.
158
– A mówił Tolima, że miałeś do mnie jechać, ale cię niezdrowie Jagienki Zychówny
wstrzymało. Słyszałem, że ją stryj Maćko w te strony przywiózł i że w Spychowie też była?
Okrutniem się dziwował! Ale gadaj, skroś jakiejże przyczyny stryj Maćko ją ze Zgorzelic
zabierał?
– Siła było przyczyn. Bał się rycerz Maćko, że gdy ją bez nijakiej opieki zostawi, to rycerze
Wilk i Cztan będą na Zgorzelice najeżdżali, przy czym mogła się stać i młodszym dzieciom
krzywda. A bez niej jużci przezpieczniej, bo w Polsce, jako wiecie: zdarzy się, iż
szlachcic – nie mogąc inaczej – siłą dziewkę bierze, ale na małe sieroty nikt ręki nie podniesie,
gdyż za to i miecz katowski, i gorsza od miecza hańba! Była wszelako i druga takowa
przyczyna, że opat umarł i pannę dziedziczką swych włości uczynił, nad którymi opiekę miał
tutejszy biskup. Przeto rycerz Maćko pannę do Płocka przywiózł.
– Ale ją i do Spychowa brał?
– Brał, na czas wyjazdu biskupa i księstwa, gdyż nie było jej przy kim ostawić. I szczęście,
że ją wziął. Gdyby nie panienka, bylibyśmy ze starszym panem przejechali wedle rycerza
Juranda jak koło obcego dziada. Dopieroż jak się poczęła nad nim litować, uznaliśmy, kto ów
dziad. Pan Bóg to wszystko zrządził przez jej miłosierne serce.
I począł opowiadać, jak następnie Jurand nie mógł się bez niej obyć, jak ją miłować i błogosławił,
a Zbyszko, choć to już wiedział od Tolimy, słuchał tego opowiadania ze wzruszeniem
i wdzięcznością dla Jagienki.
– Niech jej Bóg da zdrowie! – rzekł wreszcie. – Dziwno mi jeno, żeście mi nic o niej nie
mówili.
A Czech zakłopotał się nieco i chcąc zyskać czas do namysłu nad odpowiedzią zapytał:
– Gdzie, panie?
– A u Skirwoiłły, tam, na Żmujdzi.
– Nie mówiliśmy? Jako żywo! Mnie się wydaje, żeśmy mówili, ale wam w głowie było co
innego.
– Mówiliście, że Jurand wrócił, ale o Jagience nic.
– Ej! czyście nie zabaczyli? A wreszcie, Bóg raczy wiedzieć! Może rycerz Maćko myślał,
że ja powiedziałem, a ja, że on. Na nic to było, panie, cośkolwiek wam wtedy powiadać. I nie
dziwota! Ale teraz rzekę co innego: Szczęście, że panienka tu jest, bo ona i rycerzowi
Maćkowi się przyda.
– Cóż zaś może wskórać?
– Niech jeno słowo tutejszej księżnie powie, która okrutnie ją miłuje! A znów Krzyżacy
niczego księżnie nie odmawiają, bo raz, że królewska rodzona, a po wtóre, wielka Zakonu
przyjaciółka. Teraz, jakoście może słyszeli, kniaź Skirgiełł, też rodzony brat królewski, podniósł
się przeciw kniaziowi Witoldowi i do Krzyżaków uciekł, którzy chcą go wspomóc i na
Witoldowym stolcu posadzić. Król bardzo księżnę nawidzi i rad, jako mówią, ucha jej podaje,
więc Krzyżacy chcą, by na stronę Kirgiełła przeciw Witoldowi króla skłoniła. Rozumieją to –
mać ich zatracona! – że byle się Witolda pozbyli, będą mieli spokój. więc posły krzyżackie od
rana do wieczora księżnie pokłony biją i każdą jej chęć zgadują.
– Jagienka miłuje wielce stryja Maćka i pewnie za nim się wstawi – rzekł Zbyszko.
– Jużci, że nie będzie inaczej! Ale chodźcie, panie, na zamek i powiedzcie jej, jak i co ma
mówić.
– Mieliśmy i tak na zamek z panem de Lorche iść – odrzekł Zbyszko – i po tom tu przyjechał.
Trzeba nam tylko włosy utrefić i przyodziać się przystojnie.
Po chwili zaś dodał:
– Chciałem z żałości włosy obciąć, alem przepomniał.
– To i lepiej! – rzekł Czech.
159
I wyszedł wołać służebnych pachołków, wróciwszy zaś z nimi, podczas gdy dwaj młodzi
rycerze przyozdabiali się godnie na wieczorną ucztę do zamku, powiadał dalej, co się na królewskim
i książęcym dworze dzieje.
– Krzyżacy – mówił – jako mogą, pod kniaziem Witoldem kopią, bo póki on żyw i z ramienia
królewskiego potężną krainą władnie, póty też, kopią jako krety! Podburzyli już na
niego tutejszych księstwa oboje, a ponoć dokazali także, że nawet i książę Janusz teraz na
niego krzyw z przyczyny Wizny...
– A książę Janusz i księżna Anna też tu są? – zapytał Zbyszko. – Siła znajomych się znajdzie,
bom przecie i w Płocku nie pierwszy raz.
– Jakże – odrzekł giermek – są oboje, mają oni niemało spraw z Krzyżakami, które to
krzywdy chcą mistrzowi przy królu do oczu wymówić.
– A król co? za kim jest? Zali mu nie gniewno na Krzyżaków i mieczem nad nimi nie potrząsa?
– Król Krzyżaków nie kocha i mówią, że z dawna już wojną grozi... A co do kniazia Witolda,
to woli go król od rodzonego Skirgiełła, któren jest wicher i opój... I dlatego rycerze,
którzy są przy majestacie, powiadają, że król się przeciw Witoldowi nie opowie i nie obiecnie
Krzyżakom, że go nie będzie wspomagał. I to może być, bo od kilku dni księżna tutejsza,
Aleksandra, bardzo wedle króla zabiega i jakaś frasobliwa chodzi.
– Zawisza Czarny tu jest?
– Nie masz go, ale i tym, którzy są, napatrzyć się nie można, i gdyby co do czego przyszło,
hej, mocny Boże! polecą też wióry i paździerze z Niemców, polecą!...
– Nie ja ich będę żałował.
W kilka pacierzy później przybrawszy się pięknie wyszli na zamek. Uczta wieczorna miała
się odbyć tego dnia nie u samego księcia, lecz u starosty grodowego Andrzeja z Jasieńca, którego
obszerne domostwo leżało w obrębie murów zamkowych przy Baszcie Większej. Z powodu
przecudnej, aż nazbyt ciepłej nocy, starosta bojąc się, aby gościom nie było duszno w
izbach, rozkazał zastawić stoły na podworcu, na którym spomiędzy kamiennych płyt wyrastały
jarzęby i cisy. Płonące beczki smolne oświecały je jasnym żółtym płomieniem, ale jeszcze
jaśniej oświecał księżyc, który błyszczał na bezchmurnym niebie wśród rojów gwiazd jak
srebrna tarcza rycerska. Koronowani goście jeszcze nie nadeszli, ale roiło się już od miejscowego
rycerstwa, od duchownych, od dworzan zarówno królewskich, jak i książęcych. Zbyszko
znał ich wielu, zwłaszcza z dworu księcia Janusza, a z dawnych znajomych krakowskich
ujrzał Krzona z Kozichgłów, Lisa z Targowiska, Marcina z Wrocimowic, Domarata z Kobylan
i Staszka z Charbimowic, a wreszcie i Powałę z Taczewa, którego widok szczególniej go
ucieszył, pamiętał bowiem, jaką życzliwość okazał mu swego czasu ów sławny rycerz w Krakowie.
Nie mógł jednakże do żadnego z nich od razu dostąpić, albowiem miejscowi rycerze mazowieccy
otaczali każdego z nich ciasnym kołem wypytując się o Kraków, o dwór, o zabawy,
o różne przewagi bojowe, a zarazem przypatrując się ich świetnym szatom, ich trefieniu włosów,
których cudne zwoje polepione były białkiem dla mocy, i biorąc z nich we wszystkim
wzór dworności i obyczajów.
Wszelako Powała z Taczewa dojrzał Zbyszka i rozsunąwszy Mazurów zbliżył się ku niemu.
– Poznałem cię, młodzianku – rzekł ściskając jego dłoń. – Jakoż się miewasz i skąd się tu
znalazłeś? Dla Boga! widzę, że już pas i ostrogi nosisz. Inni do siwych włosów na to czekają,
ale ty widać godnie św. Jerzemu służysz.
– Szczęść wam Boże, szlachetny panie – odrzekł Zbyszko. – Gdybym najprzedniejszego
Niemca z konia zwalił, nie tak bym się ucieszył jak z tego, że was we zdrowiu oglądam.
– Jam też rad. A rodzic twój gdzie?
– Nie rodzic, jeno stryj. W niewoli ci on u Krzyżaków i z wykupem za niego jadę.
160
– A oważ dzieweczka, która cię nałęczką nakryła?
Zbyszko nie odrzekł nic, tylko podniósł w górę oczy, które załzawiły mu się w jednej
chwili, co widząc pan z Taczewa rzekł:
– Padół to jest łez... nic, jeno prawy padół! Ale chodźmy na ławę pod jarzęba, to mi opowiesz
swoje rzewliwe przygody.
I pociągnął go w kąt dziedzińca. Tam Zbyszko siadłszy obok niego począł mu opowiadać
o niedoli Juranda, o pochwyceniu Danusi i o tym, jako jej szukał i jako mu zmarła po odbiciu.
A Powała słuchał uważnie i na przemian to zdumienie, to gniew, to zgroza, to litość odbijały
mu się na obliczu. Wreszcie, gdy Zbyszko skończył, rzekł:
– Opowiem to królowi, panu naszemu! Ma on i tak upomnieć się u mistrza o małego Jaśka
z Kretkowa i srogiej domagać się kary na tych, którzy go porwali. A porwali dlatego, że bogaty
i chcą wykupu. Nic to u nich na dziecko rękę podnieść.
Tu zamyślił się nieco, po czym mówił dalej jakby do siebie samego:
– Nienasycone to plemię, gorsze od Turków i Tatarów. Bo oni w duszy i króla, i nas się
boją, a jednak od grabieży i mordów nie mogą się powstrzymać. Napadają wsie, rzezają
kmieciów, topią rybaków, chwytają dzieci jako wilcy. Cóż by to było, gdyby się nie bali!...
Mistrz na króla listy do obcych dworów wysyła, a w oczy mu się łasi, bo lepiej od innych
naszą potęgę rozumie. Ale przebierze się w końcu miara!
I znów na chwilę ucichł, a potem położył dłoń na ramieniu Zbyszka.
– Powiem królowi – powtórzył – a w nim wre już z dawna gniew jak ukrop w garnku i tego
bądź pewien, że kara okrutna nie minie sprawców twojej niedoli.
– Z tych, panie, już żaden nie żywie – odparł Zbyszko.
A Powała spojrzał na niego z wielką przyjacielską życzliwością:
– Bogdajże cię! To widać swego nie darujesz. Jednemu Lichtensteinowi jeszcześ nie odpłacił,
bo wiem, żeś nie mógł. Myśmy mu także w Krakowie ślubowali, ale z tym trzeba chyba
wojny – którą daj Bóg – czekać, gdyż on bez pozwoleństwa mistrzowego stanąć nie może,
a mistrzowi jego rozum potrzebny, dla którego ciągle go na różne dwory posyła, więc mu i
niełatwo pozwoli.
– Pierwszej muszę stryjca wykupić.
– Tak... i wreszcie pytałem się o Lichtensteina. Nie ma go tu i nie będzie w Raciążku, gdyż
wysłan jest do króla angielskiego po łuczników. A o stryja niech cię głowa nie boli. Gdy król
albo tutejsza księżna słowo rzekną, to z okupem nie pozwoli mistrz kręcić.
– Tym bardziej że mam jeńca znacznego, rycerza de Lorche, któren jest pan możny i między
nimi sławny. Rad by on się pewnie wam, panie, pokłonić i znajomość z wami uczynić, bo
nikt więcej nad niego nie uwielbia sławnych rycerzy.
To rzekłszy skinął na pana de Lorche, któren stał w pobliżu, a ów rozpytawszy się już poprzednio,
z kim Zbyszko rozmawia, zbliżył się skwapliwie, bo istotnie zapłonął chęcią poznania
tak sławnego jak Powała rycerza.
Więc gdy ich Zbyszko zaznajomił, skłonił się wytworny Geldryjczyk jak najukładniej i
rzekł:
– Jeden tylko byłby większy zaszczyt, panie, od uściśnięcia waszej dłoni, a to potykać się z
wami w szrankach albo w bitwie.
Na to uśmiechnął się potężny rycerz z Taczewa, gdyż przy drobnym i szczupłym panu de
Lorche wyglądał jak góra, i rzekł:
– A ja tam rad, że się spotkamy jeno przy pełnych konwiach i da Bóg, nie inaczej.
De Lorche zaś zawahał się nieco, a potem ozwał się jakby z pewną nieśmiałością:
– Gdybyście jednak, szlachetny panie, chcieli twierdzić, że panna Agnieszka z Długolasu
nie jest najpiękniejszą i najcnotliwszą damą w świecie... Wielki byłby dla mnie honor... zaprzeczyć
i...
161
Tu przerwał i począł patrzeć w oczy Powale z szacunkiem, ba! nawet z uwielbieniem, ale
bystro i uważnie.
Ale ów, czy dlatego, że wiedział, iż zgniótłby go w dwóch palcach jak orzech, czy dlatego
że duszę miał niezmiernie dobrotliwą i wesołą, roześmiał się głośno i rzekł:
– Ba, ja swego czasu ślubowałem księżnie burgundzkiej, ale ona wówczas miała z dziesięć
roków więcej ode mnie; jeżelibyście więc, panie, chcieli twierdzić, że moja księżna nie jest
starsza od waszej panny Agnieszki, to trzeba nam będzie zaraz na koń...
Usłyszawszy to de Lorche popatrzał przez chwilę w zdumieniu na pana z Taczewa, po
czym twarz poczęła mu drgać i wreszcie wybuchnął i on szczerym śmiechem.
A Powała pochylił się, otoczył mu biodra ramieniem, nagle podniósł go z ziemi i począł
kołysać go z taką łatwością, jakby pan de Lorche był niemowlęciem.
– Pax! pax! – rzekł – jak mówi biskup Kropidło... Udaliście mi się, rycerzu, i prze Bóg, nie
będziemy się potykali o żadne damy.
Za czym uściskawszy go postawił na ziemi, gdyż właśnie przy wejściu na dziedziniec huknęły
nagle trąby – i wszedł książę Ziemowit Płocki z małżonką.
– Tutejsi księstwo przed królem i przed księciem Januszem przybywają – rzekł do Zbyszka
Powała – bo choć to uczta u starosty, ale zawsze w Płocku – oni gospodarze. Pójdź ze mną do
pani, choć ją znasz jeszcze z Krakowa, gdzie się do króla za tobą przyczyniała.
I wziąwszy go za rękę powiódł przez dziedziniec. Za księciem i za księżną szli dworzanie i
dwórki, wszyscy z powodu obecności króla bardzo strojni i świetni, że aż cały dziedziniec
zajaśniał od nich jak od kwiatów. Zbyszko zbliżając się z Powałą przepatrywał z dala twarze,
czyli nie dojrzy między nimi znajomych, i nagle aż przystanął ze zdumienia.
Bo oto tuż za księżną ujrzał rzeczywiście znajomą postać i znajomą twarz, ale tak poważną,
tak piękną i tak pańską, iż pomyślał, że go chyba oczy mylą.
– Jagienka-li to czyli może córka księstwa na Płocku?
Ale to była Jagienka Zychówna ze Zgorzelic, gdyż w chwili gdy oczy ich spotkały się,
uśmiechnęła się do niego zarazem przyjaźnie i litościwie, a potem przybladła nieco i nakrywszy
oczy powiekami stała w złotej przepasce na ciemnych włosach i w niezmiernym blasku
swej piękności, wysoka, smutna i cudna, nie tylko do księżniczki, ale do prawdziwej królewny
podobna.
162
Rozdział
trzydziesty pierwszy
Zbyszko podjął panią na Płocku pod nogi i służby jej swoje ofiarował, ale ona nie poznała
go w pierwszej chwili, gdyż nie widziała go od dawnego czasu. Aż dopiero, gdy jej powiedział,
jako go wołają – rzekła:
– Prawdziwie! A ja myślałam, że kto z dworu królewskiego. Zbyszko z Bogdańca! Jakże!
Gościł tu u nas wasz stryjko, stary rycerz z Bogdańca, i pamiętam, jako i mnie, i moim dwórkom
śluzy ciurkiem leciały, gdy nam o was prawił. A odnaleźliście waszą niewiastę? gdzie
ona teraz?
– Zmarła mi, miłościwa pani...
– O miły Jezu! Nie mówcie, bo płakania nie strzymam. Jedno to pociecha, że pewnie w
niebie, a wyście młodzi. Mocny Boże! mdłe to stworzenie – każda niewiasta. Ale w niebie za
wszystko nagroda i tam ją znajdziecie. Zaś stary rycerz z Bogdańca jest tu z wami?
– Nie masz go, bo w niewoli u Krzyżaków, z której jadę go wykupić.
– To i jemu się nie poszczęściło. A zdawał się człek bystry i wszelaki obyczaj znajęcy. Ale
jak go wykupicie, zajedźcie też do nas. Radzi was ugościm, bo szczerze powiadam, że jemu
na rozumie, a wam na gładkości nie zbywa.
– Uczynim tak, miłościwa pani, tym bardziej żem i teraz umyślnie tu przyjechał, aby waszą
miłość o dobre słowo za nim prosić.
– Dobrze. Przyjdźcie jutro przed wyjazdem na łowy, to będę miała czas...
Dalsze jej słowa przerwał znowu huk trąb i kotłów oznajmujących przybycie księstwa Januszów
Mazowieckich. Ponieważ Zbyszko z panią na Płocku stał tuż przy wejściu, więc
księżna Anna Danuta spostrzegła go od razu i natychmiast zbliżyła się do niego nie zważając
na pokłony gospodarza starosty.
A w młodzianku rozdarło się na nowo serce na jej widok, więc klęknął przed nią i objąwszy
rękoma jej kolana klęczał w milczeniu, ona zaś pochyliła się nad nim i ścisnąwszy mu
dłońmi skronie roniła łzę po łzie na jego jasną głowę, zupełnie jak matka, która płacze nad
nieszczęściem syna.
I ku wielkiemu zdziwieniu dworzan i gości płakała tak długo powtarzając: „O Jezu, o Jezu
miłosierny!” – po czym podniosła Zbyszka z klęczek i rzekła:
– Płaczę po niej, po mojej Danuśce, i płaczę nad tobą. Bóg tak wszelako zrządził, że na nic
były twoje trudy i na nic teraz nasze łzy. Ale ty mi praw o niej i jej śmierci, bo choćbym do
północka słuchała, nigdy nie będzie mi tego dosyć.
I wzięła go na stronę, tak jak poprzednio brał go pan z Taczewa. Ci z gości, którzy nie
znali Zbyszka, poczęli dopytywać się o jego przygody i w ten sposób przez jakiś czas wszyscy
rozmawiali tylko o nim, o Danusi i o Jurandzie. Dopytywali się także posłowie krzyżaccy,
Frydrych von Wenden, komtur toruński, wysłany na spotkanie króla, i Jan von Schönfeld,
komtur z Osterody. Ten ostatni, Niemiec, ale rodem ze Śląska, umiejąc dobrze po polsku z
163
łatwością dopytywał, o co chodzi, i wysłuchawszy opowieści z ust Jaśka z Zabierza, dworzanina
księcia Janusza, rzekł:
– Danveld i de Löwe byli samemu mistrzowi podejrzani – że zajmowali się czarną magią.
Po czym pomiarkował wnet, że jednak opowiadanie podobnych rzeczy mogło rzucić na
cały Zakon cień taki, jaki padł swego czasu na Templariuszów, i dodał szybko:
– Tak przynajmniej bajczarze prawili, ale to nie była prawda, bo takich nie masz między
nami.
Lecz stojący w pobliżu pan z Taczewa odpowiedział:
– Komu wadził chrzest Litwy, tego może mierzić i krzyż.
– My krzyż na płaszczach nosim – odpowiedział z dumą Schönfeld.
Na to zaś Powała:
– A trzeba go nosić w sercach.
Tymczasem zagrały trąby jeszcze rozgłośniej i nadszedł król, a z nim razem arcybiskup
gnieźnieński, biskup krakowski, biskup płocki, kasztelan krakowski i kilku innych dygnitarzy
i dworzan, między którymi był i Zyndram z Maszkowic, herbu Słońce, i młody kniaź Jamont,
przyboczny pański. Król mało się zmienił od czasu, jak go Zbyszko nie widział. Na jagodach
miał takie same mocne rumieńce, takie same długie włosy, które co chwila zakładał za uszy, i
tak samo niespokojnie strzelający oczy. Zdawało się tylko Zbyszkowi, że więcej ma w sobie
powagi i więcej majestatu, jak gdyby się już czuł pewniejszy na tym tronie, który po śmierci
królowej chciał był zrazu opuścić nie wiedząc, czy się na nim osiedzi, i jak gdyby świadomszy
teraz był swej niezmiernej potęgi i siły. Obaj książęta mazowieccy ustawili się zaraz
przy bokach pana, od przodu bili powitalne pokłony Niemcy-posłowie, a naokół stanęli dygnitarze
i przedniejsi dworscy. Mury okalające dziedziniec drżały od nieustających okrzyków,
od odgłosu trąb i brzmienia kotłów.
Gdy wreszcie nastała cisza, poseł krzyżacki von Wenden począł coś mówić o sprawach
Zakonu, ale król, gdy po kilku słowach zmiarkował, do czego zmierza przedmowa, machnął
niecierpliwie ręką i ozwał się swym grubym, donośnym głosem:
– Milczałbyś! Na uciechę my tu przyszli – i jadło a napitek, nie twoje pergaminy, radzi
obaczym.
Lecz uśmiechnął się przy tym dobrotliwie nie chcąc, aby Krzyżak myślał, że mu gniewnie
odpowiada, i dodał:
– O sprawach będzie czas gadać z mistrzem w Raciążku.
Potem do księcia Ziemowita:
– A jutro do puszczy na łów – co?
Pytanie to było zarazem oznajmieniem, że tego wieczoru nie chce o czym innym mówić,
jeno o łowach, w których z całej duszy się kochał i dla których rad na Mazowsze przyjeżdżał,
gdyż Mało– i Wielkopolska mniej były lesiste, a w niektórych ziemiach tak już zaludnione, że
im zgoła brakło lasów.
Więc poweselały oblicza, bo wiedziano, że król przy rozmowie o łowach bywa także i wesół,
i niezmiernie łaskaw. Książę Ziemowit począł też zaraz opowiadać, dokąd pojadą i na
jakiego zwierza będą polowali, a książę Janusz posłał jednego z dworzan, aby sprowadził z
miasta jego dwóch „brońców”, którzy żubry wywodzili z ostępów za rogi i łamali kości
niedźwiedziom, pragnął ich bowiem królowi pokazać.
Zbyszko chciał bardzo pójść pokłonić się panu, ale nie mógł do niego dostąpić. Z dala tylko
kniaź Jamont zapomniawszy widocznie o ostrej odpowiedzi, jaką swego czasu młody rycerz
dał mu w Krakowie, kiwnął mu przyjaźnie głową dając zarazem znać na migi, aby się do
niego przy sposobności zbliżył. Ale w tej chwili jakaś ręka dotknęła ramienia młodego rycerza
i słodki, smutny głos ozwał się tuż przy nim:
– Zbyszku...
164
Młodzian odwrócił się i ujrzał przed sobą Jagienkę. Zajęty poprzednio powitaniem księżny
Ziemowitowej, a następnie rozmową z księżną Januszową, nie mógł dotychczas zbliżyć się do
dziewczyny, więc ona sama korzystając z zamieszania, jakie wywołało przybycie króla, przyszła
ku niemu.
– Zbyszku – powtórzyła – niech cię pocieszy Bóg i Najświętsza Panna.
– Bóg wam zapłać – odpowiedział rycerz.
I spojrzał z wdzięcznością w jej modre oczy, które w tej chwili przesłoniła się jakby rosą.
Po czym stali przed sobą w milczeniu, bo choć ona przyszła do niego jak dobra i smutna siostra,
wydała mu się jednak w swej królewskiej postawie i w świetnych dworskich szatach tak
inną od dawnej Jagienki, że w pierwszej chwili nie śmiał nawet mówić jej: ty, jak ongi w
Zgorzelicach i w Bogdańcu. Ona zaś myślała, że po tych słowach, które wyrzekła, nie ma mu
nic więcej do powiedzenia.
I aż zakłopotanie odbiło się na ich twarzach. Ale w tej chwili rum uczynił się na dziedzińcu,
albowiem król zasiadł do wieczerzy. Do Zbyszka zbliżyła się znów księżna Januszowa i
rzekła:
– Żałośliwa to będzie dla nas obojga uczta, ale mi służ, jakoś dawniej sługiwał.
Więc młody rycerz musiał odejść od Jagienki i gdy goście zasiedli, stanął przy ławce za
plecami księżny, aby zmieniać miski i nalewać jej wody i wina. Służąc, mimo woli spoglądał
kiedy niekiedy na Jagienkę, która będąc dwórką księżny na Płocku, siedziała tuż obok niej – i
również mimo woli musiał podziwiać jej urodę, Jagienka od tych kilku lat urosła znacznie, ale
zmienił ją jednak nie tyle wzrost, ile powaga, której nie miała przedtem ani śladu. Dawniej,
gdy w kożuszku i z liśćmi w roztarganych włosach ganiała na koniu po borach i lasach, można
ją było poczytać bogdaj za urodziwą chłopiankę, teraz na pierwszy rzut oka widać w niej
było dziewkę znacznego rodu i wielkiej krwi – taki rozlewał się w jej twarzy spokój. Zbyszko
zauważył też, że znikła jej dawna wesołość, ale temu mniej się dziwił, wiedział bowiem o
śmierci Zycha. Dziwiła go natomiast najwięcej ta jakowaś jej godność, i z początku zdawało
mu się, że to strój daje jej takie pozory. Więc spoglądał kolejno to na złotą przepaskę, która
obejmowała jej białe jak śnieg czoło i ciemne włosy spadające w dwóch warkoczach na plecy,
to na niebieską, obcisłą, a obramowaną purpurowym szlakiem szatę, pod którą rysowała się
wyraźnie jej strzelista postać i dziewicza pierś – i mówił sobie: „Iście prawa księżniczka!”
Ale potem uznał, że to nie tylko ubiór jest przyczyną odmiany i że choćby teraz wzięła na
siebie prosty kożuch, to już by nie potrafił jej tak lekko brać i tak być z nią śmiałym jak dawniej.
Zauważył następnie, że rozmaici młodzi, a nawet starsi rycerze wpatrują się w nią pilnie i
łakomie, a raz, gdy zmieniał przed księżną misę, spostrzegł zapatrzoną i jakby wniebowziętą
twarz pana de Lorche i na ten widok uczuł na niego gniew w duszy. Nie uszedł geldryjski
rycerz baczności i księżny Januszowej, która, poznawszy go nagle, rzekła:
– Widzisz: de Lorche! Pewnikiem znów się w kim kocha, bo całkiem olśnął.
Za czym pochyliła się nieco nad stołem i spojrzawszy w bok ku Jagience rzekła:
– Wiera, że gasną inne świeczki przy tej pochodni.
Zbyszka ciągnęło jednak do Jagienki, gdyż wydała mu się jakby kochająca i kochana
krewna, i czuł, że lepszej spólniczki do smutku i większej litości w niczyim sercu nie znajdzie,
ale tego wieczora nie mógł do niej więcej przemówić, a to dlatego, że był zajęty służbą,
a po wtóre, że przez cały czas uczty gądkowie śpiewali pieśni albo trąby czyniły tak hałaśliwą
muzykę, że ci nawet, którzy koło siebie siedzieli, zaledwie mogli się dosłyszeć. Obie też
księżne, a z nimi niewiasty, wstały wcześniej od stołów, od króla, książąt i rycerzy, którzy
mieli zwyczaj do późna w noc zabawiać się kielichami. Jagience, która niosła poduszkę do
siedzenia dla księżny, nijako się było zatrzymać, więc odeszła także, tylko na odchodnym
uśmiechnęła się znów Zbyszkowi i skinęła mu głową.
165
Późno dopiero przed dniem młody rycerz, pan de Lorche i dwaj ich giermkowie wracali do
gospody. Czas jakiś szli pogrążeni w myślach, ale gdy już byli niedaleko domu, de Lorche
począł coś mówić do swego giermka, Pomorzanina, umiejącego dobrze po polsku, a ten
zwrócił się następnie do Zbyszka:
– Pan mój chciałby o coś waszą miłość zapytać.
– Dobrze – odpowiedział Zbyszko.
Wówczas tamci znów pogadali chwilę z sobą, po czym Pomorzanin uśmiechając się nieco
pod wąsem rzekł:
– Pan mój chciałby spytać: czy to jest pewna, że ta panna, z którą wasza miłość rozmawiała
przed ucztą, jest śmiertelna, czyli też to jest właśnie anioł albo święta?
– Powiedz twemu panu – odpowiedział z pewną niecierpliwością Zbyszko – że już mnie
drzewiej tak samo pytał i że aż mi cudnie tego słuchać. Bo jakże: w Spychowie mówił mi, że
się na dwór księcia Witoldowy dla urody Litwinek wybiera, potem skroś tejże przyczyny
chciał jechać do Płocka, w Płocku dziś chciał rycerza z Taczewa dla Agnieszki z Długolasu
pozywać, a teraz znów w inną godzi. Zali taka to u niego stateczna i taka rycerska wiara?
Pan de Lorche wysłuchał tej odpowiedzi z ust swego Pomorczyka, westchnął głęboko,
popatrzył chwilę w blednące nocne niebo i tak na zarzuty Zbyszkowe odpowiedział:
– Słusznie mówisz. Ni statku, ni wiary! bom jest człek grzeszny i niegodny ostróg rycerskich
nosić. Co do panny Agnieszki z Długolasu – prawda, ślubowałem jej i Bóg da, że wytrwam,
ale uważ, jak cię wzruszę, gdy ci opowiem, jak okrutnie ze mną w czerskim zamku
postąpiła.
Tu znów westchnął, znów spojrzał w niebo, na którego wschodzie czyniła się coraz jaśniejsza
smuga, i poczekawszy, dopóki Pomorzanin nie przetłumaczył jego słów, tak dalej po
chwili mówił:
– Powiedziała mi, że wrogiem jej jest pewien czarnoksiężnik w wieży wśród lasów mieszkający,
który corocznie smoka przeciw niej wysyła, a ów podchodzi każdej wiosny pod mury
czerskie i patrzy, czyby jej pochwycić nie zdołał. Co gdy rzekła, wraz oświadczyłem, że będę
walczył ze smokiem. Ach! uważ, co dalej opowiem: gdym stanął na wskazanym miejscu,
ujrzałem okropną potworę czekającą mnie nieruchomie i radość zalała mi duszę, bom myślał,
że albo polegnę, albo dziewicę z plugawej paszczy ocalę i nieśmiertelną sławę pozyskam. Ale
gdym natarł z bliska kopią w poczwarę, cóżem, jak mniemasz, ujrzał? Oto wielki wór słomy
na drewnianych kołkach, z ogonem z powróseł! I śmiech ludzki, nie sławę, zyskałem, i aż
dwóch mazowieckich rycerzy musiałem potem pozwać, od których obu ciężki szwank w
szrankach poniosłem. Tak postąpiła ze mną ta, którąm nad wszystkie uwielbił i jedną jedyną
kochać chciałem...
Pomorzanin tłumacząc słowa rycerza wypychał językiem od środka policzki i chwilami
przygryzał go, aby nie parsknąć, a i Zbyszko w innych czasach byłby się roześmiał z pewnością,
ale że boleść i niedola wyszlamowały w nim do cna wesołość, więc odrzekł poważnie:
– Może z pustoty to jeno uczyniła, nie ze złości.
– Toteż jej przebaczyłem – odpowiedział de Lorche – a najlepszy dowód masz w tym, żem
się z rycerzem z Taczewa chciał o jej piękność i cnotę potykać.
– Nie czyń tego – rzekł jeszcze poważniej Zbyszko.
– Ja wiem, że to śmierć, ale wolej mi polec niż w ciągłym smutku i strapieniu...
– Panu Powale już takie rzeczy nie w głowie. Pójdź lepiej jutro ze mną do niego i zawrzyj
z nim przyjaźń.
– Tak i postąpię, bo mnie do serca przycisnął, ale on jutro na łowy z królem jedzie.
– To pójdziem z rana. Król miłuje łowy, atoli i wywczasem nie gardzi, a dziś do późna biesiadował.
I tak uczynili, ale na próżno, gdyż Czech, który jeszcze przed nimi na zamek pośpieszył,
aby się widzieć z Jagienką, oznajmił im, że Powała spał nie u siebie tej nocy, jeno na poko166
jach królewskich. Opłacił im się wszelako zawód, bo spotkał ich książę Janusz i kazał im się
do swego orszaku przyłączyć, przez co mogli wziąć udział w łowach. Jadąc ku puszczy znalazł
też Zbyszko sposobność rozmówienia się z kniaziem Jamontem, który powiedział mu
dobrą nowinę.
– Rozbierając króla do łoża – rzekł – przypomniałem mu ciebie i twoją krakowską przygodę.
A że był przy tym rycerz Powała, więc zaraz przydał, że ci stryjca Krzyżaki chyciły i prosił
króla, aby się o niego upomniał. Król, który okrutnie jest na nich za porwanie małego Jaśka
z Kretkowa i za inne napaści zagniewan, rozsierdził się jeszcze więcej: „Nie z dobrym
słowem – powiada – by do nich, ale z dzidą! z dzidą!, z dzidą!” A Powała umyślnie drew na
ów ogień dorzucał, Rano też, gdy posłowie krzyżaccy czekali przy bramie, ani ci na nich król
spojrzał, chociaż się do ziemi kłaniali. Hej, nie wydobędą oni z tego teraz obietnicy, iże nie
będzie kniazia Witolda wspomagał – i nie będą wiedzieli, co począć. Ale ty bądź pewien, że o
twego stryjca nie zaniecha król samego mistrza przycisnąć.
I tak pocieszył jego duszę kniazik Jamont, a jeszcze bardziej pocieszyła ją Jagienka, która
towarzysząc księżnie Ziemowitowej do puszczy postarała się o to, aby z powrotem jechać
obok Zbyszka. Podczas łowów bywała wielka swoboda, wracano przeto zwykle parami, a że
nie chodziło o to żadnej parze, by być zbyt blisko drugiej, więc można się było rozmówić
swobodnie. Jagienka dowiedziała się już poprzednio o Maćkowej niewoli od Czecha i nie
straciła czasu. Na jej prośbę dała księżna list do mistrza, a prócz tego wymogła, że nadmienił
o tym i komtur toruński von Wenden w piśmie, w którym zdawał sprawę z tego, co w Płocku
się dzieje. Chwalił się on sam przed księżną, iż dopisał, że: „chcąc króla udobruchać nie można
mu w tej sprawie czynić trudności”. A mistrzowi chodziło wielce w tej chwili o to, aby jak
najbardziej potężnego władcę udobruchać i z całkowitym bezpieczeństwem obrócić wszystkie
siły na Witolda, z którym Zakon istotnie nie umiał sobie dotychczas dać rady.
– I tak, com mogła, tom wskórała bacząc, aby zaś nie było mitręgi – kończyła Jagienka – a
że król, nie chcąc siostrze w wielkich sprawach ustąpić, będzie się pewnie starał wygodzić jej
choć w mniejszych, przeto mam jako najlepszą nadzieję.
– Żeby nie z tak zdradliwymi ludźmi sprawa – odpowiedział Zbyszko – to bym po prostu
odwiózł okup i na tym ty się skończyło, z nimi wszelako może się przygodzić, jako się Tolimie
przygodziło, że i pieniądze zagrabią, i temu, co je przywiózł, nie przepuszczą, jeśli za
nim jakowaś potęga nie stoi.
– Rozumiem – odrzekła Jagienka.
– Wy teraz wszystko rozumiecie – zauważył Zbyszko – i pókim żyw, wdzięczen wam będę.
A ona podniósłszy na niego swe smutne i dobre oczy zapytała:
– Czemu zaś nie mówisz mi: ty, jako znajomce od małego.
– Nie wiem – odpowiedział szczerze. – Coś mi niełacno... i wyście już nie ten dawny
skrzat, jakoście bywali, jeno... niby... coś całkiem...
I nie umiał znaleźć porównania, ale ona przerwała mu wysiłek i rzekła:
– Bo mi kilka roków przybyło... A Niemce i mnie rodzica na Śląsku zabiły.
– Prawda! – odrzekł Zbyszko. – Daj mu Boże światłość wiekuistą.
Czas jakiś jechali cicho obok siebie, zamyśleni i jakby zasłuchani w nieszporny szum sosen,
po czym ona spytała znowu:
– A po wykupie Maćka ostaniecie w tych stronach?
Zbyszko spojrzał na nią jakby ze zdziwieniem, gdyż dotąd oddany był tak wyłącznie żalowi
i smutkom, że ani do głowy nie przyszło mu pomyśleć o tym, co będzie później. Więc
podniósł oczy w górę, jakby się namyślając, a po chwili odrzekł:
– Nie wiem! Chryste miłosierny! skądże mam wiedzieć? To jeno wiem, że gdzie powędruję,
tam i dola moja pójdzie za mną. Hej! ciężka dola!... Stryja wykupię, a potem chyba do
Witolda pójdę, ślubów przeciw Krzyżakom dopełnić – i może zginę.
167
A na to zamgliły się oczy dziewczyny i pochyliwszy się nieco ku młodziankowi zaczęła
mówić z cicha, jakby z prośbą:
– Nie giń! nie giń!
I znów przestali rozmawiać, aż dopiero pod samymi murami miasta Zbyszko otrząsnął się
z myśli, które go gryzły, i rzekł:
– A wy... a ty – ostaniesz tu przy dworze?
– Nie – odpowiedziała. – Cni mi się bez braci i bez Zgorzelic. Cztan i Wilk musieli się tam
już pożenić, a chociażby i nie, to się już ich nie boję.
– Da Bóg, że cię stryj Maćko do Zgorzelic odwiezie. Taki on ci przyjaciel, że we wszystkim
możesz się na niego zdać. Ale i ty o nim pamiętaj...
– Święcie ci to przyrzekam, że mu będę jako rodzone dziecko...
I po tych słowach rozpłakała się na dobre, bo w sercu uczyniło się jej ogromnie smutno.
*
Nazajutrz dzień Powała z Taczewa przyszedł do gospody Zbyszka i rzekł mu:
– Po Bożym Ciele król zaraz do Raciąża wyjeżdża na spotkanie z wielkim mistrzem, a tyś
jest do rycerzy królewskich zaliczon i razem z nami ruszysz.
A Zbyszko aż się spłonił z uciechy po tych słowach – nie tylko bowiem ubezpieczało go to
zaliczenie do rycerzy królewskich od zdrad i podstępów krzyżackich, ale okrywało go chwałą
niezmierną. Należał przecie do tych rycerzy i Zawisza Czarny, i bracia jego: Farurej i Kruczek,
i sam Powała, i Krzon z Kozichgłów, i Stach z Charbimowic, i Paszko Złodziej z Biskupic,
i Lis z Targowiska – i wielu innych strasznych, najsławniejszych, o których wiedziano
w kraju i za granicą. Niewielki ich zastęp wziął król Jagiełło z sobą, bo niektórzy w domu
zostali, a inni szukali przygód w zamorskich, odległych krajach, ale to wiedział, że i z tymi
mógł nie lękając się zdrady krzyżackiej choćby do Malborga jechać, gdyż w razie czego mury
pokruszyliby potężnymi ramiony i wysiekli mu drogę wśród Niemców. Mogło też zapłonąć
dumą młode Zbyszkowe serce na myśl, że takich będzie miało towarzyszów.
Więc Zbyszko w pierwszej chwili zapomniał nawet o swoim żalu – i ściskając ręce Powały
z Taczewa mówił do niego z radością:
– Wam to, nie komu, winienem, panie, wam! wam!
– Mnie w części – odrzekł Powała – w części tutejszej księżnie, ale najbardziej panu naszemu
miłościwemu, którego idź zaraz podjąć pod nogi, by cię zaś o niewdzięczność nie posądził.
– Jakom dla niego zginąć gotów, tak mi dopomóż Bóg! – zawołał Zbyszko.
168
Rozdział
trzydziesty drugi
Zjazd na wyspie wiślanej w Raciążu, na który król udał się koło Bożego Ciała, odbywał się
pod złą wróżbą i nie doprowadził do takiej zgody i załatwienia różnych spraw jak te, które w
tym samym miejscu odbyły się we dwa lata później i na których odzyskał król zastawioną
zdradliwie przez Opolczyka Krzyżakom ziemię dobrzyńską wraz z Dobrzyniem i Bobrownikami.
Jagiełło przybył rozdrażnion wielce obmową, jakiej dopuszczali się względem niego
Krzyżacy po dworach zachodnich i w samym Rzymie, a zarazem zgniewany nieuczciwością
Zakonu. Mistrz nie chciał układów o Dobrzyń prowadzić, czynił zaś to umyślnie – i zarówno
on sam, jak inni dygnitarze zakonni powtarzali codziennie Polakom: „Wojny ni z wami, ni z
Litwą nie chcemy, ale Żmujdź nasza, bo sam Witold nam ją oddał. Obiecnijcie, iże nie będziecie
mu pomagali, to wojna z nim prędzej się skończy, a wówczas pora będzie gadać o
Dobrzyniu, i siła wam ustępstw poczynimy.” Ale rajcy królewscy mając bystry, doświadczony
rozum i znając kłamstwo krzyżackie nie dawali się zdurzyć: „Gdy w potęgę wzrośniecie,
zuchwałości wam jeszcze przybędzie – odpowiadali mistrzowi. – Mówicie, że nic wam do
Litwy, a Skirgiełłę chcecie na stolcu w Wilnie posadzić. Ależ na miły Bóg! wżdy to Jagiełłowe
dziedzictwo, który jeden, kogo chce, księciem na Litwie stanowi – przeto się hamujcie,
aby was nie pokarał nasz wielki król!” Na co mistrz mówił, że jeśli król jest prawdziwym
panem Litwy, niechże nakaże Witoldowi, by wojny zaniechał i Zakonowi Żmujdź wrócił –
gdyż inaczej Zakon musi uderzyć w Witolda tam, gdzie go dosięgnąć i zranić może. I w ten
sposób spory wlokły się od rana do wieczora jakoby błędną drogą idącą w kółko. Król nie
chcąc się do niczego zobowiązać niecierpliwił się coraz bardziej i mówił mistrzowi, że gdyby
Żmujdź była pod krzyżacką ręką szczęśliwa, nie poruszyłby się Witold i jednym palcem, bo
nie znalazłby ni pozoru, nie przyczyny. Mistrz, który był człowiekiem spokojnym i lepiej od
innych braci zdawał sobie sprawę z potęgi Jagiełłowej, starał się króla ułagodzić i nie zważając
na szemranie niektórych zapalczywych i dumnych komturów nie szczędził pochlebnych
słów, a chwilami uderzał i w pokorę. Ale że nawet w tej pokorze nieraz odzywały się ukryte
pogróżki, przeto nie wiodło to do niczego. Układy o rzeczy ważne rozchwiały się prędko i
drugiego już dnia poczęto mówić tylko o sprawach pomniejszych. Natarł król ostro na Zakon
o utrzymywanie kup łotrów, o napaści i grabieże nad granicą, o porwanie Jurandówny i małego
Jaśka z Kretkowa, o mordowanie kmieciów i rybaków. Mistrz wypierał się, wykręcał,
przysięgał, że to było bez jego wiedzy, i wzajem wyrzuty czynił, że nie tylko Witold, ale i
rycerze polscy pomagali pogańskim Żmujdzinom przeciw Krzyżowi – na dowód czego przytoczył
Maćka z Bogdańca. Szczęściem, wiedział już król przez Powałę, czego rycerze z Bogdańca
szukali na Żmujdzi – i umiał na zarzut odpowiedzieć, tym łatwiej że w orszaku jego był
Zbyszko, a w mistrzowym obaj von Badenowie, którzy przybyli w tej nadziei, że zdarzy im
się może z Polakami w szrankach potykać.
Ale nie było i tego. Chcieli Krzyżacy, w razie gdyby im gładko poszło, zaprosić wielkiego
króla do Torunia i tam przez kilka dni wyprawiać na jego cześć uczty i igrzyska, ale wobec
169
nieudałych układów, które zrodziły w obopólną niechęć i gniew, brakło do zabaw ochoty. Na
boku tylko w porannych godzinach między sobą popisywali się nieco wzajem rycerze siłą i
zręcznością, lecz jak mówił wesoły kniaź Jamont, poszło i to pod włos Krzyżakom, gdyż Powała
z Taczewa okazał się tęższym na rękę od Arnolda von Baden, Dobek z Oleśnicy kopią, a
Lis z Targowiska skakaniem przez konie wszystkich przewyższył. Przy tej sposobności porozumiewał
się Zbyszko z Arnoldem von Baden o okup. De Lorche, który jako grabia i pan
wielkiego znaczenia patrzył na Arnolda z góry, sprzeciwił się temu twierdząc, iż sam wszystko
na siebie bierze. Zbyszko jednak mniemał, że cześć rycerska nakazuje mu zapłacić tę ilość
grzywien, do której się zobowiązał, i dlatego chociaż sam Arnold chciał spuścić z ceny, nie
przyjął ani tego ustępstwa, ani pośrednictwa pana de Lorche.
Arnold von Baden był człowiekiem dość prostym, którego największą zaletę stanowiła olbrzymia
siła ramienia, dość głupowatym, nieco na pieniądze łakomym, ale prawie uczciwym.
Nie było w nim chytrości krzyżackiej i dlatego nie ukrywał przed Zbyszkiem, z jakiej przyczyny
nie chce spuścić z umówionej ceny: „Do układów – mówił – między wielkim królem a
mistrzem nie przyjdzie, ale przyjdzie do wymiany jeńców – a w takim razie będziesz mógł
stryja darmo odebrać. Ja wolę wziąć coś niż nic, gdyż mieszek u mnie zawsze próżny i nieraz
ledwie na trzy garnce piwa dziennie wstrzyma, zaś bez pięciu lub sześciu krzywda mi!” Lecz
Zbyszko gniewał się na niego za takie słowa: „Płacę, bom dał rycerskie słowo, a taniej nie
chcę, abyś wiedział, żeśmy tyle warci.” Na to ściskał go Arnold, a rycerze i polscy, i krzyżaccy
chwalili go mówiąc: „Słuszna, iże w tak młodych latach pas i ostrogi nosi, bo się do czci i
godności poczuwa.”
Tymczasem król z mistrzem ułożyli się istotnie o wymianę jeńców, przy czym ukazały się
dziwne rzeczy, o których biskupi i dygnitarze Królestwa pisali później listy do papieża i różnych
dworów: oto w rękach polskich sporo było wprawdzie jeńców, ale byli to mężowie dorośli,
w sile wieku, wzięci zbrojną ręką w nadgranicznych bitwach i potyczkach. Tymczasem
w rękach krzyżackich znajdowała się większość niewiast i dzieci pojmanych wśród nocnych
napadów dla okupu. Sam papież w Rzymie zwrócił na to swoją uwagę i pomimo całej przebiegłości
Jana von Felde, prokuratora krzyżackiego w stolicy apostolskiej, głośno wyrażał
swój gniew i oburzenie na Zakon.
Co do Maćka, były trudności. Nie czynił ich mistrz naprawdę, ale tylko pozornie, aby każdemu
ustępstwu przydać wagi. Twierdził więc, że rycerz chrześcijanin, który wojował razem
ze Żmujdzinami przeciw Zakonowi, powinien być po sprawiedliwości skazan na śmierć.
Próżno rajcy królewscy przytaczali na nowo wszystko, co im było wiadomym o Jurandzie i
jego córce oraz o straszliwych krzywdach, jakich się względem tych dwojga i względem rycerzy
z Bogdańca dopuścili słudzy Zakonu. Mistrz w odpowiedzi przytoczył dziwnym trafem te
same prawie słowa, które powiedziała w swoim czasie księżna Aleksandra Ziemowitowa do
starego rycerza z Bogdańca:
– Za baranków się podajecie, a naszych za wilków. Tymczasem z tych czterech wilków,
którzy w porwaniu Jurandówny wzięli udział, ani jeden nie żywie, a barankowie chodzą przezpiecznie
po świecie.
I była to prawda, wszelako na tę prawdę odpowiedział obecny przy obradach pan z Taczewa
następującym pytaniem:
– Tak, ale czy zabito którego zdradą? I zali ci, którzy polegli, nie polegli wszyscy z mieczami
w ręku?
Mistrz nie miał co na to odrzec, a gdy spostrzegł przy tym, że król poczyna marszczyć się i
błyskać oczyma, ustąpił nie chcąc doprowadzać groźnego władcy do wybuchu. Uradzono
potem, że każda strona wyśle posłów po odbiór jeńców. Ze strony polskiej mianowani zostali
w tym celu Zyndram z Maszkowic, który pragnął się potędze krzyżackiej z bliska przypatrzeć,
i rycerz Powała, a z nimi razem Zbyszko z Bogdańca.
170
Zbyszkowi usługę tę oddał kniaź Jamont. Przyczynił się za nim do króla w tej myśli, że
młodzian i zobaczy prędzej stryjca, i tym pewniej go odwiezie, gdy pojedzie po niego jako
poseł królewski. A król nie odmówił prośbie kniazika, który z powodu swej wesołości, dobroci
i cudnego oblicza był i jego, i całego dworu ulubieńcem, a przy tym nigdy o nic dla siebie
nie prosił. Zbyszko dziękował mu też z całej duszy, gdyż teraz był już zupełnie pewien, że
Maćka z rąk krzyżackich wydostanie.
– Tobie niejeden zajrzy – mówił mu – że przy majestacie zostajesz, ale to sprawiedliwie
tak jest, bo jeno na dobro ludzkie swojej podufałości z królem używasz i lepszego nad cię
serca nikt chyba nie ma.
– Przy majestacie dobrze – odrzekł bojarzynek – ale ja bym jeszcze wolał w pole ku Krzyżakom
i tego tobie zajrzę, żeś w nich już bijał.
Po chwili zaś dodał:
– Komtur toruński von Wenden przyjechał wczoraj, a dziś wieczór pojedziecie do niego na
noc z mistrzem i z mistrzowskim orszakiem.
– A potem do Malborga.
– A potem do Malborga.
Tu kniaź Jamont począł się śmiać:
– Niedaleka to będzie droga, ale kwaśna, bo nic od króla nie potrafili Niemce uzyskać, a z
Witoldem nie będą mieli też uciechy. Zebrał ci on pono całą potęgę litewską i na Żmujdź
idzie.
– Jeśli go król wspomoże, to będzie wielka wojna.
– Proszą o to Pana Boga wszyscy nasi rycerze. Ale choćby król z żalu nad krwią krześcijańską
wielkiej wojny nie uczynił, wspomoże Witolda zbożem i pieniędzmi, a nie bez tego
także, aby coś polskich rycerzy na ochotnika do niego nie poszło.
– Jako żywo – odpowiedział Zbyszko. – A może za to sam Zakon wypowie królowi wojnę?
– Ej, nie! – odpowiedział kniaź – póki dzisiaj mistrz żywie, nie będzie tego.
I miał słuszność. Zbyszko znał już mistrza dawniej, ale teraz, po drodze do Malborga, będąc
razem z Zyndramem z Maszkowic i z Powałą prawie ciągle przy jego boku, mógł mu się
lepiej przypatrzyć i lepiej go przeznać. Owóż ta podróż utwierdziła go tylko w przekonaniu,
że wielki mistrz Konrad von Jungingen nie był złym i zepsutym człowiekiem. Musiał on często
postępować w sposób nieprawy, gdyż cały Zakon krzyżacki stał na nieprawości. Musiał
czynić krzywdy, bo cały Zakon zbudowany był na ludzkiej krzywdzie. Musiał kłamać, bo
kłamstwo odziedziczył razem z oznakami mistrzostwa, a od wczesnych lat przywykł uważać
je tylko za polityczną przebiegłość. Ale nie był okrutnikiem, bał się sądu Bożego i ile mógł,
hamował pychę i zuchwałość tych dygnitarzy zakonnych, którzy pchali umyślnie do wojny z
potęgą Jagiełłową. Był jednakże człowiekiem słabym. Zakon tak dalece przywykł od całych
wieków czyhać na cudze, grabić, zabierać siłą lub podstępem przyległe ziemie, że Konrad nie
tylko nie umiał powściągnąć tego drapieżnego głodu, ale mimo woli, siłą nabytego pędu sam
poddawał mu się i usiłował go zaspokoić. Dalekie też były już czasy Winrycha von Kniprode,
czasy żelaznej karności, którą Zakon wprawiał w podziwienie świat cały. Już za poprzedniego
przed Jungingenem mistrza, Konrada Wallenroda Zakon upoił się własną, coraz wzrastającą
potęgą, której nie zdołały osłabić chwilowe klęski, odurzył się sławą, powodzeniem, krwią
ludzką, tak że rozluźniły się karby, które trzymały go w sile i jedności. Mistrz przestrzegał, ile
mógł, prawa i sprawiedliwości, ile mógł, łagodził osobiście żelazną rękę Zakonu ciążącą na
chłopach, mieszczanach, a nawet na duchowieństwie i szlachcie siedzącej na prawie lennych
w ziemiach krzyżackich, więc w pobliżu Malborga ten i ów kmieć albo mieszczanin mógł się
pochwalić nie tylko dostatkiem, lecz i bogactwem. Ale w dalszych ziemiach samowola, srogość
i rozpasanie komturów deptały prawa, szerzyły ucisk i zdzierstwa, wyciskały z pomocą
nakładanych na własną rękę podatków albo i bez wszelkiego pozoru ostatni grosz, wyciskały
171
łzy, często krew, tak że w całych obszernych krainach jeden był jęk, jedna nędza i jedna skarga.
Jeśli nawet dobro Zakonu nakazywało, jak chwilami na Żmujdzi, większą łagodność – i
takie nakazy szły wniwecz wobec niesforności komturów i przyrodzonego im okrucieństwa.
Czuł się więc Konrad von Jungingen niby woźnicą, który rozhukanymi powodując końmi
wypuścił lejce z rąk i zdawał wóz na wolę losu. Często też opanowywały jego duszę złe przeczucia,
często przychodziły mu na myśl prorocze słowa: „Postanowiłem ich pszczołami pożyteczności
i utwierdziłem na progu ziem chrześcijańskich, ale oto powstali przeciw mnie. Bo
nie dbają o duszę i nie litują się ciał tego ludu, który z błędu nawrócił się ku wierze katolickiej
i ku mnie. I uczynili z niego niewolników i nie nauczając go przykazań Bożych, i odejmując
mu Sakramenta święte, na większe jeszcze piekielne męki go skazują, niż gdyby był w
pogaństwie pozostał. A wojny toczą ku rozpostarciu swej chciwości. Przeto przyjdzie czas,
iże wyłamane im będą zęby i będzie ucięta im ręka prawa, a prawa noga im ochromieje, aby
uznali grzechy swoje.”
Mistrz wiedział, że owe wyrzuty, które tajemniczy Głos uczynił Krzyżakom w objawieniu
świętej Brygidy, były słuszne. Rozumiał, że gmach zbudowany na cudzej ziemi i cudzej
krzywdzie, wsparty na kłamstwie, podstępie, srogości, nie może się długo ostać. Bał się, że
podmywany od lat całych krwią i złami, runie od jednego uderzenia potężnej ręki polskiej;
przeczuwał, że wóz, który ciągną rozhukane konie, musi skończyć w przepaści, więc starał
się, aby przynajmniej godzina sądu, gniewu, klęski i nędzy przyszła jak najpóźniej. Z tej
przyczyny, pomimo swej słabości, w jednym tylko stawiał niezłomny opór swym dumnym i
zuchwałym racjom: oto nie dopuszczał do walki z Polską. Próżno zarzucano mu bojaźń i niedołęstwo,
próżno pograniczni komturowie parli wszelkimi siłami do wojny. On, gdy ogień
miał już, już wybuchnąć, cofał się zawsze w ostatniej chwili, a potem Bogu czynił dzięki w
Malborgu, że mu się udało miecz podniesiony nad głową Zakonu zatrzymać.
Ale wiedział, że do tego przyjść musi. Więc owo przeświadczenie, że Zakon stoi nie na
prawie Bożym, ale na nieprawości i kłamstwie, i owo przeczucie bliskiego dnia zaguby czyniło
go jednym z najbardziej nieszczęsnych ludzi w świecie. Byłby niechybnie dał życie i
krew, gdyby mogło być inaczej i gdyby czas był jeszcze zawrócić na prawą drogę, ale sam
czuł, że już nie czas! Zawrócić – to by znaczyło oddać prawym posiadaczom całe ziemie żyzne,
bogate i pochwycone przez Zakon od Bóg wie jak dawna, a z nimi razem mnóstwo miast
tak bogatych jak Gdańsk. I nie dość! To znaczyło wyrzec się Żmujdzi, wyrzec się zamachów
na Litwę, włożyć miecze do pochew, wreszcie całkiem wynieść się z tych krain, w których
Zakon nie miał już kogo nawracać – i osiąść chyba znów w Palestynie lub na której z wysp
greckich, aby tam Krzyża od prawdziwych bronić Saracenów. Ale było to niepodobieństwem,
gdyż równałoby się wyrokowi zagłady na Zakon. Kto by się na to zgodził? i jakiż mistrz mógł
czegoś podobnego zażądać? Konradowi von Jungingen zawłóczyła się cieniem dusza i życie,
ale człowieka, który by z podobną radą wystąpił, on pierwszy skazałby, jako pozbawionego
zmysłów, na ciemną izbę. Trzeba było iść dalej i dalej aż do dnia, w którym sam Bóg kres
naznaczy. Więc szedł, ale w dusznej trosce i smutku. Włos na brodzie i skroniach już mu się
posrebrzył, a bystre niegdyś oczy pokryły się do połowy ociężałymi powiekami. Zbyszko ani
razu nie dostrzegł na jego twarzy uśmiechu. Oblicze mistrzowe nie było groźne ani nawet
chmurne, było tylko jakby zmęczone jakimś cichym cierpieniem. W zbroi, z krzyżem na piersiach,
w środku którego był w czworokącie czarny orzeł – w białym wielkim płaszczu, również
przyozdobionym krzyżem, czynił wrażenie powagi, majestatu i smutku. Konrad niegdyś
wesoły był i kochał się w krotofilach, a i teraz nawet nie usuwał się od wspaniałych uczt, widowisk
i turniejów – owszem, sam je wyprawiał, ale ani w natłoku świetnego rycerstwa, które
przybyło w gości do Malborga, ani w zgiełku radosnym, wśród huku trąb i szczęku oręża, ani
przy pucharach przepełnionych małmazją – nie rozweselał się nigdy. Wówczas, gdy wszystko
wokół niego zdawało się dyszeć potęgą, świetnością, nieprzebranym bogactwem, niezłomną
mocą, gdy posłowie cesarza i innych królów zachodnich wykrzykiwali w uniesieniu, że Za172
kon sam starczy za wszystkie królestwa i za potęgę całego świata – on jeden się nie łudził – i
on jeden pamiętał złowrogie słowa objawione świętej Brygidzie: „Przyjdzie czas, iże wyłamane
będą ich zęby i będzie im ucięta ręka prawa, a prawa noga im ochromieje, aby uznali
grzechy swoje.”
173
Rozdział
trzydziesty trzeci
Jechali suchą drogą na Chełmżę do Grudziądza, gdzie zatrzymali się na noc i dzień, gdyż
wielki mistrz miał tam do osądzenia sprawę o rybołówstwo między zamkowym starostą krzyżackim,
a okoliczną szlachtą, której ziemie przylegały do Wisły. Stamtąd płynęli na szkutach
krzyżackich rzeką aż do Malborga. Zyndram z Maszkowic, Powała z Taczewa Zbyszko znajdowali
się przez cały czas przy boku mistrza, który ciekawy był, jakie wrażenie uczyni,
zwłaszcza na Zyndramie, widziana z bliska potęga krzyżacka. Chodziło zaś mistrzowi o to
dlatego, że Zyndram z Maszkowic był nie tylko mężnym i strasznym w pojedynkę rycerzem,
ale nadzwyczaj biegłym wojownikiem. W całym Królestwie nikt tak jak on nie znał się na
prowadzeniu wielkich wojsk, na szykowaniu hufców do bitwy, na budowie i burzeniu zamków,
na rzucaniu mostów przez szerokie rzeki, na „armacie”, to jest na uzbrojeniu u rozmaitych
narodów, i na wszelkich wojennych sposobach. Mistrz wiedząc, że na radzie królewskiej
dużo zależało od zdania tego męża, mniemał, że jeśli zdoła go przerazić wielkość zakonnych
bogactw i wojsk, to wojna odwlecze się jeszcze na długo. A przede wszystkim sam
widok Malborga3 mógł przejąć trwogą serce każdego Polaka, albowiem z twierdzą ową, licząc
Wysoki Zamek, Średni i Przedzamcze, żadna inna w całym świecie nie mogła się nawet
w przybliżeniu porównać. Już z dala, płynąc Nogatem, ujrzeli rycerze potężne baszty rysujące
się na niebie. Dzień był jasny i przeźroczy, więc widać je było doskonale, a po niejakim czasie,
gdy szkuty zbliżyły się, jeszcze bardziej rozbłysły szczyty kościoła na Wysokim Zamku i
olbrzymie mury piętrzące się jedne nad drugimi – w części barwy ceglanej, przeważnie jednak
pokryte ową słynną szarobiałą zaprawą, którą przyrządzać umieli tylko mularze krzyżaccy.
Ogrom ich przewyższał wszystko, co w życiu widzieli polscy rycerze. Zdawać się mogło,
że tam gmachy wyrastają na gmachach, tworząc w nizinnym z natury miejscu jakby górę,
której szczytem był Stary Zamek, a stokami – Średni i rozłożyste Przedzamcze. Biła od tego
olbrzymiego gniazda zbrojnych mnichów moc i potęga tak nadzwyczajna, że nawet długa i
zwykle posępna twarz mistrza wypogodziła się nieco na ów widok.
– Ex luto Marienburg – z błota Marienburg – rzekł zwracając się do Zyndrama – ale tego
błota moc ludzka nie pokruszy.
Zyndram nie odpowiedział – i w milczeniu obejmował oczyma wszystkie baszty i ogrom
murów wzmocnionych potwornymi skarpami.
A Konrad von Jungingen dodał po chwili milczenia:
– Wy, panie, którzy się na twierdzach znacie, cóż nam o tej powiecie?
– Twierdza widzi mi się nie do zdobycia – odrzekł jakby w zamyśleniu polski rycerz –
ale...
– Ale co? Co w niej możecie przyganić?
3 Do zupełnej ruiny doprowadził Malborg Fryderyk II, król pruski, po upadku Rzeczypospolitej
Polskiej.
174
– Ale każda twierdza może zmienić panów.
Na to mistrz zmarszczył brwi.
– W jakiejże to myśli mówicie?
– W tej, że zakryte są przed oczyma ludzkimi sądy i wyroki Boże.
I znów patrzał w zamyśleniu na mury, a Zbyszko, któremu Powała przetłumaczył należycie
odpowiedź, spoglądał na niego z podziwem i wdzięcznością, Uderzyło go przy tym w tej
chwili podobieństwo między Zyndramem a żmujdzkim wodzem Skirwoiłłą. Obaj mieli takie
same ogromne głowy, jak gdyby wbite między szerokie ramiona, obaj równie potężne piersi i
takie same pałąkowate nogi.
Tymczasem mistrz nie chcąc, by ostatnie słowo zostało przy polskim rycerzu, znów zaczął:
– Mówią – rzekł – że nasz Marienburg sześć razy większy od Wawelu.
– Tam na skale nie masz tyle miejsca, ile tu w równi – odparł pan z Maszkowic – ale serce,
widzę, u nas na Wawelu większe.
Konrad podniósł ze zdziwieniem brwi:
– Nie rozumiem.
– Bo cóż ci jest sercem w każdym zamku, jeśli nie kościół? A nasza katedra za trzy takie
jak oto ów obstanie.
I to rzekłszy wskazał na istotnie niewielki kościół zamkowy, na którego prezbiterium
błyszczała na złotym tle olbrzymia mozaikowa figura Najświętszej Panny.
A mistrz znowu był nieraz z takiego obrotu rozmowy:
– Prędkie, ale dziwne macie, panie, odpowiedzi – rzekł.
W tymże czasie dojechali. Wyborna policja krzyżacka uprzedziła widocznie miasto i zamek
o przyjeździe wielkiego mistrza, gdyż u przeprawy czekali już, prócz kilku braci, trębacze
miejscy, którzy przygrywali zwykle wielkiemu mistrzowi w czasie przewozu. Z drugiej
strony czekały gotowe konie, na które siadłszy przebył orszak miasto i przez Szewcką bramę,
wedle Wróblowej baszty, wjechał do Przedzamcza. W bramie witali mistrza: wielki komtur
Wilhelm von Helfenstein, który zresztą tytuł już tylko nosił, albowiem od kilku miesięcy
obowiązki jego sprawował naprawdę Kuno Lichtenstein, wysłany podówczas do Anglii; a
dalej: wielki szpitalnik, krewny Kunona, Konrad Lichtenstein, wielki szatny Rumpenheim i
wielki podskarbi Burghard von Wobecke, i wreszcie mały komtur, przełożony nad warsztatami
i nad zarządem zamku. Prócz tych dostojników stało tam kilkunastu braci wyświęconych,
którzy zawiadowali rzeczami dotyczącymi kościoła w Prusiech i ciężko gnębili inne
klasztory oraz świeckie duchowieństwo, zmuszając je nawet do robót przy drogach i przy
łamaniu lodów – a z nimi gromada braci świeckich, to jest rycerzy nie obowiązanych do godzin
kanonicznych. Rosłe i silne ich postacie (słabych nie chcieli Krzyżacy przyjmować),
szerokie ramiona, kręte brody i srogie spojrzenia czyniły ich podobniejszymi do drapieżnych
zbójów-rycerzy niemieckich niż do mnichów. Z oczu patrzała im odwaga, hardość i pycha
niezmierna. Nie lubili oni Konrada za jego obawę wojny z potęgą Jagiełłową; nieraz na kapitułach
otwarcie wyrzucali mu bojaźliwość, rysowali go na murach i podmawiali błaznów do
wyśmiewania go w oczy. Jednakże na jego widok pochylili teraz głowy z pozorną pokorą,
zwłaszcza że mistrz wjeżdżał w towarzystwie obcych rycerzy, i poskoczyli hurmem, aby potrzymać
mu konia za uzdę i strzemię.
Mistrz zaś zsiadłszy zwrócił się zaraz do Helfensteina i zapytał:
– Są-li jakie nowiny od Wernera von Tettingen?
Werner von Tettingen, jako wielki marszałek, czyli przywódca zbrojnych sił krzyżackich,
był w tej chwili na wyprawie przeciw Żmudzinom i Witoldowi.
– Ważnych nowin nie ma– odpowiedział Helfenstein – ale są szkody. Dzicz popaliła osady
pod Ragnetą i miasteczka przy innych zamkach.
– W Bogu nadzieja, że jedna wielka bitwa złamie ich złość i zatwardziałość – odparł
mistrz.
175
I to rzekłszy podniósł oczy w górę, a usta jego poruszały się przez chwilę modlitwą, którą
odmawiał za powodzenie wojsk zakonnych.
Po czym ukazał na polskich rycerzy i rzekł:
– To są wysłannicy króla polskiego: rycerz z Maszkowic, rycerz z Taczewa i rycerz z
Bogdańca, którzy z nami dla wymiany jeńców przybyli. Niechaj komtur zamkowy wskaże im
gościnne komnaty i podejmie ich, i ugości, jako przystało.
Na te słowa bracia-rycerze poczęli spoglądać z ciekawością na wysłanników, a zwłaszcza
na Powałę z Taczewa, którego imię, jako słynnego zapaśnika, było niektórym znane. Tych
zaś, którzy nie słyszeli o jego czynach na dworze burgundzkim, czeskim i krakowskim,
przejmowała podziwem jego ogromna postawa i jego ogier bojowy tak nadzwyczajnej wielkości,
że bywalcom, którzy za młodych lat zwiedzali Ziemię Świętą i Egipt, przypomniał
wielbłądy i słonie.
Kilku poznało też Zbyszka, który swego czasu potykał się w szrankach w Malborgu, i ci
witali go dość uprzejmie, pamiętając, że potężny i mający wielką wziętość w Zakonie brat
mistrzów, Ulryk von Jungingen, okazywał mu szczerą przyjaźń i przychylność. Najmniej
zwracał uwagi i podziwu ten, który w niedalekiej już przyszłości miał być najstraszliwszym
pogromcą Zakonu, to jest Zyndram z Maszkowic, albowiem gdy zsiadł z konia, wydawał się
z powodu swej niezwykłej krępości i wysokich ramion prawie garbatym. Nazbyt długie jego
ręce i pałąkowate nogi budziły uśmiech na twarzach młodszych braci. Jeden z nich, znany
krotofilnik, przystąpił nawet do niego chcąc mu przymówić, ale spojrzawszy w oczy pana z
Maszkowic stracił jakoś ochotę i odszedł w milczeniu.
Tymczasem komtur zamkowy zabrał gości i powiódł ich z sobą. Weszli naprzód na niewielki
dziedziniec, na którym prócz szkoły, starego lamusa i warsztatu siodlarskiego, znajdowała
się kaplica Św. Mikołaja, po czym przez most Mikołajski wkroczyli na właściwe Przedzamcze.
Komtur prowadził ich przez niejaki czas wśród potężnych murów, bronionych tu i
ówdzie mniejszymi i większymi basztami. Zyndram z Maszkowic pilnie przypatrywał się
wszystkiemu, przewodnik zaś, nawet nie zapytywany, chętnie pokazywał rozmaite budynki,
jakby mu zależało właśnie na tym, aby goście przypatrzyli się wszystkiemu jak najdokładniej.
– Ten okrutny gmach, który wasze miłoście widzicie przed sobą po lewej ręce – mówił –
to nasze stajnie. Ubodzyśmy mnisi, a przecie ludzie mówią, że gdzie indziej i rycerze tak nie
mieszkają jak u nas konie.
– Nie pomawiają was ludzie o ubóstwo – odrzekł Powała – ale coś tu musi być więcej
prócz stajni, bo gmach okrutnie wysoki, a koni przecie po schodach nie sprowadzacie.
– Nad stajnią, która jest w dole i w której czterysta koni się mieści – odrzekł komtur zamkowy
– są śpichrze, a w nich zboża choćby na dziesięć lat, nie przyjdzie tu nigdy do oblężenia,
ale gdyby przyszło, to głodem nas nie wezmą.
To rzekłszy zawrócił w prawo i znów przez most między basztą Św. Wawrzyńca a basztą
Pancerną wwiódł ich na inny dziedziniec, olbrzymi, leżący w samym środku Podzamcza.
– Zważcie, wasze moście – rzekł Niemiec – że to wszystko, co ku północy widzicie, jakkolwiek
za łaską Bożą nie do zdobycia, jest tylko Vorburg – i utwierdzeniem nie może się
porównać ani ze Średnim Zamkiem, do którego was prowadzę, ani tym bardziej z Wysokim.
Jakoż oddzielna fosa i oddzielny zwodzony most dzieliły Średni Zamek od dziedzińca i
dopiero w bramie zamkowej, która leżała znacznie wyżej, rycerze obróciwszy się za poradą
komtura jeszcze raz mogli objąć oczyma cały ów olbrzymi kwadrat zwany Podzamczem.
Gmach tam wznosił się przy gmachu, tak iż wydawało się Zyndramowi, iż widzi przed sobą
całe miasto. Były tam nieprzebrane zapasy drzewa ułożone w szychty tak wielkie jak domy,
składy kul kamiennych sterczące na kształt piramid, cmentarze, lazarety, magazyny. Nieco z
boku, wedle leżącego w środku stawu, czerwieniały potężne mury „templu”, to jest wielkiego
magazynu z jadalnią dla najemników i czeladzi. Pod północnym wałem widać było inne stajnie
dla koni rycerskich i dla wyborowych mistrzowskich. Wzdłuż młynówki wznosiły się
176
koszary dla giermków i wojsk najemnych, a po przeciwległej stronie czworoboku mieszkania
dla przeróżnych zawiadowców i urzędników zakonnych – znów składy, śpichrze, piekarnie,
szatnie, ludwisarnie, niezmierny arsenał, czyli Karwan, więzienia, stara puszkarnia, każdy
gmach tak niezłomny i obronny, że w każdym można się było tak jak w osobnej twierdzy
bronić, a wszystko otoczone murem i gromadą groźnych baszt, za murem fosą, za fosą wieńcem
olbrzymich palisad, za którymi dopiero na zachód toczył żółte fale Nogat, na północ i
wschód błyszczała toń ogromnego stawu, a od południa sterczały silniej jeszcze umocnione
zamki: Średni i Wysoki.
Gniazdo straszne, od którego biła nieubłagana potęga i w którym skupiły się dwie największe
znane wówczas w świecie siły: siła duchowna i siła miecza. Kto oparł się jednej, tego
pokruszyła druga. Kto podniósł przeciw nim ramię, na tego krzyk powstawał we wszystkich
krajach chrześcijańskich, że przeciw Krzyżowi je podnosi.
I wnet rycerstwo zbiegało się ze wszystkich stron na pomoc. Gniazdo też roiło się wiecznie
rzemieślniczym i zbrojnym ludem i wrzało w nim ciągle jak w ulu. Przed gmachami, w przejściach,
przy bramach, w warsztatach – wszędzie panował ruch jak na jarmarku. Echo roznosiło
odgłos młotów i dłut krzesających kamienne kule, huczenie młynów i deptaków, rżenie
koni, szczęk zbroi i oręża, dźwięk trąb i piszczałek, nawoływania i rozkazy. Na owych dziedzińcach
słyszałeś wszystkie mowy świata i mogłeś napotkać żołnierzy ze wszystkich narodów:
więc niechybnych łuczników angielskich, którzy o sto kroków przeszywali gołębia
uwiązanego na maszcie, a których groty przebijały pancerze tak łatwo jak sukno, i strasznych
szwajcarskich piechurów walczących dwuręcznymi mieczami, i mężnych, choć niepomiarkowanych
w jedle i napoju Duńczyków, i skłonnych zarówno do śmiechu, jak zwady rycerzy
francuskich, i małomówną a dumną szlachtę hiszpańską, i świetnych rycerzy włoskich, najbieglejszych
fechtmistrzów przybranych w jedwabie, aksamity, a na wojnę w niezłomne
zbroje, kowane w Wenecji, Mediolanie i Florencji – i rycerzy burgundzkich, i Fryzów, i
wreszcie Niemców ze wszystkich ziem niemieckich. Kręciły się między nimi „białe płaszcze”,
jako gospodarze i zwierzchnicy. „Wieża pełna złota”, a ściślej: osobna izba zbudowana
na Wysokim Zamku obok mieszkania mistrza, napełniona od dołu do góry pieniędzmi i sztabami
z drogocennego metalu, pozwalała Zakonowi na godne podejmowanie „gości”, również
jak na zaciągi najemnego żołdactwa, które wysyłano stąd na wyprawy i do wszystkich zamków,
do rozporządzenia wójtów, starostów i komturów. Tak to z siłą miesza i z siłą duchowną
kojarzyło się tu niezmierne bogactwo, a zarazem żelazny ład, który lubo rozluźnion już po
prowincjach przez zbytnią ufność i upojenie się własną potęgą, trzymał się jeszcze w samym
Malborgu mocą dawnego wezwyczajenia. Monarchowie przybywali tu nie tylko walczyć z
pogany lub pożyczać pieniędzy, lecz i uczyć się sztuki rządzenia, rycerze – uczyć się sztuki
wojennej. W całym bowiem świecie nikt nie umiał tak rządzić i wojować jak Zakon. Gdy
niegdyś przybył w tej strony, prócz szczupłej okolicy i kilku zamków podarowanych przez
niebacznego księcia polskiego, nie należała do niego ani piędź ziemi, teraz zaś władał obszerną,
większą od wielu królestw krainą, pełną ziem żyznych, potężnych miast i niezdobytych
zamków. Władał i czuwał, jak włada pająk rozpiętą siecią, której wszystkie nici dzierży pod
sobą. Stąd, z tego Wysokiego Zamku, od mistrza i od białych płaszczów rozbiegały się przez
pocztowych pachołków rozkazy na wszystkie strony: do lennej szlachty, do rad miejskich, do
burmistrzów, do wójtów, podwójcich i kapitanów najemnych wojsk, a co tu zrodziła i postanowiła
myśl i wola, tam wnet wykonywały setki i tysiące żelaznych dłoni. Tu spływał pieniądz
z całego kraju, tu zboże, tu wszelkiego rodzaju spyża, tu daniny od jęczącego pod srogim
jarzmem świeckiego duchowieństwa i od innych klasztorów, na które patrzał niechętnym
okiem Zakon; stąd wreszcie wyciągały się drapieżne ramiona ku wszystkim okolicznym krajom
i ludom.
Liczne pruskie mówiące litewską mową narody starte już były z oblicza ziemi. Litwa czuła
do niedawna żelazną stopę krzyżacką ciążącą jej na piersiach tak straszliwie, że za każdym
177
tchnieniem oddawała zarazem krew spod serca; Polska, lubo zwycięska w straszliwej bitwie
pod Płowcami, straciła jednak za Łokietkowych czasów swe dzierżawy na lewym brzegu Wisły
razem z Gdańskiem, Tczewem, Gniewem i Świeciem. Rycerski Zakon Inflancki sięgał po
ziemie ruskie, i szły oba te zakony jak pierwsza olbrzymia fala niemieckiego morza, które
zalewało coraz szerzej i szerzej słowiańskie ziemie.
Aż nagle zaszło chmurą słońce krzyżacko-niemieckiej pomyślności. Litwa przyjęła chrzest
z rąk polskich, a tron krakowski razem z ręką cudnej królewny odzierżył Jagiełło. Nie utracił
wprawdzie Zakon przez to ani jednej ziemi, ani jednego zamku, ale uczuł, że przeciw sile
stanęła siła, i stracił przyczynę, dla której istniał w Prusiech. Po chrzcie Litwy wrócić im było
chyba do Palestyny i strzec pątników dążących do świętego miejsca. Ale wrócić – to znaczyło
wyrzec się bogactw, władzy, potęgi, panowania, miast, ziem i całych królestw. Więc począł
miotać się Zakon w przerażeniu i wściekłości jak potworny smok, w którego boku utkwiło
żeleźce. Mistrz Konrad bał się stawić wszystkiego na jeden rzut kości i drżał na myśl o wojnie
z wielkim króle, władcą ziem polskich, litewskich i obszernych dzierżaw ruskich, które
Olgierd wydarł z gardła Tatarom, ale większość rycerzy krzyżackich parła do niej czując, że
trzeba stoczyć bój na śmierć i życie, póki siły są nienaruszone, póki urok Zakonu nie zblednie,
póki świat cały śpieszy mu na pomoc i póki gromy papieskie nie spadną na to ich gniazdo,
dla którego rzeczą życia i śmierci było teraz – nie rozszerzanie chrześcijaństwa, lecz właśnie
utrzymanie pogaństwa.
A tymczasem między narodami i po dworach oskarżano Jagiełłę i Litwę o chrzest pozorny
i fałszywy, przedstawiając jako rzecz niepodobną, aby stać się mogło w ciągu roku to, czego
miecz zakonny nie mógł przez wieki dokonać. Burzono przeciw Polsce i przeciw jej władcy
królów i rycerzy, jako przeciw opiekunom i obrońcom pogaństwa – a głosy te, którym jedynie
w Rzymie nie dowierzano, rozchodziły się szeroką falą po świecie i ściągały ku Malborgowi
książąt, grafów i rycerzy z Południa i Zachodu. Zakon nabierał ufności i poczuwał się w mocy.
Marienburg ze swymi groźnymi zamkami i Przedzamczem olśniewał ludzi potęgą więcej
niż kiedykolwiek – i olśniewało bogactwo, olśniewał pozorny ład – i cały Zakon wydawał się
być władniejszy i bardziej na wiek wieków niepożyty niż dawniej. I nikt z książąt, nikt z
owych rycerskich gości – nikt – prócz mistrza – nawet spomiędzy Krzyżaków nie rozumiał,
że od czasu chrztu Litwy stało się coś takiego, jak gdyby fale Nogatu, które osłaniały z jednej
strony straszną twierdzę – zaczęły podmywać cicho i nieubłaganie jej mury. Nikt nie rozumiał,
że w owym olbrzymim ciele została jeszcze siła – ale uleciała z niego dusza; kto świeżo
przybył i spojrzał na ów wzniesiony ex luto Marienburg, na owe mury, baszty, na czarne
krzyże w bramach, na budynkach i na szatach, temu przede wszystkim przychodziło na myśl,
że i bramy piekielne nie przemogą tej północnej Krzyża stolicy.
Z podobną też myślą patrzyli na nią nie tylko Powała z Taczewa i Zbyszko, który tu już
bywał poprzednio, lecz i wiele bystrzejszy od nich Zyndram z Maszkowic. I jemu, gdy w tej
chwili spoglądał na to zbrojne rojowisko żołnierskie objęte w ramę baszt i olbrzymich tynów,
zmierzchła twarz, a na pamięć nasunęły się mimo woli dumne słowa, którymi niegdyś Krzyżacy
grozili królowi Kazimierzowi:
„Większać nasza moc i jeśli nie ustąpisz, do samego Krakowa mieczami naszymi ścigać
cię będziem.”
Ale tymczasem komtur zamkowy powiódł rycerzy dalej, do Średniego Zamku, w którego
wschodniej połaci leżały gościnne komnaty.
178
Rozdział
trzydziesty czwarty
Maćko i Zbyszko długi czas trzymali się w ramionach, gdyż miłowali się wzajem zawsze,
a w ostatnich latach wspólne przygody i nieszczęścia uczyniły tę miłość jeszcze silniejszą.
Stary rycerz od pierwszego wejrzenia na bratanka odgadł, że Danusi nie ma już na świecie,
więc nie pytał o nic, jeno tulił do siebie młodzianka chcąc przez moc tego uścisku pokazać
mu, że nie został zupełnym sierotą i że ma jeszcze bliską żywą duszę, gotową podzielić się z
nim niedolą.
Aż dopiero, gdy im smutek i boleść znacznie łzami spłynęły, zapytał po długim milczeniu
Maćko:
– Zali wydarli ci ją znów, czyli też ci na ręku skonała?
– Na ręku mi skonała pod samym Spychowem – odrzekł młodzian.
I począł opowiadać, jak i co było, płaczem i wzdychaniami przerywając sobie opowiadanie,
a Maćko słuchał uważnie, wzdychał także i w końcu znów jął wypytywać:
– A Jurand żywie jeszcze?
– Juranda żywiącegom odjechał, ale niedługo mu na świecie i pewnie go już nie obaczę.
– Parę niedziel wcześniej alibo później, wszystko jedno!
Ale Zbyszko popatrzył na niego bacznie i rzekł:
– I tak musieliście tu chorzeć? Jako Piotrowin wyglądacie.
– Bo choć słonko na ziemi przygrzewa, w podziemiu zawsze zimno i wilgoć tam jest
okrutna z takowej przyczyny, że tu naokół zamku wody. Myślałem, że do szczętu spleśnieję.
Dychać też nie ma czym i od tego wszystkiego rana mi się odnowiła – ta, wiesz... co to mi w
Bogdańcu dopiero po bobrowym sadle szczebrzuch wylazł.
– Pamiętam – rzekł Zbyszko – bośmy po bobra z Jagienką chodzili. A to was tu psubraty
w podziemiach trzymali?
Maćko poruszył głową i odpowiedział:
– Żeby ci tak szczerze rzec, to nieradzi oni mnie widzieli i już było ze mną źle. Wielka tu
jest zawziętość na Witolda i Żmujdzinów, ale jeszcze większa na tych spomiędzy nas, którzy
im pomagają. Próżnom gadał, dlaczegośmy między Żmujdzinów poszli. Byliby mi głowę
ucięli i jeśli tak nie uczynili, to jeno dlatego, że im wykupu było żal, bo jako wiesz, pieniądz
im nawet i od pomsty wdzięczniejszy, a po wtóre chcieli mieć w ręku dowód, że król Polaków
poganom w pomoc posyła. Bo że Żmujdzini niebożęta proszą się o krzest, byle nie z ich
rąk, to wiemy, którzyśmy tam byli, ale Krzyżaki udają, że nie wiedzą, i skarżą ich po wszystkich
dworach, a z nimi razem i naszego króla.
Tu porwała Maćka zadyszka, tak że musiał na chwilę umilknąć, i dopiero odsapnąwszy
mówił dalej:
– I byłbym może skapiał w podziemiu. Wstawiał ci się za mną po prawdzie Arnold von
Baden, któremu też o okup chodziło. Ale on nie ma między nimi nijakiej powagi i nazywają
go niedźwiedziem. Szczęściem de Lorche dowiedział się o mnie od Arnolda i okrutnego zaraz
179
narobił warchołu. Nie wiem, czy ci o tym powiadał, bo on rad kryje swoje dobre uczynki...
Jego oni tu to za coś mają, bo już jeden de Lorche wielkie niegdyś w Zakonie piastował godności,
a ten jest znamienitego rodu i bogacz. Mówił im tedy, że sam jest naszym jeńcem i że
gdyby mi tu gardło wzięli albo gdybym skapiał z głodu i wilgotności, to ty jemu szyją utniesz.
Groził ci kapitule, że rozpowie po zachodnich dworach, jak Krzyżacy z pasowanymi rycerzami
postępują. Aż zlękli się i wzięli mnie do lazaretu, gdzie i powietrze, i strawa lepsza.
– Od Lorchego jednej grzywny nie wezmę, tak mi dopomóż Bóg!
– Miło od nieprzyjaciela brać, ale przyjacielowi słuszna rzecz przepuścić – rzekł Maćko –
a skoro jako słyszę, ugoda z królem o wymianę jeńców stanęła, to i za mnie nie potrzebujesz
płacić.
– Ba! a nasze słowo rycerskie? – zapytał Zbyszko. – Ugoda ugodą, a Arnold bezecność
mógłby nam zadać.
Usłyszawszy to zatroskał się Maćko, pomyślał nieco i rzekł:
– Ale można by coś utargować?
– Samiśmy się cenili. Zaliśmy to teraz mniej warci?
Maćko zatroskał się jeszcze bardziej, ale w oczach odbił się podziw i jakby jeszcze większa
miłość dla Zbyszka.
– A czci potrafi strzec!... Taki ci się już urodził – mruknął sam do siebie.
I począł wzdychać. Zbyszko myślał, że z żalu o te grzywny, które mieli von Badenowi zapłacić,
więc rzekł:
– Wiecie! Pieniędzy i tak jest dość, byle ona dola nie była taka ciężka.
– Bóg ci ją odmieni! – rzekł ze wzruszeniem stary rycerz. – Mnie tam niedługo już na
świecie.
– Nie powiadajcie! Będziecie zdrowi, niech jeno was wiater przewieje.
– Wiater? Wiater młode drzewo przygnie, a stare złamie.
– Owa! nie próchnieją w was jeszcze gnaty i do starości wam daleko. Nie smućcie się!
– Żeby tobie było wesoło, to i ja bym się śmiał. Wszelako mam ci ja i inną do smutku
przyczynę, a prawdą rzekłszy, nie tylko ja, ale i my wszyscy.
– Co zaś? – zapytał Zbyszko.
– A pamiętasz, jakom jakom cię w obozie u Skirwoiłły zgromił za to, żeś moc krzyżacką
sławił? W polu juści twardy jest nasz naród, ale tak z bliska, to ja się tutejszym psubratom
dopiero teraz przypatrzył!...
Tu Maćko jakby w obawie, aby go kto nie dosłyszał, zniżył głos:
– I teraz widzę, żeś ty był praw, nie ja. Niech ręka boska broni, co to za moc, co to za potęga!
Swędzą naszych rycerzy ręce i chce im się jak najprędzej k’Niemcom, a nie wiedzą, że
Krzyżaków wszystkie narody i wszyscy królowie wspomagają, że pieniędzy u nich więcej, że
ćwiczenie lepsze, że zamki warowniejsze i sprzęt wojenny godniejszy. Niech ręka boska broni!...
I u nas, i tu mówią, że do wielkiej wojny przyjść musi i przyjdzie, ale gdy przyjdzie, to
niechże Bóg zmiłuje się nad naszym Królestwem i naszym narodem!
Tu objął dłońmi swą szpakowatą głowę, łokcie wsparł na kolanach i zamilkł.
Zbyszko zaś rzekł:
– A widzicie. W pojedynkę niejeden z naszych od nich tęższy, ale co do wielkiej wojny,
pomiarkowaliście sami.
– Oj, pomiarkowałem! a da Bóg i ci posłowie królewscy pomiarkują także, a zwłaszcza rycerz
z Maszkowic.
– Widziałem, jako spochmurniał. Wielki z niego sprawca wojenny i powiadają, że nikt na
świecie nie rozumie się tak na wojnie.
– Jeśli prawda, to chyba jej nie będzie.
– Jeśli Krzyżacy obaczą, że mocniejsi, to właśnie będzie. I powiem wam szczerze: bogdaj
już przyszedł wóz alibo przewóz, gdyż dłużej nie lża nam tak żyć...
180
I z kolei Zbyszko, jakby przygniecion niedolą własną i powszechną, opuścił głowę, a
Maćko rzekł:
– Szkoda zacnego Królestwa, a boję się, by nas Bóg za zbytnią zuchwałość nie pokarał.
Pamiętasz, jak to rycerstwo przed katedrą na Wawelu przede mszą, wtedy kiedy ci to mieli
głowę uciąć i nie ucięli – samego Tymura Kuternogę wyzywało, któren czterdziestu królestw
jest panem i któren góry z głów ludzkich uczynił... Nie dość im Krzyżaków! wszystkich naraz
chcieliby wyzwać – i w tym może być obraza boska.
A Zbyszko na owo wspomnienie chwycił się na płowe włosy, bo go niespodzianie ogarnął
żal okrutny – zakrzyknął:
– A któż mnie wówczas od kata zratował, jeśli nie ona! O Jezu! Danuśka moja!... O Jezu!...
I począł drzeć włosy, a następnie gryźć pięści, którymi łkanie chciał potłumić, tak rozskowyczało
się w nim serce z nagłego bólu.
– Chłopie! miej Boga w sercu!... cichaj! – wołał Maćko. – Co wskórasz? Hamuj się! cichaj!...
Ale Zbyszko długi czas nie mógł się uspokoić i upamiętał się dopiero, gdy Maćko, który
był istotnie jeszcze chory, zesłabł tak bardzo, że zachwiał się na nogach i padł na ławę w zupełnym
zmysłów zamroczeniu. Wówczas młodzian położył go na tapczanie, pokrzepił winem,
które przysłał komtur zamkowy, i czuwał nad nim, póki stary rycerz nie zasnął.
Nazajutrz zbudzili się późno, rzeźwiejsi i wypoczęci.
– No – rzekł Maćko – chyba jeszcze na mnie nie czas, i tak myślę, że byle mnie wiater
polny przewiał, to i na koniu dosiedzę.
– Posłowie ostaną jeszcze kilka dni – odpowiedział Zbyszko – bo coraz to do nich ludzie
przychodzą z prośbą o jeńców, którzy na Mazowszu albo w Wielkopolsce na rozboju schwytani,
ale my możem jechać, kiedy chcecie i kiedy poczujecie się w siłach.
W tej chwili wszedł Hlawa.
– Nie wiesz zaś, co tam czynią posłowie? – spytał go stary rycerz.
– Zwiedzają Wysoki Zamek i kościół – odrzekł Czech. – Komtur zamkowy sam ich oprowadza,
a potem pójdą do wielkiego refektarza na obiad, na który i wasze miłości ma mistrz
zaprosić.
– A ty coś od rana czynił?
– A ja przypatrywałem się niemieckiej najemnej piechocie, którą kapitanowie ćwiczyli, i
przyrównywałem ją z naszą czeską.
– A ty czeską pamiętasz?
– Wyrostkiem mnie pojmał rycerz Zych ze Zgorzelic, ale pamiętam dobrze, bom od małego
był do takich rzeczy ciekawy.
– No i cóż?
– A nic! Jużci tęga jest krzyżacka piechota i ćwiczona godnie, ale to są woły, a nasi Czesi
wilcy. Gdyby tak przyszło co do czego, to przecie wasze miłoście wiedzą: woły wilków nie
jadają, a wilki okrutnie na wołowinę łakome.
– Prawda jest – rzekł Maćko, który widocznie coś o tym wiedział – kto się o waszych
otrze, to jako od jeża odskoczy.
– W bitwie konny rycerz za dziesięciu piechoty stanie – rzekł Zbyszko.
– Ale Marienburga jeno piechota może dobyć – odpowiedział giermek.
I na tym skończyła się rozmowa o piechocie, gdyż Maćko idąc za biegiem swych myśli
rzekł:
– Słysz, Hlawa, dziś, jak podjem i poczuję się w mocy – to pojedziemy.
– A dokąd? – spytał Czech.
– Wiadomo, że na Mazowsze. Do Spychowa – rzekł Zbyszko.
– I tam już ostaniem?...
181
Na to spojrzał Maćko na Zbyszka pytającym wzrokiem, gdyż dotychczas nie było między
nimi mowy o tym, co dalej uczynią. Młodzian może miał gotowe postanowienie, ale nie
chciał nim widocznie stryjca zasmucić, więc rzekł wymijająco:
– Wpierw musicie wydobrzeć.
– A potem co?
– Potem? Wrócicie do Bogdańca. Wiem, jako Bogdaniec miłujecie.
– A ty?
– I ja go miłuję.
– Nie mówię, żebyś do Juranda nie jechał – rzekł powoli Maćko – bo jeśli zamrze, to pogrześć
go przystojnie należy, ale ty bacz, co powiem, gdyż, jako młody, rozumem mi nie dorównasz.
Nieszczęśliwa to jakowaś ziemia ten Spychów. Co cię spotkało dobrego – to gdzie
indziej, a tam nic, jeno strapienie ciężkie i frasunki.
– Prawdę mówicie – rzekł Zbyszko – ale tam Danusina truchełka...
– Cichaj! – zawołał Maćko w obawie, że Zbyszka chwyci taki sam niespodziany ból jak
wczoraj.
Ale na twarzy młodzianka odbiło się tylko rozrzewnienie i smutek.
– Będzie czas uradzać – rzekł po chwili. – W Płocku i tak musicie odpocząć.
– Starunku waszej miłości tam nie zbraknie – wtrącił Hlawa.
– Prawda! – rzekł Zbyszko – wiecie, że tam jest Jagienka? Jest dwórką przy księżnie Ziemowitowej.
Ba – ale przecie wiecie, boście ją sami tam przywieźli. Była i w Spychowie. Aż
mi to dziwno, żeście mi nic o niej u Skirwoiłły nie wspomnieli.
– Nie tylko była w Spychowie, ale bez niej Jurand alboby dotychczas macał koszturem
drogi, alboby zamarł gdzie przy drodze. Przywiozłem ją do Płocka wedle opatowego dziedzictwa,
a nie wspomniałem ci o niej, bo choćbym był wspomniał, byłoby to samo. Na nic
tyś, niebożę, wówczas nie baczył.
– Wielce ona was kocha – rzekł Zbyszko. – Chwalić Boga, że nijakie listy nie były potrzebne,
ale ona od księżny dostała listy za wami i przez księżnę od posłów krzyżackich.
– Niech Bóg za to dziewce błogosławi, bo lepszej na świecie nie ma! – rzekł Maćko.
Dalszą rozmowę przerwało im wejście Zyndrama z Maszkowic i Powały z Taczewa, którzy
zasłyszawszy o wczorajszym omdleniu Maćka przyszli go dziś odwiedzić.
– Pochwalony Jezus Chrystus! – rzekł przestąpiwszy próg Zyndram. – Jakoże wam dziś?
– Bóg zapłać! Pomału! Zbyszko prawi, że byle mię wiater obwiał, to będzie całkiem dobrze.
– Co nie ma być?... będzie! Wszystko będzie dobrze – wtrącił Powała.
– Wywczasowałem się też na porządek! – odrzekł Maćko. – Nie tak jak wasze miłoście,
którzy jako słyszę, ranoście wstali.
– Naprzód przychodzili do nas ludzie tutejsi mianować jeńców – rzekł Zyndram – a potem
oglądaliśmy gospodarstwo krzyżackie: Przedzamcze i oba zamki.
– Tęgie gospodarstwo i tęgie zamki! – mruknął posępnie Maćko.
– Pewnie, że tęgie. Na kościele są arabskie ozdobności, o których powiadali Krzyżacy, że
się takiego murowania od Saracenów w Sycylii nauczyli, a w zamkach komnaty ci osobliwe,
na słupcach w pojedynkę alibo gromadami stojących. Obaczycie sami wielki refektarz.
Utwierdzenie też wszędy okrutne, jakiego nigdzie nie masz. Takich murów i kula kamienna,
chociażby największa nie ugryzie. Wiera, iż miło patrzeć...
Zyndram mówił to tak wesoło, że Maćko spojrzał na niego zdziwiony i zapytał:
– A bogactwo ich, a porządki, a wojsko i gości – widzieliście?
– Wszystko nam pokazywali niby z gościnności, a w rzeczy dlatego, aby serce w nas upadło.
– No i cóż?
182
– Ano, da Bóg, że jak przyjdzie wojna, wyżeniem ich het, za góry i morza – tam, skąd
przyszli.
A Maćko, przepomniawszy w tej chwili o chorobie, aż zerwał się na równe nogi ze zdziwienia.
– Jak to, panie – rzekł. – Mówią, że rozum macie bystry... Bo mnie aż zemdliło, gdym się
ich potęgi napatrzył... Dla Boga! z czegoż to miarkujecie?
Tu zwrócił się do bratanka:
– Zbyszku, każ zaś to wino, które nam przysłali, postawić. Siadajcie, wasze moście, i
mówcie, bo lepszej driakwi żaden medyk na moje choróbsko nie wymyśli.
Zbyszko, zaciekawion też bardzo, sam postawił dzbaniec z winem, a przy nim kubki, po
czym siedli naokół stołu i pan z Maszkowic tak mówić począł:
– Utwierdzenie to jest nic, bo co ręką ludzką stawiane, to ręka ludzka zburzyć zdoła. Wiecie,
co trzyma w kupie cegły? – wapno! A wiecie, co ludzi? – miłość.
– Rany boskie! miód wam, panie, z gęby płynie – zawołał Maćko.
A Zyndram uradował się w sercu tą pochwałą i tak dalej rzecz prowadził:
– Z tutejszych ludzi – ten ci ma u nas w pętach brata, ten syna, ten krewniaka, inny zięcia
alibo kogo. Komturowie graniczni każą im na rozbój do nas chodzić – więc niejeden polegnie
i niejednego nasi ułapią. Ale że tu już się zwiedzieli ludzie o ugodzie między królem a mistrzem
– przychodzili tedy do nas od samego rana podawać nazwiska jeńców, które nasz pisarz
spisywał. Był naprzód bednarz tutejszy, możny mieszczanin, Niemiec, mający dom w
Malborgu, który w końcu rzekł: „Bym mógł waszemu królowi i Królestwu w czym się przysłużyć,
nie tylko bym majętność, ale i głowę oddał.” Odprawiłem go myśląc, że Judasz. Ale
potem przychodzi ksiądz świecki spod Oliwy, prosi o brata i tak powiada: „Prawda-li to, panie,
że na naszych pruskich panów wojną nastąpicie? bo wiedzcie, że tu już cały naród, gdy
mówi: «Przyjdź Królestwo Twoje», to o waszym królu myśli.” Było potem o synów dwóch
szlachty, co na lennych ziemiach wedle Sztumu siedzą; byli kupcy z Gdańska, byli rzemieślnicy,
był, który dzwony w Kwidzyniu leje, była różnych ludzi kupa – i wszyscy gadali to samo.
Tu przerwał pan z Maszkowic, wstał, obaczył, czy za drzwiami nikt nie podsłuchuje, i
wróciwszy kończył przyciszonym nieco głosem:
– Długom ja o wszystkich wypytywał. Nienawidzą w całych Prusiech Krzyżaków i księżna,
i szlachta, i mieszczanie, i kmiecie. I nienawidzi ich nie tylko ten naród, któren naszą alibo
pruską mową mówi, ale nawet i Niemcy. Kto musi służyć, służy – ale zaraza każdemu milsza
niż Krzyżak. Ot, co jest...
– Ba, ale co się to ma do krzyżackiej mocy – rzekł niespokojnie Maćko.
A Zyndram pogładził dłonią swoje potężne czoło, pomyślał chwilę, jakby szukał porównania,
a wreszcie uśmiechnął się i zapytał:
– Potykaliście się kiedy w szrankach?
– Jużci i nieraz – odrzekł Maćko.
– To jakże myślicie? Nie zwali ci się z konia przy pierwszym starciu rycerz, choćby najmocniejszy,
ale taki, któren ma poderżnięty poprąg u siodła i strzemiona?
– Jako żywo!
– No, widzicie: Zakon to taki rycerz.
– Prze Bóg! – zawołał Zbyszko. – Pewnie i w książce nic lepszego nie wyczytasz!
A Maćko aż wzruszył się i rzekł nieco drżącym głosem:
– Bóg wam zapłać. Na waszą głową, panie, chyba umyślnie płatnerz musi hełm robić, bo
gotowego na nią nigdzie nie masz.
183
Rozdział
trzydziesty piąty
Obiecywali sobie Maćko i Zbyszko wyjechać zaraz z Malborga, ale tego dnia, w którym
tak bardzo pokrzepił ich dusze Zyndram z Maszkowic, nie wyjechali, gdyż był na Wysokim
Zamku obiad, a potem wieczerza na cześć posłów i gości, na którą Zbyszko był zaproszon
jako królewski rycerz, a dla Zbyszka i Maćko. Obiad odbywał się w mniejszym gronie, we
wspaniałym wielkim refektarzu, który oświecało dziesięć okien, a którego palczaste sklepienie
wspierało się, rzadko widzianym kunsztem budowniczym, tylko na jednym słupie. Prócz
królewskich rycerzy zasiadł do stołu tylko jeden graf szwabski i jeden burgundzki, który, lubo
bogatych władców poddany, przyjechał w ich imieniu pożyczyć pieniędzy od Zakonu. Z
miejscowych obok mistrza, wzięło udział w obiedzie czterech dostojników zwanych filarami
Zakonu, to jest wielki komtur, jałmużnik, szatny i podskarbi. Piąty filar, to jest marszałek, był
w tym czasie na wyprawie przeciw Witoldowi.
Jakkolwiek Zakon ślubował ubóstwo, jedzono na złocie i srebrze, a popijano małmazją, albowiem
mistrz chciał olśnić oczy posłów polskich. Lecz pomimo mnóstwa potraw i obfitego
poczęstunku przykrzyła się niego gościom ta uczta z powodu trudności rozmowy i powagi,
jaką wszyscy musieli zachowywać. Natomiast wieczerza w olbrzymim refektarzu zakonnym
(Convents Remter) wiele była weselsza, albowiem zgromadził się na nią cały konwent i
wszyscy ci goście, którzy nie zdążyli jeszcze pociągnąć przeciw Witoldowi z wojskiem marszałka.
Wesołości tej nie zmącił żaden spór ni żadna kłótnia. Wprawdzie rycerze zagraniczni
przewidując, że przyjdzie im się kiedyś spotkać z Polakami, patrzali na nich niechętnym
okiem, ale Krzyżacy z góry zapowiedzieli im, że muszą się zachować spokojnie, i prosili ich
o to bardzo usilnie bojąc się w osobach posłów obrazić króla i całe królestwo. Ale nawet i w
tym wypadku okazała się nieżyczliwość Zakonu, przestrzegali bowiem gości przed zapalczywością
Polaków: „że gdy ma w głowie, za każde ostrzejsze słowo wraz brodę ci wyszarpie
albo cię nożem pchnie”. Więc goście zadziwieni byli potem dobrodusznością i Powały z Taczewa,
i Zyndrama z Maszkowic, a bystrzejsi pomiarkowali, że nie obyczaje polskie są grube,
lecz języki krzyżackie złośliwe i jadowite.
Niektórzy, przywykli do wykwintnych zabaw na polerownych dworach zachodnich, nieszczególne
nawet wynieśli pojęcie o obyczajach samychże Krzyżaków, gdyż była na tej
uczcie wrzaskliwa nad miarę kapela, grubiańskie pieśni szpylmanów, grube żarty trefnisiów,
pląsy niedźwiedzie i pląsy bosych dziewek. A gdy dziwiono się obecności niewiast na Wysokim
Zamku, wydało się, że zakaz łamano już od dawna, i że sam wielki Winrych Kniprode
tańcował tu swego czasu z piękną Marią von Alfleben. Bracia tłumaczyli, że na Zamku niewiasty
nie mogą tylko mieszkać, ale mogą przychodzić do refektarza na uczty i że zeszłego
roku księżna Witoldowa, która mieszkała w urządzonej po królewsku starej Puszkarni na
Przedzamczu, przychodziła jednak tu codziennie grywać w złote arcaby, które jej każdego
wieczora darowywano.
184
Grano i tego wieczora nie tylko w arcaby i w szachy, lecz i w kości; więcej tego nawet
było niż rozmowy, którą głuszyły pieśni i owa zbyt wrzaskliwa kapela. Jednakże wśród powszechnego
gwaru zdarzały się chwile ciszy i raz korzystając z takiej chwili Zyndram z
Maszkowic, niby to nie wiedząc o niczym, zapytał wielkiego mistrza, czyli poddani we
wszystkich ziemiach bardzo miłują Zakon.
Na co Konrad von Jungingen rzekł:
– Kto miłuje Krzyż, ten i Zakon powinien miłować.
Odpowiedź ta podobała się i zakonnikom, i gościom, więc poczęli go za nią chwalić, ów
zaś ucieszywszy się tak mówił dalej:
– Kto nam przyjaciel, temu pod nami dobrze, a kto nieprzyjaciel, na tego mamy dwa sposoby.
– Jakież to? – pytał polski rycerz.
– Wasza cześć może nie wiesz, że ja tu z moich komnat schodzę do tego refektarza małymi
schodami w murze, a przy tych schodach jest pewna sklepiona izba, do której gdybym waszą
cześć zaprowadził, poznałbyś pierwszy sposób.
– Jako żywo! – zawołali bracia.
A pan z Maszkowic domyślił się, że mistrz mówi o owej „wieży” pełnej złota, którą się
chlubili Krzyżacy, więc zastanowił się nieco i odpowiedział:
– Niegdyś – hej! okrutnie już temu dawno, pokazał pewien cesarz niemiecki naszemu posłowi,
który zwał się Skarbek, taką komorę i rzekł: „Mam ja twojego pana czym podbić!” A
Skarbek dorzucił ci mu pierścień kosztowy i powiada: „Idź złoto do złota, my Polacy bardziej
w żelezie się kochamy...” I wiecie, wasze czeście, co potem było? – potem było Hundsfeld...
– Co to takiego Hundsfeld? – zapytało kilkunastu naraz rycerzy.
– To – odpowiedział spokojnie Zyndram – takie pole, na którym nikt nie mógł nadążyć
grześć Niemców i grzebli ich w końcu psi.
Więc stropili się bardzo i rycerze, i bracia zakonni usłyszawszy taką odpowiedź i nie wiedzieli,
co mają mówić, a Zyndram z Maszkowic rzekł jakby na zakończenie:
– Złotem przeciw żelazu nie wskórasz.
– Ba! – zawołał mistrz – wżdy to nasz drugi sposób – żelazo. Widziałeś wasza cześć na
Przedzamczu płatnerskie majsternie. Kują tam młoty noc i dzień, i takich pancerzy, równie
jak mieczów, na świecie nie masz.
Lecz na to znów Powała z Taczewa wyciągnął rękę ku środkowi stołu, wziął długi na łokieć
i szeroki więcej niż na pół piędzi tasak służący do rąbania mięsa, zwinął go lekko w
trąbkę jak pergamin, podniósł w górę, tak aby wszyscy mogli go widzieć, a potem podał mistrzowi.
– Jeśli takie i w mieczach żelazo – rzekł – to niewiela nimi dokażecie.
I uśmiechnął się, raz z siebie, a duchowni i świeccy aż popodnosili się ze swych miejsc i
hurmem zbiegli się do wielkiego mistrza, po czym jedne drugiemu podawał zwinięty w trąbkę
tasak, ale milczeli wszyscy, mając na widok takiej mocy struchlałe w piersiach serca.
– Na głowę św. Liboriusza! – zawołał w końcu mistrz – żelazne, panie, macie ręce.
A graf burgundzki dodał:
– I z lepszego niż to żelaza. Tak ci zwinął ten tasak, jakby był z wosku.
– Nawet się nie spłonił i żyły mu nie nabrały! – zawołał jeden z braci.
– Bo – odpowiedział Powała – prosty jest nasz naród, nie znajęcy takich dostatków i wygód,
jakie tu widzę, ale czerstwy.
A tu zbliżyli się ku niemu rycerze włoscy i francuscy i poczęli odzywać się do niego swym
dźwiękliwym językiem, o którym stary Maćko mówił, że jest taki, jakby kto cynowe misy
potrząsał. Podziwiali tedy jego siłę, on zaś trącał się z nimi kielichem i odpowiadał:
– Często u nas przy biesiadach takie rzeczy czynią, a zdarzy się, że mniejszy tasak, to ci i
poniektóra dziewka zwinie.
185
Ale Niemcom, którzy lubili się chełpić między obcymi wzrostem i mocą, wstyd było – i
brała ich złość, więc stary Helfenstein jął wołać przez cały stół:
– Hańba to dla nas! Bracie Arnoldzie von Baden, pokaż, że i nasze kości nie ze świec kościelnych
uczynione! Dajcie mu tasak!
Służba przyniosła wnet tasak i położyła go przed Arnoldem, ale on, czy to że zmieszał go
widok tylu świadków, czy że siłę w palcach miał istotnie mniejszą od Powały, zgiął wprawdzie
tasak przez połowę, ale nie zdołał go skręcić.
Więc niejeden z gości zagranicznych, któremu nieraz poprzednio szeptali Krzyżacy, jako
w zimie nastąpi wojna z królem Jagiełłą, zamyślił się mocno i przypomniał sobie w tej chwili,
że zima w tym kraju okrutnie bywa ciężka i że lepiej by może wrócić póki czas pod łagodniejsze
niebo, do rodzinnego zamku.
A było w tym to dziwnego, że podobne myśli poczęły im przychodzić do głowy w lipcu,
czasu pięknej pogody i upałów.
186
Rozdział
trzydziesty szósty
W Płocku Zbyszko i Maćko nie zastali nikogo z dworu, albowiem oboje księstwo razem z
ośmiorgiem dzieci pojechali w odwiedziny do Czerska, dokąd ich zaprosiła księżna Anna
Danuta. O Jagience dowiedzieli się od biskupa, że miała zostać w Spychowie przy Jurandzie
aż do jego śmierci. Wiadomości te były im na rękę, bo i sami chcieli jechać do Spychowa.
Maćko wysławiał przy tym bardzo poczciwość Jagienki, że wolała udać się do umierającego
człowieka, który nie był nawet jej krewny, niż na zabawy czerskie, na których pląsów i
wszelakiej ochoty nie mogło zabraknąć.
– Może też uczyniła to i dlatego, aby się z nami nie zminąć – mówił stary rycerz. – Nie
widziałem jej już dawno i rad ją obaczę, gdyż wiem, że i ona dla mnie życzliwa. Musiała mi
dziewka wyrosnąć – i pewno jeszcze gładsza, niż była.
A Zbyszko rzekł:
– Odmieniła się okrutnie. Gładka była zawsze, ale pamiętałem ją prostą dziewką, a teraz to
jej... choćby na pokoje królewskie.
– Tak że ci się odmieniła? Ba! ale to i stary ród tych Jastrzębców ze Zgorzelic, którzy się
„Na gody!” czasu wojen wołają.
Nastała chwila milczenia, po czym znów ozwał się stary rycerz:
– Pewnie tak będzie, jakom ci mówił, że jej się zechce do Zgorzelic.
– Mnie i to dziwno było, że z nich wyjeżdżała.
– Bo chorego opata chciała doglądać, któren należytego starunku nie miał. Bała się przy
tym Cztana i Wilka, a ja sam jej rzekłem, że przezpieczniej będzie braciom bez niej niżeli
przy niej.
– Wiera, że nijak im było sieroty najeżdżać.
A Maćko zamyślił się.
– Ale czy się tam na mnie nie pomścili za to, żem ją wywiózł, i czy z Bogdańca choć jedno
drewno zostało, Bóg raczy wiedzieć! Nie wiem też, czy wróciwszy podołam im się obronić.
Chłopy młode i krzepkie, a ja stary.
– Ej! to, to już chyba mówcie temu, kto was nie zna – odpowiedział Zbyszko.
Jakoż Maćko nie mówił tego zupełnie szczerze, chodziło mu bowiem o co innego, ale na
razie machnął tylko ręką:
– Żebym był nie chorzał w Malborgu, no, to jeszcze! – rzekł.– Ale o tym w Spychowie pogadamy.
I nazajutrz po noclegu w Płocku ruszyli do Spychowa.
Dni były jasne, droga sucha, łatwa, a przy tym bezpieczna, gdyż z powodu ostatnich układów
wstrzymali Krzyżacy rozboje na granicy. Zresztą dwaj rycerze należeli do takich podróżnych,
którym i dla zbója lepiej się z dala pokłonić niż z bliska ich zaczepić, więc podróż
szła wartko i piątego dnia po wyjeździe z Płocka stanęli rankiem bez trudu w Spychowie.
Jagienka, która była przywiązana do Maćka jak do najlepszego w świecie przyjaciela, witała
187
go niemal tak, jakby witała ojca, a on, choć nie byle co mogło go poruszyć, rozrzewnił się
jednak tą życzliwością kochanej dziewczyny – i gdy w chwilę później Zbyszko wypytawszy
się o Juranda poszedł do niego i do swojej „truchełki” – odetchnął stary rycerz głęboko i
rzekł:
– Ano, kogo Bóg chciał wziąć, to wziął, a kogo chciał ostawić, to ostawił, ale tak myślę, że
przecie skończone już te nasze mitręgi i te nasze wędrowania po różnych mierzejach i wertepach.
Po chwili zaś dodał:
– Hej! gdzie to nas Pan Jezus przez te ostatnie lata nie nosił!
– Ale was ręka boska piastowała – odrzekła Jagienka.
– Prawda, że piastowała, wszelako szczerze rzekłszy czas już do dom.
– Trzeba nam tu zostać, póki Jurand żywie – rzekła dziewczyna.
– A jakoże z nim?
– Patrzy do góry i śmieje się: widać już raj ogląda, a w nim Danuśkę.
– Pilnujesz go?
– Pilnuję, ale ksiądz Kaleb powiada, że i anieli go pilnują. Wczoraj gospodyni tutejsza
dwóch widziała.
– Powiadają – rzekł na to Maćko – że szlachcicowi najprzystojniej w polu umierać, ale tak
jak Jurand kona, to i na łożu dobrze.
– Nie je nic, nie pije, jeno się cięgiem śmieje – rzekła Jagienka.
– Pójdźmy do niego. Zbyszko też tam musi być.
Ale Zbyszko krótko zabawił przy Jurandzie, który nikogo nie poznawał – i poszedł następnie
do Danusinej trumny, do podziemia. Tam zabawił dopóty, dopóki stary Tolima nie przyszedł
szukać go na posiłek. Wychodząc zauważył przy blasku pochodni, że na trumnie pełno
było wianuszków z chabru i z nagietków, a naokół wymieciona czysto polepa przytrząśnięta
była tatarakiem, kaczeńcem i kwiatem lipowym, który roznosił woń miodową. Więc wezbrało
w młodzianku na ten widok serce i zapytał:
– Któż to tak zdobi tę truchełkę?
– Panna ze Zgorzelic – odpowiedział Tolima.
Młody rycerz nie rzekł na to nic, ale w chwilę później, ujrzawszy Jagienkę, pochylił się
nagle do jej kolan i objąwszy je zawołał:
– Bógże ci zapłać za twoją poczciwość i za one kwiecie dla Danuśki.
I to rzekłszy rozpłakał się rzewnie, a ona objęła mu rękoma głowę jak siostra, która pragnie
kwilącego brata utulić, i rzekła:
– Oj, mój Zbyszku, rada by ja cię bardziej pocieszyć!
Po czym łzy obfite puściły się i jej z oczu.
188
Rozdział
trzydziesty siódmy
Jurand umarł w kilka dni później. Przez cały tydzień odprawiał ksiądz Kaleb nabożeństwo
nad jego ciałem, które nie psuło się wcale – w czym wszyscy cud Boży widzieli – i przez cały
tydzień roiło się od gości w Spychowie. Potem przyszedł czas ciszy, jaki zwykle bywa po
pogrzebach. Zbyszko chadzał do podziemia, a czasem też z kuszą do boru, z której zresztą nie
strzelał do zwierzyny, jeno chodził w zapamiętaniu, aż wreszcie pewnego wieczora przyszedł
do izby, w której dziewczyny siedziały z Maćkiem i Hlawą – i niespodzianie rzekł:
– Posłuchajcie, co powiem! Nie płuży smutek nikomu, a przez to lepiej wam do Bogdańca
i do Zgorzelic wracać niżeli tu w smutku siedzieć.
Nastało milczenie, wszyscy bowiem odgadli, że to będzie wielkiej wagi rozmowa – i dopiero
po chwili ozwał się Maćko:
– Lepiej nam, ale i tobie lepiej.
Lecz Zbyszko potrząsnął swymi jasnymi włosami.
– Nie! – rzekł – wrócę, da Bóg, i ja do Bogdańca, ale teraz w inną mi trzeba drogę.
– Hej! – zawołał Maćko. – Mówiłem, że koniec, a tu nie koniec! Bójże ty się Boga, Zbyszku!
– Przecie wiecie, iżem ślubował.
– To to jest przyczyna? Nie masz Danuśki, nie masz i ślubowania. Śmierć cię od przysięgi
zwolniła.
– Moja by mnie zwolniła, ale nie jej. Na rycerską cześć ja Bogu przysięgał! Jakoże chcecie?
Na rycerską cześć!
Każde słowo o rycerskiej czci wywierało na Maćku jakby czarodziejski wpływ. W życiu,
prócz przykazań boskich i kościelnych, niewielu się innym kierował, ale natomiast tymi kilkoma
kierował się niezachwianie.
– Ja ci nie mówię, żebyś przysięgi nie dotrzymał – rzekł.
– Jeno co?
– Jeno to, żeś młody i że na wszystko masz czas. Jedź teraz z nami; wypoczniesz – z żalu i
boleści się otrząśniesz – a potem ruszysz, dokąd zechcesz.
– To już wam tak szczerze jak na spowiedzi powiem – odrzekł Zbyszko. – Jeżdżę, widzicie,
gdzie trzeba, gadam z wami, jem i piję jak każdy człowiek, a sprawiedliwie mówię, że we
wnętrzu i w duszy rady sobie nijakiej dać nie mogę. Nic, jedno smutek we mnie, nic, jedno
boleść, nic, jedno te gorzkie śluzy – same mi z oczu płyną!
– To ci właśnie między obcymi będzie najgorzej.
– Nie! – mówił Zbyszko. – Bóg widzi, że do reszty bym skapiał w Bogdańcu. Kiedy wam
mówię, że nie mogę, to nie mogą! Wojny mi trza, bo w polu łacniej przepomnieć. Czuję, że
jak ślubu dokonam, jak onej zbawionej duszy będę mógł rzec: wszystkom ci spełnił, com
przyobiecał – dopiero mnie popuści. A pierwej – nie! Nie utrzymalibyście mnie i na powrozie
w Bogdańcu...
189
Po tych słowach stało się w izbie cicho, tak że słychać było muchy latające pod pułapem.
– Ma-li skapieć w Bogdańcu, to niech lepiej jedzie – ozwała się wreszcie Jagienka.
Maćko założył obie ręce na kark, jak miał zwyczaj czynić w chwilach wielkiego frasunku,
po czym westchnął ciężko i rzekł:
– Ej, mocny Boże!...
Jagienka zaś mówiła dalej:
– Zbyszku, ale ty przysięgnij, że jeżeli cię Bóg zachowa, to nie ostaniesz tutaj, jeno wrócisz
do nas.
– Co bym nie miał wrócić! Jużci nie ominę Spychowa, ale tu nie ostanę.
– Bo – ciągnęła dalej cichszym nieco głosem dziewczyna – jeśli ci o tę truchełkę chodzi, to
my ci ją zawieziem do Krześni...
– Jaguś! – zawołał wybuchem Zbyszko.
I w pierwszej chwili uniesienia i wdzięczności padł jej do nóg.
190
Rozdział
trzydziesty ósmy
Stary rycerz pragnął koniecznie towarzyszyć Zbyszkowi do wojsk księcia Witoldowych,
ale ów nie dał sobie nawet o tym mówić. Uparł się jechać sam, bez pocztu, bez wozów, z
trzema tylko konnymi pachołkami, z których jeden miał wieźć spyżę, drugi zbroję i ubiory,
trzeci niedźwiedzie skóry do spania. Próżno Jagienka i Maćko błagali go, by wziął z sobą
chociaż Hlawę, jako giermka wypróbowanej siły i wierności. Uparł się i nie chciał, mówiąc,
że trzeba mu o tej boleści, która go toczy, zapomnieć, a obecność giermka przypominałaby
mu właśnie wszystko, co było i przeszło.
Ale jeszcze przed jego wyjazdem toczyły się ważne narady nad tym, co uczynić ze Spychowem.
Maćko radził tę majętność sprzedać. Mówił, że to jest ziemia nieszczęsna, która
nikomu nie przyniosła nic prócz klęsk i niedoli. W Spychowie dużo było wszelakiego bogactwa,
począwszy od pieniędzy aż do zbroi, koni, szat, kożuchów, drogich skór, kosztownych
sprzętów i stad, więc Maćkowi chodziło w duszy o to, aby owym bogactwem wspomóc
Bogdaniec, który milszy był mu od wszystkich innych ziem. Radzili tedy nad tym długo, ale
Zbyszko żadną miarą nie chciał się zgodzić na sprzedaż.
– Jakoże mi – mówił – Jurandowe kości przedawać? – Tak ci to mu się mam wypłacić za
one dobrodziejstwa, którymi mię obsypał?
– Obiecaliśmy ci wziąć Danusiną truchłeczkę – odrzekł Maćko – możemy i Juranda ciało
zabrać.
– Ba, on tu z ojcami, a bez ojców będzie mu się cniło w Krześni. Weźmiecie Danuśkę, to
on tu ostanie z dala od dziecka, weźmiecie i jego, to tu ojce sami ostaną.
– Bo ty nie baczysz, że Jurand w raju wszystkich co dzień ogląda, a ojciec Kaleb powiada,
że on w raju – odpowiedział stary rycerz.
Ale ksiądz Kaleb, który był po stronie Zbyszka, rzekł:
– Dusza w raju, ale ciało na ziemi aż do dnia sądu.
Maćko zaś zastanowił się nieco i idąc dalej za własną myślą dodał:
– Jużci, takiego chyba Jurand nie widzi, któren nie został zbawion, na to wszelako nie ma
rady.
– Co tu wyroków boskich dochodzić! – odrzekł Zbyszko. – Ale i tego nie daj Bóg, aby tu
obcy człek nad tymi świętymi prochami mieszkał. Lepiej tu wszystkich ostawię, a Spychowa
nie przedam, choćby mi za niego księstwo dawali.
Po tych słowach wiedział już Maćko, że nie ma rady, bo znał uporczywość bratanka i
wielbił ją w głębi duszy na równi ze wszystkim, co tylko w młodzianku było.
Więc po chwili rzekł:
– Prawda jest, że pod włos mi chłop mówi, ale w tym, co mówi, to praw.
I zafrasował się, bo jednakże nie wiedział, co czynić.
Ale Jagienka, która milczała dotąd, wystąpiła z nową radą:
191
– Żeby tak znaleźć poczciwego człeka, co by tu rządził alibo dzierżawą Spychów wziął, to
by była wyborna rzecz. Najsłuszniej by wydzierżawić, bo nijakich nie mielibyście kłopotów,
jeno gotowy grosz. Może by Tolima?... Stary on jest i więcej się na wojnie niż na gospodarstwie
rozumie, ale jeśli nie on, to może ojciec Kaleb?...
– Miła panno! – odpowiedział na to ksiądz Kaleb – obu nam z Tolimą ziemia się patrzy,
ale ta, która nas pokryje, nie ta, po której chodzim.
I to rzekłszy zwrócił się do Tolimy:
– Prawda, stary?
Więc Tolima ogarnął dłonią spiczaste ucho i zapytał:
– O co chodzi? – a gdy mu powtórzono głośniej, rzekł:
– Święta to prawda. Nie do gospodarstwa ja! Topór głębiej orze od pługa... Pana i dziecko
to bym rad jeszcze pomścił...
I wyciągnął chude, lecz żylaste dłonie z zakrzywionymi na kształt szponów drapieżnego
ptaka palcami, po czym zwracając swą siwą, podobną do wilczej głowę w stronę Maćka i
Zbyszka dodał:
– Na Niemców, wasze moście, mnie weźcie – to moja służba!
I miał słuszność. Przysporzył on niemało bogactw Jurandowi, ale tylko drogą wojny i łupu
– nie gospodarstwem.
Więc Jagienka, która przez czas tej rozmowy namyślała się, co ma powiedzieć, rzekła
znów:
– Tu by się patrzył człek młody, a nie bojący, bo zaś ściana krzyżacka obok; taki, powiadam,
co by się przed Niemcami nie tylko nie chował, ale jeszcze ich szukał, więc tak myślę,
że nie przymierzając Hlawa – w sam raz by się do tego nadawał...
– Obaczcie, jak to uradza! – rzekł Maćko, któremu, pomimo całej miłości do Jagienki, nie
chciało się w głowie pomieścić, by w takiej sprawie zabierała głos niewiasta, a do tego
dziewka przetowłosa.
Ale Czech podniósł się z ławy, na której siedział, i rzekł:
– Bóg na mnie patrzy, że rad bym z panem Zbyszkiem na wojnę iść, bośmy już razem trocha
Niemców wyłuskali – i jeszcze by się zdarzyło... Ale jeśli mam zostawać, to bym tu został...
Tolima mi przyjaciel i on mnie zna. Ściana krzyżacka obok, to i co? To właśnie! A obaczym,
komu się somsiedztwo wpierw uprzykrzy! Miałbym się ja ich bać, to niech oni się
mnie boją. Nie daj też, Panie Jezu, abym ja waszym mościom krzywdę w gospodarstwie czynił
i k’sobie wszystko garnął. W tym panienka za mną poświadczy, bo wie, iżebym wolał
sczeznąć sto razy niźli jej nierzetelne oczy pokazać... Na gospodarstwie tyle się znam, ilem
się go w Zgorzelicach napatrzył, ale tak miarkuję, że więcej tu trzeba toporem i mieczem niż
pługiem gospodarzyć. I to wszystko wielce mi jest po myśli, jeno, że przecie, tak... niby tu
zostać...
– To i co? – zapytał Zbyszko. – Czego się ociągasz?
A Hlawa zmieszał się wielce i tak dalej zająkając się mówił:
– Niby, że jak panienka odjedzie, to z nią i wszyscy odjadą. Wojować – dobrze i gospodarzyć
też, ale tak samemu... bez nijakiej pomocy. Okrutnie by mi się tu cniło bez panienki i
bez... tego, jako właśnie chciałem rzec... i jako że panienka nie sama jeździła po świecie... to
jakby mi tu nikt nie pomógł... to nie wiem!
– O czym ten chłop gada? – spytał Maćko.
– Rozum macie bystry, a niceście nie pomiarkowali – odrzekła Jagienka.
– Bo co?
A ona zamiast odpowiedzi zwróciła się do giermka:
– A jakby tak Anula Sieciechówna z tobą ostała – wytrzymałbyś?
Na to Czech grzmotnął się do jej nóg, aż kurz powstał z polepy.
– I w piekle bym z nią wytrzymał! – zawołał obejmując jej stopy.
192
Zbyszko usłyszawszy ten okrzyk patrzył ze zdumieniem na giermka, gdyż poprzednio o
niczym nie wiedział i niczego się nie domyślał, a Maćko dziwił się także temu w duszy, ile to
niewiasta znaczy we wszystkich ludzkich sprawach i jak przez nią każda rzecz może się udać
albo też zgoła chybić.
– Bóg łaskaw – mruknął – że już ja do nich nieciekaw.
Jednakże Jagienka zwróciwszy się znów do Hlawy rzekła:
– To teraz trzeba nam jeno wiedzieć, czy i Anula z tobą wytrzyma.
I zawołała Sieciechównę, a ta weszła wiedząc lub domyślając się widocznie, o co chodzi,
gdyż weszła z zasłonionymi ramieniem oczyma i z głową spuszczoną tak, że widać było tylko
rozbiór jej jasnych włosów, które rozjaśniał jeszcze bardziej padający na nie promień słońca.
Naprzód zatrzymała się przy odrzwiach, potem skoczywszy ku Jagience padła przed nią na
kolana i ukryła twarz w fałdach jej spódnicy.
A Czech klęknął koło niej i rzekł do Jagienki:
– Pobłogosławcie nas, panienko.
193
Rozdział
trzydziesty dziewiąty
Nazajutrz nadeszła chwila odjazdu Zbyszka. On sam siedział wysoko na rosłym koniu bojowym,
a swoi otaczali go dokoła. Jagienka stojąc wedle strzemienia wznosiła ku młodziankowi
w milczeniu swe smutne niebieskie oczy, jakby chcąc przed rozstaniem napatrzyć się na
niego do woli. Maćko razem z księdzem Kalebem przy drugim strzemieniu, a tuż obok giermek
z Sieciechówną. On zwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, zamieniając z nimi
krótkie słowa, jakie zwykle wypowiada się przed długą podróżą: „Ostańcie zdrowi!” – „Niech
cię Bóg prowadzi!” – „Czas już!” – „Hej, czas! czas!” Poprzednio już był pożegnał się ze
wszystkimi i z Jagienką, którą pod nogi podjął dziękując jej za życzliwość. A teraz, gdy spoglądał
na nią z wysokiego rycerskiego siodła, miał ochotę powiedzieć jej jeszcze jakie dobre
słowo, gdyż jej wzniesione oczy i twarz mówiły mu tak wyraźnie: „Wróć!” – że serce wzbierało
mu rzetelną wdzięcznością.
I gdyby odpowiadając na tę jej niemą wymowę rzekł:
– Jaguś, ku tobie jako ku siestrze rodzonej... Wiesz!... Nic więcej nie rzekę!
– Wiem. Bóg ci zapłać.
– I o stryjcu pamiętaj.
– I ty pamiętaj.
– Jużci, wrócę, jeśli nie zginę.
– Nie giń.
Raz już, w Płocku, gdy wspomniał o wyprawie, powiedziała mu tak samo: „Nie giń”, ale
teraz słowa te wyszły z jeszcze większej głębi jej duszy i może dla ukrycia łez pochyliła się
przy tym tak, że czoło jej dotknęło na chwilę kolana Zbyszka.
A tymczasem pachołkowie konni przy bramie trzymający juczne konie, gotowi już do drogi,
poczęli śpiewać:
Nie zginie pierścień, złocisty pierścień
Nie zginie.
Kruk go odniesie, z pola odniesie
Dziewczynie.
– W drogę! – zawołał Zbyszko.
– W drogę.
– Boże cię prowadź! Matko Najświętsza!...
Zatętniły kopyta na drewnianym zwodzonym moście, jeden z koni zarżał przeciągle, inne
poczęły parskać i orszak ruszył.
