Wydany 18 września 2015 roku "Honeymoon" to album wyjątkowy w twórczości Lany. Melancholijny, zawodzący, z instrumentalami przypominającymi dzieła muzyki klasycznej, jest dość często pomijany w narracji o twórczości Del Rey. Dla niektórych zaś stanowi jej najwspanialsze dzieło.
Jedno jest pewne - na przesłuchanie "Honeymoon" trzeba po prostu w danej chwili mieć ochotę. Inaczej wyda się nam nudnym zlepkiem tak samo brzmiących, smutnych jęków. To chyba trochę tak samo jak z poezją. Faktycznie jednak, pod względem brzmieniowym "Honeymoon" można by uznać za "koncept album", gdyż jest bardzo zgrany i stanowi większą całość. Jedyny wyróżniający się tutaj utwór to "High By The Beach". I zarazem jedyny, który zaprzyjaźnił się ze stacjami radiowymi.
Tematycznie "Honeymoon" zbliżone jest do kultowego "Ultraviolence". I tak samo jak "Paradise" było dla mnie swego rodzaju bardziej elegancką i przepełnioną blichtrem odnogą "Born To Die", tak samo traktuję "Honeymoon" w stosunku do poprzednika. Narratorką "Honeymoon" jest według mnie bogata Amerykanka bywalczyni salonów. Zmęczona życiem, może już nieco zapomniana, ucieka od swoich problemów na włoskie wakacje. To oczywiście tylko moja prywatna wizja, ale chyba każdy z nas "widzi" ten album w podobny sposób.
Jeśli miałabym opisać "Honeymoon" jednym słowem, byłoby to słowo "piękny". Chociaż przyznam, że nie zawsze mam ochotę słuchać tego albumu. W sumie zazwyczaj to nie mam. Ale gdy już naprawdę wcisnę play i wczuję się całą sobą w każdy jeden dźwięk oraz każde jedno słowo, jest to dla mnie doznanie niemalże nieziemskie. Jak na razie jest to jedyny album Lany utrzymany w takim stylu. Może taki był jej plan - drobna odskocznia, coś w rodzaju eksperymentu. A może w tamtym okresie bardzo potrzebowała wyrzucić z siebie podobne brzmienia? Tak czy inaczej - jestem jej bardzo wdzięczna za to, że nagrała ten krążek. Jest to album, który z pewnością udowadnia, że Lana jest prawdziwą artystką oraz doskonale uzupełnia jej muzyczną bibliotekę.
Największą kontrowersję wzbudziła tutaj jednak okładka. Faktycznie, jest paskudna (przepraszam wszystkich fanów tego "dzieła"). I chociaż rozumiem koncept opierający się na estetyce blichtru amerykańskich elit minionego wieku, to wolałabym jakiś obiektywnie ładny, romantyczny kadr. Po raz kolejny jednak, tak jak w przypadku "Ultraviolence", okładka zupełnie przestaje mieć znaczenie, gdyż "Honeymoon" broni się muzyką. Muzyką, która po prostu czyni magię.
CZYTASZ
Studium Albumu: Lana Del Rey - Honeymoon
PoetryAnaliza, interpretacje utworów i teledysków oraz przemyślenia na temat albumu ''Honeymoon'' Lany Del Rey. Fanką Lany jestem od końca 2011 roku. Jest dla mnie niezwykle ważną artystką, gdyż zaszczepiła we mnie miłość do muzyki, literatury, sztuki, f...