~3~>

139 18 80
                                    

Rok 1772, 22 czerwca, dwadzieścia osiem dni do krwawego księżyca / Viestala

Promienie rannego słońca pędziły ożywającymi po nocnym odpoczynku ulicami. Wpływały strumieniami do mieszkań. Gonione przez nadmorski wiatr ze słoną, przypływową bryzą dobudzały zaspaną Viestale wraz z jej mieszkańcami. Szczekanie psów i wykrzykiwane ceny sprzedawców stawały się coraz liczniejsze i wyraźniejsze. Na drogach z minuty na minute pojawiało się coraz więcej ludzi, a wraz z nimi budził się chaos.

Burzowe chmury odleciały na północ, aby straszyć wielkie miasta stałego lądu. Odsłoniły nieskazitelny błękit, który u horyzontu zlewał się z morzem tkwiącym w stanie flauty. Kłótnia matki i ojca nieba ucichła, a wraz z nią i jej legenda, rozbrzmiewająca wczorajszego wieczora. Ożywała w słowach matek, aby przetrwać we wspomnieniach małych pociech. Zostawiła cisze, szumiącą we falach, ale i bałagan, który starali się opanować robotnicy. Pojawili się oni na dachach, kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły muskać miasteczko. Uwijali się w pocie czoła, aby zdążyć przed następną burzą.

Ludzie, którzy wypełzli już ze swych wygodnych łóżek i bezpiecznych mieszkań pędzili teraz do prac w fabrykach lub przeróżnych warsztatach. Dzieci, które jeszcze w większości śniły niestworzone rzeczy, powoli mogły się cieszyć wakacjami. Letnie powietrze bowiem gęste było od atmosfery zakończenia roku szkolnego.

Kamienice wyrastały wzdłuż ulicy niczym drzewa w miejskim parku. Po brukowej drodze jechał wóz pełen skrzynek. Zaprzęgnięty w niego kary koń prychał radośnie. Jego czarna grzywa i ogon lśniły zdrowym blaskiem, bystre oczy przysłaniały klapki, a mocną szyję i grzbiet okalały skórzane pasy oraz popręgi. Szuranie kół i końskie kopyta mieszały się ze stukotem damskich obcasów.

Blond włosa kobieta zmierzała pewnym krokiem w stronę portu. Sunęła przed siebie, nie zwracając uwagi na zaczepne podgwizdywania i wybite w nią spojrzenia. Ubrana w turkusową suknię sięgającą niewiele za kolana obserwowała z obojętnością w oczach kołyszące się w oddali maszty. Wiatr wiejący w jej plecy unosił co niektóre kosmyki włosów, spiętych przez nią rano w luźnego koka. Nikt nie wiedział, gdzie zmierza, ona nie miała pojęcia, gdzie pędzą inni. Skupiona na celu swojej wędrówki mijała zabieganych ludzi. 

Connor siedział na łóżku. Pokój oświetlały wodospady światła rozjaśniające ściany. Drewno mebli błyszczało w ich blasku. Żyrandol i świecznik odbijały promienie niczym dzieci piłeczki w czasie gry w tentreta.

Już od kilku godzin jego głowę męczyła decyzją, którą zmuszony był w końcu podjąć. Bez żadnego zbędnego ale.

Iść, nie iść... wyliczał w głowie, szukając trzeciego wyjścia z tej sytuacji. Choć teraz wszystko w nim podpowiadało odpowiedź twierdzącą, wiedział, że ostateczną decyzję podejmie dopiero przed samą akcją. Tak, jak miał to w zwyczaju. 

Wielkie spotkanie było bowiem okazją do znalezienia pracy i ogarnięcia kilku pomocnych twarzy, lecz wszystko ma też tę złą stronę. Tym razem była to nadzieja. Nadzieja dana Aleksowi, na to, że przyłączy się do rewolucji, a tego nie chciał. Przekonany o bezsensie powstań.

Spod jego stóp dochodziły tylko głuche odgłosy sztućców i zapach śniadaniowej jajecznicy. Względny spokój i brak krzyków Elizabeth na wszystko i wszystkich wokół dziwił go bardziej niż jej brak w jego pokoju. Czekał tylko, jak wpadnie tu, aby go obudzić.

Podniósł wzrok dotychczas wbity w deski podłogi i przeniósł go na dosunięte do stolika krzesło. Na oparciu bezwładnie wisiał płaszcz, spodnie i prosta, biała koszula. Brązowa skóra płaszcza posiadała liczne przetarcia, dające wyraźny znak, że lata jej świetności odpłynęły wraz z rwącym nurtem czasu. Pod siedziskiem stała para wysokich, wysłużonych butów. Pamiętały one niejedną ucieczkę i gonitwę. Widziały miejsca, które nawet nie śniły się wielu podróżnikom. Chodziły po krwi najróżniejszych ludzi, tych bogatych i biednych.

NiewinnyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz