Opowiadanie "Cmentarny Strażnik"

15 3 2
                                    

Jesienny ogród sztuk

***

Temat: Czy pamiętasz...?

Tytuł: „Cmentarny Strażnik"

Autor: Szymon Czardybon

Data: 12.11.2019

Przystanąłem przy marmurowym grobie. Wciąż spoczywały na nim samotne kwiaty, które z braku wody zaczynały usychać. Dalej leżały na nim niewielkie znicze, które nieśmiałym blaskiem oświetlały ciemnoczerwony kamień. Spokojny, miejscowy cmentarz, zdawało się tkwić w melancholijnej zadumie, pogrążone we własnych, nieznanych ludzkim umysłom myślach. Nikogo oprócz mnie nie było. Dziesiątki pomników upamiętniających życie spoczywających w nich osób stały więc bez celu, oczekując na wciąż jeszcze żywych gości, mogących złożyć im wizytę. Niestety, z roku na rok pojawiało się ich coraz mniej. A kiedy już uraczyli to miejsce swoją obecnością — nie na zbyt długo. Stanęli, westchnęli, wymienili się spojrzeniami, przeżegnali się
i wyszli. Niekiedy tylko zostawiając po sobie jakikolwiek ślad, jakąkolwiek pamiątkę czasu ich odwiedzin. Sam nie wiem, co sprawia, że dzisiejszy świat jest tak... Dziwny. Tak pośpieszny, tak bezrefleksyjny i bezduszny. Pogoń za pracą, niewykonywalnymi celami i, jak to mogliby określić niektórzy, „idealnym życiem" sprawiały, że każdemu brakowało momentu oddechu. Chwili, w której mogliby zatrzymać się w tej nieskończonej wędrówce zwanej życiem, by zmierzyć się z przeszłością. A zmierzać się z nią trzeba. Często i gęsto. Bo to ona prowadzi, inspiruje i napędza przyszłość. Często to powtarzam przechodzącym ludziom. Starsi zwykle z uśmiechem przytakną, odpowiedzą, przeprowadzą krótką rozmowę i wymienią się spostrzeżeniami. Ale młodzi, młodzi nie mają na to czasu. Nie zwracają na mnie uwagi, nie rzucą nawet okiem na tego dziwaka, który próbuje nawiązać z nimi jakiś kontakt. Lecz zdążyłem już przywyknąć. Taka już rola Cmentarnego Strażnika, jakim niewątpliwie się stałem.

Ale kim ja właściwie jestem? Cóż, to dobre pytanie. Na tyle dobre,
że sam chętnie poznałbym na nie odpowiedź. Jednak zostawmy moje rozważania
na nieco później i skupmy się na tych... Widocznych cechach. Gdyby ktoś z was zauważyłby mnie na ulicy, w szkole czy w pracy pewnie przeszlibyście obok,
nie widząc nic dziwnego w mijającym Was człowieku. A więc, jak już się rzekło — jestem najzwyczajniejszym, młodym człowiekiem. Mam liczbę lat, która spokojnie zmieściłaby się na palcach czterech dłoni, lub, jak kto woli, dwóch dłoniach i dwóch stopach. Moje włosy od dawna proszą, wręcz błagają o wizytę u fryzjera, twarz w sumie nie jest w aż tak tragicznym stanie, a reszta ciała raczej spełnia średnie wymagania czy też oczekiwania w dzisiejszym świecie. O mój ubiór dba głównie moja najdroższa przyjaciółka, Agnieszka. Głównie dlatego,
że, jak to określa — „totalnie nie mam gustu i ubieram się jak stary dziad,
nie mając nawet dwudziestki na karku". Sam nie wiem, ile z tego stwierdzenia jest najczystszą prawdą, a ile zwykłą ironią. Zawsze, gdy to mówi, dyskretnie śmieje się pod nosem, myśląc, że tego nie widzę. Ale dość o niej. Mieliśmy rozmawiać o mnie, więc skupmy się na razie na mojej skromnej postaci. Na
co dzień noszę różne wariacje na temat marynarek, bluz i swetrów. Cokolwiek, co da się narzucić na cienką koszulę pod spodem, darzę wielką miłością, gdyż nie ma innej części ubioru, która daje mi aż tyle radości. Do tej kompozycji dorzucam jeszcze eleganckie spodnie i, dla odmiany, sportowe buty.
Bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam przebiec maraton lub zmierzyć się w jakimś sporcie drużynowym. Jak na razie nie spotkałem się z taką sytuacją, ale, jak często powtarzam — „lepiej nie kusić losu".