Ale Jagienka, Maćko, ksiądz, Tolima oraz Czech ze swą niewiastą i ci słudzy, którzy zostawali
w Spychowie, wyszli na most i patrzyli na odjeżdżających. Ksiądz Kaleb żegnał ich
krzyżem czas długi, aż gdy wreszcie znikli za wysokimi krzewami olszyny, rzekł:
– Pod tym znakiem nie dosięgnie ich zła przygoda.
194
A Maćko dodał:
– Pewnie, ale i to też dobrze, że konie czyniły parskanie okrutne.
*
Lecz i oni nie zostali już długo w Spychowie. Po dwóch tygodniach załatwił stary rycerz
sprawy z Czechem, który osiadł dzierżawą na majętności, sam zaś na czele długiego szeregu
wozów otoczonych zbrojną czeladzią ruszył z Jagienką w stronę Bogdańca. Niezupełni radzi
patrzyli na owe wozy ksiądz Kaleb i stary Tolima, bo, prawdę rzekłszy, Maćko złupił trochę
Spychów – ale ponieważ Zbyszko całkiem zdał na niego rządy – nikt nie śmiał mu się sprzeciwić.
Zresztą byłby zabrał jeszcze więcej, gdyby go nie hamowała Jagienka, z którą sprzeczał
się wprawdzie, wydziwiając na „babskie rozumy” ale której słuchał jednak prawie we
wszystkim.
Trumny Danusinej nie wieźli jednak, gdyż skoro Spychów nie został sprzedany, Zbyszko
wolał, aby została z ojcem.
Wieźli natomiast moc pieniędzy i różnych bogactw, w znacznej części złupionych swego
czasu na Niemcach w rozlicznych bitwach, które stoczył z nimi Jurand. Toteż Maćko spoglądając
teraz na ładowne, pokryte rogożami wozy radował się w duszy na myśl, jak wspomoże i
urządzi Bogdaniec. Zatruwała mu jednak tę radość obawa, że Zbyszko może polec, ale znając
sprawność rycerską młodzianka nie tracił jednak nadziei, że wróci szczęśliwie, i z rozkoszą o
tej chwili rozmyślał.
– Może to Bóg tak chciał – mówił sobie – żeby wpierw dostał Zbyszko Spychów, a potem
Moczydoły i wszystko, co po opacie zostało? Niech jedno wróci szczęśliwie, to mu kasztel
godny w Bogdańcu wystawię; a wtedy obaczym!...
Tu przypomniało mu się, że Cztan z Rogowa i Wilk z Brzozowej pewnie niezbyt mile go
przyjmą i że może trzeba się będzie z nimi potykać, ale o to nie dbał, równie jak stary koń
bojowy nie dba, gdy mu do bitwy iść przyjdzie. Zdrowie mu wróciło, czuł siłę w kościach i
wiedział, że tym zabijakom, groźnym wprawdzie, ale nie mającym nijakiego ćwiczenia rycerskiego
łatwo da rady. Wprawdzie co innego mówił przed niedawnym czasem Zbyszkowi –
mówił to jednak tylko dlatego, by go do powrotu skłonić.
„Hej! szczuka ja, a oni kiełbie – myślał – niech mi lepiej od głowy nie zachodzą!”
Natomiast zaniepokoiło go co innego: Zbyszko Bóg wie kiedy oto wróci, a przy tym Jagienkę
uważa całkiem tylko za siostrę. Nuż dziewka patrzy na niego też jak na brata i nuż nie
zechce czekać na jego niepewny powrót?
Więc zwrócił się do niej i rzekł:
– Słuchaj, Jagna, nie mówię ja o Cztanie i Wilku, bo to grube chłopiska i nie dla ciebie.
Tyś teraz dwórka!... Ale wedle tego, że to roki ci są!... Już nieboszczyk Zych powiadał, że
czujesz Bożą wolę, a to temu kilka lat... Bo ja tam wiem! Mówią, że jak dziewce za ciasno we
wianuszku, to ci sama gotowa szukać takiego, co by jej go z głowy zdjął... Ma się rozumieć,
że ni Cztan, ni Wilk... Ale jakoże miarkujesz?
– O co wy się pytacie?
– Nie wydasz-li ty się za kogo bądź?
– Ja?... Ja mniszką ostanę.
– Nie powiadaj byle czego! A jak Zbyszko wróci?
Ale ona potrząsnęła głową:
– Mniszką ostanę.
– No, a jakby cię pokochał? Jakby cię prosił okrutnie?
Na to dziewczyna odwróciła zarumienioną twarz do pola, ale wiatr, który właśnie od pola
wiał, przyniósł Maćkowi cichą odpowiedź:
– To nie ostanę.
195
Rozdział
czterdziesty
Zabawili czas jakiś w Płocku, aby się z dziedzictwem i z testamentem opatowym uładzić, a
potem, zaopatrzeni w należyte dokumenta, ruszyli dalej niewiele wypoczywając w drodze,
która była łatwa i bezpieczna, gdyż upał osuszył błota, pozwężał rzeki, a gościńce szły krajem
spokojnym, zamieszkałym przez lud swojacki i gościnny. Z Sieradza pchnął jednak ostrożny
Maćko pachołka do Zgorzelic, ażeby o przybyciu swoim i Jagienkowym oznajmić, skutkiem
czego Jaśko, brat Jagienki, wyskoczył ku nim na pół drogi i na czele dwudziestu zbrojnych
parobków odprowadził ich do domu.
Było przy tym spotkaniu niemało radości, powitań i okrzyków. Jaśko podobny był zawsze
do Jagienki jak dwie krople wody, ale już ją przerósł. Chłopak był na schwał: dziarski, wesoły
jak nieboszczyk Zych, po którym ochotę do ciągłego śpiewania odziedziczył, a żywy jak skra.
Poczuł się też już w latach, w sile i za dojrzałego męża się uważał, bo rządził swymi pachołkami
jak prawy wódz, a oni w mig każdy jego rozkaz spełniali bojąc się widocznie jego powagi
i władzy.
Dziwili się więc temu Maćko i Jagienka, a on dziwił się także z wielką uciechą urodzie i
dworności siostry, której od dawna nie widział. Mówił przy tym, że już się ku niej wybierał i
że maluczko, a byliby go w domu nie zastali, gdyż i tak trzeba mu świat obaczyć, o ludzi się
otrzeć, ćwiczenia rycerskiego nabrać i sposobności tu i owdzie znaleźć do potykania się z
wędrownymi rycerzami.
– Świat i obyczaje ludzkie poznać – rzekł mu na to Maćko – dobra jest to rzecz, gdyż uczy
to, jak się w każdej przygodzie znaleźć, co powiedzieć, i wzmaga przyrodzony rozum. Ale co
do potykania się, lepiej, że ja ci powiem, iżeś nato jeszcze za młody, niż żeby ci to miał jaki
obcy rycerz powiedzieć, któren by cię przy tym wyśmiać nie omieszkał.
– To by po tym śmiechu zapłakał – odrzekł na to Jaśko – a jeśli nie on, to jego żona i dzieci.
I spojrzał z okrutną zuchwałością przed siebie, jakby chciał rzec wszystkim wędrownym
rycerzom na świecie: „Gotujcie się na śmierć!” Lecz stary rycerz z Bogdańca zapytał:
– A Cztan i Wilk ostawili tu was w spokoju? Bo to oni radzi na Jagienkę patrzyli.
– Ba! Wilk zabit na Śląsku. Chciał tam jednego kasztelu niemieckiego dobyć i dobył, ale
że go kłodą z murów przywalili, więc po dwóch dniach ostatnią parę puścił.
– To go szkoda. Chadzał i jego ojciec na Niemców do Śląska, którzy tam nasz naród cisną
– i łupy z nich brał... Najgorsze to dobywanie zamków, bo przy nim ni zbroja, ni ćwiczenie
rycerskie nie pomoże. Da Bóg, że tam książę Witold nie będzie zamków dobywał, jeno w
polu Krzyżaków gnębił... A Cztan? Co z nim słychać?
Jaśko począł się śmiać:
– Cztan się ożenił! Wziął córkę kmiecia z Wysokiego Brzegu, sławną z urody. Hej! nie
tylko gładka dziewka, ale i zaradna, bo Cztanowi niejeden woli z drogi ustąpić, a ona go po
włochatym pysku bije i za nozdrza ci go wodzi jako niedźwiedzia na łańcuchu.
196
Rozweselił się usłyszawszy to stary rycerz.
– Widzisz ją! wszystkie baby jednakie! Jagienka, i ty taka będziesz! Chwała Bogu, że nie
było z tymi dwoma zabijakami kłopotu, bo szczerze mówiąc, aże mi to dziwno, że na Bogdańcu
złości nie wywarli.
– Cztan chciał, ale Wilk, który był mądrzejszy, nie dał mu. Przyjechał do nas do Zgorzelic
pytać, co się z Jagienką stało? Rzekłem, iż pojechała po opatowe dziedzictwo. A on powiada:
„Czemu zaś mi Maćko o tym nie mówili?” Więc ja znów na to: „A cóż to, Jagienka twoja,
żeby ci się mieli opowiadać?!” On też pomyślawszy chwilę: „Prawda, mówi, że nie moja.” I
jako to rozum miał bystry, zaraz widać pomiarkował, że was i nas sobie zjedna, jeśli Bogdańca
będzie przed Cztanem bronił. Potykali się też na Ławicy wedle Piasków i poszczerbili się
wzajem, a potem pili na umór, jak to im się zawdy przytrafiało.
– Panie świeć nad Wilkową duszą! – rzekł Maćko.
I odetchnął głęboko, rad, że w Bogdańcu nie znajdzie innych szkód nad te, których długa
jego nieobecność mogła być przyczyną.
Jakoż i nie znalazł; owszem, pomnożył się nawet dobytek w stadach, a z niewielkiego
stadka świerzop były już źrebaki dwulatki, niektóre – po bojowych fryzyjskich ogierach – nad
zwykłą miarę rosłe i silne. Szkoda znalazła się tylko w tym, że kilku brańców uciekło, ale
niewielu, bo mogli uciekać wyłącznie do Śląska, a tam niemieccy lub zniemczeni rabusierycerze
gorzej obchodzili się z jeńcami niż szlachta polska. Stare, ogromne domosko pochyliło
się jednakże znacznie do upadku. Popękały polepy, skrzywiły się ściany i pułapy, a modrzewiowe
belki zrębione przed dwustu albo i więcej laty poczęły próchnieć. We wszystkich
izbach, które zamieszkiwał ongi liczny róg Gradów Bogdanieckich, zaciekało w czasie obfitych
dżdżów letnich. Dach zdziurawiał i pokrył się całymi kępami zielonych i rudych mchów.
Cała budowa przysiadła i wyglądała jak grzyb rozłożysty, ale zmurszały.
– Żeby był starunek, to by jeszcze trwało, bo od niedawna zaczęło się psować – mówił
Maćko do starego karbowego Kondrata, który pod nieobecność panów zawiadował majętnością.
A po chwili:
– Ja bym i tak do śmierci domieszkał, ale Zbyszkowi kasztel się patrzy.
– O dla Boga! Kasztel?
– He! Albo co?
Była to ulubiona myśl starego postawić Zbyszkowi i przyszłym jego dzieciakom kasztel.
Wiedział, że szlachcica, który nie w zwykłym dworcu, ale za rowem i częstokołem siedzi, a
przy tym czatownię ma, z której straż spogląda na okolicę, zaraz i sąsiedzi „za coś uważają” –
i o urząd mu łatwiej. Dla siebie niewiele już żądał Maćko, ale dla Zbyszka i jego synów nie
chciał na małym poprzestać, tym bardziej teraz, gdy majętność wzrosła tak znacznie.
„Niechby jeszcze Jagienkę wziął – myślał – a z nią Moczydoły i opatowe dziedzictwo: nikt
by w okolicy nie był z nami na równi – co daj Boże!”
Ale to wszystko zależało od tego, czy Zbyszko wróci – a to była rzecz niepewna i zależna
od łaski boskiej. Mówił sobie tedy Maćko, że trzeba mu być teraz z Panem Bogiem jak najlepiej
i nie tylko w niczym mu się nie narazić, ale czym można, to go zjednać. W tej części nie
żałował dla kościoła w Krześni ni wosku, ni odsepów, ni zwierzyny, a pewnego wieczora
przyjechawszy do Zgorzelic tak rzekł do Jagienki:
– Do Krakowa ci jutro jadę, do grobu Świętej naszej ukochanej Jadwigi.
A ona aż zerwała się z ławy ze strachu.
– Zaliście dostali jaką złą nowinę?
– Nijakiej nowiny nie było, bo i nie mogło jeszcze być. Ale ty pamiętasz, jako wtedy,
gdym chorzał od tego zadziora w boku – co toście, wiesz, po bobry ze Zbyszkiem chodzili –
ślubowałem, że jeśli Bóg mi wróci zdrowie, to do tego grobu pójdę. Bardzo mi wonczas
wszyscy tę chęć chwalili. I pewnie! Ma tam Pan Bóg dość świętej czeladzi, ale przecie byle
197
święty nie znaczy i tam tyle, co nasza Pani, której uradzić nie chcę i wskróś tej przyczyny, że
mi i o Zbyszka chodzi.
– Prawda! jako żywo! – rzekła Jagienka. – Ale żeście dopiero z takiej okrutnej wędrówki
wrócili...
– To i co! Wolę już wszystko naraz odbyć, a potem siedzieć spokojnie doma aż do Zbyszkowego
powrotu. Niech jeno królowa nasza wstawi się za nim do Pana Jezusa, to mu przy
dobrej zbroi i dziesięciu Niemców nie poradzi... Będę potem z lepszą nadzieją kasztel budował.
– Ale też kości macie niepożyte!
– Pewnie, żem jeszcze jary. Powiem ci też i co innego. Niech Jaśko, któren się w drogę
rwie, jedzie ze mną. Jam człek doświadczony i pohamować go potrafię. A gdyby przygoda się
jaka trafiła – bo to chłopaka ręce swędzą – to wiesz przecie, że i potykać mi się nie nowina,
zarówno pieszo, jak konno – na miecze alibo na topory...
– Wiem! Nikt go lepiej od was nie ustrzeże.
– Ale tak myślę, że nie przygodzi się potykać, bo póki królowa żyła, to pełno bywało w
Krakowie obcych rycerzy, którzy jej urodę chcieli oglądać – ale teraz wolą do Malborga ciągnąć,
bo tam beczki z małmazją pękatsze.
– Ba! przecie jest nowa królowa.
A Maćko skrzywił się i machnął ręką:
– Widziałem! – i nic więcej nie rzekę – rozumiesz.
Po chwili zaś dodał:
– Za trzy albo cztery niedziele będziemy z powrotem.
Jakoż tak się stało. Kazał tylko stary rycerz poprzysiąc Jaśkowi na rycerską cześć i na głowę
św. Jerzego, że się w żadną dalszą drogę nie będzie napierał – i wyjechali.
W Krakowie stanęli bez przygody, bo kraj był spokojny, a od wszelkich napadów ze strony
zniemczonych książątek granicznych i zbójów-rycerzy niemieckich ubezpieczał go strach
przed potęgą Królestwa i męstwem mieszkańców. Po odprawieniu ślubów dostali się przez
Powałę z Taczewa i kniazika Jamonta na dwór królewski. Myślał Maćko, że i na dworze, i po
urzędach będą go skwapliwie wypytywali o Krzyżaków, jako człeka, który ich przeznał dobrze
i który im się z bliska przypatrywał. Ale po rozmowie z kanclerzem i z miecznikiem krakowskim
przekonał się ze zdziwieniem, że wiedzą oni o Krzyżakach nie tylko nie mniej, ale
więcej od niego. Wiedziano wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów, co się działo i w
samym Malborgu, i w innych, choćby w najodleglejszych zamkach. Wiedziano, jakie są komendy,
jaka gdzie liczba żołnierza, jaka ilość dział, ile czasu potrzeba na zebranie wojsk, jakie
są zamiary Krzyżaków na wypadek wojny. Wiedziano nawet o każdym komturze, czy jest
człowiek porywczy i zapalczywy, czy rozważny, a zapisywano wszystko tak troskliwie, jakby
wojna miała jutro wybuchnąć.
Stary rycerz uradował się tym w sercu wielce, zrozumiał bowiem, że do owej wojny gotują
się daleko rozważniej, rozumniej i potężniej w Krakowie niż w Malborgu. „Pan Jezus dał nam
takie albo i większe męstwo – mówił sobie Maćko – a widać większy rozum i większą zapobiegliwość.”
I tak wówczas było. Dowiedział się też niebawem, skąd pochodzą owe wiadomości:
oto dostarczali ich sami mieszkańcy Prus, ludzie wszystkich stanów, zarówno Polacy,
jak i Niemcy. Zakon potrafił taką wzbudzić przeciw sobie nienawiść, że wszyscy w Prusiech
wyglądali jak zbawienia przyjścia wojsk Jagiełłowych.
Maćkowi przypomniało się wówczas, co swego czasu mówił w Malborgu Zyndram z
Maszkowic – i jął powtarzać sobie w duszy:
– Ten ci ma głowę! czysty ceber!
I rozpamiętywał każde jego słowo, a raz zapożyczył nawet od niego mądrości, bo gdy trafiło
się, że młody Jaśko począł wypytywać o Krzyżaków, rzekł:
198
– Mocni oni, juchy, są, ale jakoże myślisz? zali nie wyleci z siodła rycerz najmocniejszy,
jeśli ma poderżnięty poprąg i strzemiona?
– Wyleci, jako to prawda, że tu stoję! – odrzekł młodzianek.
– Ha! widzisz! – zawołał grzmiącym głosem Maćko. – Do tegom cię chciał przywieść!
– Bo co?
– Bo Zakon to taki rycerz!
A po chwili dodał:
– Z lada gęby tego nie usłyszysz – nie bój się!
I – gdy młody rycerzyk nie mógł jeszcze wymiarkować dobrze, o co chodzi, począł mu
rzecz wyjaśniać, zapomniał jednak dodać, że porównanie to nie sam wymyślił, ale że wyszło
ono co do słowa z potężnej głowy Zyndrama z Maszkowic.
199
Rozdział
czterdziesty pierwszy
W Krakowie niedługo zabawili, a byliby zabawili jeszcze krócej, gdyby nie prośby Jaśka,
który chciał się ludziom i miastu napatrzyć, albowiem wszystko wydawało mu się snem cudownym.
Jednakże staremu rycerzowi śpieszyło się okrutnie do domowych pieleszy i do
żniw, więc niewiele pomogły i prośby, tak że na Wniebowzięcie Najświętszej Panny byli już
z powrotem – jeden w Bogdańcu, drugi w Zgorzelicach przy siostrze.
I od tej pory zaczęło im się życie wlec dość jednostajnie, zapełnione pracą gospodarczą i
zwykłymi wiejskimi zabiegami. Żniwa w położonych nizinnie Zgorzelicach, a zwłaszcza w
Jagienkowych Moczydołach, wypadły wyśmienicie, ale w Bogdańcu z powodu suchego roku
plon okazał się chudy i nie trzeba było trudu, by go zebrać. W ogóle skąpo tam mieli ziemi
uprawnej, bo majętność była pod borem, a wskutek długiej niebytności panów te nawet lechy,
które już był karczunkiem przysposobił pod orkę opat, zapuszczono z braku rąk na nowo.
Stary rycerz, jakkolwiek czuły na każdą stratę, nie brał tego zbytnio do serca, wiedział bowiem,
iż przy pieniądzach łatwo będzie wprowadzić we wszystkim ład i porządek – byle tylko
było dla kogo trudzić się i pracować. Ale właśnie ta wątpliwość zatruwała mu pracę i dni.
Rąk wprawdzie nie opuszczał, wstawał do dnia; jeździł do stad, doglądał robót polnych i leśnych,
wybrał nawet miejsce na kasztel i przysposabiał budulec, ale gdy po dniu znojnym
słońce roztapiało się w złotych i czerwonych blaskach zórz, nieraz chwytała go tęsknota
okrutna, a obok niej i niepokój, jakiego przedtem nigdy nie doznawał. „Ja tu zabiegam, ja się
tu mozolę – mówił sobie – a tam chłopisko mój leży może gdzie w polu włócznią przebodzion
i wilcy mu zębami pozgonne dzwonią.” Na tę myśl ściskało mu się serce i wielką miłością,
i wielkim bólem. Nasłuchiwał też wówczas pilnie, czy tętentu nie usłyszy, który zwiastował
codzienne przybycie Jagienki, udając bowiem przy niej, że ma dobrą otuchę, nabierał
jej sam i krzepił się nieco w strapionej duszy.
Ona zaś przyjeżdżała codziennie, zwykle pod wieczór, z kuszą przy siodle i z oszczepem,
od wypadku w drodze powrotnej. Nie była to rzecz wcale możliwa, aby mogła kiedy niespodzianie
zastać Zbyszka już w domu, gdyż Maćko nie śmiał się go przed jakimś rokiem albo i
półtora spodziewać – ale widocznie i ta nadzieja taiła się w dziewczynie, gdyż przybywała nie
tak jak niegdyś za dawnych czasów, w zaściągniętej tasiemką koszulinie, w kożuszku wełną
do góry i z liśćmi w powichrzonych włosach, ale z pięknie splecionym warkoczem i z piersią
opiętą w barwne sieradzkie sukno. Maćko wychodził ku niej – i pierwsze jej pytanie było
zawsze, jakby kto zapisał: „A co?” – a pierwsza jego odpowiedź „A nic!” – potem wprowadzał
ją do izby i gwarzyli przy ogniu o Zbyszku, o Litwie, o Krzyżakach i o wojnie – ciągle w
kółko, ciągle o tym samym – a nigdy żadnemu z nich nie tylko nie naprzykrzyły się te rozmowy,
ale nigdy nie mieli ich dosyć.
I tak było przez całe miesiące. Bywało, że i on jeździł do Zgorzelic, ale częściej ona do
Bogdańca. Czasem jednak, gdy w okolicy zdarzały się jakieś niepokoje albo w porze rui
niedźwiedzich, gdy stare samce idąc rozwścieczone za samicą skłonne bywały do zaczepki,
200
Maćko odprowadzał dziewczynę do domu. Zbrojny dobrze, nie obawiał się stary żadnych
dzikich zwierząt, był bowiem niebezpieczniejszy dla nich niż one dla niego. Jeździli tedy
wówczas strzemię w strzemię – i często bór odzywał się z głębin groźnie, lecz oni zapominając
o wszystkim, co im się mogło przygodzić, rozmawiali tylko o Zbyszku: gdzie jest? co robi?
zali już nabił albo czy prędko nabije tylu Krzyżaków, ile nieboszczce Danusi i jej nieboszczce
matce ślubował – i czyli rychło powróci? Jagienka zadawała przy tym Maćkowi
pytania, które już ze sto razy zadawała poprzednio, a on odpowiadał na nie z taką uwagą i
rozmysłem, jakby je pierwszy raz słyszał.
– To mówicie – pytała – że bitwa w polu nie tak dla rycerza straszna jak zamków dobywanie?
– A obacz, co się Wilkowi przygodziło? Przed kłodą, którą z wałów stoczą, żadna zbroja
nie uchroni, a w polu, byle rycerz ćwiczenie należyte miał, może się i dziesięciu nie dać.
– A Zbyszko? Zali zacną ma zbroję?
– Ma ich kilka zacnych, a najlepszą tę zdobyczną po Fryzie, bo w Mediolanie kuta. Jeszcze
przed rokiem była cośkolwiek na Zbyszka za luźna, ale ninie w sam raz.
– To już przeciw takiej żadna broń nie poradzi, prawda?
– Co ręka ludzka zrobiła, przeciw temu ręka ludzka poradzi. Na mediolańską zbroję – mediolański
miecz albo też strzały Angielczyków.
– Strzały Angielczyków? – pytała z niepokojem Jagienka.
– A tom ci nie mówił? Nie masz nad nich w świecie łuczników... chyba Mazurowie puszczańscy,
ale i ci tak godnego sprzętu nie mają. Angielska kusza przeszyje na sto kroków najlepszą
zbroję. Widziałem pod Wilnem. I żaden z nich nie chybi, a znajdzie się poniektóry, co
i jastrzębia w lot ustrzeli.
– O pogańscy synowie! Jakożeście sobie z nimi radzili?
– Nie było innej rady, jeno zaraz w nich! Dobrze psiajuchy i berdyszami obracają, ale z
bliska to już nasz sobie poradzi.
– Piastowała was przecie ręka boska, to i teraz Zbyszka ustrzeże.
– Często ja też tak mówię: „Panie Boże, skoroś nas stworzył i w Bogdańcu osadził, to teraz
pilnuj, abyśmy zaś nie sczezli!” Ha! boska to już sprawa. Po prawdzie, niemała to rzecz na
cały świat dawać baczenie i o niczym nie przepomnieć, ale po pierwsze, człek się tam czym
może przypomina, Kościołowi świętemu nie skąpiąc, a po wtóre, co boska głowa, to nie ludzka.
Tak to oni nieraz z sobą gwarzyli dodając sobie wzajem otuchy i nadziei. Tymczasem jednak
płynęły dni, tygodnie i miesiące. W jesieni zdarzyła się Maćkowi sprawa ze starym Wilkiem
z Brzozowej. Był z dawna spór graniczny między Wilkami a opatem o leśne nowocie,
które opat, trzymając zastawem Bogdaniec, wykarczował i zagarnął. W swoim czasie pozywał
on nawet obu naraz Wilków w pole, na kopie albo na długie miecze, ci wszelako nie
chcieli stawać z duchownym, w sądzie zaś nie mogli nic wskórać. Teraz stary Wilk upomniał
się o swoje grunta, Maćko zaś, który na nic w świecie nie był tak chciwy jak na ziemię, idąc
zrazu za popędem swej natury, a zarazem podniecon myślą, że jęczmiona udają się doskonale
na nowinach, ani chciał słyszeć o ich ustąpieniu. Byliby też niechybnie poszli do grodu, gdyby
nie to, że wypadkiem zjechali się u proboszcza w Krześni. Tam gdy nagle stary Wilk rzekł
w końcu srogiej kłótni: „Zanim ludzie rozsądzą, na Boga się zdaję, który na waszym rodzie za
moją krzywdę się pomści” – zmiękł nagle zawzięty Maćko, pobladł, na chwilę umilkł, a potem
tak ozwał się do kłótliwego sąsiada:
– Słuchajcie, nie ja począłem sprawę, jeno opat. Bóg wie, czyja sprawa słuszna, ale macieli
złorzeczyć Zbyszkowi, to bierzcie nowiny, a Zbyszkowi niech tak Bóg da zdrowie i szczęście,
jako je wam z serca odstępuję.
I wyciągnął ku niemu dłoń, a ów znając go z dawnych czasów zdumiał się niezmiernie, ani
bowiem domyślał się, jaka w tym twardym pozornie sercu tkwiła miłość dla bratanka i jaki
201
panował niepokój o jego losy. Przez długi też czas nie mógł i słowa przemówić, aż dopiero
gdy ucieszony takim obrotem sprawy proboszcz kraśnieński przeżegnał ich znakiem krzyża –
odrzekł:
– A kiedy tak, to co innego! Nie o zysk mi chodziło, bom stary i majętności nie mam komu
ostawić – jeno o słuszność. Kto ze mną po dobroci – temu jeszcze i swego ustąpię. A waszemu
bratankowi niech tam Bóg błogosławi – abyście na starość nie płakali po nim, jako ja po
moim jedynym chłopie...
I rzucili się sobie wzajem w ramiona, a potem długi czas spierali się o to, kto weźmie nowiny.
Maćko dał się wszelako w końcu przekonać – ile że Wilk sam był na świecie – i majętności
nie miał istotnie komu zostawić.
Po czym zaprosił starego do Bogdańca, gdzie uczcił go obficie jadłem i napojem – albowiem
i sam miał w duszy radość wielką. Cieszyła go i nadzieja, że jęczmień na nowinach
tęgo zejdzie, i zarazem myśl, że odwrócił od Zbyszka niełaskę Bożą.
„Byle wrócił, to mu ta ziemi i dobytku nie zbraknie!” – myślał.
Jagienka nie mniej była z tej zgody zadowolona.
– Jużci teraz – mówiła wysłuchawszy, jak się wszystko odbyło – jeśli Pan Jezus miłosierny
zechce okazać, że mu zgoda od swarów milsza, to musi wam Zbyszko szczęśliwie powrócić.
Na to twarz Maćka pojaśniała, jakby padł na nią promień słońca.
– Tak i ja myślą! – rzekł. – Pan Bóg wszechmocny, bo wszechmocny, ale i na moce niebieskie
są sposoby, trzeba jeno rozum mieć...
– Wam chytrości nigdy nie brakło – odpowiedziała dziewczyna podnosząc w górę oczy.
I po chwili, jakby się nad czym namyśliwszy, ozwała się znowu:
– Ale też wy tego waszego Zbyszka miłujecie! miłujecie! hej!
– Kto by jego nie miłował! – odparł stary rycerz. – A ty? Niby to go nienawidzisz?
Jagienka nie odpowiedziała nic wprost, tylko jak siedziała na ławie w podle Maćka, tak
przysunęła się do niego jeszcze bliżej i odwróciwszy głowę poczęła go trącać z lekka łokciem:
– Dajcie spokój! com wam winna!
202
Rozdział
czterdziesty drugi
Jednakże wojna o Żmujdź między Krzyżakami a Witoldem zbyt zajmowała ludzi w Królestwie,
aby nie mieli dopytywać się o jej przebieg. Niektórzy pewni byli, że Jagiełło przyjdzie
w pomoc stryjecznemu bratu i że walnej wyprawy przeciw Zbyszkowi rychło patrzeć. Rycerstwo
rwało się do niej, a po wszystkich siedzibach szlacheckich powtarzano sobie, że i znaczna
liczba panów krakowskich zasiadających w królewskiej radzie przechyla się na stronę
wojny mniemając, że raz trzeba skończyć z tym nieprzyjacielem, który nigdy nie chciał poprzestać
na swoim, a o zagrabieniu cudzego myślał nawet wówczas, gdy ogarniała go bojaźń
przed potęgą sąsiedzką. Lecz Maćko, który był człowiekiem rozumnym, a jako bywalec widział
i przeznał wiele, nie wierzył w bliską wojnę i tak nieraz o tym mówił do młodego Jaśka
ze Zgorzelic i do innych sąsiadów, których w Krześni spotykał:
– Póki mistrz Konrad żywie, nie będzie z tego nic, bo on mądrzejszy od innych i wie, że
nie byłaby to zwyczajna wojna, ale jakoby rzec: „twoja albo moja śmierć!” I do tego on znając
moc królewską nie dopuści.
– Ba! a jeśli król pierwszy wojnę wypowie? – pytali sąsiedzi.
Lecz Maćko kręcił głową:
– Widzicie... z bliska ja się wszystkiemu przypatrował i niejednom potrafił wymiarkować.
Żeby to był król z naszego dawnego rodu królów od wiek wieków krześcijańskich, to by może
i pierwszy na Niemców uderzył. Ale nasz Władysław Jagiełło (nie chcę ja mu czci
umknąć, bo zacny to pan, którego niech Bóg w zdrowiu zachowa), nimeśmy go królem sobie
obrali, był wielkim księciem litewskim i poganinem; krześcijaństwo dopiero co przyjął, a
Niemce szczekają po świecie, że dusza jeszcze w nim pogańska. Przeto okrutnie mu nie przystoi
pierwszemu wojnę wypowiedzieć i krześcijańską krew rozlewać. Dla której przyczyny i
Witoldowi w pomoc nie rusza, chociaż go ręce swędzą, bo i to wiem, że nienawidzi on jak
trądu Krzyżaków.
Takimi mowami jednał sobie Maćko sławę bystrego człowieka, któren każdą rzecz potrafi
jako na stole położyć. W Krzeźni też otaczano go co niedziela po mszy kołem, a potem weszło
w zwyczaj, że ten lub ów sąsiad zasłyszawszy jaką nowinę zajeżdżał do Bogdańca, aby
mu stary rycerz wytłumaczył to, czego zwykła szlachecka głowa nie mogła wyrozumieć. On
zaś przyjmował wszystkich gościnnie i rozmawiał z każdym ochotnie, a gdy wreszcie gość
nagawędziwszy się odjeżdżał, nie zapomniał nigdy pożegnać go takimi słowy:
– Dziwujecie się mojemu dowcipowi, ale gdy Zbyszko, da Bóg, wróci, to się dopiero będziecie
dziwowali! Jemu choćby w radzie królewskiej zasiadać, taka jucha łebska i przemyślna.
I wmawiając to gościom wmówił na końcu sobie, a zarazem i Jagience. Zbyszko wydawał
się im oboju z dala jak królewicz w bajce. Gdy nadeszła wiosna, zaledwie już mogli usiedzieć
w domu. Wróciły jaskółki, wróciły bociany; chruściele poczęły grać po łąkach, przepiórki
odzywać się w zielonej runi zbóż; przeleciały przedtem jeszcze klucze żurawi i cyranek –
203
Zbyszko jeden nie wracał. Ale gdy ptactwo ciągnęło z południa, natomiast z północy wicher
skrzydlaty przynosił wieści o wojnie. Mówiono o bitwach i licznych potyczkach, w których
obrotny Witold to zwyciężał, to bywał pobity; mówiono o wielkich klęskach, które poczyniła
między Niemcami zima i choroby. Aż wreszcie rozgrzmiała po całym kraju radosna wieść, że
dzielny Kiejstutowicz wziął Nowe Kowno, czyli Gotteswerder, zburzył je, kamienia na kamieniu
i belki na belce nie zostawił. Maćko, gdy doszła go ta wiadomość, siadł na koń i w te
pędy poleciał do Zgorzelic.
– Ha! – mówił – znane mi to strony, bośmy tam ze Zbyszkiem i ze Skirwoiłłą tęgo Krzyżaków
potłukli. Tam wzięt był przez nas i ten poćciwy de Lorche. Oto Bóg dał, że się Niemiaszkom
noga powinęła, bo to kasztel był do zbycia trudny.
Jagienka jednak słyszała już była przed przybyciem Maćka o zburzeniu Nowego Kowna, a
nawet słyszała i coś więcej, a mianowicie, że Witold rozpoczął układy o pokój. Ta ostatnia
nowina więcej ją nawet obeszła od poprzedniej, albowiem gdy pokój stanął, Zbyszko, jeśli
został żyw – musiałby powrócić do domu.
Więc zaczęła wypytywać starego rycerza, czy to jest rzecz podobna do wiary, a ów zastanowiwszy
się tak jej odrzekł:
– Z Witoldem wszystko jest do wiary podobne, gdyż to człek całkiem od innych różny i
pewnie ze wszystkich panów krześcijańskich najchytrzejszy. Gdy mu trzeba ku Rusi swe panowanie
rozszerzyć, to pokój z Niemcami czyni, a jak tam dokaże tego, co przed się zamierzył,
znów Niemców za łeb! Nie mogą sobie oni dać rady ani z nim, ani z tą nieszczęsną
Żmujdzią. Raz on ją im odbiera, drugi raz oddaje – i nie tylko oddaje, ale sam im ją pomaga
pognębić. Są tacy między nami, ba i na Litwie, którzy mu to za złe mają, że on ze krwią tego
nieszczęsnego plemienia tak igra... I ja bym, szczerze mówiąc, za hańbę mu to miał, żeby to
nie był Witold... Bo wżdy tak sobie czasem myślę: a nuże on ode mnie mądrzejszy i wie, co
robi? Jakoż słyszałem od samego Skirwoiłły, że on z tej krainy wrzód wiecznie ciekący w
krzyżackim ciele uczynił, aby zaś nigdy do zdrowia nie przyszło... Matki na Żmujdzi zawdy
będą rodziły, a krwi nie szkoda, byle nie szła na marne.
– Mnie tam jeno o to chodzi, czy Zbyszko wróci.
– Jak Bóg pozwoli, ale bogdajeś to, dziewczyno, w szczęśliwą godzinę powiedziała!
Jednakże upłynęło jeszcze kilka miesięcy. Doszły wieści, że pokój istotnie stanął; zboża
stały się płowe, ciężarne kłosami, poletki zasiane gryką dobrze już zrudziały, a o Zbyszku nie
było i słychu.
Na koniec po pierwszych sprzętach nie mógł już wytrzymać Maćko i zapowiedział, że wyruszy
do Spychowa, wieści tam, jako w bliższych stronach Litwy, zasięgnąć i zarazem gospodarstwo
Czecha obejrzeć.
Jagienka naparła się z nim jechać, ale on jej nie chciał brać, więc poczęły się między nimi
o to spory, które trwały przez cały tydzień. Aż gdy pewnego wieczoru sprzeczali się tak z
sobą w Zgorzelicach, wpadł jak wicher na dworski podwórzec chłopak z Bogdańca boso,
oklep, bez kapelusza na płowej czuprynie i zakrzyknął im przed przyłapem, na którym właśnie
siedzieli:
– Młody pan wrócił!
Zbyszko wrócił istotnie, ale jakiś dziwny: nie tylko wychudły, spalony wichrem polnym,
wynędzniały, lecz zarazem obojętny i małomówny. Czech, który przyjechał wraz z żoną z
nim razem – gadał za niego i za siebie. Mówił tedy, że wyprawa widocznie się jednak udała
młodemu rycerzowi, gdyż w Spychowie złożył na trumnach Danusi i jej matki cały pęk rycerskich
pawich i strusich pióropuszów. Wrócił też ze zdobycznymi końmi i zbrojami, z których
dwie były nadzwyczaj cenne, choć okrutnie razami miecza i toporu pocięte. Maćko płonął z
ciekawości, aby się o wszystkim dokładnie z ust bratanka wywiedzieć, ale ów machał tylko
ręką i odpowiadał półsłówkami – a trzeciego dnia zachorzał i musiał się położyć. Pokazało
się, że miał zbity lewy bok i złamane dwa żebra, które źle złożone „przeszkadzały” mu w
204
chodzeniu i oddychaniu. Odezwały się także i te dolegliwości, na które swego czasu cierpiał
po wypadku z turem – a do zupełnego poderwania jego sił przyczyniła się i droga ze Spychowa.
Nie było to wszystko samo w sobie groźne, bo chłop był młody i niepożyty jak dąb – ale
na razie ogarnęło go jakieś niezmierne znużenie, jak gdyby wszystkie trudy, które poniósł,
teraz dopiero zaczynały mu chodzić po kościach. Z początku myślał Maćko, że po dwóch
albo trzech dniach odpoczynku w łożu wszystko minie, a tymczasem stało się przeciwnie. Nie
pomogły żadne smarowania ni okadzania ziółmi, które owczarz miejscowy zalecił, ni odwary
przysyłane przez Jagienkę i księdza z Krześni: Zbyszko coraz był słabszy, coraz bardziej znużon
i – coraz smutniejszy.
– Co ci jest? może byś czego chciał? – wypytywał go stary rycerz.
– Niczego nie chcę – i wszystko mi za jedno – odpowiedział Zbyszko.
I w ten sposób upływał dzień za dniem. Jagienka wpadłszy na myśl, że to może jest coś
więcej niżeli zwyczajna krzypota – i że młodzian ma chyba jakąś tajemnicę, która go gnębi,
poczęła namawiać Maćka, aby raz jeszcze popróbował wypytać, co by to mogło być.
Maćko zgodził się bez wahania, jednak pomyślawszy chwilę rzekł:
– A nużby tobie chętniej powiedział niż mnie? Bo – lubić – to on cię przecie lubi, a to też
widziałem, że jak się tam kręcisz po izbie, to za tobą oczyma wodzi.
– Widzieliście? – zapytała Jagienka.
– Kiedy powiedziałem, że wodzi, to wodzi. A jak cię długo nie ma, to raz po raz na drzwi
spogląda. Pytaj go ty.
I na razie na tym stanęło. Jednakże pokazało się, że Jagienka nie umie i nie śmie. Dopiero
gdy przyszło co do czego, zrozumiała, że trzeba by jej mówić o Danusi i o miłości Zbyszka
do nieboszczki – a te rzeczy nie chciały się jej przez usta przecisnąć.
– Wyście chytrzejsi – rzekła do Maćka – i rozum a doświadczenie macie lepsze; wy mówcie,
ja nie mogę.
Więc Maćko rad nierad zabrał się do rzeczy – i pewnego ranka, gdy Zbyszko zdawał się
być nieco rzeźwiejszy niż zwykle, taką rozpoczął z nim rozmowę:
– Powiadał mi Hlawa, żeś godną wiązkę czubów pawich w Spychowie w podziemiu położył.
A ów nie odejmując oczu od pułapu, na który leżąc na wznak patrzał – skinął tylko głową
na znak potwierdzenia.
– No! Pan Jezus ci poszczęścił, bo przecie i na wojnie łatwiej o ciurów niż o rycerzy...
Knechtów możesz nabić, ilu chcesz – ale za rycerzem trzeba się nieraz dobrze oglądać... Także
ci to sami leźli pod miecz?
– Pozywałem różnych kilkakroć na udeptaną ziemię, a raz otoczyli mnie w bitwie – odrzekł
leniwie młodzian.
– I zdobycznego dobra dość przywiozłeś...
– W części kniaź Witold obdarzył.
– Zawsze taki hojny?
Zbyszko skinął znów głową, widocznie nie mając ochoty do dalszej rozmowy.
Ale Maćko nie dał za wygraną i postanowił przystąpić do rzeczy.
– Powiedz mi tak szczerze – rzekł. – Jakeś już tam owymi czubami truchełkę nakrył – musiało
ci okrutnie ulżyć?... Człek zawsze rad, gdy ślub spełni... Radeś był? co?
Zbyszko oderwał swe smutne oczy od pułapu, zwrócił je na Maćka – i odpowiedział jakby
z pewnym zdziwieniem:
– Nie.
– Nie? Bójże się Boga! Bo ja myślałem, że jak tam te dusze w niebie ucieszysz, to już będzie
i koniec.
A młodzian zamknął na chwilę oczy jakby w zamyśleniu i wreszcie odrzekł:
– Na nic widać zbawionym duszom krew ludzka.
205
Nastała chwila milczenia.
– To po cóżeś na tę wojnę chodził? – zapytał wreszcie Maćko.
– Po co? – odpowiedział z pewnym ożywieniem Zbyszko – ja sam myślałem, że mi ulży!
sam myślałem, że i Danuśkę, i siebie ucieszę... A potem aże mi się dziwno uczyniło. Wyszedłem
z podziemia od tych trucheł i tak samo mi ciężko było jako i przedtem. Tak ci to widać
jest, że na nic zbawionym duszom krew ludzka.
– Musiał ci to ktoś powiedzieć, bo sam byś tego nie wymyślił.
– Samem wymiarkował z tego właśnie, że mi się świat nie wydał weselszy potem niż
przedtem. Ksiądz Kaleb tylko mi przytwierdził.
– Zabić nieprzyjaciela na wojnie nie grzech to żaden, ba! nawet chwalebna rzecz, a to
przecie nieprzyjaciele naszego plemienia.
– Ja też za grzech sobie tego nie mam i nie żałuję ich.
– Jeno ciągle Danuśki?
– Jużci: jako ją sobie wspomnę, to mi żal. Ale wola boska! Lepiej jej na dworcu niebieskim
i – już ja do tego przywykł.
– To czemu się ze smutków nie otrząchniesz? Czego ci trzeba?
– Bo ja wiem...
– Wypocznienia ci nie brak, a krzypota cię rychło popuści. Idź do łaźni, wykąp się, wypij
łagiewkę miodu na poty – i hoc!
– No i co?
– I wnet wesołości nabierzesz.
– A skąd jej wezmę? W sobie ci jej nie znajdę, a pożyczać mi jej – nikt nie pożyczy.
– Bo ty coś skrywasz!
Zbyszko ruszył ramionami.
– Nie mam wesołości, ale nie mam też nic do skrywania.
I powiedział to tak szczerze, że Maćko od razu przestał posądzać go o tajemnicę, a natomiast
począł się gładzić szeroką dłonią po siwej czuprynie, jak miał zwyczaj czynić zawsze,
gdy się nad czymś mocno namyślał, i w końcu rzekł:
– To ja ci powiem, czego ci brak: tobie się jedno skończyło, a drugie się jeszcze nie zaczęło
– rozumiesz?
– Nie bardzo, ale może być! – odpowiedział młodzianek.
I przeciągnął się jak człowiek, którego ogarnia sen.
Maćko jednak był pewien, że odgadł prawdziwą przyczynę, i rad był ogromnie, albowiem
przestał się zupełnie niepokoić. Nabrał też jeszcze większej niż przedtem ufności do własnego
rozumu i mówił sobie w duchu: „Nie dziwować się ludziom, że się mnie radzą!”
A gdy po owej rozmowie wieczorem tego samego dnia przyjechała Jagienka – jeszcze nim
zdążyła zsiąść z konia, powiedział jej, że wie, czego Zbyszkowi brakuje.
Więc dziewczyna zsunęła się w jednej chwili z siodła i nuż dopytywać:
– No co? czego? mówcie!
– Ty właśnie masz dla niego lekarstwo.
– Ja? jakie?
A on objął ją wpół i począł szeptać jej coś do ucha, ale niedługo, gdyż po chwili odskoczyła
od niego jak oparzona i ukrywszy między czaprakiem a wysokim siodłem spłonioną
twarz zawołała:
– Idźcie sobie! Nie cierpię was!
– Jak mi Bóg miły, tak prawdę mówię – rzekł śmiejąc się Maćko.
206
Rozdział
czterdziesty trzeci
Stary Maćko odgadł dobrze, ale tylko w połowie. Zbyszkowi istotnie jedna część życia
skończyła się całkowicie. Za każdym wspomnieniem było mu Danusi żal, ale sam przecie
powiadał, że lepiej jej musi być na dworcu niebieskim, niż było na książęcym. Zżył się już z
tą myślą, że jej na świecie nie ma, przywykł do niej i uważał, że wcale nie mogło być inaczej.
Swego czasu w Krakowie podziwiał bardzo na szybach kościelnych wycięte ze szkła i pooprawiane
w ołów postacie różnych świętych panienek – barwne, przeświecające w słońcu, a
teraz wyobrażał sobie tak samo Danusię. Widział ją niebieską, przeźroczystą, odwróconą bokiem,
ze złożonymi rączkami, ze wzniesionymi oczyma i grającą na luteńce, wśród różnych
zbawionych Bożych skrzypaczków, którzy w niebie grywają Matce Boskiej i Dzieciątku. Nic
już w niej nie było ziemskiego, a stała mu się duchem tak czystym i bezcielesnym, że gdy
czasem wspomniał sobie, jak w leśnym dworcu posługiwał księżnie, śmiała się, rozmawiała,
siadała z innymi do stołu – przejmowało go jakby zdziwienie, że to być mogło. Już w czasie
wyprawy, przy Witoldzie, gdy sprawy wojenne i bitwy pochłaniały jego uwagę, przestał tęsknić
do swej nieboszczki, tak jak tęskni mąż do niewiasty, a myślał tylko tak, jak myśli pobożny
człowiek o swej patronce. W ten sposób miłość jego tracąc stopniowo ziemskie pierwiastki
zmieniała się coraz bardziej tylko w słodkie, tak błękitne jak właśnie samo niebo, wspomnienie
– i po prostu w cześć nabożną.
Gdyby był człekiem wątłego ciała i głębszej myśli, byłby został mnichem – i w cichym życiu
klasztornym byłby przechował jak świętość owo niebieskie wspomnienie aż do chwili, w
której duch z więzów cielesnych ulata w nieskończone przestworza jak ptak z klatki. Ale jemu
ledwie się zaczynał trzeci dziesiątek lat – i sok z surowego wióra w pięści wyciskał, i konia
ścisnąwszy udami mógł tchu pozbawić. Był taki, jakimi byli wówczas powszechnie
szlachta i włodykowie – którzy jeśli nie marli w dzieciństwie lub zostawali księżmi – to nie
znając granic ni miary w zapędach cielesnych i sile albo puszczali się na zbój, rozpustę i pijactwo
– albo też żenią się młodo, stawali, gdy wici wyszły na wojnę, z dwudziestu czterema
albo i więcej synami do dzików siłą podobnymi.
Ale on nie wiedział, że był taki – tym bardziej że z początku chorzał. Powoli jednak źle
ustawione żebra zrosły mu się tworząc nieznaczną zaledwie z boku wyniosłość, która nie
przeszkadzała mu w niczym i którą nie tylko pancerz, ale i zwykła szata mogła całkowicie
pokryć. Znużenie mijało. Bujne, płowe włosy obcięte na znak żałoby po Danusi odrosły mu
znów do wpół pleców. Wracała mu dawna nadzwyczajna uroda. Gdy kilka lat temu w Krakowie
szedł na śmierć z ręki kata, wyglądał jak pacholę z wielkiego rodu – a teraz stał się
jeszcze piękniejszy, istny królewicz, podobien z barków, z piersi, z lędźwi i ramion do olbrzyma,
z twarzy zaś do dziewicy. Moc i życie kipiało w nim jak war w garnku – a spotężnione
czystością i długim wypoczynkiem chodziło mu po kościach jak płomię. On nie wiedząc,
co to jest, myślał, że wciąż chorzeje, i wylegiwał się w łożu, rad, że Maćko i Jagienka
strzegą go, pilnują i dogadzają mu we wszystkim. Chwilami wydawało mu się, że mu jest tak
207
dobrze jak w niebie, chwilami – zwłaszcza gdy nie było przy nim Jagienki – że źle, smutno,
nieznośnie. Brało go wówczas ziewanie, ciągoty, gorączka, i zapowiedział Maćkowi, że wróciwszy
do zdrowia pójdzie znów na koniec świata, na Niemców, na Tatarów – albo na inną
podobną dzicz – byle zbyć życia, które mu cięży okrutnie. A Maćko, zamiast sprzeciwiać się,
kiwał głową, przyświadczał – ale tymczasem posyłał po Jagienkę, za której przyjazdem topniały
zaraz w Zbyszku myśli o nowych wyprawach wojennych, tak jak topnieją śniegi, gdy je
wiosenne słońce przygrzeje.
Ona zaś przyjeżdżała skwapliwie i na wezwanie, i z własnej woli – gdyż pokochała
Zbyszka ze wszystkich sił duszy i serca. Za czasów swego pobytu na dworze biskupim i książęcym
w Płocku widywała rycerzy równie pięknych, równie sławnych z siły i męstwa, którzy
nieraz klękali przed nią ślubując jej wierność do zgonu, ale ten był jej wybrany, tego ukochała
w zaraniu lat pierwszą miłością, a nieszczęścia, przez jakie przeszedł, wzmogły tylko jej kochanie
do tego stopnia, że był jej milszym i stokroć droższym nie tylko od wszystkich rycerzy,
ale i od wszystkich książąt ziemi. Teraz, gdy przychodząc do zdrowia stawał się z dnia na
dzień cudniejszy, miłość jej zmieniła się niemal w zapamiętanie i przesłoniła jej cały świat.
Nie przyznawała się jednak do niej nawet sama przed sobą, a przed Zbyszkiem taiła ją jak
najstaranniej z obawy, aby nią znowu nie wzgardził. Nawet z Maćkiem, o ile dawniej skora
była do zwierzeń, o tyle teraz stała się ostrożna i milcząca. Mogła ją tylko zdradzić troskliwość,
jaką okazywała w pielęgnowaniu Zbyszka, ale i tej troskliwości starała się inne nadać
pozory – i w tym celu tak pewnego razu ozwała się przebiegle do Zbyszka!
– Bo, że cię tam trochę doglądam, to jeno z przychylności dla Maćka, a tyś zaraz co pomyślał?
powiadaj!
I niby poprawiając włosy na czole przysłoniła twarz dłonią i poczęła pilnie patrzeć na niego
przez palce, on zaś zaskoczony niespodzianym pytaniem, zaczerwienił się jak panna i dopiero
po niejakim czasie odrzekł!
– Nicem nie pomyślał. Tyś teraz inna.
Nastała znów chwila milczenia.
– Inna? – zapytała wreszcie dziewczyna jakimś cichym i miękkim głosem. – No! pewnie,
że inna. Ale żebym cię już tak całkiem miała nie cierpieć, to tego też Boże nie daj!
– Bóg ci zapłać i za to – odrzekł Zbyszko.
I odtąd bywało im z sobą dobrze, tylko jakoś niezręcznie i niesporo. Nieraz mogło się
zdawać, że oboje o czym innym mówią, a o czym innym myślą. Zapadało między nimi częste
milczenie. Zbyszko wylegując się wciąż w łożu wodził wedle słów Maćka za nią oczyma,
gdziekolwiek się ruszyła, albowiem, chwilami zwłaszcza, wydawała mu się tak cudna, że się
jej napatrzyć nie mógł. Bywało także, że spojrzenia ich spotykały się nagle, a wówczas płoniły
im się twarze i wypukła pierś dziewczyny poruszała się śpiesznych oddechem, i serce jej
było jakby w oczekiwaniu, czy czegoś nie usłyszy, od czego stopnieje i rozpłynie się w niej
dusza. Ale Zbyszko milczał, albowiem tracił do niej dawną śmiałość i bał się ją spłoszyć niebacznym
słowem, i wbrew temu, co widziały jego oczy, sam w siebie wmawiał, że ona mu
tylko siostrzaną przychylność gwoli Maćkowej przyjaźni okazuje.
I raz począł mówić o tym z Maćkiem. Starał się mówić niby spokojnie, a nawet obojętnie,
i ani się spostrzegł, jak słowa jego stawały się coraz podobniejsze do skargi przez pół gorzkiej,
przez pół smutnej. Maćko zaś wysłuchał cierpliwie wszystkiego, a w końcu rzekł tylko
jedno jedyne słowo:
– Głupiś!
I wyszedł z izby.
Ale na oborze począł zacierać ręce i klepać się z wielkiej radości po udach.
„Ha! – mówił sobie – wtedy, kiedy ci tanio mogła przyjść, toć i patrzeć na nią nie chciał,
najedzże się teraz strachu, kiedyś głupi. Ja będę kasztel stawiał, a ty się przez ten czas oblizuj.
Nic ci nie rzekę i bielma z oczu nie zdejmę, choćbyś rżał głośniej od wszystkich koni w Bog208
dańcu. Gdzie wióry na zarzewiu leżą, tam i tak prędzej czy później płomię buchnie, ale ja ci
nie będę na zarzewie dmuchał, bo tak myślę, że i nie trzeba.”
I nie tylko nie dmuchał, ale się nawet Zbyszkowi sprzeciwiał i drażnił go jako stary przechera,
który rad igra z niedoświaczonym młodzieńcem. Więc razu pewnego, gdy Zbyszko
znów mu powtórzył, że chyba na jaką daleką wyprawę pójdzie, aby się nieznośnego żywota
pozbyć, rzekł mu:
– Pókiś goło miał pod nosem, tom tobą rządził, ale teraz – twoja wola. Chcesz-li koniecznie
swojemu jeno rozumowi dufać i iść – to idź.
A Zbyszko aż zerwał się ze zdziwienia i siadł na łożu.
– Jak to? To już się nawet i temu nie przeciwicie?
– Co mam się przeciwiać? Żal mi tylko okrutnie rodu, który by razem z tobą zaginął, ale i
na to może znajdzie się rada.
– Jaka rada? – pytał niespokojnie Zbyszko.
– Jaka? No! nie ma co gadać, że roki mi godne są – ale też i mocy w kościach nie brak.
Jużci, Jagience patrzyłby się młodszy jakowyś chłop – ale żem to jej nieboszczykowi ojcu był
przyjacielem – to kto wie...
– Byliście jej ojcu przyjacielem – odrzekł Zbyszko – ale dla mnie nigdyście nie mieli
życzliwości – nigdy, nigdy!...
I przerwał, bo się mu poczęła broda trząść, a Maćko rzekł:
– Ba! skoro koniecznie chcesz ginąć – to cóż mam robić?
– Dobrze! róbcie, co chcecie – ja jeszcze dziś w świat pojadę!
– Głupiś! – powtórzył Maćko.
I znów wyszedł z izby doglądać chłopów i bogdanieckich, i tych, których pożyczyła ze
Zgorzelic i z Moczydołów Jagienka, aby pomagali w kopaniu rowu mającego otaczać kasztel.
209
Rozdział
czterdziesty czwarty
Zbyszko nie spełnił wprawdzie swej groźby i nie wyjechał, ale za to po upływie jeszcze
tygodnia zdrowie wróciło mu zupełnie i nie mógł już dłużej wylegiwać się w łożu. Maćko
powiedział, że wypada im teraz pojechać do Zgorzelic i podziękować Jagience za starunek,
więc pewnego dnia wyprażywszy się dobrze w łaźni postanowił jechać nie zwłócząc. W tym
celu kazał wydobyć ze skrzyni piękne szaty, aby nimi zastąpić zwykłą odzież, którą miał na
sobie – a następnie zajął się trefieniem włosów. Była to jednak czynność niełatwa i niemała, a
to nie tylko z powodu bujności Zbyszkowej czupryny, która z tyłu spadała mu jak grzywa aż
za łopatki. Rycerze w życiu codziennym nosili włosy w pątlikach kształtu grzyba, co miało i
tę dobrą stronę, że w czasie wypraw hełm daleko mniej ich uwierał, natomiast na rozmaite
uroczystości wesela lub jadąc w odwiedziny do domów, w których były panny, układali je w
pięknie poskręcane zwoje, które często smarowano białkiem dla połysku i mocy. Tak to właśnie
chciał utrefić się Zbyszko. Ale dwie niewiasty wezwane z czeladnej, nieprzywykłe do
takiej roboty, nie umiały sobie dać rady. Wyschłe i wzburzone po łaźni włosy nie chciały się
układać i jeżyły się jako źle poszyta strzecha na chałupie. Nie pomogły ani zdobyczne na Fryzach
grzebienie ozdobnie z bawolego rogu wyrobione, ani nawet zgrzebło, po które jedna z
niewiast poszła do stajni. Zbyszko począł się w końcu niecierpliwić i gniewać – gdy wtem do
izby wszedł Maćko w towarzystwie Jagienki, która przez ten czas niespodzianie nadjechała.
– Pochwalony Jezus Chrystus! – rzekła dziewczyna.
– Na wieki wieków! – odpowiedział z rozpromienioną twarzą Zbyszko. – O, to dziwne. Bo
myśmy właśnie chcieli do Zgorzelic jechać, a tyś tu!
I oczy rozbłysły mu radością, bo już tak było, iż ilekroć ją zobaczył, tylekroć czyniło mu
się w duszy tak jasno, jakby na wschód słońca patrzał.
A Jagienka ujrzawszy zakłopotane baby z grzebieniami w ręku, zgrzebło leżące na ławie
wpodle Zbyszka i jego zwichrzoną czuprynę poczęła się śmiać.
– Ej, wiecha też to, wiecha! – zawołała ukazując spod koralowych ust cudne, białe zęby. –
W konopiach by cię albo w sadzie wiśniowym na strach ptactwu postawić!
On zaś zasępił się i rzekł:
– Chcieliśmy do Zgorzelic jechać, ale w Zgorzelicach nijak by ci było gościowi uchybiać,
a tu możesz sobie ze mnie dworować, ile chcesz, co, wiera, zawsze rada czynisz.
– Ja rada to czynię? – zapytała dziewczyna. – Ej, mocny Boże! Toż przyjechałam prosić
was na wieczerzę, a śmieję się nie z ciebie, jeno z tych bab, bo żeby tak na mnie, wnet bym tu
sobie dała rady.
– Nie wskórałabyś i ty!
– A Jaśkowi to niby kto to robi?
– Jasiek ci brat – odparł Zbyszko.
– Jużci!...
Lecz tu stary i doświadczony Maćko postanowił im przyjść z pomocą.
210
– Po domach – rzekł – gdy po postrzyżynach rycerskiemu pacholęciu włosy odrosną, trefi
mu je siostra, a w źrałym wieku żona mężowi; ale obyczaj też jest, że gdy rycerz siostry albo
żony nie ma, to mu dziewki szlacheckie służą, nawet i całkiem obce.
– Zali istotnie jest taki obyczaj? – pytała spuszczając oczy Jagienka.
– Nie tylko po dworach, lecz i po zamkach, ba! nawet na królewskim dworze – odrzekł
Maćko.
Po czym zwrócił się do niewiast:
– Kiedyście do niczego, ruszajcie do czeladnej!
– To niech mi też grzanej wody przyniosą – dodała dziewczyna.
Maćko wyszedł razem z niewiastami, niby dla pilnowania, aby w posłudze nie było marudztwa
– i po chwili wysłał grzaną wodę, którą gdy zostawiono w izbie, młodzi zostali sami.
Jagienka zamoczywszy naprzód nałęczkę poczęła nią zwilżać silnie włosy Zbyszkowe, gdy
zaś przestały się wichrzyć i opadły ciężarem wilgoci, wzięła grzebień i siadła na ławie obok
młodzianka, aby zabrać się do dalszej roboty.
I tak siedzieli tuż koło siebie, oboje nad miarę śliczni i nad miarę w sobie rozkochani, ale
stropieni i milczący. Jagienka poczęła wreszcie układać jego złote włosy, a on czuł bliskość
jej wzniesionych ramion, jej dłoni i drżał od stóp do głowy, hamując się całą siłą woli, aby nie
porwać jej wpół i nie przycisnąć ze wszystkich sił do piersi.
W ciszy słychać było przyspieszone ich oddechy.
– Możeś ty chory? – spytała po chwili dziewczyna. – Co ci jest?
– Nic! – odpowiedział młody rycerz.
– bo jakoś tak dychasz.
– I ty dychasz...
Znów zapadła cisza. Policzki Jagienki zakwitły jak róże, czuła bowiem, że Zbyszko oczu
nie odrywa ani na chwilę od jej twarzy, więc chcąc zagadać własne zakłopotanie znów zapytała:
– Czego się tak patrzysz?
– Wadzi ci?
– Nie wadzi mi, jeno się pytam.
– Jagienka?
– Co...
Zbyszko nabrał w pierwsi powietrza, westchnął, poruszył ustami, jakby zabierając się do
dłuższej rozmowy, ale widać nie starczyło mu jeszcze odwagi, bo tylko powtórzył znów:
– Jagienka?...
– Co?
– Kiedy się boję coś rzec...
– Nie bój się. Prosta ja dziewczyna, nie żaden smok.
– Jużci, nie smok! Ale że stryj Maćko powiada, że cię chce brać!...
– Bo chce, jeno nie dla siebie.
I zamilkła, jakby przestraszona własnym słowy.
– Przemiły Bóg! Jaguś moja... A ty co na to, Jaguś? – zawołał Zbyszko.
Lecz jej niespodzianie oczy wezbrały łzami, śliczne usta poczęły drgać, a głos stał się tak
cichy, że Zbyszko ledwo mógł dosłyszeć, gdy rzekła:
– Tatuś i opat chcieli... a ja – to... ty wiesz!...
Na te słowa radość buchnęła mu w sercu jak nagły płomień – więc porwał dziewczynę na
ręce, podniósł ją w górę jak piórko i począł krzyczeć w zapamiętaniu:
– Jaguś! Jaguś! złoto ty moje! słonko ty moje – hej! hej!...
I krzyczał tak, że stary Maćko myśląc, że stało się coś niezwykłego, wpadł do izby. Dopieroż
ujrzawszy Jagienkę na ręku Zbyszka zdumiał się, że wszystko poszło tak niespodziewanie
prędko, i zawołał:
211
– W imię Ojca, i Syna! Miarkuj się, chłopie!
A Zbyszko przypadł do niego, postawił Jagienkę na ziemi i oboje chcieli przyklęknąć, lecz
nim zdołali to uczynić, chwycił ich stary w kościste ramiona i przycisnął ze wszystkich sił do
piersi.
– Pochwalony! – rzekł. – Wiedziałem ci ja, że tak się skończy, ale mi przecie radość! Boże
wam błogosław! Lżej będzie umierać... Dziewucha jak złoto najszczersze... Ku Bogu i ku
ludziom! Prawdziwie! A niech ta już będzie, co chce, kiedym się takiej pociechy doczekał...
Bóg doświadczył, ale i Bóg pocieszył. Trzeba jechać do Zgorzelic, Jaśkowi oznajmić. Hej,
żeby stary Zych żył!... i opat... Ale ja wam za obu strzymam, bo żeby tak prawdą rzec, to was
tak oboje miłuję, że i wstyd gadać.
I chociaż miał w piersi serce hartowne, wzruszył się tak, że aż ścisnęło go coś w gardle,
więc ucałował jeszcze Zbyszka, a potem w oba policzki Jagienkę i wyksztusiwszy na wpół
przez łzy: „Miód, nie dziewczyna!” – poszedł do stajen, aby kazać konie kulbaczyć.
Wyszedłszy zatoczył się z radości na dziewanny, które rosły przed domem, i począł spoglądać
na ich ciemne kręgi otoczone żółtymi liśćmi, zupełnie jak człowiek pijany.
– Ano! Kupa was – rzekł – ale da Bóg, Gradów Bogdanieckich będzie więcej.
Po czym idąc ku stajni jął znów mruczeć i wyliczać:
– Bogdaniec, opatowe majątki, Spychów, Moczydoły... Bóg zawsze wie, do czego prowadzi,
a przyjdzie czas na starego Wilka, to by i Brzozową warto kupić... Łęki godne!...
Tymczasem Jagienka i Zbyszko wyszli także przed dom, radośni, szczęśliwi, jaśniejący jak
słońce.
– Stryjku! – ozwał się z dala Zbyszko.
A on zwrócił się ku nim, otworzył ręce i począł wołać jak w lesie:
– Hop! hop! By-waj-cie!!
212
Rozdział
czterdziesty piąty
Oni mieszkali w Moczydołach, a stary Maćko wznosił dla nich kasztel w Bogdańcu.
Wznosił mozolnie, gdyż chciał, żeby odsady były z kamienia na wapno, a czatownia z cegły,
o którą trudno było w okolicy. W pierwszym roku wykopał rowy, co przyszło dość łatwo,
albowiem wzgórze, na którym miał stanąć kasztel, było niegdyś okopane, może za czasów
jeszcze pogańskich, należało więc tylko oczyścić owe wądoły z drzew i z głogowych gąszczów,
którymi zarosły, a następnie umocnić je i pogłębić należycie. Przy pogłębianiu dokopano
się też obfitego źródła, które w niedługim czasie napełniło fosę tak, że musiał Maćko
obmyślać ujście dla zbytku wody. Potem na wale wzniósł częstokół i począł zgromadzać budulec
na ściany zameczku, bale dębowe, tak grube, że trzech chłopów jednego objąć nie mogło,
i modrzewiowe, nie gnijące ni podglinianą polepą, ni pod przykryciem z darniny. Do
wznoszenia tych ścian zabrał się pomimo stałej pomocy chłopów ze Zgorzelic i Moczydołów
dopiero po roku, ale zabrał się tym gorliwiej dlatego, że przedtem jeszcze Jagienka powiła
bliźnięta. Niebo otworzyło się wówczas przed starym rycerzem, miał już bowiem dla kogo
pracować, zabiegać i wiedział, że ród Gradów nie zaginie, a Tępa Podkowa nieraz jeszcze
ubroczy się we krwi nieprzyjacielskiej.
Bliźniakom dano imiona: Maćko i Jaśko. „Chłopy – mówił stary – na schwał, tak że w całym
Królestwie nie masz podobnych, a przecie jeszcze nie wieczór.” I ukochał ich od razu
wielką miłością, a za Jagienką świata nie widział. Kto mu ją w oczy sławił, ten wszystko
mógł u niego uzyskać. Zazdroszczono jej jednak Zbyszkowi szczerze i sławiono ją nie tylko
dla korzyści, gdyż istotnie jaśniała ona w okolicy niby kwiat najpiękniejszy ze wszystkich na
łące. Przyniosła mężowi wielkie wiano, ale i więcej niż wiano, bo wielkie kochanie i urodę
olśniewającą oczy ludzkie, i dworność, i dzielność taką, że niejeden rycerz mógłby się nią
pochlubić. Nic to dla niej było w kilka dni po połogu do gospodarstwa wstać, a potem z mężem
na łowy jechać albo konno z Moczydołów do Bogdańca rano skoczyć i przed południem
do Jaśka i Maćka wrócić. Kochał ją tedy jak źrenicę oka mąż, kochał stary Maćko, kochała
czeladź, dla której ludzkie miała serce, a w Krześni, gdy w niedzielę wchodziła do kościoła,
witał ją szmer podziwu i uwielbienia. Dawniejszy jej zalotnik, groźny Cztan z Rogowa, żeniaty
z córką kmiecą, który po mszy pijał w karczmie ze starym Wilkiem z Brzozowej, mawiał
podpiwszy do niego: „Szczerbiliśmy się o nią nieraz z waszym synem i chcieliśmy ją
brać, ale to tak właśnie było, jakby po miesiąc na niebie sięgać.”
Inni zaś głośno wyznawali, że takiej chybaby na dworze królewskim w Krakowie szukać.
Bo obok bogactwa, urody i dworności czczono także niezmiernie jej czerstwość i siłę. I był o
tym jeden głos, że „to dopiero niewiasta, co niedźwiedzia oszczepem w boru podeprze, a
orzechów nie potrzebuje gryźć, jeno je na ławie ułoży i z nagła przysiędzie, to ci się wszystkie
tak pokruszą, jakobyś je młyńskim kamieniem przycisnął”. Tak to ją sławiono i w parafialnej
Krześni, i po sąsiednich wsiach, a nawet w wojewódzkim Sieradzu. Jednakże za213
zdroszcząc Zbyszkowi z Bogdańca nie dziwiono się zbytecznie, że ją dostał, albowiem opromieniła
i jego taka chwała wojenna, jakiej nikt w okolicy nie miał.
Młodzi włodykowie i szlachta prawili sobie wzajem całe opowieści o Niemcach, których
„nałuszczył” w bitwach pod wodzą Witolda i w pojedynkę, na udeptanej ziemi. Mówiono, że
żaden mu się nigdy nie odjął, że w Malborgu dwunastu ich zbił z konia, między nimi brata
mistrzowego Ulryka, wreszcie, że nawet z krakowskimi rycerzami mógł się potykać i że sam
niezwyciężony Zawisza Czarny był mu życzliwym przyjacielem.
Niektórzy nie chcieli tak nazwyczajnym klechdaniom wierzyć, ale i ci jednak, gdy była
mowa o tym, kogo by okolica wybrała, gdyby polskim rycerzom przyszło z obcymi iść w
zawód, mówili: „Jużci, Zbyszka” – a potem dopiero włochatego Cztana z Rogowa i innych
miejscowych osiłków, którym pod względem ćwiczenia rycerskiego daleko było do młodego
dziedzica z Bogdańca.
Wielka zamożność jednała mu na równi ze sławą szacunek ludzki. Bo że za Jagienkę wziął
Moczydoły i wielką majętność opatową, to nie była jego zasługa, ale on już przedtem miał
Spychów wraz z ogromnymi skarbami zgromadzonymi przez Juranda, a prócz tego szeptali
sobie ludzie, że samych łupów zdobytych i wziętych przez rycerzy z Bogdańca w zbrojach,
koniach, szatach, klejnotach wstrzymałoby na trzy albo i cztery dobre wsie.
Widziano więc w tym jakąś szczególną łaskę Bożą nad rodem Gradów herbu Tępa Podkowa,
który do niedawna podupadły, tak że prócz pustego Bogdańca nic nie miał, wyrastał
teraz nad wszystkie inne w okolicy. „Przecie w Bogdańcu ostało po pogorzeli jeno garbate
domosko – mówili starzy ludzie – i samą majętność z braku rąk roboczych musieli krewnemu
zastawić, a teraz kasztel wznoszą.” I podziw był wielki, ale że towarzyszyło mu ogólne, instynktowne
poczucie, że cały naród idzie także niepowstrzymanym pędem do jakiegoś niezmiernego
dorobku i że z woli Bożej taki ma być właśnie porządek rzeczy, więc nie było w
tym podziwie złej zawiści. Owszem, chełpiła się okolica i była dumna z tych rycerzy z Bogdańca.
Byli oni jakby oczywistym dowodem, do czego może doprowadzić szlachcica krzepkie
ramię w połączeniu z mężnym sercem i rycerską pożądliwością przygód. Niejeden też na
ich widok uczuwał, że mu za ciasno w domowych pieleszach, w rodzimych granicach, i że o
ścianę są we wrażej mocy wielkie bogactwa i obszerne ziemie, które można zdobyć z niezmierną
dla siebie i dla Królestwa korzyścią. A ów nadmiar sił, który odczuwały rody, rozpierał
całą społeczność, tak iż była jakby war, który musi z naczynia wykipieć. Mogli mądrzy
panowie krakowscy i miłujący pokój król hamować te siły do czasu i odkładać wojnę z odwiecznym
wrogiem na długie lata, ale żadna moc ludzka nie mogła przytłumić ich całkowicie
ani też powstrzymać tego pędu, którym idzie ku wielkości dusza powszechna.
214
Rozdział
czterdziesty szósty
Dożył Maćko szczęśliwych dni żywota. Nieraz mawiał też sąsiadom, że więcej dostali,
niźli sam się spodziewał. Nawet starość ubieliła mu tylko włos na głowie i brodzie, ale nie
odjęła mu dotychczas ni sił, ni zdrowia. Serce miał pełne tak wielkiej wesołości, jakiej dotychczas
nie zaznał. Surowa niegdyś jego twarz stawała się coraz więcej dobroduszną, a oczy
śmiały się do ludzi dobrym uśmiechem. W duszy miał przekonanie, że wszystko zło skończyło
się na zawsze i że żadna troska, żadna niedola nie zmąci już płynących tak spokojnie
jak jasny strumień dni życia. Do starości wojować, na starość gospodarzyć i majętność dla
„wnęków” powiększyć – to było przecie jego największe pragnienie we wszystkich czasach, a
oto właśnie wszystko spełniło mu się doskonale. Gospodarka szła jak z płatka. Bory były
znacznie wycięte; wykarczowane i obsiane nowocie zieleniły się co wiosna runią zbóż rozmaitych;
mnożył się dobytek; na łąkach było czterdzieści świerzop ze źrebięty, które stary
szlachcic codziennie oglądał; stada baranów i bydła pasły się po ugorach i zagajach; Bogdaniec
zmienił się całkowicie: z opustoszałej osady czynił się wsią ludną i zamożną, a kto się do
niego zbliżał, tego oczy olśniewała widna z dala czatownia i nie poczerniałe jeszcze ściany
kasztelu, błyszczące złotem w słońcu, a purpurą zorzy wieczorem.
Więc radował się stary Maćko w sercu dobytkiem, gospodarstwem, pomyślną dolą – i nie
przeczył, gdy ludzie mówili, że ma szczęsną rękę. W rok po bliźniętach przyszedł znowu na
świat chłopak, którego Jagienka, na cześć i dla pamięci swego rodzica, nazwała Zychem.
Maćko przyjął go z radością i nie zatroszczył się tym bynajmniej, że gdyby tak miało pójść
dalej, majętność z takim trudem i zabiegliwością zebrana musiałaby się rozdrobnić: „Bo co
my mieli? – mówił o tym pewnego razu do Zbyszka. – Nic! a przecie Bóg przysporzył. Stary
Pakosz z Sulisławic – mówił – ma jedną wieś, synów zaś dwudziestu dwóch, a przecie głodem
nie przymierają. Małoż to jest ziem w Królestwie i na Litwie? Małoż to wsi i zamów w
psubrackich rękach Krzyżaków? Hej! nużby tak Pan Jezus zdarzył! Byłoby godne pomieszczenie,
bo tam zamki całe z cegły czerwonej, z których był kasztelanie nasz miłościwy król
poczynił.” I była to rzecz godna uwagi, że Zakon stał przecie na szczycie potęgi, że bogactwy,
siłą, mnogością ćwiczonych wojsk wszystkie zachodnie królestwa przewyższał, a jednak ten
stary rycerz myślał o zamkach krzyżackich jako o przyszłych siedzibach dla swoich wnuków.
I wielu zapewne tak samo myślało w Królestwie Jagiełłowym, nie tylko dlatego, że to były
stare polskie ziemie, na których Zakon siedział, ale i w poczuciu tej siły potężnej, która burząc
się w piersiach narodu szukała na wszystkie strony ujścia.
W czwartym dopiero roku, licząc od małżeństwa Zbyszka, stanął kasztel, a i to z pomocą
rąk roboczych nie tylko miejscowych, zgorzelickich, moczydłowskich, lecz i sąsiedzkich, a
szczególnie starego Wilka z Brzozowej, który zostawszy sam po śmierci syna na świecie,
zaprzyjaźnił się bardzo z Maćkiem, a potem zwrócił serce ku Zbyszkowi i Jagience. Maćko
przyozdobił komnaty łupami z wojen, które albo sami ze Zbyszkiem wzięli, albo po Jurandzie
ze Spychowa odziedziczyli, przydał do tego dostatki po opacie i to, co Jagienka z domu wy215
wiozła, okna szklane sprowadził z Sieradza – i wspaniałą urządził siedzibę. Zbyszko z żoną i
dziećmi przeniósł się jednak do kasztelu w piątym dopiero roku, gdy już inne budowy, jak
oto: stajnie, obory, kuchnie i łaźnie, były ukończone, a z nimi razem i sklepy podziemne, które
stawił stary na kamień i wapno, aby zaś trwałość miały niepożytą. Sam się jednak do zamku
nie przeniósł; wolał zostać w starym domostwie, a na wszelkie prośby Zbyszka i Jagienki
odpowiadał odmownie, w taki sposób myśl swoją wyłuszczając:
– Tu już zamrę, gdziem się urodził. Widzicie, za czasów wojny Grzymalitów z Nałęczami
spalon był do cna Bogdaniec – wszystkie budynki, wszystkie chałupy – ba! płoty nawet, jeno
to domosko ostało. Ludzie gadali, że dla zbytku mchów na dachu nie chciało gorzeć – ale ja
myślę, że była w tym i łaska Boża – i wola, abyśmy tu wrócili i stąd znowu wyrośli. Za czasów
naszej wojaczki biadałem ja nieraz, że nie mamy do czego wracać, alem nie całkiem
słusznie tak mówił, bo, wiera, nie było na czym gospodarzyć i co do gęby włożyć, ale było się
gdzie schronić. Wy młodzi to co innego, ale ja tak już myślę, że skoro nas ów stary dom nie
poniechał – to i mnie nie godzi się go poniechać.
I został. Lubił jednakże przychodzić do zameczku, aby oglądać jego wielkość i wspaniałość
w porównaniu z dawną siedzibą, a zarazem patrzeć na Zbyszka, na Jagienkę i na „wnęków”.
Wszystko, co tam widział, było w znacznej części jego dziełem, a jednak przejmowało
go ono dumą i podziwem. Przyjeżdżał czasem do niego stary Wilk, aby z nim „ugwarzyć”
przy ognisku, albo też on sam odwiedzał go w tymże zamiarze w Brzozowej, więc raz tak mu
swoje myśli o tych „nowych porządkach” wypowiedział:
– Wiecie! Aże mi czasem cudnie. Bo przecie wiadomo, że Zbyszko i w Krakowie na zamku
u króla bywał (ba! mało mu tam głowy nie ucięli!), i na Mazowszu, i w Malborgu, i u
księcia Janusza, a Jagienka też się w dostatku chowała, ale przecie własnego kasztelu nie
mieli... Ale teraz to tak, jakby nigdy inaczej nie żywili... Chodzą, mówię wam, po komnatach,
chodzą, chodzą – i służbie rozkazania dają, a jak się zmęczą, to sobie siedną. Prawy kasztelan
i kasztelanowa! Mają ci też komnatę, w której z sołtysami, z karbowymi i czeladzią obiadują,
a w niej ławy, dla niego i dla niej wyższe – inni zaś poniżej siedzą i czekają, póki państwo
godnie mis nie nałożą. Taki to dworski obyczaj, aże człek musi sobie przypominać, że to nie
żadne wielkie państwo, jeno bratanek i bratankowa, którzy po ręku starego boćkają, na pierwszym
miejscu sadzą i dobrodziejem swoim zowią.
– Dlatego im też Pan Jezus błogosławi – zauważył stary Wilk.
Za czym pokiwawszy smutnie głową popił miodu, poruszył żelaznym pogrzebaczem
głownie w ognisku i rzekł:
– A mojemu chłopu się sczezło!
– Wola boska.
– Ano! Starsi, których było pięciu, przedtem dawno polegli. Przecie wiecie. Jużci, wola
boska. Ale ten był ze wszystkich najtęższy. Prawy Wilk i gdyby nie był legł, to by dziś też
może na własnym zamku siedział.
– Wolej by był Cztan poległ.
– Co ta Cztan! Niby to kamienie młyńskie na plecy bierze, a ile to razy mój go poszczerbił!
Mój miał ćwiczenie rycerskie, a Cztana teraz żona po pysku pierze, bo choć jest chłop mocarny,
ale głupi.
– Hej! jako podogonie! – przyświadczył Maćko.
I przy sposobności wynosił pod niebo nie tylko ćwiczenie rycerskie, ale i rozum Zbyszka,
że to w Malborgu z najprzedniejszym rycerzami gonił na ostre, „a z książęty to ci wam tak
będzie gadał, jakoby orzechy gryzł”. Chwalił też jego porządek w głowie i zapobiegliwość w
gospodarce, bez której prędko by kasztel majętność zjadł. Nie chcąc jednak, by stary Wilk
myślał, że coś podobnego im może grozić, kończył przyciszonym głosem:
– No z łaski Boga jest ta wszelkiego dobra dosyć, więcej niż ludzie wiedzą, ale nie mówcie
o tym nikomu.
216
Ludzie jednak domyślali się, wiedzieli i opowiadali sobie aż do przesady, zwłaszcza o bogactwach,
które Bogdanieccy mieli wywieźć ze Spychowa. Mówiono, że pieniądze solówkami
wozili z Mazowsza. Wygodził też raz Maćko pożyczką kilkunastu grzywien możnym
dziedzicom na Koniecpolu, co do ostatnia utwierdziło okolicę w mniemaniu o jego „skarbach”.
Z tego powodu rosło znaczenie Bogdanieckich, rósł szacunek ludzi i gości nigdy nie
brakło w kasztelu, na co Maćko, choć oszczędny, nie patrzał niechętnym okiem, gdyż wiedział,
że i to sławy rodowi przymnaża.
Szczególnie chrzciny bywały sute, a raz na rok, po Matce Boskiej Zielnej, wyprawiał
Zbyszko wielką ucztę dla sąsiedztwa, na którą i szlachcianki przyjeżdżały patrzeć na ćwiczenia
rycerskie, słuchać gądków i pląsać z młodymi rycerzami przy smolnych pochodniach aż
do rana. Wtedy to pasł oczy i radował się w sercu stary Maćko widokiem Zbyszka i Jagienki,
tak wyglądali dwornie i pańsko. Zbyszko zmężniał, rozrósł się, a choć przy potężnej i wyniosłej
postawie twarz jego wydawała się zawsze zbyt młoda, jednakże gdy bujny włos opiął
przepaską z purpury, przybrał się w świetną, naszytą srebrnymi i złotymi nićmi szatę, to nie
tylko Maćko, ale i niejeden szlachcic mówił sobie w duszy: „Boga mi! iście książę jakoweś
na zamku swoim siedzące.” A przed Jagienką przyklękali nieraz rycerze znający zachodni
obyczaj prosząc, by chciała im być damą ich myśli – taki bił od niej blask zdrowia, młodości,
siły i urody. Sam stary dziedzic na Koniecpolu, który był wojewodą sieradzkim, zdumiewał
się jej widokiem i z zorzą poranną, a nawet i z słonkiem ją porównywał, „które światu jasność
daje, a nawet i stare kości żywszą gorącością napełnia.”
217
Rozdział
czterdziesty siódmy
Jednakże w piątym roku, gdy ład był wprowadzon we wszystkich wsiach nadzwyczajny,
gdy nad skończoną czatownią powiewała już od kilu miesięcy chorągiew z Tępą Podkową, a
Jagienka powiła szczęśliwie czwartego syna, którego nazwano Jurandem – tak rzekł raz stary
Maćko do Zbyszka:
– Wszystko się darzy i gdyby Pan Jezus jeszcze jedno zdarzył szczęśliwie – to bym już
umarł spokojny.
A Zbyszko popatrzał nań pytającym wzrokiem i po chwili zapytał:
– Chyba o wojnie z Krzyżaki mówicie, bo czegóż by wam więcej trzeba?
– To ci rzekę, com drzewiej mówił – odpowiedział Maćko – że póki mistrz Konrad żywie,
wojny nie będzie.
– Albo to mu wiecznie żyć?
– Ale i mnie nie wiecznie i dlatego o czym innym myślę.
– A zaś o czym?
– Ii! lepiej nie zapowiadać. Tymczasem się do Spychowa wybieram, a może zdarzy się i
książąt na Płocku i na Czersku odwiedzić.
Zbyszka nie zdziwiła zbytnio ta zapowiedź, albowiem w ciągu ostatnich lat kilkakrotnie
stary Maćko wyjeżdżał do Spychowa, więc tylko zapytał:
– Długo zabawicie?
– Dłużej niż zwykle, bo się w Płocku zatrzymam.
Jakoż w tydzień później wyjechał Maćko, wziąwszy ze sobą kilka wozów i zbroję dobrą,
„na wypadek, jeśli się przyjdzie w szrankach potykać”. Na odjezdnym zapowiedział, że może
zabawi dłużej niż zwykle, i istotnie zabawił dłużej, gdyż przez pół roku nie było o nim żadnej
wieści. Zbyszko począł się niepokoić i w końcu wyprawił umyślnego do Spychowa, ale ów
spotkał Maćka za Sieradzem i wrócił z nim razem.
Stary rycerz wrócił jakiś chmurny, ale wypytawszy dokładnie Zbyszka o wszystko, co cię
podczas jego niebytności działo – i zaspokojon, że wszystko szło dobrze, rozpogodził się nieco
– i pierwszy zaczął mówić o swej wyprawie.
– Wiesz, że byłem w Malborgu – rzekł.
– W Malborgu?
– A gdzie by indziej?
Zbyszko popatrzał na niego przez chwilę zdumionymi oczyma, po czym uderzył się nagle
dłonią po udzie i rzekł:
– O prze Bóg! A ja na śmierć zapomniałem.
– Wolno było tobie zapomnieć, boś ślubów dopełnił – odrzekł Maćko – ale nie daj Bóg,
abym ja przysiędze i czci własnej umknął. Nie nasz to obyczaj, aby czegoś zaniechać – i tak
mi dopomóż Święty Krzyż, jako póki mi tchu w nozdrzach, póty ja go nie zaniechałem.
218
Tu zmierzchła twarz Maćka i stała się tak groźną i zawziętą, jako ją Zbyszko widywał tylko
za dawnych lat u Witolda i Skirwoiłły, gdy miało przyjść do bitwy z Krzyżaki.
– No i co? – zapytał. – Odjął się wam?
– Nie odejmował się, bo mi nie stanął.
– czemu zaś?
– Komturem wielkim został.
– Kuno Lichtenstein komturem ci wielkim został?
– Ba! Może go i wielkim mistrzem obiorą. Kto go wie! Ale on już i teraz z książęty się
równym być mniema. Mówią, że wszystkim rządzi i że wszystkie sprawy Zakonu na jego
głowie, a mistrz nic bez niego nie poczyna. Gdzie ci tam taki stanie na udeptaną ziemię! Na
śmiech ludzki jeno zarobisz.
– Wyśmieli was? – zapytał Zbyszko, któremu oczy zaiskrzyły się nagle gniewem.
– Śmiała się księżna Aleksandra w Płocku: „Jedźże, powiada, i cesarza rzymskiego pozwij!
Jemu, powiada (niby Lichtensteinowi), jako wiemy, przysłali także pozwy i Zawisza
Czarny, i Powała, i Paszko z Biskupic, a też nawet takim mężom nie odkazał nic, bo nie może.
Przecie nie serca mu brak, jeno że jest zakonnik i że, prawi, urząd ma tak znaczny i godny,
że mu te rzeczy nie w głowie – i że więcej by czci uchybił przyjmując niźli na pozwy nie
zważając.” Tak ci to pani mówiła.
– A wy co na to?
– Zafrasowałem się okrutnie, ale rzekłem, że i tak do Malborga muszę jechać, abym mógł
powiedzieć Bogu i ludziom: „Co było w mojej mocy – tom uczynił”. Prosiłem tedy pan, żeby
mi obmyśliła jakoweś poselstwo i dała pisanie do Malborga, bom wiedział, że inaczej głowy z
tego wilczego gniazda nie wywiozę. W duszy zaś myślałem tak: „Jużci nie chciał wyznaczyć
zroku ni Zawiszy, ni Powale, ni Paszkowi, ale jeśli go wobec samego mistrza, wszystkich
komturów i gości za gębę porwę, a wąsy i brodę mu wyszarpnę – to przecie stanie.”
– Bogdajże was! – zawołał z zapałem Zbyszko.
– Co? – rzekł stary rycerz. – Na wszystko jest rada, byle głowę na karku mieć. Ale tu Pan
Jezus łaski umknął, bom go w Malborgu nie zastał. Powiedzieli, że to Witolda w posły pojechał.
Nie wiedziałem wtedy, co czynić: czekać czy za nim jechać. Bałem się rozminąłeś Ale
żem to z mistrzem i wielkim szatnym miał z dawnych czasów znajomość – spuściłem im się z
tajemnicy, dlaczegom przyjechał, oni zaś zakrzyknęli, że to nie może być.
– Czemu?
– Skroś tej samej przyczyny, którą księżna na Płocku wyłuszczyła. I mistrz przy tym rzekł:
„Co byś o mnie myślał, gdybym ja każdemu rycerzowi z Mazowsza albo z Polski stawał?”
No – i praw był, bo dawno by go już na świecie nie było. Cudowali się tedy obaj z szatnym –
i opowiedzieli to przy stole na wieczerzy. To ci mówię, jakobyś w ul dmuchnął! A szczególnie
między gośćmi podniosła się ich zaraz kupa: „Kuno – krzyczeli – nie może, ale my możem!”
Wybrałem sobie tedy trzech chcąc się z nimi po kolei potykać, ale mistrz po wielkich
prośba pozwolił jeno z jednym, któremu na przezwisko było też Lichtenstein i który był Kuna
krewny.
– No i co? – zakrzyknął Zbyszko.
– Ano, jużci przywiozłem jego blachy, ale tak całkiem popękane, że i jednej grzywny nikt
za nie nie da.
– Bójcie się Boga, toście przysięgę spełnili!
– Zrazu byłem rad, bom i sam tak mniemał, ale potem pomyślałem: „Nie! – to nie to samo!”
I teraz spokoju nijakiego nie mam, bo nuż to nie to samo!
Lecz Zbyszko począł go pocieszać.
– Mnie też znacie, że w takich rzeczach ni sobie, ni komu nie folguję, ale gdyby mi się tak
przygodziło, to miałbym dosyć. I to wam mówię, że najwięksi rycerze w Krakowie mi w tym
219
przyświadczą. Sam Zawisza, który na czci rycerskiej najlepiej się zna, pewnie nie co innego
powie.
– Tak mówisz? – zapytał Maćko.
– Pomyślcie jeno: oni sławni w całym świecie – i pozwali go też, a żaden nie spawił nawet
i tyle, ile wyście sprawili. Ślubowaliście śmierć Lichtensteinowi – i przecie Lichtensteinaście
zarżnęli.
– Może – rzekł stary rycerz.
A Zbyszko, który był ciekaw spraw rycerskich, zapytał:
– Nuże! mówcie: młody był czy stary? i jakże było: z konia czy piechtą?
– Było mu ze trzydzieści pięć roków i brodę miał do pasa, a było z konia. Bóg mi pomógł,
że go kopią zmacałem, ale potem przyszło do mieszów. To tak, mówię ci, krew mu z gęby
buchała, że cała broda była jakoby jeden sopel.
– A narzekaliście nieraz, że się starzejecie?
– Bo jak na koń siędę alboli się na ziemi rozkraczę, to się trzymam krzepko, ale już na siodło
we zbroi całej nie skoczę.
– Ale i Kuno nie byłby się wam odjął.
Stary machnął pogardliwie ręką na znak, że z Kunonem byłoby mu poszło znacznie łatwiej
– po czym poszli oglądać zdobyczne „blachy”, które Maćko zabrał tylko na znak zwycięstwa,
bo zresztą były zbyt potrzaskane i dlatego bez wartości. Tylko nabiodrza i nagolenniki były
nietknięte i roboty bardzo przedniej.
– Wolałbym wszelako, żeby t były Kunona – mówił posępnie Maćko.
Na co Zbyszko:
– Wie Pan Bóg, co lepiej. Kunona, jeśli mistrzem zostanie, to już nie dostaniecie, chyba w
jakowej wielkiej bitwie.
– Nastawiałem ci ja ucha, co ludzie mówią – odrzekł Maćko. – Jedni tedy gadają, że po
Kondracie będzie Kuno, a drudzy, że brat Kondratowy, Ulryk.
– Wolałbym, żeby był Ulryk – rzekł Zbyszko.
– I ja, a wiesz dlaczego? Kuno rozum ma większy i chytrzejszy, a Ulryk zapalczywszy.
Prawy to jest rycerz, któren czci dochowuje, ale do wojny z nami aż drży. Powiadają też, że
byle mistrzem ostał, to przyjdzie wnet taka nawałnica, jakiej na świecie nie bywało. A na
Kondrata omdlałości pono już często przychodzą. Raz go zamroczyło i przy mnie. Hej! może
doczekamy!
– Daj to Bóg! A są jakieś nowe niezgody z Królestwem?
– Są stare i nowe. Krzyżak zawsze Krzyżakiem. Chociaż wie, żeś mocniejszy i że z tobą
źle zadrzeć, będzie ci na twoje dybał, bo inaczej nie może.
– Przecie oni myślą, że Zakon od wszystkich królestw mocniejszy.
– Nie wszyscy, ale wielu, a między nimi i Ulryk. Bo w rzeczy, potęga to jest okrutna.
– A pamiętacie, co mówił Zyndram z Maszkowic?
– Pamiętam i tam z każdym rokiem gorzej. Brat brata tak nie przyjmie jako mnie tam
przyjmowali, gdy żaden Krzyżak nie poglądał. Mają ich tam wszyscy dosyć.
– To i niedługo czekać!
– Niedługo albo i długo – rzekł Maćko.
I po chwili zastanowienia dodał:
– A tymczasem trza harować – i majętności przysparzać, aby godnie w pole wystąpić.
220
Rozdział
czterdziesty ósmy
Mistrz Konrad zmarł jednak dopiero w rok później. Jaśko ze Zgorzelic, brat Jagienki, który
pierwszy usłyszał w Sieradzu nowinę i o jego śmierci, i o obiorze Ulryka von Jungingen,
pierwszy też przywiózł ją do Bogdańca, w którym zarówno jak i we wszystkich szlacheckich
siedzibach wstrząsnęła ona do głębi dusze i serca. „Nastają czasy, jakich dotychczas nie było”
– rzekł uroczyście stary Maćko, a Jagienka przyprowadziła w pierwszej chwili wszystkie
dzieci przed Zbyszka i sama poczęła się z nim żegnać, jakby już nazajutrz miał wyruszyć.
Maćko i Zbyszko wiedzieli wprawdzie, że wojna nie rozpala się tak od razu jak ogień w kominie,
niemniej jednak wierzyli, że do niej przyjdzie – i poczęli się gotować. Wybierali konie,
zbroje, ćwiczyli w wojennym rzemiośle giermków, czeladź, sołtysów ze wsi, siedzących na
niemieckim prawie, którzy obowiązani byli konno stawać na wyprawę – i uboższą szlachtę –
włodyków – ci bowiem radzi garnęli się do możniejszych. A to samo czyniono i po wszystkich
innych dworach, wszędy biły młoty w kuźniach, wszędy czyszczono stare pancerze, nacierano
topionym w sałhanach sadłem łuki i rzemienie, kowano wozy, czyniono zapasy spyży
w krupach i wędzonym mięsiwie. Przy kościołach w niedziele i święta wypytywano o nowiny
i smucono się, gdy przychodziły pokojowe, albowiem każdy nosił w duszy głębokie poczucie,
że raz trzeba skończyć z tym strasznym wrogiem całego plemienia i że nie zakwitnie w potędze,
w spokoju i pracy Królestwo, póki, wedle słów św. Brygidy, nie będą wyłamane Krzyżakom
zęby i nie będzie odcięta im prawa ręka.
W Krześni zaś szczególnie otaczano Maćka i Zbyszka, jako ludzi znających Zakon i świadomych
wojny z Niemcami. Wypytywano się ich nie tylko o nowiny, ale sposoby na Niemców:
jak najlepiej w nich bić, jak mają zwyczaj się potykać, w czym od Polaków wyżsi, a w
czym niżsi, i czy po skruszeniu kopii łatwiej na nich zbroje łamać toporem czyli też mieczem.
Oni zaś byli istotnie tych rzeczy świadomi, więc słuchano ich z wielką uwagą, tym bardziej
że było przekonanie powszechne, że wojna to nie będzie łatwa, że przyjdzie się mierzyć
z najprzedniejszym rycerstwem wszelkich krajów i nie poprzestawać na tym, że tu i owdzie
pokołacze się nieprzyjaciela, jeno uczynić to rzetelnie do „cna” albo też zginąć z kretesem.
Mówili tedy między sobą Włodykowie: „Skoro trzeba, to trzeba – ich śmierć albo nasza.” I
pokoleniu, które w duszach nosiło poczucie przyszłej wielkości, nie odbierało to ochoty,
owszem! rosła ona z każdą godziną i dniem, ale przystępowano do dzieła bez próżnej chwalby
chełpliwości, a raczej z pewnym zawziętym skupieniem i z gotową na śmierć powagą.
– Nam alibo im śmierć pisana.
Ale tymczasem czas upływał i dłużył się, a wojny nie było. Mówiono wprawdzie o niezgodach
między królem Władysławem a Zakonem – i jeszcze o ziemi dobrzyńskiej, choć była
już przed laty wykupiona, i o sporach nadgranicznych, o jakowymś Drezdenku, o którym
wielu po raz pierwszy w życiu słyszało, a o które spierały się jakoby obie strony, ale wojny
nie było. Niektórzy poczęli nawet już wątpić, czy będzie, bo przecie spory bywały zawsze, ale
kończyło się zwykle na zjazdach, układach i wysyłaniu poselstw. Owóż rozeszła się wieść, że
221
i teraz przyjechali jacyś posłowie krzyżaccy do Krakowa, a polscy udali się do Malborga.
Poczęto mówić o pośrednictwem królów czeskiego i węgierskiego, a nawet samego papieża.
Z dala od Krakowa nie wiedziano niczego dokładnie, więc rozmaite, a często dziwaczne i
niepodobne chodziły między ludźmi słuchy, ale wojny nie było.
W końcu i sam Maćko, za którego pamięci niemało przeszło gróźb wojennych i układów –
nie wiedział, co o wszystkim myśleć, i wybrał się do Krakowa, aby jakiejś pewniejszej wieści
zasięgnąć. Zabawił tam niedługo, bo szóstego tygodnia był już z powrotem – i wrócił z twarzą
wielce wyjaśnioną. Gdy zaś w Krześni otoczyła go jak zwykle ciekawa nowin szlachta, na
liczne pytania odpowiedział im pytaniem:
– A groty u kopij i topory macie wyostrzone?
– Albo co? Nuże! Na rany boskie! Jakie nowiny? Kogoście widzieli? – wołano ze wszystkich
stron.
– Kogo widziałem? Zyndrama z Maszkowic! A jakie nowiny? Takie, że pono wraz konie
siodłać przyjdzie.
– Prze Bóg! Jakże to? Powiadajcie!
– A słyszeliście o Drezdenku?
– Jużci żeśmy słyszeli. Ale zameczek to, jakich wiele i ziem bogdaj tam nie więcej niźli u
was w Bogdańcu.
– Marna to wojny przyczyna, co?
– Pewnie, że marna; bywały i większe, a przecie nic potem nie nastąpiło.
– A wiecie, jaką mi przypowieść Zyndram z Maszkowic z przyczyny Drezdenka powiedział?
– Prędzej mówcie, bo nam czapki na łbach zgorzeją!
– Powiedzieli mi tedy tak: „Szedł ślepy gościńcem i przewalił się przez kamień. Przewalił
się, bo był ślepy, ale przecie kamień przyczyną.” Otóż Drezdenko to taki kamień.
– Jakże to? co? Jeszcze ci Zakon stoi.
– Nie rozumiecie? Tedy wam inaczej tak powiem: gdy naczynie zbyt pełne, to jedna kropla
je przeleje.
Więc zapał ogarniał rycerstwo tak wielki, iż Maćko musiał go hamować, bo chcieli zaraz
na koń siadać i do Sieradza ciągnąć.
– Bądźcie gotowi – mówił im – ale czekajcie cierpliwie. Już też i o nas nie zapomną.
Więc trwali w gotowości, ale czekali długo, tak nawet długo, że niektóry poczęli znów
wątpić. Lecz Maćko nie wątpił, bo jako z przylotu ptactwa poznaje się nadejście wiosny, tak
on, jako człek doświadczony, umiał z rozmaitych oznak wywnioskować, że zbliża się wojna –
i to wielka.
Więc naprzód nakazano łowy we wszystkich borach i puszczach królewskich tak ogromne,
jakich najstarsi ludzie nie pamiętali. Zbierano tedy tysiącami osaczników na obławy, na których
padały całe stada żubrów, turów, jeleni, dzików i różnej pomniejszej zwierzyny. Lasy
dymiły przez całe tygodnie i miesiące, w dymach zaś wędzono solone mięsiwo, a następnie
odsyłano je do miast wojewódzkich, a stamtąd na skład do Płocka. Oczywistym było, ż szło o
zapasy dla wielkich wojsk. Maćko wiedział dobrze, co o tym myśleć, to takie same łowy nakazywał
przed każdą większą wyprawą na Litwie Witold. Lecz były i inne oznaki. Oto chłopi
poczęli całymi gromadami uciekać „spod Niemca” do Królestwa i na Mazowsze. W okolicę
Bogdańca przybywali głównie poddani niemieckich rycerzy ze Śląska, ale wiedziano, że
wszędzie dzieje się to samo, a zwłaszcza na Mazowszu. Czech gospodarzący w Spychowie na
Mazowszu przysłał stamtąd kilkunastu Mazurów, którzy schronili się do niego z Prus. Ludzie
ci prosili, by im pozwolono wziąć udział w wojnie „na piechtę” – albowiem chcieli pomścić
się swych krzywd na Krzyżakach, których nienawidzili duszą całą. Powiadali też, że niektóre
nadgraniczne wsie w Prusiech prawie zupełnie opustoszały, albowiem kmiecie przenieśli się z
żonami i dziećmi do księstw mazowieckich. Krzyżacy wieszali wprawdzie schwytanych zbie222
gów, ale nieszczęsnego ludu nic już nie mogło powstrzymać i niejeden wolał śmierć od życia
pod straszliwym jarzmem niemieckim. Następnie poczęli się roić w całym kraju „dziadowie”
z Prus. Ciągnęli oni wszyscy do Krakowa. Napływali z Gdańska, z Malborga, z Torunia, z
dalekiego nawet Królewca, ze wszystkich pruskich miast i ze wszystkich komandorii. Byli
między nimi nie tylko dziady, ale klechowie, organiści, różni słudzy klasztorni, a nawet klerycy
i księża. Domyślano się, że znoszą wiadomości o wszystkim, co się dzieje w Prusiech: o
przygotowaniach wojennych, o utwierdzaniu zamków, o załogach, o wojskach najemnych i
gościach. Jakoż szeptano sobie, że wojewodowie po miastach wojewódzkich, a w Krakowie
rajcy królewscy zamykali się z nimi całymi godzinami, słuchając ich i spisując ich wiadomości.
Niektórzy wracali chyłkiem do Prus, a potem znowu zjawiali się w Królestwie. Dochodziły
wieści z Krakowa, że król i panowie rada wiedzą przez nich o każdym kroku Krzyżaków.
Przeciwnie działo się w Malborgu. Pewien duchowny, zbiegły z tej stolicy, zatrzymał się u
dziedziców Koniecpola i opowiadał im, że mistrz Ulryk i inni Krzyżacy nie troszczą się o
wieści z Polski i że pewni są, iż jednym zamachem zawojują i obalą na wieki wieków całe
Królestwo, „tak, aby ślad po nim nie został”. Powtarzał przy tym słowa mistrza wypowiedziane
na uczcie w Malborgu: „Im ich więcej będzie, tym bardziej kożuchy w Prusiech potanieją.”
Gotowali się więc do wojny w radości i upojeniu, dufni we własną siłę i pomoc, którą
im wszystkie, najdalsze nawet królestwa nadeślą.
Lecz mimo tych wszystkich wojennych oznak, przygotowań i zabiegów, wojna nie przychodziła
tak prędko, jak sobie ludzie życzyli. Młodemu dziedzicowi z Bogdańca „cniło się”
już także w domu. Wszystko było od dawna gotowe, dusza rwała się w nim do sławy i do
boju, przeto ciężki mu był każdy dzień zwłoki – i często czynił o to wymówki stryjcowi, tak
jakby wojna lub pokój od niego zależały.
– Boście obiecywali na pewno, że będzie – mówił – a tu nic i nic!
Na to zaś Maćko:
– Mądryś, ale nie bardzo! A to nie widzisz, co się dzieje?
– A jak się król w ostatniej godzinie zgodzi? Mówią, że nie chce wojny.
– Bo nie chce, ale któż jak nie on zakrzyknął: „chybaby nie był królem, gdybym Drezdenko
zabrać pozwolił”, a Drezdenko Niemce jak wzięli, tak i dotychczas dzierżą. Ba! król nie
chce rozlewu krwi chrześcijańskiej, ale panowie rada, którzy rozum mają bystry, czując większą
moc polską przypierają Niemców do ściany – i to ci jeno rzekę, że gdyby nie było Drezdenka,
to by się znalazło co innego.
– Bo jako słyszałem, to jeszcze mistrz Kondrat zabrał Drezdenko, a on się przecie króla
bał.
– Bał się, gdyż lepiej od innych przeznał potęgę polską, ale chciwości zakonnej i on nie
umiał pohamować. W Krakowie mówili mi tak: stary von Ost, dziedzic Drezdenka, w czasie
gdy Krzyżaki zabierały Nową Marchię, pokłonił się jako hołdownik królowi, gdyż to ziemia
była od wieków polska, więc chciał do Królestwa należeć. Ale zaprosili ci go Krzyżacy do
Malborga, spoili winem i uzyskali od niego zapis. Wtedy t zbrakło już do ostatnia królowi
cierpliwości.
– Wiera, że mogło mu zbraknąć – zawołał Zbyszko.
Lecz Maćko rzekł:
– Ale to tak jest, jako Zyndram z Maszkowic powiedział: Drezdenko to jeno kamień, przez
który się ślepy przewalił.
– Gdyby zaś Niemce oddali Drezdenko, t co będzie?
– To znajdzei się inny kamień. Ale nie oda ci Krzyżak tego, co raz połknął, chyba mu
brzuch rozpłatasz, co daj Bóg, abyśmy prędko uczynili.
– Nie! – zawołał pokrzepiony na duchu Zbyszko. – Kondrat może by oddał, Ulryk nie odda.
Prawy to rycrz, na którym skazy nijakiej nie masz, ale okrutnie zapalczywy.
223
Tak to oni ze sobą rozmawiali, a tymczasem zdarzenia staczały sią, jakby kamienie potrącone
na stromych śieżkach górskich nogą przechodnia, z coraz większym pędem ku przepaści.
Nagle rozegrzmiała po całym kraju wiadomość, że Krzyżacy napadli i zagrabili staropolski,
zastawiony johannitom Santok. Nowy mistrz Ulryk, który, gdy posłowie polscy przybyli,
aby mu złożyć życzenia z powdu jego wyboru, wyjechał umyślnie z Malborga i który od
pierwszej chwili swych rządów nakazał, by w stosunkach z królem i Polską miasto łaciny
używać języka niemieckiego – pokazał wreszcie, kim jest. Krakowscy panowie, którzy po
cichu pchali do wojny, zrozumieli, że on do niej pcha głośno i nie tylko głośno, ale na oślep i
z takim zuchwalstwem, jakiego względem polskiego narodu nie dopuszczali się nigdy mistrzowie
nawet wówczas, gdy ich potęga była w istocie większą, a Królestwa mniejszą niż
ninie.
Jednakże mniej zapalczywi a przebieglejsi od Ulryka dostojnicy Zakonu, którzy znali Witolda,
starali się go sobie zjednać darami i pochlebstwy tak przechodzącymi wszelką miarę, iż
podobnych trzeba było chyba szukać w tych czasach, gdy cezarom rzymskim wznoszono za
życia świątynie i ołtarze. „Dwóch jest dobrodziejów Zakonu – mówili posłowie krzyżaccy
bijąc czołem temu namiestnikowi Jagiełły – pierwszy Bóg, a drugi Witold; przeto jest święte
każde życzenie i każde słowo Witolda dla Krzyżaków.” I błagali go o rozjemstwo w sprawie
o Drezdenko w tej myśli, że gdy jako podległy królowi podejmie się sądzić swego zwierzchnika,
tym samym go obrazi – i dobre ich stosunki przerwą się, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej
na czas dłuższy. Lecz że panowie rada wiedzieli o wszystkim, co się w Malborgu
dzieje i zamierza, przeto król wybrał także Witolda na rozjemcę.
I pożałował Zakon wyboru. Dostojnicy krzyżaccy, którym zdawało się, że znają wielkiego
księcia, znali go nie dość jeszcze, albowiem Witold nie tylko przysądził Drezdenko Polakom,
lecz wiedząc zarazem i odgadujc, na czym się sprawa skończyć musi – podniósł znów
Żmujdź i coraz groźniejsze ukazując Zakonowi oblicze jął ją wspomagać ludźmi, orężem i
zbożem z żyznych ziem polskich nadsyłanym.
Co gdy się stało, wszyscy po wszytkich ziemiach olbrzymiego państwa zrozumieli, że wybiła
stanowcza godzina. Jakoż wybiła.
Raz w Bogdańcu gdy stary Maćko, Zbyszko i Jagienka siedzieli przed bramką kasztelu zażywając
cudnej pogody i ciepła – zjawił się nagle na spenionym koniu nieznany człowiek,
osadził go przed bramą, cisnął coś na ksztatł wieńca splecionego z łozy i wierzbiny pod nogi
rycerzy – i krzyknąwszy: „Wici! wici!” – pomknął dalej.
A oni zerwali się na równe nogi w wielkim wzruszeniu. Twarz Maćka stała się groźna i
uroczysta. Zbyszko skoczył, aby pchnąć giermka z wicią dalej, po czym wrócił z ogniem w
źrenicach i zawołał:
– Wojna! Wreszcie Bóg dał! Wojna!
– I taka, jakiejśmy przedtem nie widzieli! – dorzucił poważnie Maćko.
Następnie krzyknął na czeladź, która w mig zebrała się wokół państwa:
– Dąć w rogi z czatowni na cztery strony świata! a inni niech skoczą na wsie po sołtysów.
Konie ze stajen wywieść i wozy zaprzęgać! Duchem!
I głos jego jeszcze nie przegrzmiał, gdy czeladź kopnęła się w różne strony, aby spełnić
rozkazy, które nie były trudne, gdyż wszystko z dawna było gotowe: ludzie, wozy, broń,
zbroje, zapasy – tylko siadać i jechać!
Lecz przedtem Zbyszko jeszcze zawołał Maćka:
– A wy nie ostaniecie w domu?
– Ja? Co ci w głowie?
– Bo wedle prawa możecie, że to człowiek z was w leciech podeszły, a byłaby jakaś opieka
nad Jagienką i dziećmi.
– No, to słuchaj: ja do białego włosa czekał na tę godzinę.
224
I dosyć było spojrzeć na jego zimne, zawzięte oblicze, aby poznać, że na nic wszelka namowa.
Zresztą, mimo siódmego krzyżyka, chłop był jeszcze czerstwy jak dąb, ręce łatwo
chodzły mu w stawach, a topór w nich aż warczał. Nie mógł już wprawdzie skoczyć w pełnej
zbroi bez strzemion na konia, ale i wielu młodych, zwłaszcza między zachodnimi rycerzami,
tego uczynić nie mogło. Natomiast ćwiczenie rycerskie posiadał ogromne i bardziej doświadczonego
wojownika nie było w całej okolicy.
Jagienka też widocznie nie obawiała się sama zostać, gdyż usłyszawszy słowa męża wstała
i ucałowawszy go w rękę rzekła:
– Nie frasuj się ty o mnie, miły Zbyszku, bo kasztel jest godny, a i to wiesz, że ja tam niezbyt
płochliwa, i że ni kusza, ni sulica mi nie nowina. Nie czas o nas myśleć, gdy trza Królestwo
ratować, a nad nami tu Bóg będzie opiekunem.
I nagle oczy jej wezbrały łzami, które stoczyły się w wielkich kroplach po cudnej liliowej
twarzy. Więc ukazawszy gromadkę dzieci tak dalej mówiła wzruszonym, drgającym głosem:
– Hej! żeby nie one pędraki, póty by ja ci u nóg leżała, póki byś mnie nie wziął na tę wojnę!
– Jaguś! – zawołał Zbyszko chwytając ją w ramiona.
A ona objęła mu też szyję i jęła powtarzać tuląc się do niego z całej siły:
– Jeno mi ty wróć, mój złoty, mój jedyny, mój najmilejszy!
– A zaś co dzień dziękuj Bogu, że ci dał taką niewiastę! – dodał grubym głosem Maćko.
I w godzinę później ściągnięto z czatowni chorągwie na znak nieobecności panów. Zbyszko
i Maćko zezwolili, aby Jagienka razem z dziećmi odprowadziła ich do Sieradza, więc po
obfitym posiłku ruszyli wszyscy razem z ludźmi i całym taborem wozów.
Dzień był jasny, bez wiatru. Bory stały w ciszy nieruchome. Stada na polach i ugorach zażywały
także południowego spoczynku przeżuwając paszę powolnie i jakby w zamyśleniu.
Jeno z powodu suchości powietrza wznosiły się tu i ówdzie po drogach kłęby złotego kurzu, a
nad owymi kłębami płonęły jakby ogniki niezmiernie w słońcu błyszczące. Zbyszko ukazywał
je żonie i dzieciom mówiąc:
– Wiecie, co to się tam tak łyska nad kurzawą? To groty kopij i sulic. Wszędy już widać
wici doszły i zewsząd ciągnie naród na Niemca.
Jakoż tak było. Niedaleko za granicą Bogdańca spotkali brata Jagienki, młodego Jaśka ze
Zgorzelic, który jako dziedzic dość możny szedł w trzy kopie, a luda prowadził z sobą dwudziestu.
Wkrótce potem na rozstaju wychyliło się ku nim z tumanów zarosłe oblicze Cztana z Rogowa,
który nie był wprawdzie przyjacielem Bogdanieckich, ale teraz krzyknął z dala: „Bywaj
na psubraty!” – i skłoniwszy się im życzliwie, pocwałował w siwym oboku dalej. Spotkali
także i starego Wilka z Brzozowej. Głowa już mu się trzęsła nieco ze starości, ale ciągnął
i on, by pomścić śmierć syna, którego mu na Śląsku Niemcy zabili.
I w miarę jak zblżali się do Sieradza, coraz częstsze były po drogach obłoki kurzawy, a
gdy z dala ukazały się już wieże miejskie, cały gościniec roił się od rycerstwa, od sołtysów i
od zbrojnych miejskich pachołków, którzy wszyscy ciągnęli na miejsce zbioru. Widząc tedy
ów lud rojny a czerstwy i tęgi, w boju uporny, a na niewygody, słoty, chłody i wszelkie trudy
nad wszystkie inne wytrzymały, krzepił się w sercu stary Maćko i pewne wróżył sobie zwycięstwo.
225
Rozdział
czterdziesty dziewiąty
I wojna wybuchła wreszcie, nieobfita z początku w bitwy, ale w pierwszych chwilach niezbyt
dla Polaków pomyślna. Nim nadciągnęły siły polskie, zdobyli Krzyżacy Bobrowniki,
zrównali z ziemią Złotoryję – i znów zajęli nieszczęsną, a z takim rudem niedawno odzyskaną
ziemię dobrzyńską. Lecz pośrednictwo czeskie i węgierskie przygasiło na czas burzę wojenną.
Nastąpił rozejm, w czasie którego Wacław, król czeski, miał sądzić spory między Polską a
Zakonem.
Nie przestano jednak gromadzić wojsk i posuwać ich ku sobie w czasie zimowych i wiosennych
miesięcy, gdy zaś przekupiony król czeski wydał wyrok na korzyść Zakonu, wojna
musiła wybuchnąć na nowo.
A tymczasem nadeszło lato, a z nim razem nadciągnęły „narody” pod Witoldem. Po przeprawie
pod Czerwieńskiem połączyły się oba wojska i chorągwie książąt mazowieckich. Z
drugiej strony w obozie pod Świeciem stanęło sto tysięcy zakutych w żelazo Niemców.
Chciał król przeprawić się przez Drwęcę i pójść krótką drogą ku Malborgowi, lecz gdy przeprawa
okazała się niepodobną, zawrócił od Kurzętnika ku Działdowu i po skruszeniu zamku
krzyżackiego Dąbrowna, czyli Gilgenburga, położył się tamże obozem.
Zaówno on jak i dostojnicy polscy i litewscy wiedzieli, że walna rozprawa musi wkrótce
nastąpić, nikt jednak nie sądził, żeby miało przyjść do niej prędzej niż za kilka dni. Przypuszczano,
że mistrz zabieżawszy drogę królowi zechce dać wypoczynek swym zastępom, aby do
śmiertelnej walki stanęły nieutrudzone i świeże. Tymczasem wojska królewskie zatrzymały
się na noc w Dąbrownie. Wzięcie tej fortecy, lubo bez rozkazów, a nawet wbrew woli rady
wojennej, napełniło otuchą serce króla i Witolda, zamek to bowiem był potężny, oblany jeziorem,
o grubych murach i licznej załodze. A jednak rycestwo polskie wzięło go niemal w
mgnieniu oka, z zapałem tak niepohamowanym, że nim cały obóz nadciągnął, już z miasta i
zamku pozostały tylko gruzy i zgliszcza, wśród których dzicy wojownicy Witolda i Tatarzy
pod Saladynem wycinali ostatki broniących się z rozpaczą niemieckich knechtów.
Pożar jednakże nie trwał długo, gdyż zgasiła go krótko wprawdzie trwająca, ale ogromna
ulewa. Cała noc z czternastego na piętnasty lipca była dziwnie zmienna i nawałnista. Wicher
przypędzał burzę za burzą. Chwilami niebo zdało się całe płonąć od błyskawic i grzmoty
roztaczały się ze straszliwym łoskotem midzy wschodem a zachodem. Częste gromy napełniały
zapachem siarki powietrze, to znów szum dżdżu zagłuszał wszystkie inne odgłosy. A
potem wiatr rozpędzał chmury i wśród ich strzępów widać było gwiazdy i jasny, wielki miesiąc.
Po północy dopiero uciszyło się nieco, tak że można było przynajmniej ognie rozpalić.
Jakoż w tej chwili zabłysły ich tysiące i tysiące w niezmiernym polsko-litewskim obozie.
Wojownicy suszyli przy nich przemokłe szaty i śpiewali pieśni bojowe.
Król czuwał również, albowiem w domu położonym na samym skraju obozów, do którego
schronił się przed burzą, zasiadała rada wojskowa, przed którą zdawano sprawę ze zdobycia
Gilgenburga. Ponieważ w szturmie brała udział chorągiew sieradzka, więc przywódca jej,
226
Jakub z Koniecpola, wezwany był wraz z innymi do usprawiedliwienia się, dlaczego bez rozkazów
dobywali miasta i nie zaniechali szturmu, chociaż król wysłał dla powstrzymania ich
swego podwojskiego i kilku podręcznych pachołków.
Z tej przyczyny wojewoda nie będąc pewien, czy nie spotka go nagana albo nawet i kara,
zabrał z sobą kilkunastu przedniejszych rycerzy, a między nimi starego Maćka i Zbyszka,
jako świadków, że podwojski dotarł do nich dopiero wówczas, gdy byli już na murach zamku
i w chwili najzawziętszej bitwy z załogą. A co do tego, że uderzył na zamek: „Trudno, mówił,
pytać o wszytko, gdy wojska na kilka mil się ozciągają.” Wysłany będąc w przodku, rozumiał,
iż ma powinność kruszyć przeszkody przed wojskiem i bić nieprzyjaciela, gdzie go napotka.
Więc wysłuchawszy tych słów król, książę Witold i panowie, którzy w duszy radzi byli
temu, co się stało, nie tylo nie przyganili wojewodzie i Sieradzanom ich postępku, ale sławili
jeszcze ich męstwo, że „tak wartko pożyli zamek i męską załogę”. Mogli wówczas Maćko i
Zbyszko napatrzyć się największym głowom w Królestwie, bo prócz króla i książąt mazwieckich
znajowali się tam dwaj przywódcy wszystkich zastępów: Witold, który Litwinom,
Żmujdzi, Rusinom, Besarabom, Wołochom i Tatarom przywodził – i Zyndram z Maszkowic,
herbu „tego samego co słońce”, miecznik krakowski, główny sprawca wojsk polskich, przewyższający
wszystkich znajomością spraw wojennych. Oprócz nich byli w tej radzie wielcy
wojownicy i statyści: kasztelan krakowski Krytyn z Ostrowa i wojewoda krakowski Jaśko z
Tarnowa, i poznański Sędziwój z Ostroroga, i sędomierski Mikołaj z Michałowic, i proboszcz
od Św. Floriana, a zarazem podkanclerzy Mikołaj Trąba, i marszałek Królestwa Zbigniew z
Brzezia, i Piotr Szafraniec, podkomorzy krakowski, i wreszcie Ziemowit, syn Ziemowita,
księcia na Płocku, jeden między nimi młody, ale dziwnie „do wojny przemyślny”, którego
zdanie wysoce sobie sam wielki król cenił.
A w przyległej obszernej izbie czekali, aby być pod ręką i w razie zapytania radą się przysłużyć,
najwięksi rycerze, których sława grzmiała szeroko w Polsce i za granicą: więc ujrzeli
tam Maćko i Zbyszko Zawiszę Czarnego Sulimczyka i jego brata Farureja, i Skarbka Abdanka
z Gór, i Dobka z Oleśnicy, który swego czasu dwunastu niemieckich rycerzy w toruniu na
turniej z siodła wysadził, i olbrzymiego Paszka Złodzieja z Biskupic, i Powałę z Taczewa,
kóry życzliwym im był przyjacielem, i Krzona z Kozichgłów, i Marcina zWrocimowic, który
wielką chorągiew całego Królestwa nosił, i Floriana Jelitczyka z Korytnicy, i strasznego w
ręcznym spotkaniu Lisa z Targowiska, i Staszka z Charbimowic, który w pełnej zbroi przez
dwa rosłe konie mógł przeskoczyć.
Było i wielu innych słynnych rycerzy przedchorągiewnych z rozmaitych ziemi i z Mazowsza,
których przedchorągiewnymi zwano dlatego, że w pierwszym szeregu stawali do bitwy.
Lecz znajomkowie, a szczególnie Powała, radzi witali Maćka i Zbyszka i zaraz poczęli z nimi
o dawnych czasach i przygodach rozmawiać.
– Hej! – mówił do Zbyszka pan z Taczewa. – Jużci ciężkie ty masz z Krzyżaki rachunki,
ale tak tuszę, że im teraz za wszystkie czasy zapłacisz.
– Zapłacę choćby krwią, jako i wszyscy zapłacim! – odrzek Zbyszko.
– A wiesz, że twój Kuno Lichtenstein jest ninie wielkim komturem? – ozwał się Paszko
Złodziej z Biskupić.
– Wiem i stryj wiedzą też.
– Daj mi go Bóg spotkać – przerwał Maćko – bo ja osobną mam z nim sprawę.
– Ba! Przecie pozywaliśmy go i my – odpowiedział Powała – ale odrzekł, że urząd nie pozwala
mu się potykać. No, teraz chyba pozwoli.
Na to zaś Zawisza, który zawsze mówił z powagą wielką, rzekł:
– Tego on będzie, komu go Bóg przeznaczy.
Lecz Zbyszko z samej ciekawości wytoczył zaraz przed sąd Zawiszy sprawę stryjka i zapytał,
czy nie zadość się stało ślubowaniu przez to, że Maćko potykał się z krewnym Lichten227
steina, który się ofiarował w zastępstwo, i takowego zabił. I wszyscy zakrzyknęli, że zadość.
Sam tylko zawzięty Maćko, chociaż ucieszył się z wyroku, rzekł:
– Ba, przecież pewniejszy byłbym zbawienia, gdybym samego Kunona spotkał!
I następnie poczęli mówić o wzięciu Gilgenburga i o przyszłej wielkiej bitwie, której spodziewali
się wkrótce, bo przecie nie miał mistrz nic innego do zrobienia, jeno królowi drogę
zabiec.
Ale gdy właśnie łamali głowy nad tym, za ile dni spotkanie może nastąpić, zbliżył się ku
nim chudy i długi rycerz, przybrany w czerwone sukno, z takąż mycką na głowie i rozłożywszy
ręce rzekł miękkim, prawie niewieścim głosem:
– Pozdrowienie ci, rycerzu Zbyszku z Bogdańca!
– De Lorche! – zakrzyknął Zbyszko – tyś tu?
I chwycił go w objęcia, gdyż wdzięczne pozostało mu o nim wspomnienie, a gdy ucałowali
się jakby najbliżsi przyjaciele, począł wypytywać z radością:
– Tyś tu? po naszej stronie?
– Wielu może geldryjskich rycerzy znajduje się po tamtej stronie – odrzekł de Lorche – ale
jam panu memu, księciu Januszowi, służby z Długolasu powinien.
– Toś ty dziedzicem po starym Mikołaju na Długolesie?
– Tak. Bo po śmierci Mikołaja i syna jego, któren pod Bobrownikami zabit, Długolas
przypadł na cudną Jagienkę, a od lat pięciu moją niewiastę i panią.
– Dla Boga! – zawołał Zbyszko – powiadaj, jako ci to przyszło?
Lecz de Lorche powitawszy starego Maćka rzekł:
– Dawny wasz giermek, Głowacz, powiedział mi, że was tu znajdę, a teraz czeka u mnie w
namiocie i nad wieczerzą czuwa. Dalekoć to wpradzie, bo na drugim końcu obozu, ale końmi
prędko się przejedzie – więc jedźcie ze mną.
Po czym zwróciwszy się do Powały, którego poznał w dawniejszych czasach w Płocku,
dodał:
– I wy, szlachetny panie. Będzie to dla mnie szczęście i honor.
– Dobrze – odparł Powała. – Miło ze znajomymi ugwarzyć, a po drodze jeszcze się obozowi
przypatrzym.
Więc wyszli, by siąść na koń i jeczać. Przedtem jednak sługa de Lorchego ponarzucał im
na ramiona opończe, które widocznie przywiózł umyślnie. Ów zbliżywszy się do Zbyszka
pocałował go w rękę i rzekł:
– Pokłon i cześć wam, panie. Jam dawny sługa wasz, ale w ciemności nie mżecie mnie rozeznać.
Czy pamiętacie Sanderusa?
– Prze Bóg! – zawołał Zbyszko.
I na chwilę odżyły w nim wspmnienai przeżytych smutków, bólów i dawnej niewoli, tak
samo jak parą tygodni temu, gdy po połączeniu się wojsk królewskich z chorągwiami książąt
mazowieckich spotkał po długim niewidzeniu dawnego swego giermka Hlawę.
Więc rzekł:
– Sanderus! Hej! Pamiętam i te dawne czasy, i ciebie! Cóżeś od onej pory porabiał i gdzieś
się obracał? Zali już nie nosisz relikwij?
– Nie, panie. Aż do ostatniej wiosny byłem klechą przy kościele w Długolesie, ale że nieboszczyk
ojciec mój wojennym rzemiosłem się zajmował, przeto gdy wojna wybuchła, zaraz
mi zbrzydła miedź na kościelnych dzwonach, a zbudziła się chętka do żelaza i stali.
– Co słyszę! – zawołał Zbyszko, który jakoś nie mógł wyobrazić sobie Sanderusa stawającego
z mieczem, rohatyną albo toporem do boju.
Ów zaś rzekł podając mu strzemię:
– Rok temu z rozkazu biskupa płockiego chodziłem do pruskich krajów, przez co znaczną
posługę oddałem, ale to później opowiem, a teraz siadajcie, wasza wielkość, na koń, gdyż ów
grabia czeski, którego wołacie Hlawa, czeka na was z wieczerzą w namiotach pana mego.
228
Więc Zbyszko siadł na koń i zbliżywszy się do pana de Lorche jechał w pobok, aby swobodnie
z nim rozmawiać, albowiem ciekawy był jego dziejów.
– Okrutniem rad – rzekł – iżeś po naszej stronie, ale mi to dziwne, boś przecie u Krzyżaków
służył.
– Służą ci, którzy żołd biorą – odparł de Lorche – a jam go nie brał. Nie. Jam między
Krzyżaków przyjechał w tym jeno celu, aby przygód szukać i pas rycerski pozyskać, który,
jak ci wiadomo, z rąk polskiego księcia pozyskałem. I bawiąc długie lata w tych krajach poznałem,
po czyjej stronie słuszność, a gdym się przy tym tu ożenił i osiedlił, jakże mi było
przeciw wam stawać? Jam już tutejszy i patrz, jakom się mowy waszej wyuczył. Ba! swojej
już nieco zapomniałem.
– A twoja majątność w Geldrii? Bo jakom słyszał, toś tamtejszemu władcy pokrewny i
dziedzic wielu zamków i włości.
– Dziedzictwo moje krewnemu, Fulkonowi de Lorche, ustąpiłem, który mi je spłacił. Pięć
roków temu byłem w Geldrii i dostatki wielkie stamtąd przywiozłem, za którem się na Mazowszu
okupił.
– A jakże się to słało, żeś się z Jagienką z Długolasu ożenił?
– Ach! – odpowiedział de Lorche – kto zdoła odgadnąć niewiastę? Dworowała ci ona ze
mnie zawsze, aż gdym mając tego dosyć oświadczył jej, że do Azji na wojnę z żalu pojadę i
już nigdy nie wrócę, rozpłakała się niespodzianie i rzekła: „To ja mniszką ostanę.” Padłem jej
do nóg za te słowa, a we dwie niedziele później biskup płocki pobłogosławił nam w kościele.
– Dzieci zaś macie? – zapytał Zbyszko.
– Po wojnie Jagienka wybiera się do grobu waszej królowej Jadwigi, aby ją o błogosławieństwo
uprosić – odrzekł wzdychając de Lorche.
– Dobrze. Powiadają, że to pewny sposób i że w tych rzeczach nie masz lepszej nad naszą
świętą królową orędowniczki. Walne spotkanie nastąpi za kilka dni, a potem będzie spokój.
– Tak.
– Ale Krzyżacy pewnie cią za zdrajcę poczytują.
– Nie! – rzekł de Lorche. – Wiesz, jako czci rycerskiej przestrzegam. Jeździł Sanderus ze
zleceniami biskupa płockiego do Malborga, więc posłałem przez niego pismo do mistrza
Ulryka, w którym wypowiedziałem mu służbę i wyłuszczyłem mu przyczyny, dla których po
waszej stronie staję.
– Ha! Sanderus! – zawołał Zbyszko. – Mówił mi, że mu spiż na dzwonach zbrzydł i że do
żelaza zbudziła się w nim chętka, co mi i dziwne, bo zajęcze zawsze miał on serce.
A pan de Lorche począł się śmiać:
– Sanderus tyle ma ze stalą albo z żelazem do czynienia, że mnie i moich giermków goli.
– Jak to? – zapytał rozweselony Zbyszko.
Czas jakiś jechali w milczeniu, po czym de Lorche podnósł oczy ku niebu i rzekł:
– Prosiłem was na wieczerzę, ale nim zajedziem, to chyba będzie śniadanie.
– Miesiąc jeszcze świeci – odparł Zbyszko. – Jedźmy.
