☼
Zielone oczy, których tęczówki muśnięte były najpiękniejszymi złotożółtymi smugami sierpniowego słońca. Gruba zasłona ciemnych rzęs, których nigdy nie poprawiała tuszem. Długie, brązowe włosy, zwykle związane w kitkę, zawsze pachniały truskawkami. Była dziecinna, bo kupowała szampony na dziale dziecięcym, czego nie rozumiałem, ale ona uważała to za zabawne. Śmiech jej dźwięczał w uszach jeszcze długo po tym, jak zamilkła, a uśmiech wprawiał w ruch rozsiane po twarzy piegi, które nie raz i nie dwa układałem w konstelacje gwiezdne, łącząc czarnym cienkopisem. Wysoka i chuda jak tyczka, zazdrościła koleżankom krągłości „tu i ówdzie" – jak to nazwała. Pamiętam jej wiecznie zdarte kolana – strup na siniaku – od wspinaczki na jabłoń, od wycieczki rowerowej, od upadku z drabiny... I wiele innych, bo nie znosiła bezczynności. Nie potrafiła spokojnie siedzieć na miejscu. Według niej świat leżał pod stopami, tuż przed nosem, dlatego wciąż szukała odpowiedzi, wspinając się na szczyty czy zaglądając w każdą kałużę. Kolekcjonowała muszelki i kolorowe szkiełka, przez które patrzyła na świat, a które znajdowaliśmy w zatoce podczas odpływów. I zawsze mi powtarzała, że w życiu nie wolno dwóch rzeczy: lekceważyć starszych i zamykać serca.
Nie pamiętam dokładnego momentu, w którym pozwoliłem jej odejść. Wymsknęła mi się przez palce. Wiedziałem, że nie mogłem jej zatrzymać. Była jedną z tych osób, które, żeby rozpościerać skrzydła, muszą zostać puszczone wolne.