I pewnie teraz zapytacie — no dobrze. Ale co taki młodzieniec robi
na cmentarzu? To również zawiera się w zbiorze pytań dobrych na tyle, bym swoim skromnym umysłem nie potrafił wynaleźć na nie odpowiedzi. Obecnie tych powodów jest mnóstwo. Jednak uwierzcie mi — sam kiedyś
nie wyobrażałem sobie spędzać wieczorów inaczej niż przed komputerem bądź konsolą, we własnym, ciepłym mieszkaniu. Aczkolwiek los potrafi być niezwykle przykry i psotny, postanowił więc wywrócić całe moje życie
do góry nogami ponad dwa lata temu.

Lecz nie uprzedzajmy faktów. Cała historia zaczyna się właściwie pięć lat temu, kiedy ja, młody nastolatek uczęszczający do drugiej klasy gimnazjum, poznałem niejaką Ewę. To był kompletny przypadek. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że nic, a nic nas nie łączyło i nie mieliśmy prawa znaleźć wspólnego języka. Ale, jak widać, przeciwieństwa się przyciągają.

Kiedy wracałem do domu po ciężkim dniu szkoły, musiałem iść
na przystanek tuż obok. Teoretycznie nie było to wymagane — spokojnie przeszedłbym tamten dystans w paręnaście minut i to wolnym, leniwym krokiem. Lecz od zawsze nie należałem do tych wyjątkowo aktywnych
i chętnych do wysiłku osób. Kiedy pojawiały się schody na skróty — szedłem nimi bez zastanowienia. Tak więc pewnego wtorkowego popołudnia, jak zwykle stałem i czekałem aż środek transportu publicznego łaskawie przyjedzie. Jednak, jak to miał w zwyczaju, nie przyjeżdżał. Mijały sekundy, minuty, a jego dalej nie było. Spóźnienie zwiększało się z każdą chwilą, a pomimo tego ciągle nie było widać charakterystycznego przodu pojazdu, wyjeżdżającego zza horyzontu. Większość oczekujących po prostu odpuściła i odeszła w kierunku swoich mieszkań, zirytowana, że zmarnowali czas. Jednak ja nie należałem
do osób, które łatwo się poddają. Nawet jakbym miał czekać tam do rana — byłem skłonny to zrobić. I tak tylko stałem, patrząc, jak kolejni ludzie nikłej wiary, pełni zwątpienia, opuszczają przystanek. W końcu jednak zostałem tylko ja. Ja i pewna samotna dziewczyna, która niepewnym wzrokiem ciągle zerkała na szare i puste ulice. Poprawiła spadające jej na nos okulary, westchnęła cicho
i po raz dziesiąty wyciągnęła stary telefon. Jednak nie zadzwoniła ani
nie napisała do nikogo. Po prostu rzuciła okiem na ekran i wrzuciła go z powrotem do kieszeni. Wyglądała na zdenerwowaną i przestraszoną, a potęgowały to tylko jej ruchy. Wierciła się, drżała z zimna i raz po raz pocierała zmarznięte dłonie. Jeśli mam być szczery — zrobiło mi się jej żal. Podszedłem więc trochę bliżej, niczym łowca polujący na zwierzynę — powoli, spokojnie, bez żadnych gwałtownych ruchów. Nie chciałem jej spłoszyć. A kiedy byłem już wystarczająco blisko, zebrałem się w sobie i powiedziałem:

- Cześć. Czekasz na kogoś?

Dziewczyna słysząc to, zamarła. Obrzuciła mnie przerażonym spojrzeniem, pomyślała chwilę, po czym, cichym i niepewnym głosem odparła:

- Czekam na autobus, ale jak widzisz, nie przyjeżdża. A jak zadzwoniłam do mamy, żeby mnie odwiozła, powiedziała tylko, że napisze mi, jak będzie blisko. No, i nie odpowiada...

- Rozumiem - mruknąłem, analizując niezbyt przyjemną sytuację, w jakiej znalazła się dziewczyna.

Moje prace na konkurs "Jesienny ogród sztuk" (2019)Where stories live. Discover now