Nawet już nie dbali o to, żeby to była zdrowa relacja. Potrzebowali obydwoje bliskości, obydwoje ją sobie zapewniali i tyle wystarczyło, żeby wylądowali w takim, a nie innym związku. Dym papierosowy unosił się przy suficie, gdy Ritsu opadł na ubrudzoną od ostrego sosu kanapie pod ciężarem drugiego chłopaka i parsknął mu śmiechem prosto w twarz, kiedy poczuł wpadającą do jego ust gęstą chmurę, która łaskotała go w ścianki gardła. I może wiedzieli, że to, co robią w wieku lat siedemnastu, pewnie zostałoby skrytykowane przez wszystkich ich przyjaciół, ale byli młodzi i głupi, i głodni swojego towarzystwa, coraz mocniej z sekundy na sekundę, i duszący zapach w pomieszczeniu był już dla nich najmniej istotny, póki ich blade twarze były tak blisko, że ich zimne nosy stykały się tuż przy końcu i mogli wymieniać się tymi lekko zażenowanymi uśmiechami.
Bluza Shou, którą ostatecznie miał na sobie młodszy Kageyama, sprawiała, że wyglądał na jeszcze chudszego i bardziej kruchego, niż w rzeczywistości był, a jego twarz tonąca w dłoniach swojego chłopaka wyglądała tak delikatnie, że wręcz nie można by uwierzyć, że w rzeczywistości nie jest jakimś niezwykle cennym eksponatem w kolekcji znanego kolekcjonera.
Kolekcjonerem nazywał się Suzuki. Lubował w zbieraniu w swojej pamięci takich beztrosko młodzieńczych momentów, jak ten, kiedy mogli nacieszyć się dotykiem i wyraźną niekonsekwencją w działaniu. Chciał zatrzymać obraz, który zmalował mu los, gdzieś pomiędzy nieskładnymi myślami przebiegającymi mu przez głowę. Roztrzepane ciemne włosy opadające figlarnie na czoło jakby wycięte z alabastru i spragnione większej ilości nikotyny uchylone w niemej prośbie usta. I było coś magicznego w tej chwili, w tym piątku złych decyzji młodych ludzi.
Światło ulicznych latarni, pod którymi krążyły ćmy, wpadało do pokoju przez przybrudzoną szybę balkonową, a włączony telewizor z muzyką klasyczną mocno kontrastujący z ich gwałtownymi ruchami dodatkowo oświetlał ich twarze zielonkawą poświatą, nuty otaczały ich kożuchem poczucia bezpieczeństwa, jakby w ten sposób chcieli się zabezpieczyć przed pewnymi skutkami swoich czynów, które majaczyły gdzieś na horyzoncie w ich przyćmionych przez chwilę odcięcia się od reszty tego strutego przez społeczeństwo smutnego świata, żeby móc się zaćpać swoim towarzystwem.
– Cholera, wbijasz mi łokieć w żebra – warknął Ritsu, próbując się wydostać spod chłopaka, który leżał na jego torsie, co jakiś czas zaciągając się papierosem, którego trzymał w jednej ze szczupłych dłoni. Jedną rękę oparł na oparciu kanapy, a drugą uniósł tak, żeby Kageyama przestał narzekać.
– Nienawidzę cię momentami, zawsze niszczysz takie miłe momenty – westchnął teatralnie Shou, poprawiając materiał T-shirtu, uprzednio podnosiwszy się do siadu. Odłożył niechlujnie urządzenie na stół, tworząc ostatni obłok białego dymu.
– Vice versa, popaprańcu – parsknął w odpowiedzi, podnosząc głowę. Chłopak chodził po pokoju w poszukiwaniu swoich rzeczy po nim porozrzucanych, aby móc pochować je po kieszeniach jeansów. Przez moment wodził za nim wzrokiem, uśmiechając się pod nosem, jak lew śledzący swoją przyszłą ofiarę. Dopiero kiedy Shou zaczął wkładać buty, zmarszczył brwi w wyrazie niezrozumienia, choć był to gest całkiem mimowolny.
Miał wrażenie, że powietrze drga od jego sprzecznych emocji. Nie chciał, żeby szedł, ale nie chciał także, żeby został. Wszystkie znaki wskazywały już od dawna na to, że ich związek przetrwa jeszcze jakieś kilka tygodni, a szczęściem będzie, jeżeli dotrwają do końca tych wakacji. I wtedy zdał sobie sprawę, że tak naprawdę jednak mu na nim zależy. Cholera, chyba jednak wypił jednego energetyka za dużo. Sięgnął po pilota i wyłączył telewizor, z którego powoli sączyła się Symfonia Paryska Mozarta. Patrzyli na siebie w milczeniu, dobijającej ciszy, która wręcz odbijała się od ścian pokrytych niechlujnie tapetą. Zagubieni we własnych uczuciach. Darząc się dziwnym rodzajem zauroczenia, opierającego się na spędzaniem wspólnie wieczorów daleko od innych, celebrując chwilę izolacji. Trując się wzajemnie sobą, dymem papierosowym i niebotycznymi ilościami energetyków. Czy tak miało wyglądać ich całe lato? Oparte na niepewności? Frustracji, którą miały wynagrodzić tylko urywki miłych chwil i tak przerywanych ich paskudnymi charakterami.
– Czemu tak na mnie patrzysz? – spytał już odrobinę wytrącony z równowagi. Wsunął zdecydowanym ruchem drugą stopę w zniszczoną na czubku oksfordkę i przekrzywił głowę, tak, że rude włosy opadły mu na lewą stronę twarzy, atakując jego otwarte oko. Po niebieskich tęczówkach przebiegła niebezpiecznie wyglądająca smuga światła.
– Jest piątek – odparł zdawkowo, patrząc w sufit, na którym malowało się kilka plam po przeciekającym dachu oraz parę pęknięć. W tym momencie chciał, aby ten tynk spadł wprost na jego twarz, żeby nie musiał ciągnąć dalej tej rozmowy, zmierzającej w bardzo złym kierunku. Jakby nie mógł po prostu skończyć wiązać tych butów i wyjść, zostawiwszy go zatopionego po brodę w myślach. Nie rzucić koła ratunkowego topielcowi czarnej smoły. Mógł wyjść, a nie stać w przedsionku, prowokacyjnie opierając się o framugę z rozwiązanymi sznurówkami, ledwo widocznym grymasem na wąskich ustach i zbyt dużym T-shirtem z jakiegoś lokalnego second-handu, wiszącym na jego filigranowej posturze.
– W związku z tym? – Pajęcze palce przejechały po niesfornych kosmykach, aby zgarnąć je na drugą stronę. Grdyka zadrżała mu jakby nerwowo, choć gdy Ritsu gwałtownie podniósł się, to choć przy tym szybkim ruchu strącił puszkę po napoju, twarz Shou wydawała się niezmącona żadnymi uczuciami.
Młodszy Kageyama zdjął jego bluzę, położył ją na kolanach, czując się, jakby nagle zakroplił oczy po zdjęciu soczewek, nie wymywając z nich resztek strachu. Wziął głęboki oddech, jednak poczuł się nagle niezwykle ciężko. Nawet nie potrafił określić powodu tego zjawiska, jednak nie był na tyle głupi, by nie powiązać tego choć trochę z buzującymi w nim emocjami.
Chciał mu bowiem powiedzieć o wszystkim. O tym, jak pięknie wygląda, paląc, o tym, jak zauważa, że zerka na niego w autobusowej szybie, gdy jadą razem do miasta, o tym, że jego bluza pachnie piżmem, bergamotą i drzewem cedrowym, o tym, że kocha, gdy opatula jego twarz leniwymi pocałunkami wzdłuż żuchwy, choć tak niechlujnie, jakby jedynie wodził swoimi ustami po jego mlecznej skórze. Uświadomić, że zna każdy detal jego twarzy na pamięć, że nienawidzi, gdy ucieka tak jak dzisiaj, że arogancją potrafi wygrać każdą kłótnię. Że uwielbia, kiedy nuci symfonie Chopina, zalewając zupkę instant wrzątkiem, kiedy stuka swoimi palcami w jego kolano pod stołem, kiedy...
– Chcę, żebyś zostawał ze mną w każdy piątek.
[a/n] zaloze sb, ze usune ten one shot jeszcze w tym roku, bo pisalam to, co mi do glowy przyszlo i chyba zjebalam toche
YOU ARE READING
FRIDAY NIGHT. ritshou ✔
FanfictionKochał jego leniwe, letnie pocałunki składane na spierzchniętych ustach w obskurnym mieszkaniu na przedmieściach. @ chaistoria, 2019