-Kurwa! Jak to cholerstwo działa? Nigdy nie pisałem na maszynie, ale myślałem że to proste. Naciskam ładnie po jednej literce, ale to ścierwo nie chce mnie słuchać! No dobra, spokojnie Vito. Dasz sobie radę. No dobrze więc zacznijmy to pisać. Może kiedyś ktoś to znajdzie i się dowie, co stało się kiedyś z tym cudownym krajem.
Nazywam się Vito Santino. Urodziłem się na Sycylii, a w 1920 roku przypłynąłem do Ameryki. Jako młody chłopak bez kasy i wogule praktycznie bez niczego, musiałem się czymś zajmować. Nie myślałem więc sporo i zamierzałem zostać członkiem rodziny mafijnej. Miałem już plus na starcie, bo byłem Sycylijczykiem i takich właśnie ludzi mafie lubiały najbardziej. Udało mi się dostać do rodziny Dona Alberto. Praca nie była zła, tu zabójstwo, tam haracz, tu mała strzelanina, tam pobicie. Byłem w tym całkiem niezły, co ja pierdole, dalej jestem i byłem świetny. Długo to nie trwało aż zostałem włączony do rodziny, a zaraz po tym zostałem Capo. Dla tych którzy nic nie wiedzą o mafi, to taki kapitan jak w wojsku, który ma swoich ludzi i ma też sporo do powiedzenia. Chociaż ja zawsze wolałem bardziej strzelać. Wszystko było piękne. Miałem sporo kasy, fajny samochód, brak powodzenia u kobiet i moją ulubioną whiskey o cudownej nazwie "Alternative ammo". Dla mnie to na prawdę była amunicja alternatywna. Piłem ją praktycznie wszędzie. Miała cudowny i delikatny smak, nie paliła zbytnio w gardło i rozgrzewała w chłodne dni. Ale oczywiście w pieprzonej Ameryce było ją cholernie trudno dostać. Na szczęście za moje zasługi, Don Alberto sprowadzał ja specjalnie dla mnie. Głównie dla tego że reszta uważała to za gówno. Życie stało się dla mnie cudowne aż do 1925 roku. Wierzcie lub nie ale cały kraj został opanowany przez chodzące zwłoki, na prawdę. Nie mam pojęcia do dziś jak to się stało, ale miałem to w sumie w dupie.
Obudziłem się rano w piątek, wstaje z wyra, wyglądam przez okno, a tu chuj. Jebana apokalipsa. Budynki poniszczone, wrzeszczący ludzie, chodzące zwłoki które rzucaja się na innych, pełno krwi. Po prostu rozpierdol w czystej postaci. Nie czekałem więc długo i zadzwoniłem do szefa.
-Halo?
-Dzień dobry szefie. Widzi szef może co się dzieje na zewnątrz?
-Jakbym nie miał jebanych oczu. Oczywiście że kurwa widzę! Przyjedź tu jak najszybciej, jesteś mi tu potrzebny. Nie mam zamiaru dać się zjeść temu czemuś!
-Zaraz będę!
Założyłem na siebie szybko spodnie, koszule, buty i skórzaną kurtkę po czym wyjąłem z pod poduszki Colt-a 1911, moją perełke i wybiegłem z domu. Na ulicy panował chaos. Wsiadłem szybko do samochodu, odpaliłem i z piskiem opon ruszyłem do restauracji w której mieliśmy siedzibę. Widziałem po drodze jak te potwory zabijają ludzi. Nie mogłem też przepuścić takiej okazji i jak tylko widziałem jakiegoś sztywniaka to na pełnym gazie się w niego wbijałem. Te gnijące ścierwa rozbryzgiwały się na moim samochodzie i pod kołami, a ja spokojnie z uśmiechem na twarzy jechałem sobie do mojego szefa. W końcu po jakichś dziesięciu minutach i około piętnastu rozjechanych sztywniakach, dotarłem na miejsce. Od razu wybiegłem do środka.
-Już jestem! Halo? Coś mnie ominęło?
Wydawało się że nikogo nie było. Ale dopiero co dzwoniłem więc może się gdzieś schowali. Wyjąłem broń i powoli szedłem przed siebie. Nagle zza rogu wyskoczył na mnie Don Alberto, ale nie był już sobą. Odepchnąłem go tak, że upadł na ziemię.
-Szefie? Nie, dlaczego akurat pan!
Stał się jednym, z tych nie umarłych. Nie miałem wyboru. Wymierzyłem bronią w jego głowę. Zacząłem wygłasza przy tym małe przemówienie.
-Szefie, był Pan na prawdę...
I nagle strzał. Oczywiście celny.
-... Kurwa mać! Ten mój pieprzony czuły spust. To miała być podniosła chwila i oczywiście jak zwykle musiałem ją spierdolić moją głupotą. Echhhh... No nie ważne. Dobry był z pana szef i tak dalej dziękuję za wszystko muszę spadać.
Zaraz po tym chciałem przeładować broń ale tutaj kolejna wpadka. Zapomniałem z domu magazynków, a w broni miałem tylko jeden nabój. Skleroza to u mnie coś normalnego. Na szczęście mieliśmy w piwnicy skład broni. Zszedłem więc na dół i zastanawiałem się co ze sobą zabrać.
-Hmmm... Najcieższy wybór jaki dotychczas miałem. Może by tak Lupara? Albo Magnum może. Nieee... To będzie o wiele lepsze.
Wziąłem z półki ostatniego Thompsona, kilka magazynków do niego i do Colt-a po czym wróciłem na górę. Tam porzegnałem się z Donem Alberto.
-Dowidzenia.
Wziąłem jeszcze zza lady ostatnia butelkę mojego ulubionego trunku. Wziąłem w ręce Tommy-gunna, kopnąłem w drzwi, a ponieważ nie były zbyt wytrzymałe, utknęła mi w nich noga.
-Ja pierdole, mówiłem im żeby to wymienili do cholery! Świetnie, jeszcze te ścierwa tu idą. No śmiało skurwysyny, z jedną nogą w drzwiach też was zajebie!
Stałem więc tak na jednej nodze i strzelałem do tych gnijących frajerów z uśmiechem na twarzy.
-Ahahahaha gińcie skurwysyny!
Strzelałem cały czas bez przerwy. Krew tryskała z nich na wszystkie strony, wpływały im flaki, a cała ulica wokół mnie stała się czerwona. Gdy już wybiłem wszystkich wokół mogłem zająć się spokojnie moją nogą która utknęła w drzwiach.
-Cholerne, zasrane drzwi! No dalej!
Poruszałem nogą dość mocno, aż w końcu cholerne drzwi wypadły z zaswiasów. Ja upadłem z nimi na ziemię, przygniotły mnie.
-O kurwa! Achhh! Niech to szlag trafi.
Jakby tego było mało jeszcze jakiś niedobitek upadł na mnie.
-Ja pierdole, ile ty ważysz! Spadaj z tąd gnoju.
Zacząłem strzelać przez drzwi do umarlaka. Jego krew nieźle się rozprysnęła wszędzie. Gdy udało mi się go zabić, wreszcie uwolniłem moja nogę z drzwi, wstałem i rozejrzałem się wokół.
-Ja pierdole, te dupki są dosłownie wszędzie. Muszę znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, wrócę więc do domu, ale najpierw małe co nieco.
Wyjąłem z pod kurtki butelkę whiskey, otworzyłem i wziąłem porządny łyk.
-Aaaachhhh, od razu lepiej. Dobra, a teraz do domu, albo nie, najpierw do sklepu po jakieś zapasy. Muszę mieć coś do żarcia, bo w lodówce mam chyba tylko jakieś nędzne okruszki.
Wsiadłem do mojego zakrwawionego wozu i udałem się do najbliższego sklepu. Oczywiście po drodze rozjechałem tylu nieumarłych ilu tylko mogłem. Zatrzymałem się przed sklepem. Od razu gdy wysiadłem rowaliłem paru sztywnych i wszedłem do środka. Za ladą stał przemieniony sprzedawca. Grzecznie się z nim przywitałem.
-Dzień dobry.
Po czym oddałem strzał prosto między jego zezowate oczy. Wziąłem mały koszyk i jak gdyby nigdy nic, zacząłem robić zakupy. Wziąłem trochę mięsa, warzyw, owoców, coś do picia i kilka batoników. Mam słabość do słodkości. Podszedłem do kasy i chciałem zapłacić, ale sprzedawca nie chciał mi w tym pomuc.
-Pan chyba zajęty. Obsłuże się więc sam.
Postawilem koszyk na ladzie, a po chwili coś się na mnie rzuciło i powaliło na ziemię na plecy. Czułem się trochę niezręcznie, bo tym razem sztywniakiem była kobieta. Wszystko fajnie gdyby nie to, że jej głową wylądowała tuż przy moim przyrodzeniu.
-Wow, spokojnie proszę panią. Takie rzeczy na pierwszej randce? Najpierw musimy się poznać.
Wyjąłem szybko pistolet i oddałem kilka strzałów prosto w jej głowę. Padła martwa na ziemię.
-Ufff, blisko było.
Spakowałem szybko moje zakupy i wtedy moją uwagę przykuła półka z alkoholami. Wpadłem więc na genialny pomysł. Zaniosłem szybko zakupy do samochodu i wróciłem do sklepu. Wziąłem kilka butelek z półki, włożyłem do nich szmaty i zrobiłem w ten sposób kilka koktaili mołotowa. Wyszedłem z nimi przed sklep. Na moje szczęście pojawiło się kilka grupek tych gnojków.
-Zapraszam was na jednego, ja stawiam!
Podpalałem butelki po kolei po czym rzucałem w każdą grupkę po kolei. Widok podpalonych sztywniaków którzy nie wiedzieli co się dzieje był nie do zapomnienia.
-Smakuje wam? Mam nadzieję bo to wysokiej klasy trunki! Hahahaha!
Stałem tak pośród płomieni i spalonych zwłok. Musiałem zapamiętać ten widok. Gdy już dostatecznie się napatrzyłem na moje dzieło, wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Gdy już tam dotarłem, zauważyłem że przód mojego samochodu zmienił już całkowicie kolor na czerwony, a na lampach były jeszcze resztki flaków.
-Hmmmm... Chyba muszę umyć to auto. Ale to jutro, albo kiedyś.
Wziąłem zakupy ze sobą i poszedłem na górę do mojego mieszkania. Było na pierwszym piętrze. Wszedłem do środka i zabarykadowałem drzwi, na wszelki wypadek gdyby któryś z tych idiotów próbował zakłócić mój sen. Zacząłem sobie robić obiado kolacje. Była już godzina 18.
-Co by tutaj zrobić. Może spagetti. Będzie na pewno przepyszne.
Nastawiłem więc wodę na makaron, zacząłem robić sos z pomidorów i cebuli oraz od razu podsmażałem mięso. Ten idealny wieczór psuły mi tylko wrzaski tych gnijacych pomiotów. Na całe szczęście miałem jeszcze jeden granat schowany w szafce przy łóżku. Podszedłem z nim do okna i otworzyłem je.
-Hej wy tam! Nie można trochę ciszej do chuja!? Robię właśnie kolacje i potrzebuje przy tym pierdolonej ciszy!
Po czym wyjąłem zawleczke z granatu i rzuciłem go na dół. Odszedłem kawałek i nastąpiła eksplozja. Dość potężna jak na jeden granat, a wiem jak eksplodowały bo nie raz ich używałem. Podbiegłem więc znów szybko do okna i przeżyłem jebany szok.
-O żesz kurwa jego pierdolona mać! Moje auto! Wy skurwysyny!!
Tak, darłem się nich a tak na prawdę to mój debilizm właśnie sięgnął zenitu. Ponieważ nie patrzyłem gdzie spadł granat, to wyjebałem w powietrze mój cholerny samochód.
-Zapłacicie mi za to cholerne pierdolce!
Wróciłem po tym do kuchni i dokończyłem kolacje.
-A do chuja z tym, jutro znajdę sobie nowy. I muszę zrobić większe zapasy, szczególnie amunicji. A teraz czas na jedzenie.
Zasiadłem więc do stołu i zjadłem kolacje. Akurat w gotowaniu też byłem całkiem niezły. Gdy już zjadłem, jak zawsze wieczorami siadałem w oknie i patrzyłem na ulicę. Sztywniaki dalej były wszędzie. Ja patrzyłem na całą okolice popijając przy tym mój ulubiony trunek i co trochę strzelając z pistoletu.
-Masz trochę ołowiu. I ty śmieciu. I ty też. I ty, ups, amunicja się skończyła. I w magazynku i w butelce. Muszę znaleźć więcej cudownego napoju.
Rzuciłem butelką za okno trafiając przy tym jednego z nich w głowę. Odłożyłem pistolet na szafkę obok Thompsona i walnąłem się na łóżko.
-To był udany dzień przyznaje. A następne chyba będą jeszcze lepsze. Muszę tylko popracować trochę nad moją kryjowką. Ale narazie czas odpocząć.
Pierwszy dzień walki był dość ciekawy. Zabiłem dość sporo tych jebanych sztywniaków, wszyscy wokół mnie zginęli lub się przemienili, a do tego wysadziłem w powietrze moje jebane auto. Nie najgorzej ale też nie najlepiej. Przynajmniej narazie. Bo dalej, robiło się tylko ciekawiej.
CZYTASZ
Mafia Kontra Zombie
HumorZabawne komentarze, tony pocisków, śmieszne historie, hektolitry krwi, flaki i przekleństwa, mnóstwo przekleństw. To właśnie cały Vito. Socjopata i ostatni członek jednej z rodzin mafijnych, który musi sobie radzić w świecie opanowanym przez... Zom...