Pogrążony w chaosie świat witał kolejną noc; ogromna, wściekle czerwona kula znika gdzieś za horyzontem ustępując miejsca czemuś znacznie mniejszemu — delikatnemu i srebrnemu księżycowi. Gwiazd jest zadziwiająco dużo, przypominają brokat rozsypany na granatowym, wręcz czarnym i podziurawionym materiale, który niegdyś mógł być całkiem urokliwą szatą. Tak, Bill Cipher nie oszczędził nawet nieba — je także naznaczył swoją obecnością, przyozdobił ogromnymi wyrwami, z których regularnie wyłaniają się coraz to szpetniejsze demony. Zniszczył je i zadowolony, jak nigdy przemienił jedną ze ścian sypialni w szybę zza której może każdego rana, i każdej nocy, podziwiać to.
Tej także po prostu chciałby siedzieć na wielkim, królewskim łożu i obserwować, ale zamiast tego tkwi na dziedzińcu i nerwowo stuka palcami o drewniane, dziwne konstrukcje, które jeszcze kilka miesięcy temu miały jakiś sens, jakieś przeznaczenie, a teraz tworzą sobie takie niewiadomoco i może trochę denerwują, gdy trzeba pokonywać labirynt z nich, by przedostać się od jednych drzwi do drugich.
— To już piąta w tym tygodniu — słyszy podekscytowany głos innego demona i prawie wywraca oczami; prawie pozwala sobie na wyjście z roli, a ostatecznie, po zaledwie kolejnych pięciu minutach, na krótką chwilę wypada z niej, przerywa swoje podziwianie brudnej i posiniaczonej kobiety i zerka na Dippera. A chłopak po prostu siedzi na trawie i bawiąc się włosami, wpatruje się w początek tej tragedii. Oczywiście, że tak. Bill aż ma ochotę zdzielić samego siebie za to, że przez chwilę, przez malutką sekundę, może trzy, pomyślał, że ujrzy na jego twarzy jakiekolwiek negatywne emocje; jakiekolwiek oznaki dalszego bycia człowiekiem.
Ktoś — Bill nie potrafi przypomnieć sobie imienia, choć bardzo się stara — o mackowtych dłoniach podnosi drewniany kij zakończony wielgachną, złocistą kulą i upuszcza ją z impetem na twarz kobiety, a wrzask, jaki wydobywa się z jej ust, rozcina wszelkie rozmowy, szmery i powoduje kilku sekudnową ciszę, po której zaczynają rozbrzmiewać radosne śmiechy. Dipper podnosi się. Tym razem Bill nie patrzy. Zwyczajnie to czuje; czuje całym sobą, jak ciało człowieka porusza się, jak ostrożnie przemieszcza się między demonami, jak uważa, żeby żadnego nie dotknąć i czuje go przy sobie, i wie, że ten kłania się teraz jego strażnikom, że szata porusza się na wietrze, a dwa potwory o psich twarzach patrzą na siebie, nim pozwalają mu przejść. Kolejny ukłon jest dla niego. Dipper staje na palcach, jego oddech owiewa skórę Billa, gdy ostrożnie łapie jego ramię i zaczyna szeptać do ucha.
— Mój królu, Kryptos chce się z tobą widzieć.
Bill marszczy brwi, wciąż udając zainteresowanie wyginającą się w agoniach ludzką i wyniszczoną istotą, okładaną najróżniejszymi broniami. Palce Dippera są zadziwiająco ciepłe, uścisk mocny, a głos kompletnie oderwany od rzeczywistości; senny i posłuszny.
— Tak? — Zerka ledwie zauważalnie i kiedy ich oczy na ten krótki moment spotykają się, Dipper kiwa głową.
— Czeka w sali tronowej, mój królu.
— Och, cudownie. Bo po co przybyć samemu, skoro można tak. — Bill wywraca oczami i w jego głosie pojawia się więcej gniewu, niż to konieczne.
Dipper spuszcza głowę, odsuwa się omal nie wpadając na strażnika. Kobieta wydaje ostatni, błagalny krzyk i śmiechy nasilają się.
♛
— Mam nadzieję, że to coś poważnego. — Billa wchodzi do środka i chociaż ma na nogach buty z obcasem, żaden dźwięk nie wydobywa się z kamiennej posadzki.
Sala tronowa w większości jest czerwona — ma czerwony sufity z hakami, na których wiszą klatki niegdyś wypełniane przez ludzi, czerwone trzy ściany i jedną szklaną, odsłaniającą idealny widok na większość Gravity Falls (albo tego, co z niego zostało); posągi z prawdziwych ludzi, złożone w ludzki, ogromny tron także są szkarłatne i już od wejścia przyciągają uwagę, budzą ciekawość i grozę, sprawiają, że większość osób ma ochotę opuścić to pomieszczenie i już nigdy do niego nie wracać. Podłoga jest nieprzyjemna, rani ludzkie stopy. A jednak Dipper, chodząc po niej, nie wydaje z siebie nawet jednego odgłosu i wcale też nie myśli o ucieczce, chociaż instynktownie, znowu, szuka znajomych twarzy wykrzywionych w grymasie cierpienia.