Szedł obserwowany przez setki oczu. Czuł jakby grawitacja przyciągała go do ziemi całą swoją siłą, jakby jedyne czego pragnęła to zatrzymać Marka w miejscu, w którym jest. Czuł smród. Nie umiał porównać go do żadnego innego smrodu. Ten odór zdawał się nie pasować do tego świata.Pod nogami widział osoby, których nigdy nie było, a które przylgnęły do jego głowy jak nic innego. Niósł coś. Niósł coś od dłuższego czasu. Od jak długiego? Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Ale wiedział, że coś jest nie tak, chociaż nie umie powiedzieć co. Niósł wór, to też wiedział,ale co było w środku?
Ciche głosy dostawały się do jego uszu jak złodzieje dostają się do domu swoich ofiar. Zdawały się nadlatywać z każdej strony i przekazywały jakąś niezrozumiałą mistyczną wiadomość. To chyba nic ważnego, skoro nie mogę tego zrozumieć. A może wręcz przeciwnie? Te myśli zaczęły opanowywać mózg Marka i mieszać się z szeptem. Może te tajemnicze głosy to jego własne myśli? Tylko dlaczego są tak diabelnie głośne? Zdawału odbijać się od lekko niebieskich ścian, przypominających te z pierwszego pamiętanego mieszkania i wracać ze zdwojoną siłą.
A najgorsze były te oczy, nie odstawiające go na krok, niestrudzone w swej inwigilacji jego poczynań. Wszystkie w jakiś abstrakcyjnych kolorach, róże, fiolety i cyjanki, dominowały ściany. Ale kiedy spróbował się dokładnie im przypatrzeć, te zaczęły zmieniać swoje barwy: róże na czerwienie, cyjanki na żółcie, a fiolety na zielenie. Kiedy skolei chciał zbadać wzrokiem ich nowe kolory, te znów się zmieniały i tak w kółko. Niezmiennie pozostawały jedynie gdy pozostawał skupiony na swoim celu.
Znalazł się w kuchni. Jego plecy cały czas były obciążone tajemniczym worem. Białe kafelki ozdabiały rysunki oczu. Wielki gar postawiony na gazie, mieścił w sobe Trwałość pamięci i książki, dużo książek. Gdzieś tam dławił się Mały książę, gdzieś indziej Jądro ciemności, Quo Vadis, Kamień na kamieniu. Wszystkie krzyczały z rozpaczą, by je wyciągnąć. Ich krzyk podbijała psychodeliczna, zbudowana z piasków i dźwięku bębnów muzyka, do której gibała się tajemnicza postać w stroju szefa kuchni. Odwróciła się do Marka okazując swą wyrzartą przez czas twarz, okrytą tatuażami w kształcie ryb.Skóra odkrywała jame ustną tych chodzących zwłok, w której zagnieździło się robactwo.
Marek zamarł, wszystkie mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał krzyczeć, ale z jego gardła wydzielał się jedynie stłumiony pisk. Zwłoki zaczęły na niego szarżować, przygniatając go do ziemi. Otworzyły swoją paszczę, a ta zaczęła obejmować całe jego pole widzenia.
Spadał w górę. Wraz z tajemniczym workiem. W tunelu roztaczał się zapach róż, który rekompensował nieco widok pnącego się w górę robactwa. Miał dużo czasu nad zastanowieniem się dokąd zmierza. Skoro wnętrze zwłok ignorowało wszelkie prawa fizyki, znaleźć mógł się wszędzie. Przynajmniej nie ma tych przeklętych, wszystko widzących oczu, które nie chciały mu jeszcze nie
10
dawno dać spokoju.Teraz mógł myśleć. Ale zamiast myśleć spojrzał w lewo. Lewo spojrzało też setki innych Marków lecących teraz w gdzieś.Który Marek to on? Już nie wiedział. Możliwe, że przez tą sekundę wszystkie Marki zjednoczyły swoje umysły i były całością. Później usłyszał krzyk i znów się rozbił na kawałki, jak butelka po wódce, która niegdyś rozbiła się na twarzy osoby, której już nie ma, a której nigdy nie powinno być, dla świata. A krzyk zmieniał się w melodie, a melodia w piosenkę, która nigdy nie wypadła mu z głowy. Chciałabyś to wiedzieć, ja wiem.Wyrzucić już to z siebie, ja też. Kiedy ją usłyszał? Ile miał lat kiedy, ukochany Wygnanej Ze Świata mu ją puścił?
Wyleciał z łona Świata i poczuł mózg. Setki mózgów. Setki umysłów. Tysiące umysłów. Tysiące dusz. Ale wszystkie były puste. Aż natrafił na te, które go zaspokajały. A wtedy spojrzał na trójkąt, a trójkąt spojrzał na niego. I wtedy połączył się z Nim. Z kim? Z Bogiem? Nie. Bóg to jedynie cień, który przenika do naszego świata, a źródło tego cienia jest nie do opisania. I zrozumiał przez chwilę wszystko. I wszystko zrozumiało go. Aż spadł na ziemię, niczym Ikar, by spotkać się z ludźmi. Ale ludzie nie przypominali ludzi, stali się kształtami, które przestały istnieć w czasie.O to cena oświecenia. Wszystko się zjednoczyło. Na tej ziemi wszystko się zjednoczyło, by wyprzeć się człowieczeństwa. Wszystko było jednym kształtem, a on psuł to. Nie wpasowywał się w to. Był przeszkodą, którą trzeba wyprzeć. Wyprzeć ze świata, aby i on stracił dowód swojego swojego istnienia.
I znów słyszał dźwięk. Dźwięki zmieniały się w słowa, a słowa zmieniały się w zadania. Dwa plus dwa to pięć, ale pod warunkiem, że zaakceptuje to większość.A większość to i on, i nie było co się oszukiwać. Był członkiem tego Kształtu. Zbuntowanym, ale jednak i gdy o tym sobie przypomniał, przypomniały sobie to części Kształtu. I teraz go nie wypychały, a jedynie prostowały. Prostowały jego myśli, zamiary i chęci. Miał się poddać, bo jaki sens miała walka? Aż przypomniał sobie sens, który nadał jego życiu pewien staruszek. Walka zawsze miała sen. Więc walczył, walczył i walczył. Gryzł, kopał i drapał, rozrywał twarzę i dłonie, a żadna część nie próbowała i jego zaatakować. Po prostu napierały na niego, nie zwracając na nic uwagi, pewne swojego zwycięstwa. I naglę wszystkie te kształty się zatrzymały, zamarzły i pękły, zmieniając się w miliony kawałeczków, w których mógł się przejrzeć. A wszystkie te kawałeczki, zaczęły się zmieniać w postać. Postać kobiety, której pragnął. Chciał się w niej zanurzyć. I kiedy przystawił głowę do jej piersi, zanurzył się. Dosłownie.
Wszystko jest takie dosłowne. Pomyślał z frustracją, kiedy tonął w jej śnieżnym ciele, a myśli zaczęły się zapętlać i odbijać od niewidzialnych ścian jego jaźni.A głos jego myśli był skażony innym głosem, nienależącym do niego, jednak kogo by to obchodziło gdy było mu tak ciepło na duszy? I to ciepło było smutne, tak samo smutne jak to w jego holenderskim domku, w którym umierał. Tyle, że przy tym cieple było więcej bieli. A ta biel, była najbielsza ze wszystkich bieli na świecie, była jak anty-czarna dziura. Wszystko dawała, niczego nie odbierała. Ta biel była dobra, tak niewyobrażalnie dobra. Była niczym matka, która jest swojemu dziecku ofiarować wszystko, bo było ono jedynym co miała. A jako, że w tej bieli był tylko on, mógł ją poprosić o wszystko. I powoli tworzył swój świat. Tworzył wieże, które były tak wysokie, że mogłyby zahaczyć o księżyc gdyby tylko istniał w jego świecie. Stworzył trawę, o kolorze błękitu i różowe słońce. I konie o setce głów. I ptaki o skrzydłach szerokich jak morzę. I niewidzialne sznurki, które łączyły wszystko w całość, nie pozwalając rozpruć się całości.
Dotknął ziemi swoimi nagimi stopami i poczuł błogość, bycia na swoim. I szedł, a pod jego stopami zaczęła pojawiać się ścieżka z lodu, który ochładzał przyjemnie jego stopy. Powstawały też nory, w których żyły podziemne wiewiórki o fioletowym futrze. I szedł dalej i powstawało coraz więcej
szczegółów, jego coraz większego i większego świata. I znalazł się przed bramą stojącą na. I za nimi
11
znajdowało się zbawienie i upadek, a klucz do nich trzymał on., w swojej prawej kieszeni. Klucz zrobiony z kości ludzi, których znał, z fundamentu ich i zarazem jego świata. I gdy w końcu miał otworzyć bramę, budzik wyrwał go ze snu.
YOU ARE READING
Ostatni myślący w Europie.
RandomHistoria opowiada o nienawidzącym wszystkiego dookoła pseudointelektualiście Marku, który stara się przetrwać w świecie pozbawionym ikry.