Rozdział 1

44 5 0
                                    

Wpatruję się w stojącego na parapecie chińskiego kotka. Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa; macha łapą i kręcąc plastikową głową spogląda na mnie drwiąco spod przymrużonych oczu. Kubek ziołowej herbaty dawno już ostygł, długie palce owinięte ciasno wokół ceramicznego naczynia zaczęły drętwieć.

— Jeśli chcesz sobie z tym poradzić musisz w końcu zacząć coś ze sobą robić. Wiem, że jest ci ciężko, nam wszystkim jest, ale minęły już dwa miesiące.

Przenoszę ociężały wzrok na siedzącego w fotelu naprzeciw mnie chłopaka. Ciemne włosy układają się dziwnie, jakby nie bardzo miały energię i chęć by jak zwykle ustawić się w naprężone rządki. Na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka, mięśnie naciągające brwi ułożone w wystudiowaną pozę tworzą bruzdę przysuwającą na myśl kanion przecinający gładkie połacie solnej pustyni; blada twarz nabiera trupiego wyrazu w szarawej poświacie zza okna.

— Łucja — w lekko zachrypniętym głosie słychać nutę poirytowania, ponaglona niecierpliwym tonem przenoszę wzrok na jego oczy. Spotkanie naszych spojrzeń nie przynosi gwałtownego efektu, wiem, że mój rozmówca wpatruje się tylko w szklistą pustkę. Ja natomiast kąpię się w ciepłej głębi jego tęczówek, zanurzam w złotej przestrzeni, przenoszę się we wspomnienia dawno już wyblakłe, lecz w cieniu ostatnich wydarzeń odżywające i na nowo ozdabiane przez podróżnych odwiedzających ich zakamarki.

— Łucja!

Otrząsam się z gęstego otępienia, błysk świadomości wraca do ciemnych źrenic.

— Hm? — unoszę brew, a trzydziestolatek wzdycha ciężko.

— Nie możesz siedzieć tu do końca życia, musisz znaleźć pracę.

— Mhm. — Na szybie przysiada mucha, skutecznie odciągając moją uwagę. Stawia kilka drobnych kroczków, unosi się z gracją małego helikoptera i z całym impetem wlatuje w szklaną powierzchnię, podzielając naiwne nadzieje bohaterów „Komnaty Tajemnic". Zerkam na wiszący nad głową brata zegar.

11:01.

Hm.

Znów opuszczam wzrok, by zobaczyć zrezygnowanie wymalowane na twarzy Jakuba. Brunet wstaje z ciężkim westchnieniem. Środki komunikacji niewerbalnej w jego przypadku to w dziewięćdziesięciu procentach wdychanie i wydychanie powietrza, gdyby rejestrować wszystkie sytuacje wywołujące tę reakcję przez choćby jeden dzień z pewnością dałoby się ułożyć z nich wzór.

— Przyjdę za tydzień.

Wychodzi.

Odstawiam kubek i tym razem to ja wzdycham, leniwym krokiem ruszając w stronę kuchni. Rudy podbiega do mnie radośnie, ogon wachluje energicznie na boki. Uśmiecham się na jego widok, jak zwykle podczas wizyt brata siedział cicho. Jakub nigdy nie lubił psów, zabrałby go do schroniska. Jej by się spodobał, zawsze chciała mieć psa.

Przystaję na chwilę w zamyśleniu, obracam się na pięcie i wracam do holu. Na stopy nasuwam fioletowe crocsy, z kieszeni przewieszonego przez wieszak szlafroka wyciągam czapkę beanie i naciskam klamkę drzwi wyjściowych. Wzdycham po raz drugi, zamknięte od zewnątrz. Naciągam czapkę na głowę i przechodzę do salonu, otwieram okno i przerzucam nogę przez parapet. Przechodzę na drugą stronę; zjeżdżam nogami po ścianie, wisząc już tylko na rękach. Z dołu słyszę jakiś trzask, zerkam nerwowo w poszukiwaniu jego źródła. Nie widząc nic, co mogłoby ten dźwięk wydać puszczam się, amortyzując energię uderzenia ugięciem kolan. Tupię kilka razy, by zrzucić z nóg mrówki i przechodzę na chodnik. Obieram znajomą trasę prowadzącą do pobliskiego lasu. Przejeżdżająca na rowerze dziewczynka obdarza mnie nieprzychylnym spojrzeniem, przygarbiony emeryt również spogląda wrogo w moim kierunku. Naciągam rękawy czarnej bluzy chowając w nich dłonie i zakładam ręce na piersi.

Rudy plącze mi się pod nogami, przyspieszam kroku widząc już linię lasu. Przeskakuję nad małą kałużą, schodzę na asfalt. Pies wybiega naprzód, wchodzimy między drzewa. W śpiewie ptaków słychać niepokój, szare niebo od rana zasnute jest deszczowymi chmurami, zbyt ciężkimi, by delikatny wiatr je rozwiał, i zbyt lekkimi, by spaść na ziemię ściągając za sobą unoszące się nad miastem toksyny.

Co chwila potykam się o wystające z wilgotnej ściółki korzenie, w powietrzu unosi się zapach mokrej ziemi. Zielony baldachim gęstnieje nad moją głową, z każdym krokiem zapuszczam się głębiej w ciemniejący gąszcz.

Kilkanaście metrów przede mną Rudy zatrzymuje się gwałtownie, węszy chwilę ze spuszczoną w dół głową, podnosi ją i kieruje miedziany pyszczek w moją stronę, patrząc na mnie wyczekująco. Podchodzę do niego, odsuwa się przenosząc wzrok na leżącą w błocie butelkę. Brudne szkło odbija mdły blask słońca, brązowa ciapa protestuje z głośnym mlaskiem gdy wyrywam przedmiot z jej lepkich objęć. Prostuję się, zrywam ze zwisającej nade mną gałęzi liść i ocieram butelkę. Podnoszę ją na wysokość oczu, w środku znajduje się zwinięta w rulon kartka. Zaciskam zęby na zatkniętym w wylot korku, szybkie pociągnięcie wystarcza do jej otwarcia. W powietrze wydostaje się silny zapach alkoholu. Uderzam energicznie w denko, nasączony resztkami rumu papier wypada po kilku próbach. Podsuwam stopę, ratując go od błotnej kąpieli, kucam i rozwijam sztywną kartkę.

Na pomarszczonej powierzchni schludnym pismem zapisana jest wiadomość, zaczynam czytać.

„Przyjacielu!

Jeśli znalazłeś ten list, to być może jesteś moją jedyną szansą, a ja mogę jedynie mieć nadzieję, że okażesz się osobą godną powierzenia tak istotnego sekretu. Niestety, mam zbyt mało czasu, żeby wszystko dokładnie Ci wyjaśnić. Moi wrogowie są blisko i wiem, że będą starali się dotrzeć do celu przed Tobą. Jeśli im się to uda, nadejdą naprawdę paskudne czasy, a świat, jaki znamy może lęgnąć w gruzach. Dlatego zaklinam Cię, jeśli wierzysz w miłość, dobro i sprawiedliwość, nie szczędź wysiłków, żeby chronić Skarb. Wraz z jego unicestwieniem zniknie wszelka nadzieja.

W chwili, gdy piszę te słowa, Skarb jest bezpieczny. Ukryłem go w miejscu, do którego doprowadzą Cię dobrze ukryte wskazówki. Pierwsza z nich czeka na Ciebie w mieście, które w herbie na dwa krzyże oraz koronę, w domu mojego przyjaciela, który trudnił się handlem.

Pamiętaj, aby nie wzbudzać podejrzeń, musisz udać się tam w tajemnicy. Nie ufaj nikomu na swej drodze, i nikomu nie powierzaj sekretu tego listu. Skarb musi zostać przeniesiony zanim wrogowie dowiedzą się o twojej misji i zdołają Cię powstrzymać!

Chciałbym wyjaśnić Ci więcej, ale zbyt wiele wskazówek naraziłoby nas wszystkich na zdradę. Mój czas się kończy, ale Twoja podróż dopiero się zaczyna!

Pamiętaj, nie postępuj <<ani tchórzliwie, ani zuchwale>>.

K. M. Z."

Z każdym słowem mój puls przyspiesza, podekscytowanie ogarnia ospałe dotąd ciało. Podnosząc się biorę głęboki wdech, rozprostowuję zastałe kości. Wszystko wokół intensywnieje, budzę się z głębokiego, dwumiesięcznego snu. Życie wraca do ciężkich kończyn, płuca po raz pierwszy od dłuższego czasu wypełniają się wystarczającą ilością powietrza.

Słyszę trzask. Rozglądam się z niepokojem, jednak otaczający mnie gąszcz nie zdradza niczyjej obecności. Zaciskam kartkę w bladej dłoni, butelkę wkładam do kieszeni bluzy.

Obracam się na pięcie ruszając w kierunku domu. Kopię leżący na ziemi kamień, wygłodniałe usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu.

Gdańsk.

Żegnaj, Anno.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz