Matka mówiła mi, że domek, w którym zamieszkała za młodu, po tym jak wieżowiec w Santa Rosa, w którym się wychowała padł, nie był zamieszany kiedy się tu zjawiła. Rzeczywiście za jej życia nie miałam ku temu najmniejszych wątpliwości; po co matka, uosobienie dobra, siły, zaufania i szczerości, miałaby mnie okłamywać albo coś przemilczać. Po jej śmierci jednak znalazłem rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałam, przysypane odpadami z kompostownika przy domu, przegniłe od wilgoci i zaśmierdłe od rozkładających się resztek po jedzeniu. Palcami przecierałam szybke metalowej ramki, która przed całkowitym rozpadem osłoniła poplamione zdjęcie rodzinne. Wysoka kobieta z równymi, białymi zębami wyeksponowanymi w szczerym uśmiechu przytulała dwójkę roześmianych brzdąców. Dziewczynka z dwoma, trzymanymi na wielkich, chabrowych kokardach warkoczami i chłopiec trzymający w zębach tulipana, z którego końca zwisał jeszcze świeżo wyrwany z ziemi korzeń. Obok, niejako odcięty od sielankowej instalacji stał mężczyzna, zbyt wyprostowany i poważny, w jasnej koszulce polo, zapewne mąż i ojciec.
Róg ramki zdawał się rdzewieć; wystąpiły na nim okrągłe burgundowe plamy, dziwne, że tylko z jednej strony. Zabrałam fotografie do domu i postawiłam na kominku obok wazonu ze świeżymi konwaliami. Nawet jeśli nie było to zdjęcie należące do matki, z jakiegoś powodu pomyślałam, że ludziom na zdjęciu (w zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego założyłam, że są martwi) należy się nieco pamięci i szacunku. Zresztą coś w tej prostej fotografii napawało mnie ciepłem i satysfakcją, zwyczajnie patrzyło mi się na nią dość przyjemnie. Później, wieczorem spoglądałam na jej niknące w mroku kontury i zastanawiałam się kim byli tamci ludzie, kiedy żyli, jak mieli na imię i jak potoczyły się ich losy, jak zginęli. I wtedy coś do mnie dotarło, z taką siłą, że na krótką chwilę straciłam czucie w kończynach, a zaraz potem wstałam i ostrożnie zaświeciłam latarkę na baterie słoneczną.
Ujęłam znów zdjęcie i odkryłam, że lakierowana ramka, teraz gdy przestała być podwórkowo chłodna i wilgotna, przestała przypominać metal, a przecież tylko on ulega korozji. Przejechałam palcem po plamach i nabrałam pewności, że nie miały nic wspólnego z rdzą. To była krew. Przed oczami stanęła mi gęsta, ciepła ciecz tłocząca się z rozpłatanego brutalnie ciała, martwe, puste oczy i bezruch przerywany pośmiertnymi spazmami palców. Twarz mamy, gdy widziałam ja poraz ostatni. Rzuciłam zdjęciem o ziemię, choć było to niby bicie na obiad dla nocnych potworów błąkających się po lesie i wróciłam do łóżka.
Następnego dnia pochowałam fotografię przed domem składając na maleńkiej mogile kwiatek konwali.