Więc zrównawszy się z Maćkiem i Powałą jechali dalej razem we czwórkę szeroką szeroką
obozową ulicą, którą wytykano zawsze z rozkazu dowódców między namiotami i ogniskami,
aby przejazd był wolny. Chcąc dostać się do stojących na drugim końcu obozu chorągwi
mazowieckich, musieli go cały wzdłuż przejechać.
– Jak Polska Polską – ozwał się Maćko – jeszcze takich wojsk nie widzała, bo spłynęły narody
ze wszytkich krain ziemi.
– Żaden też inny król takich nie postawi – odpowiedzał de Lorche – bo żaden tak potężnym
państwem nie władnie.
A stary rycerz zwrócił się do Powały z Taczewa:
– Ile, mówicie, panie, przyszło chorągwi z kniaziem Witoldem?
229
– Czterdzieście – odrzekł Powała. – Naszych polskich wraz z Mazurami jest pięćdziesiąt,
ale nie tak okryte jak Witoldowe, bo u niego czasem i kilka tysięcy ludzi pod jednym znakiem
służy. Ha! Słyszeliśmy, iż mistrz rzekł, iż to hołota lepsza do łyżek niż do miecza, ale bogdajże
w złą godzinę to wymówił, bo tak myślę, że litewskie sulice okrutnie się od krzyżackiej
juchy zaczerwienią.
– A ci, wedle których teraz przejeżdżamy, którzy są? – zapytał de Lorche.
– To Tatary; przywódł ich Witoldowy hołdownik, Saladyn.
– Dobrzyż do bitwy?
– Litwa umie z nimi wojować i znaczną ich część podbiła, z której przyczyny musieli na tę
wojnę przyciągnąć. Ale zachodniemu rycerstwu ciężko z nimi, gdyż oni w ucieczce straszniejsi
niż w spotkaniu.
– Przypatrzmy się im bliżej – rzekł de Lorche.
I pojechali ku ogniskom, które otaczali ludzie z nagimi całkiem ramionami, odziani mimo
pory letniej w owcze tułuby, wełną do góry. Większa część ich spała wprost na gołej ziemi
alb na mokrej i parującej od żaru słomie, lecz wielu siedziało w kuczki przy płonących stosach;
niektórzy skracali sobie godziny nocne podśpiewując przez nos dzikie pieśni i uderzając
do wtóru jednym piszczelem końskim o drugi, co czyniło dziwny i nieprzyjemny łoskot; inni
mieli małe bębenki lub brzdąkali na naciągniętych cięciwach łuków. Inni żarli świeżo wyjęte
z gonia, dymiące, a zarazem krwawe kawały mięsiwa, na które dmuchali wzdętymi, sinymi
wargami. W ogóle wyglądali tak dziko i złowrogo, że łatwiej ich było wziąć za jakieś okropne
stwory leśne niż za ludzi. Dymy ognisk były gryzące od końskiego i baraniego tłuszczu,
który w nich topniał, a prócz tego rozchodził się naokół nieznośny swąd przypalonej sierśi,
przygrzanych tułubów i ckliwa woń śieżo zdartych skór i krwi. Z drugiej ciemnej strony ulicy,
gdzie stały konie, zawiewało ich potem. Szkapy owe, których kilkaset trzymano dla rozjazdów
w pobliżu, wygryzły trawę spod nóg gryzły się między sobą kwicząc przeraźlwie i
chrapiąc. Koniuchowie uśmierzali walkę głosem i batami z surowca.
Niebezpiecznie było zapuszczać się w pojedynkę między nich, gdyż dzicz to była niesłychanie
drapieżna. Tuż za nimi stały niewiele mniej dzikie watahy Besarabów, z rogami na
głowach, długowłosych Wołochów, noszących miast pancerzy drewniane, malowane deski na
piersiach i plecach, z niezgrabnymi wizerunkami upiorów, kościotrupów lub zwierząt; dalej
Serby, których uśpiony teraz obóz rozbrzmiewał we denie w czasie postojów jakby jedna
wielka lutnia, tyle w nim było fletni, bałabajek, multanków i różnych innych narzędzi muzycznych.
Świeciły ognie, a z nieba wśród chmur, które mocny wiatr rozwiewał, świecił jasny, wielki
miesiąc i przy owych blaskach przypatrywali się nasi rycerze obozom. Za Serbami stała nieszczęsna
Żmujdź. Niemcy wytoczyli z niej potoki krwi, a jednak na każde wezwanie Witolda
zrywała się do nowych bojów. I teraz jakby w przeczuciu, że niedola jej skończy się wkrótce
raz na zawsze, przyciągnęła tu przejęta duchem tegoż Skirwoiłły, którego samo imię przejmowało
Niemców wściekłością i trwogą. Ogniska żmujdzkie stykały się wprost z litewskimi,
gdyż ten sam był to naród, ten sam obyczaj i mowa.
Lecz przy wjeździe do litewskich obozów posępny obraz uderzył oczy rycerzy. Oto na
zbitej z okrąglaków szubienicy zwieszały się dwa trupy ludzkie, które wiatr kołysał, huśtał,
okręcał i podrzucał z taką siłą, że aż bale szubienicy skrzypiały żałośnie. Chrapnęły na widok
trupów i przysiadły nieco na zadach konie, więc rycerze poczęli się żegnać pobożnie, a gdy
przejechali, Powała rzekł:
– Kniaź Witold był razem z królem, a ja byłem przy królu, gdy przywiedziono tych winowajców.
Już poprzednio skarżyli sę nasi biskupi i panowie, że Litwa zbyt okrutnie wojuje i
kościołów nawet nie oszczędza. Więc gdy ich przywiedziono (a byli to znaczni ludzie, ale
Najświętszy Sakrament nieszczęśnicy pono znieważyli), napęczniał kniaź tak gniewem, że
strach było nań spojrzeć – i powiesić im się kazał. To niebożęta sami szubienicę utwierdzić
230
musieli i sami ci się powiesili, a jeszcze jeden drugiego naganiał: „Nuże, prędzej, bo kniaź się
gorzej rozgniewa!” I strach padł na wszystkich Tatarów itwinów, bo oni nie śmierci, ale
książęcego gniewu się boją.
– Ba, pomnę – rzekł Zbyszko – że gdy onego czasu w Krakowie król rozgniewał się na
mnie o Lichtensteina, to młody kniaź Jamont, który był rękodajnym królewskim, też zaraz
radził mi się powiesić. I z dobrego serca dawał tę radę, chociaż byłbym go za nią pozwał na
udeptaną ziemię, gdyby nie to, że i tak mieli mi, jako wiecie, szyję uciąć.
– Kniaź Jamont nauczył się już rycerskich obyczajów – odrzekł Powała.
Tak rozmawiając minęli wielki obóz litewski i trzy świetne pułki ruskie, z któych najliczniejszy
był smoleński, a wjechali do polskiego obozu. Stało tam pięćdziesiąt chorągwi – jądro
i zarazem czoło wszystkich wojsk. Zbroje tu byłylepsze, konie ogromniejsze, rycerstwo bardziej
ćwiczone, w niczym zachodniemu nie ustąpujące. Siłą członków ciała, wytrwałością na
głód, zimno i turdy przewyższali nawet ci dziedzice z Wielko– i Małopolski bardziej dbałych
o wygody wojowników z Zachodu. Obyczaj ich był prostszy, pancerze grubiej kowane, ale
hart większy, a ich pogardę śmierci i niezmierną w boju uporczywość opodziwiali już swego
czasu nieraz przybyli z daleka francuscy i angielscy rycerze.
De Lorche, który znał polskie rycerstwo od dawna, tak też mówił:
– Tu cała siła i cała nadzieja. Pamiętam, jako w Malborgu nieraz narzekano, że w bitwie z
wami każdą piędź ziemi trzeba rzeką krwi okupić.
– Rzeką też i teraz krew popłynie – odpowiedział Maćko. – Bo i Zakon nigdy dotychczas
takiej potęgi nie zebrał.
Na to zaś Powała:
– Powiadał rycerz Korzbóg, który od króla do mistrza z listami jeździł, iż Krzyżacy mówią,
że ni cesarz rzymski, ni żaden król nie ma takiej potęgi i że Zakon mógłby wszystkie
królestwa zawojować.
– Ba, przecie nas więcej! – rzekł Zbyszko.
– Tak, ale oni lekko sobie Witoldowe wojsko ważą, że to lud byle jako zbrojny i że się od
pierwszego uderzenia skruszy jako gliniany garnek pod młotem. A prawda-li to czy też nieprawda,
nie wiem.
– I prawda, i nieprawda! – ozwał się roztropny Maćko. – My ze Zbyszkiem znamy ich, bośmy
razem z nimi wojowali. Jużci, zbroja u nich gorsza i chmyzowate konie, przeto często
bywa, że się pod naporem rycerstwa ugną, ale serca mąją tak chrobre albo i mężniejsze niż
Niemce.
– Niezadługo się to pokaże – rzekł Powała. – Królowi ciągle śluzy do oczu płyną na myśl,
że tyle się krwie chrześcijańskiej rozleje, i do ostatniej chwili rad by sprawiedliwy pokój zawrzeć,
ale pycha krzyżacka do tego nie dopuści.
– Jako żywo! Znam ja Krzyżaków i wszyscy ich znamy – przytwierdził Maćko. – Bóg już
tam wagi przyładował, na których położy krew naszą i nieprzyjaciół naszego plemienia.
Już byli niedaleko chorągwi mazowieckich, między którymi tkwiły namioty pana de Lorche,
gdy wtem na środku „ulicy” spostrzegli sporą gromadą ludzi zbitych w kupę i patrzących
na niebo.
– Stójcie tam! stójcie! – zawołał jakiś głos na środku gromady.
– A kto mówi i co tu robicie? – zapytał Powała.
– Proboszcz kłobucki. A wy kto?
– Powała z Taczewa, rycerze z Bogdańca i de Lorche.
– Ach, to wy, panie – rzekł tajemniczym głosem ksiądz proboszcz zbliżając się do konia
Powały. – Spojrzyjcie jeno na miesiąc i patrzcie, co się na nim wyrabia. Wróżebna to i cudowna
noc!
Więc rycerze podnieśli głowy i poczęli patrzeć na księżyć, który już zbladł i bliski był zachodu.
231
– Nie mogę nic rozeznać! – rzekł Powała. – A wy co widzicie?
– Mnich w kapturze potyka się z królem w koronie! Patrzcie! o tam! W imię Ojca i Syna, i
Ducha! O, jakże się okrutnie zmagają... Boże, bądź miłościw nam grzesznym!
Naokół zapadła cisza, bo wszyscy wstrzymali oddech w piersiach.
– Patrzcie, patrzcie! – wołał ksiądz.
– Prawda! coś ci takiego jest! – rzekł Maćko.
– Prawda! prawda! – potwierdzili inni.
– Ha! król obalił mnicha – zakrzyknął nagle proboszcz kłobucki – nogę na nim postawił!
Pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków!
W tej chwili duża, czarna chmura przykryła księżyc – i noc stała się ciemna – tylko blask
ognisk drgał krwawymi pasmami w poprzek drogi.
Rycerze ruszyli dalej, a gdy już odjechali od gromady, Powała spytał:
– Widzieliście co?
– Z początku nic – odpowiedział Maćko – ale potem widzaiłem wyraźnie i króla, i mnicha.
– I ja.
– I ja.
– Znak Boży – ozwał się Powała. – Ha! to już mimo łez naszego króla nic widać z pokoju
nie będzie.
– A bitwa będzie taka, jakiej świat nie pamięta – rzekł Maćko.
I jechali dalej w milczeniu mając serca wezbrane i uroczyste.
Lecz gdy już byli niedaleko namiotu pana de Lorche, zerwał się znów wicher z taką siłą, że
w mgnieniu oka porozrzucał ogniska Mazurów. Powietrze zaroiło się tysiącami głowni, płonących
szczypek, skier, a zarazem przesłoniło się kłębami dymu.
– Hej, dmnie okrutnie! – mówił Zbyszko ociągając opończę, którą mu wiatr na głowę zarzucił.
– A w wichurze jakoby jęk i płacz ludzki słychać.
– Świt już niezadługo, ale nikt nie wie, co mu dzień przyniesie – dodał de Lorche.
232
Rozdział
pięćdziesiąty
Nad ranem wichura nie tylko nie ustała, ale wzmogła się do tego stopnia, że niepodobna
było rozpiąć namiotu, w którym król zwykł był od początku wyprawy słuchać codziennie
trzech mszy świętych. Przybiegł wreszcie Witold z prośbami i błaganiem, aby nabożeństwo
do stosowniejszej pory w zaciszach leśnych odłożyć i nie wstrzymywać pochodu. Jakoż stało
się zadość jego życzeniu, bo i nie mogło być inaczej.
O wschodzie słońca ruszyły wojska ławą, a za nimi nieprzejrzany tabor wozów. Po godzinie
pochodu wiatr uciszył się nieco, tak że można było rozwinąć chorągwie. I wówczas pola,
jak okiem sięgnąć, pokryły się niby kwieciem stubarwnym. Żadne oko nie mogło objąć zastąpów
z tego lasu rozmaitych znaków, pod którymi pułki posuwały się naprzód. Szła więc ziemia
krakowska pod czerwoną chorągwią z białym orłem w koronie, była zaś to chorągiew
naczelna całego Królestwa, wielki znak dla wszystkich wojsk. Niósł ją Marcin z Wrocimowic,
herbu Półkozy, rycerz potężny i w świecie sławny. Za nim szły hufce nadworne, jeden
mając nad sobą podwójny krzyż litewski, drugi pod Pogonią. Zaś pod znakiem św. Jerzego
ciągnął potężny zaastąp najemników i ochotników zagranicznych, przeważnie z Czechów i
Morawców złożony. Tych wielu stanęło na tę wojnę, bo i cała czterdziesta dziewiąta chorągiew
była wyłącznie z nich złożona. Lud to był, zwłaszcza w piechocie, która ciągnęła za
kopijnikami, dziki, niesforny, ale do bitwy tak zaprawny, a w spotkaniu tak zaciekły, iż
wszelkie inne piechoty, gdy się o nich otarły, odskakiwały co prędzej jako pies od jeża. Berdysze,
kosy, topory, a szczególnie żelazne cepy stanowiły ich broń, którą władali wprost
strasznie. Najmowali się oni każdemu, kto im płacił, albowiem żywiołem ich jedynym była
wojna, grabież i rzeź.
W pobok Morawców i Czechów szło pod swymi znakami szesnaście chorągwi ziem polskich,
w tych jedna przemyska, jedna lwowska i jedna halicka, i trzy podolskie, a za nimi piechoty
tychże ziem, przeważnie zbrojne w rohatyny i w kosy. Książęta mazowieccy Janusz i
Ziemowit wiedli chorągwie dwudziestą pierwszą, drugą i trzecią. Tuż szły biskupie, a potem
pańskie w liczbie dwudziestu dwóch. Więc Jaśka z Tarnowa, Jędrka z Tęczyna, Spyztka Leliwy
i Krzona z Ostwowa, i Mikołaja z Michałowa, i Zbigniewa z Brzezia, i Krzona z Kozichgłów,
i Kuby na Koniecpolu, i Jaśka Ligęzy, i Kmity, i Zakliki, a oprócz nich rodowa
Gryfitów i Bobowskich, i Koźlich Rogów, i różnych innych, którzy w bitwach zbierali się
pod wspólnym herbowym godłem i wspólne wykrzykiwali „zawołanie”.
I tak rozkwitła pod nimi ziemia, jak rozkwitają łąki na wiosnę. Szła fala koni, fala ludzi,
nad nimi las kopij i z barwnymi „płachetkami” na kształt drobniejszych kwiatów, a z tyłu, w
obłokach kurzawy, miejskie i kmiece piechoty. Wiedzieli, że ku bitwie straszliwej idą, ale
wiedzieli, że „trzeba”, więc szli z ochotnym sercem.
Na prawym zaś skrzydle płynęły Witoldowe watahy, pod chorągwiami różnej barwy, ale z
jednakim wyobrażeniem litewskiej Pogoni. Żaden wzrok nie mógł objąć wszystkich zastępów,
ciągnęły się one bowiem wśród pól il lasów na szerokość przeszło mili niemieckiej.
233
Przed południem przyszedłszy wojska w pobliże wsi Logdau i Tannenberga, zatrzymały
sięna krawędzi lasu, Miejsce zdało się dobre na spoczynek i azbezpieczone od wszelkiej niespodzianej
napaści, gdyż z lewej strony oblewała je łacha Jeziora Dąbrowskiego, z prawej zaś
jezioro Lubeń, przed wojskami zaś otwierała się szeroka na milę przestrzeń polna. W środku
owej przestrzeni, wznoszącej się ku zachodowi łagodnie w górę, zieleniły się łęgi Grunwaldu,
a nieco w dali szarzały słomiane dachy i puste, smutne ugory Tannenberga. Nieprzyjaciela,
który by spuszczał się ku lasom z wyniosłości, łatwo było dostrzec, ale nie spodziewano się,
aby mógł prędzej niż nazajutrz nastąpić. Zatrzymały się też tu wojska tylko na postój, że jednak
biegły w rzeczach wojny Zyndram z Maszkowic nawet w pochodzie przestrzegał bojowego
porządku, więc stanęły tak, aby w każdej chwili mogły być do sprawy gotowe. Z rozkazu
wodza wysłano wnet na lekkich a ścigłych koniach gońców hen, przed się, w stronę
Grunwaldu i Tannenberga, i dalej, aby zbadali okolicę, a tymczasem dla łaknącego nabożeństwa
króla ustawiono na wysokim brzegu jeziora Lubeń namiot kapoliczny, aby mógł zwykłych
mszy wysłuchać.
Jagiełło, Witold, książęta mazowieccy i rada wojenna udali się do namiotu. Przed nim zaś
zgromadziło się przedniejsze rycerstwo, już to dlateog, aby polecić się Bogu plrzed dniem
stanowczym, już aby na króla popatrzeć. I widziano go, jak szedł w szarej obozowej szacie, z
twarzą poważną, na której osiadła wyraźnie ciężka troska. Lata mało zmieniły jego postać i
nie pokryły mu zmarszczkami oblicza ani nie ubieliły mu włosów, które i teraz zakładał tak
samo prędkim ruchem za uszy, jak wówczas, gdy Zbyszko widział go po raz pierwszy w Krakowie.
Ale szedł jakby pochylony pod brzemieniem strasznej odpowiedzialności, która ciążyła
na jego ramionach, jak gdyby pogrążon w wiekim smutku. W wojsku mówiono sobie, że
król płacze ustawicznie nad tą krwią chrześcijańską, która ma być przelana, i tak było istotnie.
Jagiełło wzdrygał się przed wojną, zwłaszcza z ludźmi, którzy na płaszczach i chorągwiach
krzyż nosili, i z całej duszy pragnął pokoju. Próżno mu panowie polscy, a nawet pośrednicy
węgierscy, Ścibor i Gara, wystawiali pychę i dufność krzyżacką, którą przepełnion mistrz
Ulryk gotów był cały świat wyzwać do boju; próżno mu jego własny wysłannik Piotr Korzbóg
przysięgał na Krzyż Pański i na swoje ryby herbowe, że Zakon ani chce słyszeć o pokoju
i że jedynego komtura gniewskiego, hrabiego von Wende, który do pokoju nakłaaniał, inni
obrzucili szyderstwy i obelgami – on jeszcze miał nadzieję, że nieprzyjaciel uzna słuszność
jego rządań, pożałuje krwi ludzkiej i sprawiedliwym układem straszliwą waśń zakończy.
Więc i teraz poszedł się modlić o to do kaplicy, gdyż prostą a dobrotliwą duszę jego dręczył
ogromny niepokój. Nawiedzał już ongi Jagiełło ogniem i żelazem ziemie krzyżackie, ale
czynił to jako pogański książę litewski, lecz teraz, gdy jako król polski i chrześcijanin ujrzał
płonące sioła, zgliszcza, krew i łzy, ogarnęła go bojaźń gniewu Bożego, zwłaszcza że to był
dopiero początek wojny. Gdyby choć na tym poprzestać! Ale oto dziś, jutro zetrą się narody i
ziemia rozmięknie od krwi. Jużci, nieprawy jest ten nieprzyjaciel, ale jednak krzyże na płaszczach
nosi i bronią go tak wielkie i święte relikwie, że myśl cofa się przed nimi przerażona.
W całym wojsku myślano przecież o nich z obawą i nie grotów, nie mieczów, nie toporów,
ale tych świętych szczątków obawiali się głównie Polacy. „Jakoże nam będzie na mistrza ramię
podnosić – mówili nie znający trwogi rycerze – gdy na pancerzu u niego relikwiarz, a w
nim i kości święte, i drzewo krzyża Zbawiciela!” Witold gorzał wprawdzie wojną, pchał do
niej i spieszył się do bitwy, lecz pobożne serce króla truchlało po prostu na wspomnienie tych
mocy niebieskich, którymi zakon osłaniał swą nieprawość.
234
Rozdział
pięćdziesiąty pierwszy
Już właśnie ksiądz Bartosz z Kłobucka skończył jedną mszę, a Jarosz, proboszcz kaliski,
miał wkrótce wyjść z drugą i król wyszedł przed namiot, aby rozprostować nieco zmęczone
klęczeniem kolana, gdy na spienionym koniu wpadł jak burza szlachcic Hanko Ostojczyk i
nim z siodła zeskoczył, zakrzyknął:
– Niemce, miłościwy panie, idą!
Porwali się na te słowa rycerze, król zmienił się na twarzy, zamilkł przez mgnienie oka, po
czym zawołał:
– Pochwalony Jezus Chrystus! Gdzieś ich widział i ile chorągwi?
– Widziałem jedną chorągiew przy Grunwaldzie – odpowiedział zdyszanym głosem Hanko
ale zza wzgórza kurzawa szła, jakby ich więcej ciągnęło!
– Pochwalony Jezus Chrystus! – powtórzył król.
A wtem Witold, któremu za pierwszy słowem Hanki krew uderzyła do twarzy i oczy poczęły
się żarzyć jak węgle – zwrócił się do dworzan i zawołał:
– Odwołać drugą mszę i konia mi!
Król zaś położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
– Jedź ty, bracie, a ja ostanę i drugiej mszy wysłucham.
Więc Witold i Zyndram z Maszkowic wskoczyli na konie, lecz właśnie w chwili gdy zawrócili
ku obozom, przyleciał drugi goniec, szlachcic Piotr Oksza z Włostowa, i z dala już
począł krzyczeć:
– Niemce! Niemce! Widziałem dwie chorągwie!
– Na koń!! – ozwały się głlosy między dworzany i rycerstwem.
A jeszcze Piotr mówi nie przestał, gdy znów rozległ się tętent i przypadł trzeci goniec, a za
nim czwarty, piąty i szósty: wszyscy widzieli chorągwie niemieckie, nadciągające w coraz
większej liczbie. Niebyło już wcale wątpliwości, że cała armia krzyżacka zastępuje drogę
wojskom królewskim.
Rycerze porozjeżdżali się w mgnieniu oka do swoich chorągwi. Z królem przy namioocie
kaplicznym pozostała tylko garstka dworzan, księży i pachołków. Ale w tej chwili rozległ się
dzwonek na znak, że proboszcz kaliski wychodzi z drugą mszą, więc Jagiełło wyciągnął ramiona,
złożył pobożnie dłonie i wzniósłszy oczy ku niebu wolnym krokiem udał się do namiotu.
*
Lecz gdy po skończonej mszy wyszedł znowu przed namiot, mógł już własnym oczyma
przekonać się, że prawdę mówili gońce, gdyż na krańcach wznoszącej się coraz bardziej ku
górze, rozległej równiny zaczerniało coś, jak gdyby bór wyrósł nagle na pustych polach, a nad
tym borem grała i mieniła się w słońcu tęcza chorągwiana. Jeszcze dalej, hen! za Grunwal235
dem i Tannenbergiem, wznosił się ku niebu olbrzymi obłok kurzawy. Król objął wzrokiem
cały ten groźny widnokrąg, po czym zwróciwszy się do księdza podkanclerzego Mikołaja
zapytał:
– Jakiego dziś patrona?
– Dzień Rozesłania Apostołów – odrzekł ksiądz podkanclerzy.
A król westchnął:
– Więc dzień Apostołów będzie ostatnim życia dla wielu chrześcijan, którzy się dziś na
tym polu zetrą.
I wskazał ręką na szeroką, pustą równinę, na której w pośrodku tylko, w połowie drogi do
Tannenberga, wznosiło się kilka odwiecznych dębów.
Tymczasem jednak przyprowadzono mu konia, a w oddali ukazało się sześćdziesiąt kopii,
które Zyndram z Maszkowic przysłał jako straż osoby królewskiej.
*
Straży królewskiej przewodził Aleksander, młodszy syn księcia na Płocku, a brat tego
Ziemowita, który szczególną „przemyślnością” do wojny obdarzon, zasiadał w radzie wojskowej.
Drugie po nim miejsce trzymał litewski synowiec monarchy, Zygmunt Korybut, młodzian
wielkich nadziei i wielkich przeznaczeń, ale niespokojnego ducha. Między rycerstwem
najsłynniejsi byli: Jaśko Mążyk z Dąbrowy, prawdziwy olbrzym, postawą niemal Paszkow z
Biskupic równy, a siłą niewiele samemu Zawiszy Czarnemu ustępujący, Żóława, baron czeski,
drobny i chudy, ale sprawności niezmiernej, słynny na dworze czeskim i węgierskim z
pojedynków, w których kilkunastu rycerzy rakuskich rozciągnął, i drugi Czech Sokół, łucznik
nad łuczniki, i Wielkopolanin Bieniasz Wierusz, i Piotr Mediolański, i bojarzyn litewski
Sienko z Pohosta, którego ojciec Piotr jednej chorągwi smoleńskiej przywodził, i krewny
króla, kniaź Fieduszko, i kniaź Jamont, a zresztą sami polscy rycerze, „wybrani z tysięców”,
którzy wszyscy zaprzysięgli do ostatniej krwi króla bronić i od wszelkiej wojennej przygody
go osłaniać. Zaś bezpośrednio przy osobie królewskiej znajdował się ksiądz podkanclerzy
Mikołaj i sekretarz Zbyszko z Oleśnicy, młodzieńczyk uczony, biegły w sztuce czytania i w
piśmie, ale zarazem siłą do dzika podobny. Nad zbroją pana czuwali trzej giermkowie: Czajka
z Nowego Dworu, Mikołaj z Morawicy i Daniłko Rusin, który dzierżył łuk i sajdak królewski.
Dopełniało orszaku kilkunastu dworskich, którzy na ścigłych biegunach mieli z rozkazami
do wojska latać.
Giermkowie przybrali pana w świetną, błyszczącą zbroję, po czym przywiedli mu również
„wybranego z tysięców” cisawego rumaka, który parskał nozdrzami na dobrą wróżbę spod
stalowego naczółka i napełniając rżeniem powietrze przysiadał nieco jak ptak, który się chce
zerwać do lotu. Kró, gdy uczuł pod sobą konia, a w ręku kopię, zmienił się nagle. Smutek
znikł mu z oblicza, małe czarne oczy poczęły błyskać, a na twarzy zjawiły się rumieńce; lecz
była to chwila tylko, bo gdy ksiądz podkanclerzy począł go żegnać krzyżem, spoważniał
znów i pochylił z pokorą – przybraną w srebrzysty hełm głowę.
*
Tymczasem armia niemiecka zstępując z wolna z wyniosłej równiny minęła Grunwald,
minęła Tannenberg i zatrzymała się w zupełnym bojowym szyku w połowie pola. Z dołu, z
polskiego obozu, widać było doskonale groźną ławę olbrzymich, zakutych w żelazne zbroje
koni i rycerzy. Bystrzejsze oczy odróżnaiły nawet dokładnie, o ile wiatr targający chorągwie
na to pozwalał, rozmaite znaki na nich wyszyte, jako: krzyże, orły, gryfy, miecze, hełmy, baranki,
głowy żubrów i niedźwiedzi.
236
Stary Maćko i Zbyszko, który wojując poprzednio z Krzyżakami znali ich wojska i herby,
pokazywali swoim Sieradzanom dwie chorągwie mistrza, w których służył sam kwiat i dobór
rycerstwa, i walną chorągiew całego Zakonu, której przewodził Fryderyk von Wallenrod, i
potężną świętego Jeruzego, z krzyżem czerwonym w polu białym, i wiele innych zakonnych.
Nie znane im były jeno znaki różnych gości zagranicznych, których tysiące nadciągały ze
wszystkich stron świata: z Rakuz, z Bawarii, ze Szwabii, ze Szwajcarii, ze słynnej z rycerstwa
Burgundii, z bogatej Flandrii, ze słonecznej Francji, o której rycerzach opowiadał ongi
Maćko, że nawet leżąc już na ziemi jeszcze waleczne słowa mówią, z zamorskiej Anglii, ojczyzny
celnych łuczników, i nawet z dalekiej Hiszpanii, gdzie wśród ustawicznych walk z
Saracenami rozkwitło nad wszystkie inne kraje męstwo i honor.
A zaś onej twardej szlachcie spod Sieradza, z Koniecpola, z Krześni, z Bogdańca, z Rogowa
i Brzozowej jak również z innychziem polskich poczęłał burzyć się krew w żyłach na
myśl, że za chwilę przyjdzie im się związać z Niemcami i całym tym świetnym rycerstwem.
Twarze starszych stały się poważne i surowe, ci bowiem wiedzieli, jak ciężka i okrutna będzie
to praca. Atoli serca młodych poczęły skowytać tak właśnie, jak skowyczą trzymane na uwięzi
psy myśliwe, gdy z dala dzikiego zwierza ujrzą. Więc niektórzy ściskając silniej w garści
kopie, rękojeście mieczów i toporzyska osadzali na zadach konie jakby do skoku, inni płonili
się na twarzach, inni poczęli oddychać szybko, jakby stało im się nagle za ciasno w pancerzach.
Doświadczeńsi jednak wojownicy uspokajali ich mówiąc: „Nie minie was, a starczy dla
każdego, daj Bóg, by nie było nadto.”
Lecz Krzyżacy spoglądając z góry na lesistą nizinę widzieli na krawądzi boru tylko kilkanaście
polskich chorągwi i wcale nie byli pewni, czy to jest cała armia królewska. Wprawdzie
na lewo, koło jeziora, widać było także szare gromady wojowników, a w kuszczach błyszczało
coś na kształt grotów sulic, to jest lekkich dzid, których używali Litwini. Mógł to być
jednak tylko znaczny podjazd polski. Dopiero zbiegowie ze zburzonego Gilgenburga, których
kilkunastu sprowadzono przed mistrza, zaświadczyli, iż naprzeciw nich stoją wszystkie wojska
polsko-litewskie.
Lecz próżno mówili o ich potędze. Mistrz Ulryk nie chciał im wierzyć, gdyż od początku
tej wojny wierzył tylko w to, co było mu na rękę i wróżyło niechybne zwycięstwo. Zwiadów i
gońców nie rozsyłał rozumiejąc, że i bez tego wszystkiego musi przyjść do walnej bitwy, a
bitwa owa nie może zakończyć się inaczej, jeno straszliwą klęską nieprzyjaciela. Dufny w
siłę, jakiej żaden z mistrzów nie wyprowadził dotąd w pole, lekceważył też przeciwnika, a
gdy komtur gniewski, który na swoją rękę czynił wywiady, przedstawiał mu, że jednak wojska
Jagiełły są liczniejsze – odpowiadał:
– Jakie tam wojska! Jeno z Polaki przyjdzie się nieco wysilić, a reszta, choćby ich było i
najwięcej, pośledni to lud, lepszy do łyżki niż do oręża.
I dążąc wszelkimi siłami do bitwy zapłonął teraz wielką radością, gdy nagle znalazł się
przed nieprzyjacielem i gdy widok walnej chorągwi całego Królestwa, której czerwień spostrzeżono
na ciemnym tle boru, nie pozwalał już dłużej wątpić, że tkwi przed nim główna
armia.
Ale na stojących pod lasem i w lesie Polaków nijak było Niemcom uderzać, gdyż rycerstwo
straszne tylko było w czystym polu, nie lubiło zaś i nie umiało walczyć w gęstwinie
drzewnej.
Zebrano się więc na krótką naradą przy boku mistrza, jakim sposobem wywabić z zarośli
nieprzyjaciela.
– Na świętego Jerzego – zawołał mistrz. – Dwie mile ujechaliśmy nie spoczywając i upał
dostwiera, a ciała oblewają się nam potem pod zbroją. Nie będziemże tu czekali, póki nieprzyjacielowi
nie spodoba się wystąpić w pole.
A na to hrabia Wende, mąż poważny wiekiem i rozumem, rzekł:
237
– Zaiste, już wyśmiewano tutaj moje słowa – i wyśmiewali je tacy, którzy bogdaj że
umkną z tego pola, na którym ja polegnę (i tu spojrzał na Wernera von Tettingen) – ale wżdy
powiem, co mi sumienie i miłość do Zakonu zakazuje. Nie serca brak Polakom, jeno, jako
wiem, król do ostatka spodziewa się wysłanników pokoju.
Werner von Tettingen nie odrzekł nic, tylko parsknął wzgardliwym śmiechem, ale i mistrzowi
niemiłe były słowa Wendego, więc ozwał się:
– Zali czas myśleć teraz o pokoju! Nad inną sprawą mamy radzić.
– Czas zawsze na dzieło Boże – odrzekł von Wende.
Lecz okrutny komtur człuchowski Henryk, który zaprzysiągł, że każe nosić przed sobą
dwa nagie miecze, dopóki ich w polskiej krwi nie ubroczy – zwrócił do mistrza swe tłuste,
spotniałe oblicze i zakrzyknął z gniewem okrutnym:
– Milsza mi śmierć od hańby! i choćby sam jeden, tymi mieczami na całe wojsko polskie
uderzę!
Ulryk zmarszczył nieco brwi.
– Przeciw posłuszeństwu mówić – rzekł.
A potem do komturów:
– Radźcie jeno o tym, jak nieprzyjaciela z boru wyciągnąć.
Więc różni różnie radzili, aż wreszcie podobało się i komturom, i przedniejszym gościom
rycerskie zdanie Gersdorfa, aby wysłać dwóch heroldów do króla z oznajmieniem, że mistrz
przysyła mu dwa miecze i wyzywa Polaków na bój śmiertelny, jeśli zaś mało im pola, to
ustąpi nieco z wojskiem, aby im go przyczynić.
*
Król zjechał właśnie z nadbrzeża jeziora i udał się na lewe skrzydło do polskich chorągwi,
gdzie miał pasować całą gromadę rycerzy, gdy nagle dano mu znać, iż dwóch heroldów zjeżdża
od krzyżackiego wojska.
Serce Władysława zabiło nadzieją.
– Nuże ze sprawiedliwym pokojem jadą!
– Daj Bóg – odrzekli duchowni.
Król posłał po Witolda, ale ów zajęty już szykowaniem swych wojsk nie mógł przybyć, a
tymczasem heroldowie nie spiesząc się zbliżali się doobozu.
W jasnym świetle słońca widziano ich doskonale, podjeżdżających na ogromych, pokrytych
kropierzami koniach bojowych; jeden miał na tarczy cesarskiego czarnego orła na złotym
polu, drugi, który był heroldem księcia szczecińskiego, gryfa na białym polu. Szeregi
rozstąpiły się przed nimi, oni zaś zsiadłszy z koni stanęli po chwili przed wielkim królem i
skłoniwszy nieco głowy dla okazania mu czci tak odprawili swoje poselstwo:
– Mistrz Ulryk – rzekł pierwszy herold – wzywa twój majestat panie, i księcia Witolda na
bitwę śmiertelną i aby męstwo wasze, którego wam widać brakuje, podniecić, śle wam te dwa
nagie miecze.
To rzekłszy złożył miecze u stóp królewskich. Jaśko Mążyk z Dąbrowy wytłumaczył jego
słowa królowi, ale ledwie skończył, wysunął się drugi herold z gryfem na tarczy i tak przemówił:
– Mistrz Ulryk kazał wam też oznajmić, panie, iż jeśli skąpo wam pola do bitwy, to się z
wojskami wam ustąpi, abyście nie gnuśnieli w zaroślach.
Jaśko Mążyk znów przełożył jego słowa i nastała cisza, tylko w orszaku królewskim rycerze
poczęli zgrzytać z cicha zębami na takie zuchwalstwo i zniewagę.
Ostatnie nadzieje Jagiełły rozwiały się jak dym. Spodziewał się poselstwa zgody i pokoju,
a tymczasem było to poselstwo pychy i wojny.
Więc wzniósłszy załzawione oczy do góry tak odrzekł:
238
– Mieczów ci u nas dostatek, ale i te przyjmuję jako wróżbę zwycięstwa, którą mi sam Bóg
przez wasze ręce zsyła. A pole bitwy On także wyznaczy. Do którego sprawiedliwości się
ninie odwołuję, skargę na moją krzywdę i waszą nieprawość a pychę zanoszę – amen.
I dwie wielkie łzy spłynęły mu po ogorzałych policzkach.
Tymczasem głosy rycerskie w orszaku poczęły wołać:
– Cofają się Niemce. Dają pole!
Heroldowie odeszli i po chwili widziano ich znowu jadących pod górę na swych ogromych
konaich i błyszczących w świetle słonecznym od jedwabiów, które po wierzchu zbroi nosili.
Wojska polskie wysunęły się z lasu i zarośli w składnym szyku bojowym. W przodku stał
hufiec tak zwany „czelny”, złożony z najstraszniejszych rycerzy, za nim walny – a za walnym
piechoty i lud najemny. Utworzyły się przez to między hufcami dwie długie ulice, po których
przelatywał Zyndram z Maszkiowic i Witold. Ten ostatni bez hełmu na głowie, w świetnej
zbroi, podobny do złowrogiej gwiazdy lub do gnanego wichrem płomienia.
Rycerze nabierali tchu w piersi i osadzali się mocniej w siodłach.
Bitwa miała tuż, tuż nastąpić.
*
Mistrz spoglądał tymczasem na wojska królewskie, które wysuwały się z boru.
Patrzał długo na ich ogrom, na rozpostarte jakby u olbrzymiego ptaka skrzydła, na poruszaną
wiatrem tęczę chorągwi i nagle serce mu się ścisnęło jakimś nieznanym, strasznym
uczuciem. Może ujrzał oczyma duszy stosy trupów i rzeki krwi. Nie lekając się ludzi, może
zląkł się Boga trzymającego już tam na wysokościach niebios szale zwycięstwa...
Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, jaki to okropny nastał dzień, i po raz pierwszy uczuł,
jaką niezmierną odpowiedzialność wziął na swoje ramiona.
Więc twarz mu pobladła, wargi poczęły drżeć, a z oczu puściły się obfite łzy. Komturowie
ze zdziwieniem spoglądali na swego wodza.
– Co wam jest, panie? – zapytał hrabia Wende.
– Zaiste stosowna to do łez pora! – ozwał się okrutny Henryk, komtur człuchowski.
A wielki komtur Kuno Lichtenstein wydął wargi i rzekł:
– Otwarcie naganiam ci to, mistrzu, bo ci teraz podnosić serca rycerzy, nie zaś osłabiać
przystoi. Zaprawdę, nie takiegośmy cię przedtem widywali.
Lecz mistrzowi wbrew wszelkim wysiłkom spływały tak ciągle łzy na czarną brodę, jakby
w nim płakał kto inny.
Wreszcie pohamował się nieco i zwróciwszy surowe oczy na komturów zawołał:
– Do chorągwi!
Więc skoczyli każdy do swojej, bo bardzo potężnie przemówił, a on wyciągnął rękę do
giermka i rzekł:
– Daj mi hełm.
*
Już serca w obu wojskach biły jak młoty, ale trąby nie dawały jeszcze znaku do boju.
Nastała cięższa może od samej bitwy chwila oczekiwania. Na polu między Niemcami a
armią królewską wznosiło się od strony Tannenberga kilka odwiecznych dębów, na które powłazili
chłopi miejscowi, aby patrzeć na zapasy tych wojsk tak olbrzymich, jakich od niepamiętnych
czasów świat nie widział. Lecz prócz tej jednej kępy całe to pole było puste, szare,
przeraźliwe, do obumarłego stepu podobne. Chodził tylko po nim wiatr, a nad nim unosiła się
cicho śmierć. Oczy rycerzy zwracały się mimo woli na tę złoworgoą, milczącą równinę.
239
Przelatujące po niebie chmury przesłaniały od czasu do czasu słońce, a wówczas padał na nią
mrok śmiertelny.
Wtem wstał wicher. Zaszumiał w lesie, oberwał tysiące liści, wypadł na pole, chwycił suche
źdźbła traw, wzbił tumany kurzawy i podniósł je w oczy wojsk krzyżackich. W tej również
chwili wstrząsnął powietrzem przeraźliwy głos rogów, krzywuł, piszczałek, i całe skrzydło
litewskie zerwało się na kształt niezmiernego stada ptactwa do lotu. Poszli od razu wedle
zwyczaju w skok. Konie wyciągnąwszy szyje i potuliwszy uszy rwały ze wszystkich sił przed
siebie, jeźdźcy wymachując mieczami i sulicami lecieli z krzykiem okropnym przeciw lewemu
skrzydłu Krzyżaków.
Mistrz właśnie znajdował się przy nim. Wzruszenie jego już przeszło, a z oczu szły mu,
zamist łez, skry. Ujrzawszy więc rozpędzoną ćmę litewską zwrócił się do Frydrycha Wallenroda,
który na tej stronie dowodził, i rzekł:
– Witold pierwszy wystąpił. Poczynajcież i wy w imię Boże!
I skinieniem prawicy ruszył czternaście chorągwi żelaznego rycerstwa.
– Gott mit uns! – zakrzyknął Wallenrod.
Chorągwie zniżywszy kopie poczęły z początku iść krokiem. Lecz równie jak skała stoczona
z góry spadając coraz większego pędu nabiera, tak i one: z kroku przeszły w rysią, potem
w cwał i szły straszne, niepohamowane, jako lawina, która musi zetrzeć i zdruzgotać
wszystko przed sobą.
Ziemia jęczała i gięła się pod nimi.
*
Bitwa miała lada chwila rozciągnąć się i rozpalić na całej linii, więc polskie chorągwie poczęły
śpiewać starą bojową pieśń św. Wojciecha. Sto tysięcy pokrytych żelazem głów i sto
tysięcy par oczu podniosło się ku niebu, a ze stu tysięcy piersi wyszedł jeden olbrzymi głos
do grzmotu niebieskiego podobny:
Bogurodzica, dziewica,
Bogiem sławiena Maryja!
Twego syna gospodzina,
Matko zwolena, Maryja,
Zyszczy nam, spuści nam...
Kiryjelejzon!...
I wraz moc zstąpiła w ich kości, a serca stały się na śmierć gotowe. Była zaś taka niezmierna
zwycięska siła w tych głosach i w tej pieśni, jakby naprawdę grzmoty poczęły się
roztaczać po niebie. Zadrżały kopie w rękach rycerzy, zadrżały chorągwie i chorągiewki, zadrżało
powietrze, zakolebały się gałęzie w boru, a zbudzone echa leśne jęły odzywać się w
głębinach i wołać, i jakby powtarzać jeziorom i łęgom, i całej ziemi jak długa i szeroka:
Zyszczy nam, spuści nam.
Kiryjelejzon!...
A oni śpiewali dalej:
Twego dziela krzciciela, bożycze,
Usłysz głosy, napełń myśli człowiecze,
Słysz modlitwę, jąż nosimy,
A dać raczy, jegoż prosimy,
240
A na świecie zbożny pobyt,
Po żywocie rajski przebyt.
Kiryjelejzon!
Echo powtórzyło w odpowiedzi: „Kiryjelejzooon!” – a tymczasem na prawym skrzydle
wrzała już bitwa zacięta i zbliżała się ku środkowi coraz bardziej.
Łoskot, kwik koni, krzyki okropne mężów mieszały się z pieśnią. Ale chwilami krzyki cichły,
jakby tym tam ludziom zbrakło tchu, i w jednej z takich przerw raz jeszcze można było
dosłyszeć grzmiące głosy:
Adamie, ty Boży kmieciu,
Ty siedzisz u Boga w wiecu,
Domieściż twe dzieci,
Gdzie królują anieli!
Tam radość,
Tam miłość,
Tam widzenie Twórca, anielskie, bez końca...
Kiryjelejzon!
I znów runęło echo pół boru: „Kiryjelejzooon!” Krzyki na prawym skrzydle wzmogły się
jeszcze, lecz nikt nie mógł ni widzieć, ni rozeznać, co się tam dzieje, albowiem mistrz Ulryk,
który patrzył z góry na bitwę, stoczył w tej chwili pod wodzą Lichtensteina dwadzieścia chorągwi
na Polaków.
A zaś do polskiego hufca „czelnego”, w którym stali najprzedniejsi rycerze, przypadł jak
grom Zyndram z Maszkowic i ukazawszy ostrzem zbliżającą się chmurę Niemców zakrzyknął
tak donośnie, że aż konie poprzysiadały w pierwszym szeregu na zadach:
– W nich! Bij!
Więc rycerze pochyliwszy się na karki końskie i wyciągnąwszy przed się włócznie ruszyli.
*
Lecz Litwa ugięła się pod straszliwą nawałą Niemców. Pierwsze szeregi, najlepiej zbrojne,
złożone z możniejszych bojarów, padły mostem na ziemię. Następne zwarły się z wściekłością
z krzyżactwem, lecz żadne męstwo, żadna wytrwałość, żadna moc ludzka nie mogła ich
od zguby i klęski uchronić. I jakże mogło być inaczej, gdyż z jednej strony walczyło rycerstwo
całkiem zakute w stalowe zbroje i na koniach stalą osłonionych, z drugiej lud, rosły
wprawdzie i silny, ale na drobnych konikach i skórami jeno okryty?... Próżno też szukał uporny
Litwin, jak do skóry niemieckiej się dobrać. Sulice, szable, ostrza oszczepów, pałki nasadzane
krzemieniem lub gwoździami odbijały się tak o żelazne blachy jak o skałę lub jak o
mury zamkowe. Ciężar ludzi i koni gniótł nieszczęsne Witoldowe zastępy, cięły ich miecze i
topory, bodły i kruszyły kości berdysze, tratowały kopyta końskie. Kniaź Witold daremnie
ciskał w tę paszczę śmierci coraz nowe watahy, daremny był upór, na nic zaciekłość, na nic
pogarda śmierci i na nic rzeki krwi! Pierzchło naprzód tatarstwo, Besaraby, Wołochy, a
wkrótce pękła ściana litewska i dziki popłoch ogarnął wszystkich wojowników.
Większa część wojsk pierzchła w stronę jeziora Lubeń i za nią pognały główne siły niemieckie
czyniąc kośbę tak straszną, że całe pobrzeże pokryło się trupami.
Druga atoli część wojsk Witoldowych, mniejsza, w której było trzy pułki smoleńskie, cofała
się ku skrzydłu polskiemu, parta przez sześć chorągwi Niemców, a następnie i przez te,
które wracały z pogoni. Lecz lepiej zbrojni Smoleńszczanie skuteczniejszy stawiali też opór.
Bitwa zmieniła się tu w rzeź. Potoki krwi okupowały każdy krok, każdą niemal piędź ziemi.
241
Jeden z pułków smoleńskich wycięto niemal co do nogi. Dwa inne broniły się z rozpaczą i
wściekłością. Lecz zwycięskich Niemców nic już nie mogło powstrzymać. Niektóre ich chorągwie
ogarnął jakby szał bojowy. Pojedynczy rycerze bodąc ostrogami i wspinając rumaki
rzucali się na oślep ze wzniesionym toporem lub mieczem w największą gęstwinę nieprzyjaciół.
Cięcia ich mieczów i berdyszów stały się niemal nadludzkie, cała zaś ława prąc, tratując
i miażdżąc konie i rycerzy smoleńskich przyszła na koniec w bok czelnemu i walnemu
hufcowi polskiemu, albowiem oba od godziny już przeszło zmagały się z Niemcami, którym
Kuno Lichtenstein przywodził.
*
Nie poszło tu tak łatwo Kunonowi, gdyż większa była równość broni i koni, a jednakie
ćwiczenia rycerskie. Wsparły nawet Niemców „drzewa” polskie i odrzuciły ich w tył, zwłaszcza
że pierwsze uderzyły w nich trzy straszne chorągwie: krakowska, gończa pod Jędrkiem z
Brochocic i nadworna, której Powała z Taczewa przewodził. Jednakże bitwa rozgorzała najprzeraźliwsza
dopiero wówczas, gdy po strzaskaniu kopij chwycono za miecze i topory. Tarcza
uderzała wówczas w tarczę, mąż zwierał się z mężem, padały konie, przewracały się znaki,
pękały pod uderzeniem brzeszczotów i obuchów hełmy, naramienniki, pancerze, oblewało
się krwią żelazo, walili się z siodeł na kształ podciętych sosen witezie. Ci z rycerzy krzyżackich,
którzy już pod Wilnem zaznali bitew z Polakami, wiedzieli, jaki to „nieużyty” i „natarczywy”
jest ten lud, lecz nowaków i gości zagranicznych ogarnęło zrazu podobne do strachu
zdumienie. Niejeden też wstrzymywał mimo woli konia, spoglądał przed się niepewnie i nim
się namyślił, co czynić, ginął pod ciosem polskiej prawicy. I równie jak grad sypie się niemiłosiernie
z miedzianej chmury na łan żyta, tak gęsto sypały się ciosy okrutne i biły miecze,
biły okrze, biły topory, biły bez tchu i miłosierdzia, dźwięczały jak w kuźniach żelazne blachy,
śmierć gasiła niby wicher żywoty, jęki rwały się z piersi, gasły oczy, a zbielałe młodzieńcze
głowy pogrążały się w noc wiekuistą.
Leciały w górę skry skrzesane żelazem, złamki drzewców, proporce, pióra strusie i pawie.
Kopyta rumaków obsuwały się po krwawych leżących na ziemi pancerza i trupach końskich.
Kto padł ranny, tego miażdżyły podkowy.
Lecz żaden jeszcze nie padł z przedniejszych rycerzy polskich i szli przed się w zgiełku i
ciasnocie, wykrzykując imiona swych patronów lub zawołania rodowe, jak idzie ogień po
suchym stepie, który pożera krze i trawy. Pierwszy tam Lis z Targowiska porwał mężnego
komtura z Osterody, Gamrata, któren straciwszy tarczę zwinął w kłąb swój biały płaszcz koło
ramienia i płaszczem się od ciosów zasłaniał.
Ostrzem miecza przeciął Lis płaszcz i naramiennik, odwalił od pachy ramię, drugim zaś
pchnięciem przebił brzuch, aże ostrze w kość pacierzową zgrzytnęło. Krzyknęli z trwogi na
widok śmierci wodza ludzie z Osterody, lecz Lis rzucił się między nich jak orzeł między żurawie,
a gdy Staszko z Charbimowic i Domarat z Kobylan skoczyli mu na pomoc, poczęli ich
we trzech łuskać okropnie, tak jak niedźwiedzie łuszczą strąki, gdy się na pole zasiane młodym
grochem dostaną.
Tamże Paszko Złodziej z Biskiupic zabił sławnego brata Kunca Adelsbacha. Kunc, gdy ujrzał
przed sobą wielkoluda z krwawym toporem w dłoni, na którym wraz z krwią przylepły
kudły ludzkie, zląkł się w sercu i chciał się oddać w niewolę. Ale Paszko nie dosłyszawszy go
wśród wrzawy podniósł się w strzemionach i rozciął mu głowę wraz ze stalowym hełmem,
jakby ktoś rozciął jabłko na dwoje. Wraz potem zgasił Locha z Meklemburgii i Klingensteina,
i Szwaba Helmsdorfa z możnego hrabiowskiego rodu, i Limpacha spod Moguncji, i Nachterwitza
też z Moguncji, aż wreszcie poczęli się cofać przed nim przerażeni Niemcy w lewo i w
prawo, on zaś bił w nich jak w walącą się ścianę i co chwila widziano go, jak wznosił się do
242
cięcia na siodle, po czym widziano błysk topora i hełm niemiecki zapadający się w dół między
konie.
Tamże potężny Jędrzej z Brochocic złamawszy miecz na głowie rycerza, który miał sowę
na tarczy i przyłbicę w kształt sowiej głowy wykutą, chwycił go za ramię, skruszył je i wydarłszy
mu brzeszczot zaraz go nim życia pozbawił. On również młodego rycerza Dynheima
wziął w niewolę, którego widząc bez hełmu pożałował zabijać, gdyż ów prawie był dzieckiem
jeszcze i dziecinnymi nań spoglądał oczyma. Rzucił go tedy Andrzej giermkom swoim nie
odgadując, że zięcia sobie bierze, albowiem rycerzyk ten córkę jego wziął później za żonę i
na zawsze w Polsce pozostał.
Natarli atoli teraz ze wściekłością Niemcy chcąc odbić młodego Dynheima, który z możnego
rodu grafów nadreńskich pochodził, lecz przedchorągiewni rycerze: Sumik z Nadbroża i
dwaj bracia z Płomykowa, i Dobko z Ochwia, i Zych Pikna, osadzili ich na miejscu, jak lew
osadza byka, i odepchnęli ku chorągwi świętego Jerzego szerząc wśród nich zgubę i zniszczenie.
Zaś z rycerskimi gośćmi starła się chorągiew królewska nadworna, której Ciołek z Żelechowa
przywodził. Tam Powała z Taczewa siłę nadludzką mający obalał ludzi i konie, kruszył
żelazne hełmy jak skorupy jaj, bił sam jeden w całe gromady, a obok niego szli Leszko z
Goraja, drugi Powała z Wyhucza i Mścisław ze Skrzynna, i dwóch Czechów: Sokół i Zbysławek.
Długo toczyła się tu walka, gdyż na tę jedną chorągiew uderzyły trzy niemieckie, lecz
gdy dwudziesta siódma Jaśka z Tarnowa przyszła w pomoc, siły zrównały się mniej więcej i
odrzucono Niemców prawie na pół strzelania z kuszy od miejsca, w którym nastąpiło pierwsze
spotkanie.
Lecz jeszcze dalej odrzuciła ich wielka krakowska chorągiew, której sam Zyndram przywodził,
a na czele między przedchorągiewnymi szedł najstraszniejszy ze wszystkich Polaków
Zawisza Czarny herbu Sulima. W pobok walczyli: brat jego Farurej i Florian Jelitczyk z Korytnicy,
i Skarbek z Gór, i właśnie ów sławny Lis z Targowiska, i Paszko Złodziej, i Jan Nałęcz,
i Stach z Charbimowic. Pod okropną ręką Zawiszy ginęli bitni mężowie, jakby w tej
czarnej zbroi sama śmierć szła im naprzeciw, on zaś walczył z namarszczoną brwią i ściśniętymi
nozdrzami, spokojny, uważny, jakby zwykłą odbywał robotę; czasem równo poruszał
tarczą, odbijał cios, lecz każdemu błyskowi jego miecza odpowiadał krzyk straszny porażonego
męża, a on nie oglądał się nawet i szedł pracując naprzód jak czarna chmura, z której co
chwila piorun wypada.
Poznańska chorągiew, mająca w znaku orła bez korony, walczyła też na śmierć i życie, a
arcybiskupia i trzy mazowieckie szły z nią w zawody. Ale i wszystkie inne przesadzały się
wzajem w zawziętości i natarczywym męstwie. W sieradzkiej młody Zbyszko z Bogdańca
rzucał się jak dzik w najgęstsze tłumy, zaś przy boku jego szedł stary, straszny Maćko walcząc
rozważnie, jak walczy wilk, który inaczej niż na śmierć nie ukąsi.
Szukał on wszędy oczyma Kunona Lichtensteina, ale nie mogąc go w tłoku dostrzec upatrywał
tymczasem innych, takich, którzy świetniejsze mieli na sobie stroje, i nieszczęsny był
każdy rycerz, któremu się z nim potkać przyszło. Niedaleko od obu rycerzy bogdanieckich
ciskał się nieznośnie złowrogi Cztan z Rogowa. Po pierwszym spotkaniu rozbito mu hełm,
więc walczył teraz z gołą głową strasząc swą zakrwawioną włochatą twarzą Niemców, którym
się zdało, że nie człowieka, ale jakąś poczwarę leśną mają przed sobą.
Jednakże setki, a potem tysiące rycerzy zaległy z obu stron ziemi, aż wreszcie pod razami
zaciekłych Polaków poczęła się chwiać niemiecka nawała, gdy wtem zaszło coś takiego, co
losy całej bitwy mogło w jednej chwili przeważyć.
Oto wracając z pogoni za Litwą rozgorzałe i upojone zwycięstwem chorągwie niemieckie
uderzyły w bok polskiego skrzydła.
243
Sądząc, że wszystkie wojska królewskie już rozbite i bitwa stanowczo wygrana, wracały
one w wielkich, bezładnych gromadach z krzykiem i śpiewaniem, gdy nagle ujrzały przed
sobą srogą rzeź i Polaków prawie już zwycięskich, ogarniających zastępy niemieckie.
Więc Krzyżacy zniżając głowy spoglądali ze zdumieniem przez kraty przyłbic na to, co się
dzieje, a potem, jak który stał, wbijał koniowi ostrogi w boki i puszczał się w zamęt bojowy.
I tak gromada uderzała po gromadzie, aż wkrótce tysiące ich zwaliły się na znużone walką
chorągwie polskie. Krzyknęli Niemcy radośnie, widząc przybywającą pomoc, i z nowym zapałem
poczęli bić w Polaków. Okropna bitwa zawrzała na całej linii, ziemia spłynęła potokami
krwi, zachmurzyło się niebo i odezwały się głuche grzmoty, jakby sam Bóg chciał mieszać
się między walczących.
Lecz zwycięstwo poczęło chylić się ku Niemcom... Już, już zaczynała się zamieszka w ławie
polskiej, już rozszalałe w boju zastąpy krzyżackie poczęły jednym głosem śpiewać pieśń
tryumfu:
Christ ist erstanden!...
A wtem stało się się coś jeszcze okropniejszego.
Oto jeden leżący na ziemi Krzyżak rozpruł nożem brzuch konia, na którym siedział Marcin
z Wrocimowic trzymający wielką, świętą dla wszystkich wojsk chorągiew krakowską z orłem
w koronie. Rumak i jeździec zwalili się nagle, a wraz z nimi zachwiała się i padła chorągiew.
W jednej chwili setki żelaznych ramion wyciągnęło się po nią, a ze wszystkich piersi niemieckich
wyrwał się ryk radości. Zdało im się, że to koniec, że strach i popłoch ogarnął teraz
Polaków, że przychodzi czas klęski, mordu i rzezi, że już uciekających tylko przyjdzie im
ścigać i wycinać.
Ale oto właśnie czekał ich straszny i krwawy zawód.
Krzyknęły wprawdzie z rozpaczą jak jeden mąż wojska polskie na widok upadającej chorągwi,
lecz w tym krzyku i w tej rozpaczy był nie strach, ale wściekłość. Rzekłbyś, żywy
ogień spadł na pancerze. Rzucili się jak lwy rozżarte ku miejscu najstraszniejsi mępowie z
obu armii i rzekłbyś, burza rozpętała się koło chorągwi. Ludzie i konie zbili się w jeden wir
potworny, a w tym wirze śmigały ramiona, szczękały miecze, warczały topory, zgrzytała stal
o żelazo, łomot, jęki, dziki wrzask wyrzynanych mężów zlały się w jeden przeokropny głos,
taki, jakby potępieńcy odezwali się nagle z głębi piekła. Wstała kurzawa, a w z niej wypadły
tylko oślepłe z przerażenia konie bez jeźdźców, z krwawymi oczyma i rozwianą dziko grzywą.
Lecz trwało to krótko. Ni jeden Niemiec nie wyszedł żywy z tej burzy i po chwili powiała
znów nad polskimi zastępami odbita chorągiew. Wiatr poruszył ją, rozwinął i rozkwitła
wspaniale jak olbrzymi kwiat, jako znak nadziei i jako znak gniewu Bożego dla Niemców, a
zwycięstwa dla polskich rycerzy.
Całe wojsko powitało ją okrzykiem tryumfu i uderzyło z taką zapamiętałością w Niemców,
jakby każdej chorągwi przybyło w dwójnasób sił i żołnierzy.
A Niemcy, bici bez miłosierdzia, bez wytchnienia, bez takiej nawet przerwy, jakiej piersiom
trzeba dla złapania oddechu, parci ze wszystkich stron, naciskani, rażeni nieubłaganie
ciosami mieczów, siekier, toporów, maczug, poczęli znów chwiać się i ustępować. Tu i
owdzie ozwały się głosy o litość. Tu i owdzie wypadał ze skrzętu jakiś zagraniczny rycerz z
twarzą zbielałą ze strachu i zdumienia i uciekał w zapamiętaniu, gdzie go niósł nie mniej
przerażony rumak. Większość białych płaszczów, które na zbrojach nosili bracia zakonni,
leżała już na ziemi.
Więc ciężki niepokój ogarnął serca przywódców krzyżackich, gdyż zrozumieli, że cały ich
ratunek tylko w mistrzu, który dotychczas w pogotowiu stał na czele szesnastu odwodowych
chorągwi.
244
On zaś patrząc z góry na bitwę zrozumiał także, że chwila nadeszła, i ruszył swe żelazne
hufce, tak jak wicher porusza ciężką, niosącą klęskę chmurę gradową.
Lecz wcześniej jeszcze, przed trzecią linią polską, która dotąd nie brała udziału w boju,
zjawił się na rozhukanym rumaku, czuwający nad wszystkim i baczny na przebieg bitwy,
Zyndram z Maszkowic.
Stało tam wśród polskiej piechoty kilka rot zaciężnych Czechów. Jedna z nich zachwiała
się jeszcze przed spotkaniem, ale zawstydzona w porę, została na miejscu i rzuciwszy swego
dowódcę płonęła teraz żądzą bitwy, aby wynagrodzić męstwem chwilową słabość. Lecz
główne siły składały pułki polskie, złożone z konnych, ale nie pancernych ubogich włodyków,
z piechot miejskich i najliczniejszych kmiecych, zbrojnych w rohatyny, w ciężkie
oszczepy i w kosy, osadzone sztorcem na drągach.
– Gotuj się! gotuj! – wołał ogromnym głosem Zyndram z Maszkowic przelatując jak błyskawica
wzdłuż szeregów.
– Gotuj się! – powtórzyli mniejsi przywódcy.
Więc kmiecie zrozumiawszy, że przychodzi na nich czas, poopierali drągi od dzid, cepów i
kos o ziemię i przeżegnawszy się krzyżem świętym, poczęli popluwać w pracowite ogromne
dłonie.
I dało się słyszeć przez całą linię to złowrogie popluwanie, po czym chwycił każdy broń i
nabrał tchu. W tej chwili przyleciał do Zyndrama pachołek z rozkazem od króla i szepnął mu
coś zdyszanym głosem do ucha, a on zwróciwszy się do piechurów machnął mieczem i zakrzyknął:
– Naprzód!
– Naprzód! ławą! równo! – rozległy się wołania przywódców.
– Bywaj! Na psubraty! W nich!
Ruszyli. By zaś iść krokiem równym i nie łamać szeregów, poczęli wszyscy razem powtarzać:
– Zdro – waś – Ma – ry – ja – Łas – kiś – peł – na – Pan – z To – bą!...
I szli jak powódź. Szły pułki najemne i pachołkowie miejscy, kmiecie z Małopolski i
Wielkopolski i Ślązacy, którzy przed wojną schronili się do Królestwa, i Mazury spod Ełku,
którzy od Krzyżaków uciekli. Zajaśniało i rozbłysło od grotów na oszczepach i od kos całe
pole.
Aż doszli.
– Bij! – zakrzyknęli dowódcy.
– Uch!
I stęknął każdy jako krzepki drwal, gdy się pierwszy raz toporem zamachnie, a potem ją
walić, ile mu sił i pary w piersiach starczyło.
Wrzaski i krzyki wzbiły się aż ku niebiosom.
*
Król, który z wyniosłego miejsca zawiadował całą bitwą, rozsyłał pachołków i aż ochrypł
od dawania rozkazów, gdy ujrzał wreszcie, że już wszystkie wojska pracują, począł i sam
rwać się do boju.
Nie puszczali go dworzanie bojąc się o świętą osobę pańską. Żóława chwycił za cugle konia
i choć król uderzył go włócznią po ręku, nie puścił. Inni zastąpili też drogę prosząc, błagając
i przedstawiając, że i tak losów bitwy nie przeważy.
A tymczasem największe niebezpieczeństwo zawisło nagle nad królem i nad całym jego
orszakiem.
245
Oto mistrz idąc za przykładem tych, którzy wrócili po rozgromie Litwy, i chcąc także zajechać
z boku Polakom, zatoczyło koło, skutkiem czego jego szesnaście wyborowych chorągwi
musiało przechodzić właśnie nie opodal wzgórza, na którym stał Władysław Jagiełło.
Spostrzeżono wraz niebezpieczeństwo, ale nie było czasu się cofać. Zwinięto tylko znak
królewski, a jednocześnie pisarz królewski Zbigniew z Oleśnicy skoczył co siły w koniu do
najbliższej chorągwi, która gotowała się właśnie na przyjęcie nieprzyjaciela, a której rycerz
Mikołaj Kiełbasa przywodził.
– Król w obieży. Na pomoc! – zawołał Zbigniew.
Lecz Kiełbasa straciwszy poprzednio hełm zerwał całą mokrą od potu i pokrwawioną
myckę z głowy i pokazując ją gońcowi zakrzyknął z gniewem okrutnym:
– Patrz, jeśli tu próżnujem! Szalony! Zali nie widzisz, że na nas idzie taka chmura i że właśnie
naprowadzilibyśmy ją na króla; za czym ruszaj precz, bo cię tu mieczem przebodę.
I niepomny, z kim mówi, zziajany, uniesion gniewem, zmierzył się istotnie na gońca, ów
zaś widząc z kim sprawa, a co większa, że stary wojownik ma słuszność, skoczył na powrót
do króla i powtórzył mu, co usłyszał.
Więc straż królewska murem wysunęła się naprzód, aby pana piersiami zasłonić. Tym razem
jednak król nie dał się powstrzymać i stanął w pierwszym szeregu. Lecz ledwie się ustawił,
chorągwie niemieckie były już tak blisko, że herby na tarczach można było doskonale
odróżnić. Widok ich dreszczem mógł przejąć najodważniejsze serca, był to bowiem sam
kwiat i wybór rycerstwa. Przybrani w świetne zbroje, na ogromnych jak tury koniach, nie
uznojeni w boju, w którym dotychczas nie brali udziału, wypoczęci, szli jak huragan z tętentem,
z hukiem, z szumem chorągi i chorągiewek, a sam wielki mistrz leciał przed nimi w
białym szerokim płaszczu, który rozpuszczony na wiatr wyglądał jak olbrzymie skrzydła orła.
Mistrz minął już orszak królewski i biegł ku głównej bitwie, bo co mu tam znaczyła jakaś
garstka rycerzy stojących na uboczu, między którą nie domyślał się i nie rozpoznał króla! Ale
spod jednej chorągwi oderwał się olbrzymi Niemiec i czy to poznawszy Jagiełłę, czy też znęcony
srebrzystą zbroją królewską, czy wreszcie chcąc popisać się odwagą rycerską, schylił
głowę, wyciągnął kopię i skoczył wprost na króla.
Król zaś spiął ostrogami konia i nim go zdołano zatrzymać, skoczył także ku niemu. I byliby
się niechybnie starli śmiertelnie, gdyby nie ten sam Zbigniew z Oleśnicy, młody sekretarz
królewski, zarówno biegły w łacinie, jak i w rycerskim rzemiośle. Ten mając złomek kopii
w ręku, zajechał Niemca z boku i grzmotnąwszy go w łeb skruszył mu hełm i zwalił na
ziemię. W tej chwili sam król uderzył go ostrzem w odkryte czoło i własną ręką zabić go raczył.
Tak zginął sławny rycerz niemiecki, Dypold Kikieritz von Dieber. Konia jego pochwycił
kniaź Jamont, a on sam leżał śmiertelnie porażon, w swej białej jace na stalowej zbroi i w
pozłocistym pasie. Oczy zaszły mu bielmem, lecz nogi kopały jeszcze czas jakiś ziemię, póki
największa ludzka uspokoicielka, śmierć, nie pokryła mu nocą głowy i nie uspokoiła go na
zawsze.
Skoczyli rycerze spod chełmińskiej chorągwi chcąc pomścić śmierć towarzysza, lecz sam
mistrz zabiegł im drogę i krzycząc: Herum! herum! – zaganiał ich tam, gdzie miały rozstrzygnąć
się losy tego krwawego dnia, to jest do głównej bitwy.
I znów zdarzyła się rzecz dziwna. Oto najbliżej od pola stojący Mikołaj Kiełbasa poznał
wprawdzie nieprzyjaciół, ale w kurzawie nie poznały ich inne polskie chorągwie i myśląc, że
to Litwa wraca do boju, nie pośpieszyły na ich przyjęcie.
Dopiero wyskoczył Dobko z Oleśnicy naprzeciw pędzącego w przedzie wielkiego mistrza
i poznał go po płaszczu, po tarczy i po złotym wielkim relikwiarzu, który on nosił na piersiach,
na pancerzu. Ale nie śmiał uderzyć kopią polski rycerz w relikwiarz, choć niezmiernie
siłą mistrza przewyższał, więc ów podbił mu ostrze do góry, zranił nieco konia, po czym minąwszy
się zatoczyli koło i rozbiegli się, każdy ku swoim.
246
– Niemce! Sam mistrz! – zakrzyknął Dobko.
Usłyszawszy to kopnęły się z miejsca największym pędem ku wrogom chorągwie polskie.
Pierwszy uderzył ze swymi Mikołaj Kiełbasa i znów rozgorzała bitwa.
Lecz czy to, że rycerstwo z ziemi chełmińskiej, między którymi wielu było ludzi polskiej
krwi, nie uderzyło szczerze, czy też, że zaciekłości Polaków nic już nie mogło powstrzymać,
dość że ten nowy napad nie wywarł takiego skutku, jakiego się mistrz spodziewał. Zdawało
mu się bowiem, że to będzie ostatni cios zadany potędze królewskiej, a tymczasem spostrzegł
wkrótce, że to Polacy prą, idą naprzód, biją, rażą, biorą jakoby w żelazne cęgi te hufce, a jego
rycerstwo raczej się broni, niż naciera.
Próżno zachęcał głosem, próżno zapędzał mieczem w bój. Bronili się wprawdzie i bronili
mocno, ale nie było w nich ni tego rozmachu, ni tego zapału, który porywa wosjak zwycięskie
i którym rozgorzały serca polskiej. W zbrojach potłuczonych, we krwi, w ranach, z poszczerbioną
bronią, bez głosu w piersi, rwali się jednak w zapamiętaniu polscy rycerze ku najgęstszym
kupom Niemców, a ci poczęli to zdzierać konie, to oglądać się za siebie, jakby chcąc
wiedzieć, czy nie zamknęły się jeszcze te żelazne cęgi, które obejmowały ich coraz okropniej
i ustępowali z wolna, ale ciągle, jakby pragnąc wydostać się nieznacznie z morderczego
skrętu. A wtem od strony lasu zagrzmiały naraz nowe okrzyki. To właśnie Zyndram wprowadził
i puścił kmieciów do boju. Zazgrzytały wnet po żelazie kosy, zagrzmiały pod cepami
pancerze, trup jął padać coraz gęstszy, krew lała się strumieniem na zdeptaną ziemię i bitwa
stała się jak jeden płomień niezmierny, gdyż Niemcy poznawszy, że tylko w mieczu ratunek,
poczęli się bronić rozpaczliwie.
*
I zmagali się tak jeszcze w niepewności zwycięstwa, dopóki olbrzymie kłęby kurzawy nie
wzbiły się niespodzianie po prawej stronie bitwy.
– Litwa wraca! – huknęły radośnie głosy polskie.
I odgadli. Litwa, którą łatwiej było rozbić niż zwyciężyć, wracała teraz i z wrzawą nieludzką
pędziła jak wicher na swych ścigłych koniach do boju.
Wówczas kilku komturów, a na ich czele Werner von Tettingen, przyskoczyli do mistrza.
– Ratuj się, panie! – wołał pobladłymi usty komtur Elbląga. – Ratuj siebie i Zakon, póki
się koło nie zawrze.
Ale rycerski Ulryk spojrzał na niego ponuro i wzniósłszy rękę ku niebu zawołał:
– Nie daj Bóg, abym ja opuścił to pole, na którym tylu mężnych poległo! Nie daj Bóg!
I krzyknąwszy na ludzi, aby szli za nim, rzucił się w war bitwy. Nadbiegła tymczasem
Litwa i stał się taki zamęt, taki wir i kotłowanie, że oko ludzkie nic już w nich rozróżnić nie
mogło.
Mistrz, uderzon ostrzem litewskiej sulicy w usta i dwukrotnie raniony w twarz, odbijał
przez jakiś czas mdlejącą prawicą ciosy; wreszcie, pchnięty rohatyną w szyję, zwalił się jak
dąb na ziemię.
Mrowie przybranych w skóry wojowników pokryło go zupełnie.
*
Werner Tettingen z kilku chorągwiami pierzchł, lecz naokół wszystkich pozostałych chorągwi
zamknęło się żelazne koło wojsk królewskich. Bitwa zmieniała się w rzeź i w klęskę
krzyżacką tak niesłychaną, że w całych dziejach ludzkich mało zdarzyło się podobnych. Nigdy
też w czasach chrześcijańskich, od walki Rzymian i Gotów z Attylą i Karła Młota z Arabami,
nie walczyły z sobą wojska tak potężne. Ale teraz jedno z nich leżało już po większej
części jak zżęty łan zboża. Poddały się te chorągwie, które ostatnie wprowadził do boju
247
mistrz. Chełmińczycy pozatykali w ziemię proporce. Inni niemieccy rycerze pozeskakiwali z
koni na znak, że chcą iść w niewolę, i poklękali na obluzganej krwią ziemi. Cała chorągiew
św. Jerzego, pod którą służyli goście zagraniczni, uczyniła razem ze swym dowódcą to samo.
*
Lecz bitwa trwała jeszcze, albowiem wiele chorągwi krzyżackich wolało umierać niż błagać
o litość i o niewolę. Zbili się teraz Niemcy wedle swego wojennego zwyczaju w ogromne
kolisko i bronili się tak, jak broni się stado dzików, gdy je gromady wilków otoczą. Pierścień
polsko-litewski opasał owo kolisko, jak wąż opasuje ciało byka, i zacieśniał się coraz bardziej.
I znów śmigały ramiona, grzmiały cepy, zgrzytały kosy, cięły miecze, bodły oszczepy,
chlastały topory i oksze. Wycinano Niemców jak bór, a oni marli w milczeniu, posępni,
ogromni, nieustraszeni.
Niektórzy popodnosiwszy przyłbice żegnali się z sobą dając sobie ostatni przed śmiercią
pocałunek; niektórzy rzucali się na oślep w ukrop bojowy jakby zdjęci szaleństwem, inni walczyli
jak przez sen, inni na koniec mordowali się sami, wbijając sobie w gardło mizerykordię
lub porzuciwszy naszyjniki zwracali się do towarzyszów z prośbą: „Pchnij!”
Zaciekłość polska rozbiła wkrótce wielkie kolisko na kilkanaście mniejszych kup i wtedy
znów łatwiej było wymykać się pojedynczym rycerzom. Ale w ogóle i te rozbite gromady
biły się ze wściekłością i rozpaczą.
Mało kto klękał prosząc o litość, a gdy straszny zapęd Polaków rozpłoszył wreszcie i
mniejsze kupy, nawet pojedynczy rycerze nie chcieli oddawać się żywcem w ręce zwycięzców.
Dzień był dla Zakonu i dla wszystkiego zachodniego rycerstwa największej klęski, ale i
chwały największej. Pod olbrzymim Arnoldem von Baden otoczonym przez piechotę kmiecą
utworzył się wał polskich trupów, on zaś, potężny i niezwalczony, stał nad nim, jak stoi słup
graniczny wkopany na wzgórzu, i kto zbliżył się do niego na długość miecza, marł jakby piorunem
rażony.
Najechał go wreszcie sam Zawisza Czarny Sulimczyk, lecz widząc rycerza bez konia i nie
chcąc przeciw rycerskiemu prawu z tyłu nań uderzać, zeskoczył także z rumaka i począł nań
wołać z daleka:
– Zwróć, Niemcze, głowę i poddaj się alibo spotkaj ze mną!
A Arnold zwróciwszy się i poznawszy Zawiszę po czarnej zbroi i po Sulimie na tarczy
rzekł sobie w duszy:
„Śmierć idzie i moja godzina wybiła, albowiem jemu nikt nie odejmie się żywy. Gdybym
jednakże go zwyciężył, zyskałbym chwałę nieśmiertelną, a może i życie ocalił”.
To rzekłszy skoczył ku niemu i starli się jak dwie burze na ziemi trupami zasłanej. Lecz
Zawisza tak okrutnie siłą nad wszystkimi górował, że nieszczęśni to byli rodzice, których
dzieciom wypadło się z nim spotkać w boju. Jakoż pod cięciem jego miecza pękła kuta w
Malborgu tarcza, pękł jak gliniany garnek stalowy hełm i mężny Arnold padł z rozciętą na
dwoje głową...
*
Henryk, komtur człuchowski, ten sam najzawziętszy wróg polskiego plemienia, który zaprzysiągł,
że póty dwa miecze każe przed sobą nosić, póki obu w krwi polskiej nie ubroczy,
wymykał się teraz chyłkiem z pola, jako lis wymyka się z otoczonego przez myśliwców ostępu,
gdy wtem zajechał mu drogę Zbyszko z Bogdańca. Krzyknął komtur widząc nad sobą
wzniesiony brzeszczot: Erbarme dich meiner! (oszczędź mnie) – i złożył z przestrachu ręce,
co usłyszawszy młody rycerz nie zdołał już wprawdzie wstrzymać ręki i rozmachu, ale zdołał
przekręcić miecz i płazem tylko w spasły, spotniały pysk komtura uderzył. I rzucił go potem
248
swemu giermkowi, który założywszy mu powróz na szyję powlókł go jak wołu tam, dokąd
spędzano wszystkich jeńców krzyżackich.
*
A stary Maćko szukał wciąż na krwawym pobojowisku Kunona Lichtensteina – i szczęsny
we wszystkim dnia tego los dla Polaków wydał go wreszcie w jego ręce w zaroślach, w których
przytaiła się garść uchodzących ze strasznego pogromu rycerzy. Blask słońca, który odbił
się w zbrojach, zdradził ich obecność przed pościgiem. Padli wraz wszyscy na kolana i
poddali się natychmiast, lecz Maćko dowiedziawszy się, iż wielki komtur Zakonu znajduje się
między jeńcami, kazał go stawić przed sobą i zdjąwszy hełm z głowy zapytał:
– Kunonie Lichtensteinie, zali poznajesz mnie?
A on zmarszczył brwi i utkwiwszy oczy w oblicze Maćka rzekł po chwili:
– Widziałem cię na dworze w Płocku.
– Nie – odpowiedzaił Maćko – widziałeś mnie przedtem. Widziałeś mnie w Krakowie,
gdym cię błagał o życie mego bratanka, który za nierozważny napad na ciebie na utratę gardła
był skazan. Wówczas to ślubowałem Bogu i zaprzysiągłem na rycerską cześć, iż cię odnajdę i
spotkam się z tobą śmiertelnie.
– Wiem – odparł Lichtenstein i wydął dumnie usta, chłociaż zarazem pobladł mocno – ale
jeńcem twoim teraz jestem i zhańbiłbyś się, gdybyś miecz na mnie podniósł.
Na to twarz Maćka ściągnęła się złowrogo i stała się zupełnie do paszczy wilczej podobna.
– Kunonie Lichtenstein – rzekł – miecza na bezbronnego nie wzniosę, ale to ci powiadam,
że jeśli walki mi odmówisz, tedy cię każę jak psa na powrozie powiesić.
– Nie mam wyboru, stawaj! – zawołał wielki komtur.
– Na śmierć, nie na niewolę – zastrzegł raz jeszcze Maćko.
– Na śmierć.
I po chwili starli się z sobą wobec niemieckich i polskich rycerzy. Młodszy i zręczniejszy
był Kunon, lecz Maćko tak dalece siłą rąk i nóg przeciwnika przewyższał, że w mgnieniu oka
obalił go na ziemię i kolanem brzuch mu przycisnął.
Oczy komtura wyszły z przerażenia na wierzch.
– Daruj! – jęknął wyrzucając ślinę i pianę ustami.
– Nie! – odpowiedzał nieubałgany Maćko.
I przyłożywszy mizerykordię do szyi przeciwnika pchnął dwukrotnie, a tamten zacharczał
okropnie; fala krwi buchnęła mu ustami, drgawki śmiertelne wstrząsnęły jego ciałem, po
czym wyprężył się i wielka uspokoicielka rycerzy uspokoiła go na zawsze.
*
Bitwa zmieniła się w rzeź i pościg. Kto nie chciał się poddać, zginął. Wiele bywało w
owych czasach na świecie bitew i spotkań, ale nikt z żywych ludzi nie pamiętał tak straszliwego
pogromu. Padł pod stopami wielkiego króla nie tylko Zakon krzyżacki, ale i całe Niemcy,
które najświetniejszym rycerstwem wspomagały oną „przednią straż” teutońską, wżerającą
się coraz głębiej w ciało słowiańskie.
Z siedmiuset „białych płaszczów” przodujących, jako wodzowie tej germańskiej powodzi,
zostało ledwie piętnastu. Czterdzieści przeszło tysięcy ciał leżało w wiekuistym śnie na onym
krwawym boisku.
Rozliczne chorągwie, które w południe jeszcze powiewały nad niezmiernym wojskiem
krzyżackim, wpadły wszystkie w krwawe i zwycięskie ręce Polaków. Nie ostała, nie ocaliła
się ani jedna i oto rzucali je teraz polscy i litewscy rycerze pod nogi Jagiełły, który wznosząc
pobożnie oczy ku niebu powtarzał wzruszonym głosem: „Bóg tak chciał!” Stawiano też przed
249
majestatem pana przedniejszych jeńców. Abdank Skarbek z Gór przywiódł szczecińskiego
księcia kazimierza, Trocnowski, rycerz czeski, księcia na Oleśnicy Konrada, a Przedpełko
Kopidłowski, herbu Dryja, mdlejącego z ran Jerzego Gersdorfa, który pod chorągwią św. Jerzego
wszystkim gościom rycerskim przywodził.
Dwadzieścia dwa narody uczestniczyły w tej walce Zakonu przeciw Polakom, a teraz pisarze
królewscy spisywali jeńców, którzy klękając przed majestatem błagali o miłosierdzie i o
powrót za okupem do domu.
Cała armia krzyżacka przestała istnieć. Pogoń polska zdobyła też ogromny obóz krzyżacki, a w nim, prócz
niedobitków, nieprzeliczoną ilość wozów wyładowanych pętami na Polaków i winem przygotowanym na wielką
ucztę po zwycięstwie.
*
Słońce chyliło się ku zachodowi. Spadł krótki, obfity deszcz i potłumił kurzawę. Król,
Witold i Zyndram z Maszkowic gotowali się właśnie zjechać na bojowowisko, gdy poczęto
zwozić przed nich ciała poległych wodzów. Litwini przynieśli skłute sulicami, pokryte kurzem
i posoką ciało wielkiego mistrza Ulryka von Jungingen i położyli je przed królem, a ów
westchnął żałośnie i spoglądając na ogromne zwłoki leżące na wznak na ziemi, rzekł:
– Oto jest ten, który jeszcze dziś rano mniemał się być wyższym nad wszystkie mocarze
świata.
Za czym łzy poczęły mu spływać jak perły po policzkach i po chwili ozwał się znowu:
– Ale że śmiercią walecznych poległ, przeto sławić będziem jego męstwo i godnym chrześcijańskim
uczcim go pogrzebem.
Jakoż zaraz wydał rozkaz, by ciało obmyto starannie w jeziorze, by przybrano je w piękne
szaty i przysłoniono, nim trumna będzie gotowa, zakonnym płaszczem.
Tymczasem przynoszono coraz nowe zwłoki, które rozpoznawali jeńcy. Przyniesiono także
komtura Kunona Lichtensteina, z gardłem okropnie mizerykordią rozciętym, i marszałka
Zakonu Fryderyka Wallenroda, i wielkiego szatnego, grafa Alberta Szwarcberga, i wielkiego
skarbnika Tomasza Mercheima, i grafa Wendego, który legł z ręki Powały z Taczewa, i przeszło
sześćset ciał znakomitych komturów i braci. Czeladź kładła ich jednego przy drugim, a
oni leżeli na kształt zrąbanych pni, ze zwróconymi ku niebu i białymi jak ich płaszcze twarzami,
z otwartymi szkalnymi oczyma, w których zastygł gniew, duma, wściekłość bojowa i
przerażenie.
Nad ich głowami pozatykano zdobyte chorągwie – wszystkie!! Wieczorny powiew to
zwijał, to rozwijał barwne płótna, one zaś szumiały jakby do snu poległym. Z dala pod zorzą
widać było oddziały litewskie ciągnące zdobyte armaty, których po raz pierwszy użyli Krzyżacy
w bitwie polnej, ale które nie przyczyniły żadnej szkody zwycięzcom.
Na wzgórzu koło króla skupili się najwięksi rycerze i dysząc utrudzonymi piersiami spoglądali
na te chorągwie i na te trupy leżące u ich stóp, jak spoglądają uznojeni źeńcy na zżęte i
powiązane snopy. Ciężki był dzień i straszny plon tego żniwa, ale oto nadchodził wielki, Boży,
radosny wieczór.
Więc niezmierne szczęście rozjaśniło twarze zwycięzców, bo rozumieli wszyscy, że to był
wieczór kładący koniec nędzy i trudom nie tylko dnia tego, ale całych stuleci.
A król, chociaż zdawał sobie sprawę z ogromu klęski, jednakże patrzył jakby w zdumieniu
przed siebie i w końcu spytał:
– Zali cały Zakon tu leży?
Na to podkanclerzy Mikołaj, który znał przepowiednie św. Brygidy, rzekł:
– Nadszedł czas, iż wyłamane są ich zęby i odcięta jest ich ręka prawa!!...
Po czym podniósł dłoń i począł żegnać nie tylko tych, którzy leżeli najbliżej, ale i całe pole
między Grunwaldem a Tannenbergiem. W jaskrawym od blasku zorzy i oczyszczonym przez
deszcz powietrzu widać było doskonale olbrzymie, dymiące, krwawe pobojowisko, zjeżone
250
ułamkami włóczni, rohatyn, kos, stosami trupów końskich i ludzkich, wśród których sterczały
do góry martwe ręce, nogi, kopyta – i ciągnęło się owo żałosne pole śmierci z dziesiątkami
tysiący ciał dalej, niż wzrok mógł sięgnąć.
Czeladź uwijała się na tym niezmiernym cmentarzu zbierając broń i zdejmując zbroje poległych.
A w górze, na rumianym niebie, wichrzyły się już i zataczały koła stada wron, kruków i
orłów, kracząc i radując się rozgłośnie na widok żeru.
I nie tylko przeniewierczy Zakon krzyżacki leżał oto pokotem u stóp króla, ale cała potęga
niemiecka zalewająca dotychczas jak fala nieszczęsne krainy słowiańskie rozbiła się w tym
dniu odkupienia o piersi polskie.
*
Więc tobie, wielka, święta przeszłości, i tobie, krwi ofiarna, niech będzie chwała i cześć po
wsze czasy!
251
Rozdział
pięćdziesiąty drugi
Maćko i Zbyszko wrócili do Bogdańca. Stary rycerz żył jeszcze długo, a Zbyszko doczekał
się w zdrowiu i sile tej szczęsnej chwili, w której jedną bramą wyjeżdżał z Malborga ze łzami
w oczach mistrz krzyżacki, drugą wjeżdżał na czele wojsk polskich wojewoda, aby w imieniu
króla i Królestwa objąć w posiadanie miasto i całą krainę aż po siwe fale Bałtyku.
KONIEC

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Oct 24, 2016 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Krzyżacy - Henryk SienkiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz