2.2.

2 0 0
                                    

Fajnie byłoby, droga bogini Kali, gdyby okazało się, że czas stanął w miejscu, jak wskazówki zegarka, któremu wyczerpały się baterie i bezradnie, bardzo speszony, spogląda na właściciela pewien, że to jego wina, bo przestał być pomocny. Jeśli każdorazowe zatrzymanie się czasomierza oznaczałoby wyrwę w czasoprzestrzeni - pod osłoną nocy ukradłabym wszystkie baterie na świecie i schowałabym pod łóżkiem w jutowym worku, jak rasowy złodziej z bajek dla dzieci. Taki w biało-czarnym wdzianku, rękawiczkach i kominiarce. Stąpający cicho... Na paluszkach. Kropelki chwil kapałyby niby łzy z zatrzymujących się zegarków na rękę, na wieży i tych z kukułką. Powstałyby całe morza chwilek, a z mórz wielkie oceany chwil. Żeglowałabym po nich w łódce, przypominającej skorupkę orzecha włoskiego, z taką czapeczką z gazety na głowie. Siedziałabym znużona tak jak teraz na małym krzesełku zamiast na kanapie i byłabym jakoś bardziej pocieszona. Teraz siedzę i zastanawiam się nad tym, który jest dzień tygodnia. Jeśli jest wtorek, to mam jeszcze pięć dni urlopu. Kalendarz wisi w kuchni. Praca mi pomoże. Odsapnę. I tak nie mam co robić w domu. Laptop jest w komodzie. Tak, z moich wyliczeń wynika, że jest wtorek. Pewnie tamta nowa stażystka przez przypadek powrzucała mi na pocztę maile, bo pomyliła nazwiska, albo zapomniała, że mam krótką przerwę. Ciekawe jakie nowe projekty powstały podczas mojej nieobecności. Na pewno jest wtorek.

Od poprzedniego wtorku nic się nie zmieniło. Bynajmniej wewnątrz nowego mieszkania. Na zewnątrz byłam raz: WTEDY, więc nie mam porównania. Nie mam ochoty ani potrzeby wychodzić. Robię zakupy przez internet - jest szybko i łatwo. Nawet kurier się nie zmienia. To młody, dobrze zbudowany chłopak w czapce i T-shircie z logo firmy dostawczej. Mają paskudny kolor, który nie pasuje do jego oliwkowej karnacji, ale nie miał wyboru. Powiedziałam mu od niechcenia podczas jednej z pierwszych wizyt, żeby spróbował ubrać coś w kolorze ciemnej magenty, bo byłoby mu do twarzy. Nim zamknęłam drzwi, uśmiechnął się i zadziornie odpowiedział, że o tym wie. Od tamtej pory go lubię. To chyba gej. Przepraszam, ale nie będę udawać, że specjalnie obchodzi mnie poprawność polityczna. Zwyczajnie ma w sobie coś, co nakierowało mnie na tę myśl, ale mogę się mylić. Z resztą to nie mój biznes. Ważne, że nie myli adresów i dostarcza przesyłki na czas, a i uśmiechnie się, co jest miłym bonusem. Ale chyba też się do mnie przekonał. Powiedział raz, że sam chętnie zobaczyłby mnie w czymś innym niż ciągle w szarym dresie. Zasugerował aksamitną zieleń. To mój kolor. Triumfował.

Przedwczoraj rano spóźnił się pół godziny. Zdyszany stał oparty o framugę z włoszczyzną w ręku. Przeprosił za spóźnienie i powiedział, że to przez dysputę kłótliwej pani Pomidorowej z niedorzecznie poważnym panem Szczypiorem.

- Kim są ci ludzie?

- No jak to, pani tu mieszka i nie wie?

Zaprzeczyłam ruchem głowy. Przejawy nadmiernego, subiektywnie sądząc, zaintrygowania wymknęły mi się spod kontroli.

- Nie jest pani stąd, tak?

Nie czekał na odpowiedź, tylko zaczął snuć opowieść o dziecinnie zwaśnionych staruszkach, mieszkających przy najbliższym skrzyżowaniu ulic.

Są tam dwa rywalizujące sklepy spożywczo-przemysłowe. To małe osiedlowe sklepiki. Jeden należy do jednego osiedla, drugi do drugiego, ale mieszkańcy obu nie zwracają uwagi na szyldy i w zależności od potrzeb chodzą do różnych właścicieli. Pani Pomidorowa i pan Szczypior to właśnie właściciele. Ich nazwiska są inne, ale pseudonimy przylgnęły do nich tak bardzo, że nawet listonosz nie poznaje ich po samej godności. Gdyby nie adres, byłby bardzo rozkojarzony. Nie trudno się domyślić, że pani Pomidorowa jest niska, tęga i bardzo przypomina kulkę. Zorientowawszy się, jak ludzie na nią mówią, zaczęła podkreślać swoją dyskusyjną urodę czerwonymi dodatkami - czerwony fartuch, czapka, szminka. Z pewnością kolor ten odzwierciedla jej gorący temperament, wcale nieutemperowany przez upływające lata. Pan Szczypior to natomiast wysoki, kruchy, na ogół spokojny mężczyzna, który kiedyś mógł być żwawy i gibki, ale teraz pochyla się nad ziemią powoli więdnąc. Jest sporo starszy od rywalki - może mieć dziewięćdziesiąt lat, choć co niektórzy twierdzą, że blisko mu już do setki. Nic dziwnego, każdy wie, że niezliczone bruzdy i zmarszczki, układające się w wyraz wiecznej pogardy i niezadowolenia, postarzają. Miał tu sklep, gdy panna Pomidorówna jeszcze nie umiała przeliterować słowa: pomidor. Z biegiem czasu przejęła rodzinny interes po ojcu, co sprawia, że trudno ustalić kto był tu pierwszy. Jest to częstym powodem ich sporów. W dni parzyste obmyślają plany, a w nieparzyste spotykają się na placu boju przed swoimi kramami, starając się wzajemnie wykurzyć. Próbują różnych podstępków. Podrzucanie karaluchów i śmieci, co trzeba podkreślić jest trochę niedojrzałe, było pomysłem Szczypiora. Zrobił to po tym, jak ktoś, do dziś nie wiadomo kto taki, narobił fermentu na temat szemranej przeszłości mężczyzny w przestarzałym zielonym fraku. Sanepid wywraca oczami na tę dziecinadę, a i tak musi odwiedzać ich co najmniej dwa razy w miesiącu. A oni swoje! Co i rusz nowy fortel. Przekręcanie znaków, zastawianie wjazdów, wysyłanie szpiegów i kradzieże tajnych receptur, sprowadzanie szamanów, by wypędzili złe moce, promocje i wyprzedaże do absurdalnych 110%! No daliby sobie spokój, skoro klientów starczyłoby na trzy supermarkety. No i właśnie ostatnio pani Pomidorowa ogłosiła protest. Namówiła czy przekupiła, tego nikt nie wie, od kilkunastu do kilkudziesięciu ludzi, by chwycili za transparenty i zgromadzili się na ulicy, celem walki o zdrową żywność bez GMO. Wnuczka sąsiadki udostępniła post na portalu i zrobił się tłok. Prowodyrka zamieszania poprzyklejała dosyć wulgarne hasła o niszczeniu środowiska i truciu ludzi na oknach wystawowych pana Szczypiora. Tamten jak wybiegł na ulice zzieleniały ze złości, aż się kurzyło! Wykonał tajemniczy telefon, który sprawił, że po drugiej stronie barykady stanęło znów od groma ludzi z plakatami jeszcze większymi i krzyczącymi jeszcze głośniej o wyższości zdrowia nad konsumpcjonizmem. Na arenie pojawił się czarny wan, z którego wybiegli dziennikarze. Dostrzegłszy w tłumie zaskoczoną, jowialną buzię, staruszek wytknął język w jej stronę i pomknął do wana. Pani Pomidorowa, by go dogonić, skakała po głowach zebranym i nie mogła już być pewna czy to swoi, czy konkurencja. Za późno - reportażyści już chwalili go za odważny pomysł urządzenia parady na temat szkodliwości modyfikowanych produktów, a mężczyzna prężył się i nadymał, jakby wróciła cała utracona siła witalna. Tęga kobieta doskoczyło do mikrofonu, wykrzykując, że to kłamstwo, że ona to zorganizowała i jej należą się gratyfikacje. To wcale nie zbiło z tropu redaktorów, którzy uznali to za świetny temat na jutrzejsze wydanie. Swoją drogą na monochromatycznej fotografii, umieszczonej na pierwszej stronie lokalnej gazety, para dwóch tak nienawidzących się osób, wyglądała na co najmniej zadowoloną, jeśli nie tymczasowo pogodzoną, na czas wykonywania zdjęcia. W ogóle to większości to, co miało ich od siebie oddalać... zbliżało ich i choć oboje by temu zaprzeczyli, minimalizowało skutki wszechobecnej podskórnej nieuświadomionej samotności

Skończył ostatnie zdanie powoli, pozwalając by wytworzone napięcie jeszcze chwilę drgało w pełnym zachodzącego słońca pokoju. Przez krótką wieczność żadne z nas nie było w stanie pojąć, co się tu przed chwilą stało. Dlaczego zdyszany młodzieniec w podkoszulku podkreślającym siłę i witalność siedzi w dojrzałym milczeniu, dlaczego zmęczona kobiet w średnim wieku przygląda mu się z uczniackim zaciekawieniem i dlaczego zaaferowała ich historyjka o dwóch światach tak odmiennych i tak sobie potrzebnych. Nasze spojrzenia prześlizgnęły się obok niebieskich migdałów, zsunęły się z bujających obłoków i dotknęły się.
- Jestem Leo.
- Estera.
- Miło cię wreszcie poznać, Estero.
Nagle zaczął mi przeszkadzać ten jeden natrętny kosmyk nad prawą skronią, który został skazany na tymczasowy areszt i utknął nieruchomo za poczerwieniałym uchem.
- Muszę już iść.
Wstał, otrzepał spodnie, jakby przez ten czas zdążyła się na nim osadzić spora warstwa kurzu.
- Dziękuję ci, Leo.
- To ja dziękuję tobie. Dawno przy nikim się tak nie rozgadałem.
Odprowadziłam go do drzwi.
- Dawno nikt tak bardzo mnie nie zaciekawił.
- Do usług.
Skłonił się nisko, zdejmując cylinder istniejący tylko w naszych wewnętrznych radośnie migoczących za kurtyną powściągliwości reprezentacjach tej sceny.
- Do następnego.
- Cześć.
Tak się z kimś i żegna, i wita. Skąd wiem, że akurat on stosuje tę formę zamiennie?

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Mar 23, 2022 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Dying insideOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz