Rozdział I

42 6 3
                                    

Nazywam się Madison Collins. Moje miasto może wydawać się wielu dość zwariowanym, lecz prawda jest taka, że jest nieźle porąbane. Nie dam rady ubrać tego w słowa tak, by odzwierciedlić jego prawdziwy urok.
Każdy dzień tutaj jest tak naprawdę nowym wyzwaniem. Ludzie w normalnym świecie zmagają się z chorobami, wojnami czy śmiercią. Tutaj z kolei główną rolę odgrywają utopienia, pożary i morderstwa. Witaj w Weaderless.

***

Ze snu wyciąga mnie krzyk matki, która zawzięcie puka w drzwi od mojego pokoju, by przeszkodzić mi w drzemce. Obraz mi migocze, iż wczoraj naprawdę nieźle się upiłam i szczerze mówiąc nie zamierzam póki co ruszać się z łóżka, w którym aktualnie jestem. Jednak natarczywość tej kobiety potrafi zdziałać cuda. Pukanie się zaprzestało, lecz to za wiele nie zmieniło, gdyż po chwili usłyszałam szarpnięcie za klamkę i zobaczyłam twarz, którą bardzo, oj zbyt bardzo dobrze znam.
- Droga Madison! Ty jeszcze w łóżku?! Oj dziewczyno, następnym razem nie pójdziesz z kolegami na piwo! - wydyszała wściekła matka.
Jestem zbyt bardzo pozbawiona wszelkich sił, by zareagować jakoś sensownie na te słowa więc po prostu próbuję udać się ponownie w objęcia snu. Przez chwilę myślałam, że mi się to udało, lecz byłam w błędzie. Ten dzień przywitał mnie pełnym, dużym wiadrem wody, która jak w mgnieniu oka rozeszła się po moich ubraniach i pościeli. Teraz to jednak konieczne jest wzięcie porządnego prysznicu. Mama z usatysfakcjonowanym wyrazem twarzy opuszcza mój pokój. Ja jednak długo wlokę się z łóżka, lecz jednak udaje mi się stanąć na równych nogach. Zatrzymuję się przed wielką, białą, kryształową szafą i wyciągam z niej pierwsze lepsze ubrania. W ręce wpadają mi krótki, brzoskwiniowy top z długim rękawem i podarte jeansy. Po wymyciu się, zakładam szybko wcześniej wyciągnięte wnętrze szafy i przeglądam się w lustrze. Macham lekko głową, jakby sama do siebie, a następnie skręcam w stronę regału w poszukiwaniu szkatułki z biżuterią. Przekopałam chyba każdą możliwą pułeczkę, aż w końcu dokopałam się do szukanego przeze mnie przedmiotu. Pociągam za drobną, diamentową, okrągłą klameczkę i rozpoczęłam burzę mózgów co lepiej, by pasowało do mojego, dzisiejszego outfitu. Owszem, jak można zauważyć lubię robić wszystko na dopięty guzik. Przyłożyłam do szyi trzy różne pary naszyjników, które przykuły poniekąd moją uwagę. Zamknęłam oczy i zaczęłam machać gadżetami, po czym zdałam się na los. Otworzyłam z powrotem oczy, którym ukazał się obraz podwójnego, pozłacanego naszyjnika z wykłutą matką boską na doczepionym do niego kułeczku, na dolnej jego części. Podeszłam szybko do stojącej przy regale toeletki i sięgnęłam po tusz do rzęs. Machnęłam nim w pośpiechu po rzęsach, ponieważ starałam się wyrobić na czas aby uniknąć spóźnienia, gdyż jestem osobą o dziwo punktualną. Na wyjście, psiknęłam się szybko pierwszym lepszym perfumem o dość mocnym zapachu, ale nie martwiłam się tym, gdyż zdąży on złagodnieć w obecnej pogodzie więc nie mam czym się martwić. Przeglądam się szybko w lustrze, sięgam po plecak i wychodzę z pokoju. Trochę to trwało, ale cóż mogę poradzić, że jestem strasznie leniwa momentami, a zwłaszcza o tak wczesnej porze. Żegnam się w biegu z mamą i wychodzę na zewnątrz. Przed moimi oczami przelatuje biała plama. Po uderzeniu o ziemię formuje się w kształt ptasiego odchodu. Boże, ale to obleśne. Przynajmniej tyle dobrego, że nie spoczywa teraz to na mojej głowie. A niech mnie, życie jednak potrafi mile nas zaskakiwać.

***

Przemierzam pobliskie uliczki, powolnym chodem. Rozmyślam sobie ogólnie o życiu, szukając jakiegoś w nim większego sensu. Nim cokolwiek odszukuję, słyszę zza rogu znajomy chłopięcy głos. Podnoszę wzrok i zauważam szare ślepia, które skupiły całą swoją uwagę na mojej osobie. Bez wątpienia wiem, że przede mną stoi nie kto inny jak Nicolas Sprouse.
- Cześć maleńka! Jak się trzymasz po wczorajszym? Ja cały czas dochodzę do siebie - oznajmia.
- Załóżmy, że tak jak na to wygląda - odpowiadam, po czym oboje wybuchamy śmiechem. - Prawda jest taka, że pęka mi żołądek.
- Muszę się przyznać, że mi też. Trochę przesadziłem z tymi shotami, to fakt, ale nie sądziłem, że aż tak mi się to dzisiaj odbije - stwierdza, na co przytakuję mu głową.
- I tak cud, że oboje wstaliśmy z łóżek.
- Co prawda, to prawda.
Doszliśmy właśnie do szkolnego, starego budynku. Na ogół był tu jeden wielki panujący chaos, a dzisiaj dosłownie nikogo oprócz nas tu chyba nie było. Z lekka zdezorientowani, spojrzeliśmy ulotnie po sobie, szukając w ten sposób jakiegoś wytłumaczenia na to, co zobaczyliśmy. Wokół szkoły jest rozwieszona żółto-czarna gruba taśma, a na oknach widnieje karteczka z napisem 'budynek zamknięty'. Coś ewidentnie mi tu nie gra. Tutejsi nauczyciele praktycznie zawsze znajdowali jakikolwiek pretekst, by ta szkoła normalnie funkcjonowała, a muszę przyznać, że uczniowie naprawdę bardzo się starali, by temu zapobiec. Jeden uczeń spowodował pożar na pół szkoły, inny coś wygrzebywał z traw boisk, a jeszcze inny podtapiał ludzi w ubikacji. Między innymi dlatego lepiej nie korzystać tu z toalet. Taka rada na przyszłość. Szkoła imienia Leonarda White'a numer IV na Red Street jest miejscem dość specyficznym, ładnie mówiąc. Tutejsza młodzież stanowczo do normalnych nie należy. Po dłuższych przemyśleniach, ten spokój i ciszę przerywa głos prawdopodobnie jakieś sprzątaczki. Obracamy się w jej kierunku.
- A wy co tu dziedziaki robicie? To nie miejsce na schadzki - wywarczała stara kobieta.
- A pani nie wie? To szkoła, do której uczniowie, 'dziedziaki' jak to pani powiedziała przychodzą się uczyć - zripostował Nicolas, na co ta się oburzyła.
- Ty wredny, pyskaty gnojku. Może mam już swoje lata, ale nie jestem na tyle głupia, by nie wiedzieć gdzie pracuje już dobre kilkadziesiąt lat - zapada chwilowa cisza. - Tak czy siak, zajęć nie będzie w najbliższym czasie.
Po tych słowach ciągle stoimy i wpatrujemy się w nią jakbyśmy nie rozumieli, co do nas mówi. Ta jednak dopina swego i pogania nas szybko.
Skręciliśmy więc w stronę miejscowej restauracji, gdzie sprzedają najlepsze burgery z frytkami i przepyszne shake'i, praktycznie o każdym z możliwych smaków. Dochodzimy do zaplanowanego miejsca wędrówki i pociągamy za delikatną klamkę, która zdobi drzwi pomieszczenia. Przemieszczamy się między stolikami, do momentu kiedy docieramy do tego na samym końcu, na kanapach, które są swoją drogą naprawdę wygodne, co jest nowością w takich lokalach. Opadamy na mięciutki, skórzany materiał mebla. Czuję ulgę, że mogę w końcu usiąść, bo szczerze mówiąc do tej pory nie czuję się zbyt dobrze.
- Co zamawiacie? - zapytał George, kucharz i właściciel knajpy.
- Ja poproszę duże frytki i hamburgera z podwójnym serem i shake'a truskawkowego - odpowiedział Nicolas, na co pan G skinął głową.
- A ty drogie dziecko?
- Ja poproszę dwa kawałki pizzy z salami oraz shake'a o smaku mango - odrzekłam z uśmiechem.
- Wasze zamówienie powinno za jakieś 4 minuty być gotowe - oznajmił George i skierował się do kuchni.
- Co tam Madison? O czym tak myślisz?
- Em... sama właściwie do końca nie wiem. Coś mi nie gra z tą sytuacją ze szkołą. A tobie nie wydaje się, że coś jest ewidentnie nie tak? Jestem pewna, że coś się musiało wydarzyć. Nie jestem pewna co, ale musiało być to coś poważnego, bo inaczej budynek nie został by od tak sobie zamknięty, tym bardziej bez żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Tak czy siak, dowiemy się o co w tym wszystkim chodzi.
- Tak jest pani Holmes! - krzyknął rozbawiony Nick - Też mam wrażenie, że coś tu śmierdzi. Szkoła sama z siebie nie zostałaby zamknięta.
O nasze uszy otarł się dźwięk otwierających się drzwi. Pojawiła w nich się szara, szczupła, chłopięca postać. Przed naszymi oczami widniała twarz Iana Blacka.

WeaderlessOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz