Słońce natrętnie świeciło mi w oczy, wiatr rozwiewał włosy, sprawiając, że niezgrabnie wiły się po mojej twarzy wykrzywionej grymasem wszechogarniającej niechęci. Jednak, mimo tych wszystkich niedogodności, było mi względnie dobrze. A może to zwyczajne lenistwo uniemożliwiało mi zmianę pozycji na potencjalnie wygodniejszą.
Na myśl o perspektywie rychłego opuszczenia mojej kryjówki wydałem z siebie żałosny i dość dosadny jęk niezadowolenia. Jednak wiedziałem, że nie mogę spędzić tam całego dnia, więc bez zbytniego zapału próbowałem pogodzić się z mym losem.
Po kilku minutach walki z brakiem motywacji, podniosłem się z ziemi i otrzepałem spodnie, na których postanowiły się ulokować liczne źdźbła trawy i ewentualne pomniejsze owady.
– Cholera – mruknąłem zachrypniętym głosem i wzdrygnąłem się na myśl o tych drugich. Od zawsze nie miałem do nich ani grama sympatii. Mógłbym nawet powiedzieć, że mnie odrobinę przerażały. Być może nieco cierpiała na tym moja męskość, jednak każdy ma swoje potwory. A moimi były właśnie owady.
Przeciągnąłem się, rozciągając wykończone po wczorajszym dniu ciało. Że też mnie ten dzieciak tak sponiewierał – pomyślałem z uśmiechem. Jednak ten minął już po chwili, gdy przypomniałem sobie w jakim stanie skończył bitwę mój przeciwnik. Poczucie winy dawało o sobie znać, nie byłem zbyt zadowolony ze swojego dzieła.Od zawsze lubiłem się bić, choć sam nie wiem skąd się to brało. Uwielbiałem adrenalinę, zazwyczaj towarzyszącą tradycyjnymu pojedynkowi. Miałem w nich całkiem imponujące doświadczenie, zważając na to, że swoją małą pasję rozwijałem od lat wczesnego dzieciństwa. Nie, żebym był jakoś specjalnie nadagresywny, czy niepoczytalny – samo to jakoś wychodziło. Może to był mój sposób na odreagowanie negatywnych emocji. Dzięki kilkuletniemu stażowi byłem dość dobry w swoim fachu, dodatkowo posiadałem stały kodeks moralny, którego sumiennie przestrzegałem. Co jest rzadkością wśród innych entuzjastów starć ulicznych. Obejmował on zasadę walki jedynie wręcz, bez pomocy jakichkolwiek noży czy scyzoryków oraz bicie się tylko I wyłącznie z równymi sobie. Nigdy też nie uczęszczałem na żadne lekcje walki.
Ponadto, co może się okazać nieco dziwne, zwykle to nie ja zaczynałem potyczkę. Wręcz przeciwnie, pozwalałem, by do takowej doszło jedynie w ostateczności. No, może nie zawsze.
Wczorajsza bójka miała miejsce przez kilka nieprzyjemnych czynników, które niefortunnie zbiegły się w czasie.Stefano perfidnie mnie wystawił, choć od ostatniego razu zarzekał się, że to się już nigdy nie powtórzy. Jednak, jak zwykle, okazało się, że jego słowa są niewiele warte. Z tego to powodu sam musiałem biec na drugi koniec miasta, żeby przekazać Pinnucci przesyłkę. Na miejscu dodatkowo to właśnie na mnie spadł gniew ciotki, gdyż Stefano przypisał całą winę za zniszczenie jej łodzi mnie, choć nawet przy tym nie byłem. Jednak mimo rosnącego gniewu, jak przystało na przykładnego przyjaciela z dalszym stopniem pokrewieństwa, nie powiedziałem jej nic o imprezie Stefano i wziąłem wszystko na siebie. Od razu zakodowałem sobie w głowie, by przy najbliższym spotkaniu z kuzynem skręcić mu kark.
Nabuzowany złością na przyjaciela wracałem do domu szemranymi uliczkami Wenecji. Słońce już zaszło, a każdy jej mieszkaniec wiedział, że lepiej ich unikać, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku. To właśnie w takich miejscach stacjonowała lokalna mafia i dochodziło do dziwacznych morderstw, o których potem pisano w tanich kryminałach i weneckich gazetach. Jednak na mnie nie działała aura przestępczych osiedli, miałem z nimi styczność odkąd pamiętam i zdążyłem się już do nich przyzwyczaić.
Kroczyłem w ciemnościach, których rozproszyć nie potrafiły nawet uliczne latarnie, próbujące walczyć z mrokiem mając za oręż jedynie swoje wątłe światło. Starałem się iść energicznie, zależało mi na szybkim powrocie do domu, poza tym przeciągi uderzały we mnie chłodnym nocnym powietrzem, które przyprawiało mnie o gęsią skórkę na gołych łydkach i ramionach. Gdy przechodziłem obok kamienicy, w której mieszkał Stefano, ponownie wezbrał we mnie gniew. Szedłem dalej mrucząc coś gniewnie pod nosem i kopiąc leżące na ulicy kamyki.
Wtedy, wśród ciszy śpiącego miasta, usłyszałem głos. Był dość wysoki, entuzjastyczny i mimo, że mówił po włosku, słychać w nim było jakąś dziwną manierę, akcent. Zdziwiony, a zarazem nie wiadomo czemu poirytowany, przyspieszyłem kroku by spostrzec właściciela owego głosu. Okazał się nim być niewysoki, dziwnie ubrany chłopak, trzymający doniczkę, rozmawiając z jakimś przedmiotem, który trzymał w ręku. Mimo wszystko postanowiłem zignorować ten osobliwy obrazek i udać się prosto do domu, do matki.
– Hej, ty! – zawołał chłopak za moimi plecami.
– Do ciebie mówię! – wrzeszczał dalej nieznajomy. - Boisz się czy co, że tak uciekasz? Ale z ciebie tchórz!
Tego miałem już dość. Zatrzymałem się gwałtownie i spytałem lodowatym tonem:
– Jak mnie nazwałeś?
– Tch-ó-órz – przeciągnął ten plugawy wyraz, jakby smakując go w ustach.
Nawet nie pamiętam jak znalazłem się obok chłopaka, wyprowadzając pierwszy cios. Tamten zatoczył się, niemal nie wpadając do pobliskiego kanału, po czym odłożył na ziemię torbę, doniczkę oraz zawartość swojej dłoni. Z jego nosa, który był celem mojego uderzenia, sączyła się ciemnoczerwona krew, jednak na jego ustach wciąż kwitł uśmiech. Zdenerwował mnie tym jeszcze bardziej i już po chwili uderzyłem go w brzuch. Tym razem podjął próbę obrony, po czym sam zaatakował. Był szybki i zapalczywy, jednak jego ruchom brakowało jakiejkolwiek strategii i przemyślenia. Nie miał ze mną szans.
Zaledwie kilka razy udało mu się mnie dosięgnąć, czułem krew na twarzy, najpewniej spływającą z rozbitego policzka. Sprawa z moim przeciwnikiem wyglądała o wiele gorzej, oprócz rozbitego nosa miał także podbite oko i lekko kulał na lewą nogę. Uśmiechnąłem się, wtedy jeszcze zadowolony z siebie.
Gdy uświadomiłem sobie, że niedługo zajdzie to za daleko i już chciałem się wycofać, nieznajomy zachwiał się, pośliznął na obluzowanym gruncie i z głośnym pluskiem wpadł do kanału. Przez moment oniemiałem, lekko rozbawiony sytuacją. Jednak gdy dostrzegłem, że tamten najwyraźniej się topi, rzuciłem się mu na ratunek. Niewiele przy tym myśląc, skoczyłem do kanału. Unieruchomiłem szamoczącego się w wodzie dzieciaka, przyciągając go w stronę brzegu. Sam wygramoliłem się na ląd, po czym nie bez wysiłku wyciągnąłem z wody swojego towarzysza. Poklepałem go mocno po plecach, żeby wykasłał połkniętą wodę. Gdy już przywróciłem mu względne funkcje życiowe, położyłem się na bruku i zaniosłem się głośnym śmiechem. Gdy dzieciak przestał się krztusić, spojrzał na mnie skonsternowany, jednak za chwilę śmiał się tak samo głośno jak ja.
Gdy przeszło nam to nagłe rozbawienie, podniosłem się z wysiłkiem i podałem dłoń chłopakowi.
– Jestem Lucio – powiedziałem, gdy już pomogłem mu wstać – Lucio Boticceli. Wybacz za to wszystko, trochę mnie poniosło.
– Mam na imię Irénéé – przedstawił się dzieciak łamaną włoszczyzną – I nie ma sprawy, to w zasadzie moja wina.
– Czyli jesteśmy kwita – podsumowałem wyrzymając przemoczoną koszulkę. Teraz to dopiero będzie mi zimno, pomyślałem.
Już chciałem wrócić na swoją drogę, kiedy Irénéé mnie zatrzymał.
– Eee, tak jakby się zgubiłem – przyznał ze wstydem w głosie. – Jestem tu pierwszy raz i niekoniecznie mam gdzie iść...
Wyglądał jak siedem nieszczęść, ociekający wodą, ściskając w rękach nieszczęsną doniczkę. Zalała mnie nagła fala współczucia do tego przemoczonego, zagubionego chłopca i nie zdążyłem nawet przemyśleć tego, co po chwili powiedziałem:
– Możesz pójść do mnie. Prześpisz się chociaż, a jutro pomogę ci trafić, gdzie tam chcesz.
Oczy Irénéé zaszkliły się i już miałem wrażenie, że zaraz się rozryczy.
– Słodki Sokratesie, nawet nie wiem jak ci podziękować! – rzucił się w moją stronę i przylepił się do mnie niczym wzorowa pijawka – Obiecuję, że nie będę sprawiał żadnych kłopotów! Możesz mi zaufać, Lucio.
Wypowiadał moje imię z tym śmiesznym akcentem i jakoś dziwnie brzmiało w jego ustach.
Z trudem zrzuciłem Irénéé z ramion i ruszyliśmy w drogę.
Do mojej kamienicy nie było daleko, jednak mokre ciuchy utrudniały poruszanie się i ta krótka podróż okazała się o wiele dłuższa, niż się spodziewałem. Na szczęście Irénéé wywiązał się z obietnicy i nie odstawiał już więcej niespodziewanych akcji. Pomijając jego nieprzerwaną gadaninę, przypuszczam, że nie zamknął ust nawet na minutę podczas całego spaceru.Z ulgą przekręciłem klucz w zamku, gdy staliśmy pod drzwiami mojego domu. Irénéé przyglądał się z zaciekawieniem zardzewiałym gzymsom i zdobionym rynnom, które sam miałem przyjemność widywać codziennie. Kamiennica była stara i zaniedbana, ale wciąż można było dostrzec kunszt z jakim została zaprojektowana. Pod oknami, na szerokich parapetach stały liczne doniczki z lekko zasuszonymi kwiatami. Zawsze zapomniałem, żeby je w końcu podlać.
Po cichu wspięliśmy się po drewnianych schodach na drugie piętro, gdzie znajdował się mój pokój i łazienka. Wcisnąłem Irénéé nowy ręcznik i poleciłem wziąć prysznic po ówczesnej kąpieli w kanałach, a sam udałem się na dół. Starałem się nie narobić hałasu, w razie gdyby matka była w domu. Na palcach zakradłem się do jej pokoju i uchyliłem drzwi. Pomieszczenie było puste. Westchnąłem i osunąłem się po ścianie na podłogę. Zastanawiałem się, gdzie tym razem może być moja rodzicielka. Może znowu przesiaduje w jakimś całodobowym barze, pełnym radosnych turystów, sącząc alkohol, który powoli mi ją odbierał? A może wybrała się w odwiedziny do babci Liny i po prostu zapomniała mi powiedzieć? Miałem szczerą nadzieję, że prawdziwy jest jednak tej optymiatyczny scenariusz. Wypuściłem powietrze z głośnym świstem i przejechałem palcami po mokrych włosach. Wstałem energicznie, postanawiając o tym nie myśleć, jak to robiłem przez ostatnie pięć lat od odejścia ojca.
Ponownie ruszyłem schodami w stronę mojej prywatnej jaskini. Sądząc po odgłosach prysznica, stwierdziłem, że Irénéé wciąż siedzi w łazience. Postanowiłem przygotować w tym czasie prowizoryczne drugie łoże, gdyż to standardowe było o wiele za małe dla dwóch osób.
Chłopak wyszedł z łazienki w towarzystwie zapachu mydła i pary wodnej. Uśmiechnął się do mnie eksponując wybitą prawą dwójkę. Zauważyłem, że uśmiechał się bardzo często, w przeciwieństwie do mnie. Jednak wtedy, czy to z powodu zmęczenia, czy nagłego przypływu sympatii do tego pociesznego chłopca, odwzajemniłem uśmiech.
– Aaah, ale jestem zmęczony – stwierdził pomiędzy ziewnięciami. – Położę się już, jeśli pozwolisz.
– Jasne. Śpij na łóżku, jeżeli chcesz – zaoferowałem dobrodusznie.
Podziękował niemrawo, po czym odłożył torbę oraz doniczkę na parapet i wyjął z kieszeni ten sam przedmiot, przed którym prowadził gorączkowy monolog podczas naszego pierwszego spotkania. Okazało się, że nie do końca był to przedmiot, a żywy organizm. Mówiąc precyzyjniej – żaba.
– Czy ty rozmawiałeś z żabą? – spytałem szczerze zdziwiony.
– No, tak – odparł głaszcząc płaza po grzbiecie – To mój przyjaciel.
Uniosłem brew w akcie zdziwienia, ale postanowiłem nie zadawać mu już więcej pytań. Za bardzo zależało mi na ciepłym prysznicu.
– Dobranoc, żabi książę – rzuciłem wychodząc z pomieszczenia, co wywołało kolejny uśmiech na twarzy Irénéé.
– Dobranoc, mój wybawco – usłyszałem zanim wszedłem do łazienki.
Gdy wróciłem do pokoju, już po ratującym życie ciepłym prysznicu, Irénéé smacznie spał. Ułożyłem się w moim substytucie posłania i nie musiałem długo czekać, zanim i mnie pochłonął błogi sen.Wspominałem ten wieczór w drodze powrotnej do domu, a na moje usta ponownie wkradł się uśmiech. Może nie bez powodu mówi się, że uśmiechy są zaraźliwe.
Ciekawił mnie ten rozmawiający z żabami, dumny właściciel donicy z roślinką, którą najwyraźniej wszędzie ze sobą targał. Zastanawiałem się, co go przywiodło do Wenecji, jaka kryje się za nim historia.
Kiedy rano wychodziłem z kamienicy, Irénéé był wciąż pogrążony w głębokim śnie. Teraz pewnie już wstał – pomyślałem – i wreszcie będę mógł go spokojnie o wszystko wypytać.
Przyspieszyłem kroku.––––––––––––––––––––––––––––––––––––––
Tak, to się autentycznie dzieje.
CZYTASZ
Żabi książę
Adventure❝ Wtedy, wśród ciszy śpiącego miasta, usłyszałem głos. Był dość wysoki, jakby podniecony, entuzjastyczny i mimo, że mówił po włosku, słychać w nim było jakąś dziwną manierę, akcent. Zdziwiony, a zarazem nie wiadomo czemu poirytowany, przyspieszyłem...