W całym mieście zapanowała cisza, co było kompletnie niepodobne do stolicy Paryża. Do jego uszu powinny dochodzić dźwięki z ruchliwej ulicy, śmiechy dzieci i głośne rozmowy dorosłych, którymi jakoś nigdy się nie interesował. Powinien widzieć dzieci, które biegały po parku i bawiły się w chowanego, chowając się za drzewem i modląc się, aby ich przyjaciele nie namierzyli ich. Według niego on sam powinien się wylegiwać na jednej z ławek ze swoją dziewczyną i z przyjaciółmi. W jego myślach rozmawiali na nic niezobowiązujące tematy i śmiali się z niepoprawnych rzeczy.
Szkoda, że działo się to tylko w jego myślach.
Wszystko w ciągu jednej, małej sekundy zniknęło. Paryż został zalany przez wody Sekwany, a budynki ledwo się trzymały. Symbol Paryża — Wieża Eiffla leżał w połowie zanurzony w wodzie. Gdzieś w oddali kolejny wieżowiec przewrócił się i trafił do wody, powodując odgłos huku i plusku wody. Po chwili było po wszystkim, a po powierzchni wody rozniósł się czarny pył. To byli ci wszyscy niewinni ludzie.
Odwrócił wzrok, ścierając łzę z swojego policzka. Pojedyncza, samotna, jak on teraz w swoim rodzinnym mieście. Tak wiele razy żartował, że z swoją ukochaną mogliby choć raz zostać sami w całym mieście, a później zastanawiali się, co by ze sobą zabrali na bezludną wyspę.
— Na pewno nie ciebie, bo ciągle opowiadałbyś te swoje słabe żarty — powiedziała, śmiejąc się. Jej oczy błyszczały od światła Wieży Eiffla. Chłopak prychnął, udając obrażenie.
— Hej, kochanie, przecież wiesz, że żartowałam, prawda? — Uśmiechnęła się, dotykając jego policzka, ale została przez niego przyciągnięta i przytulona.
— Przecież wiedziałem. — Posłał jej jeden z swoich czarujących uśmiechów i mrugnął do niej. — Nie ma mowy, żebyś wytrzymała bez moich sucharów. Przyznaj, że je kochasz.
Zaśmiała się, a jej wesoły, ciepły śmiech rozniósł się po całym placu. Na szczęście ludzie nie zwracali na nich uwagi. Był to jeden z wieczorów, które należały do nich, do nikogo innego. Jeden wieczór, gdzie nie musieli się przejmować tym, że istnieje na świecie ktoś, kto nie był szczęśliwy z ich szczęścia i za wszelką cenę chciał temu związkowi zapobiec.
Wydobył z siebie lekki szloch i opadł na powierzchnię budynku, na którym się znajdował. Spojrzał w dół, w taflę wody. Przyglądał się chwilę wodzie, a jedna z łez spłynęła, aby stać się całością z morzem na dole.
— Marinette — szepnął ledwo słyszalnie. Sam aż się zdziwił, że potrafił wypowiedzieć jej imię po tym co się stało. Wiedział, że nie mogło się jej nic stać. Przecież te głosy... Te głosy w jego głowie obiecały mu, że nic się jej nie stanie, że będzie cała i zdrowa. Że jedyne co będzie potrzebne to ich miracula. Potem wszystko miało wrócić do normy. Wszystko miało być tak, jak przed tym wszystkim.
Spodziewał się, że za chwilę dziewczyna się wynurzy i przytuli go, uspokoi. Wpatrywał się w taflę wody z cierpliwością. Łzy zaschły na jego bladych policzkach. Lekko się wzdrygnął, gdy zobaczył swoje odbicie.
W ogóle siebie nie poznawał. Przed nim był obcy chłopak, zagubiony, oszołomiony, samotny. Jego czarny kostium zmienił się w biały, a jego oczy przybrały niebieski odcień. W ogóle niepodobny do fiołkowych oczu jego ukochanej. Zastanawiał się tylko, czy jeżeli ona się tutaj znajdzie przy nim, czy go pozna. Miał nadzieję, że nie będzie z tym problemu.
Czekał.
I wypatrywał.
Czekał, dopóki ta cisza nie zaczęła go denerwować. W swoich dłoniach czuł przepływ dużej energii. Nagle z jego dłoni wydobyła się ogromna wiązka białego światła, która zmierzała w kierunku Katedry Notre Dame. Jakimś cudem zdołała się uratować przed jego wybuchem. Zabytek po uderzeniu złamał się na dwie części i skończył w wodzie, tak samo jak i ruiny mieszkania Marinette.
CZYTASZ
Rivière de larmes||Chat Blanc one-shot
FanfictionPewnej burzowej nocy wszystko w Paryżu się zmieniło. Wystarczyło tylko jedno potknięcie, by spowodować dalszy, nieustający ciąg zdarzeń. Nic nie zwiastowało na zatrzymanie się ich. Wystarczyło, aby pewien ojciec postawił swój cel ponad bezpieczeństw...