Czy pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
Było takie melodramatyczne...
Byłaś drobną brunetką w brudnych oraz poszarpanych ubraniach, która zwinięta w kłębek leżała w lesie.
Na szczęście oddychałaś.
Nigdy się nie dowiesz, że zostawiłabym ciebie mrucząc „To nie moja sprawa" gdyby nie to, że pachniałaś tak przyjemnie, tak magnetycznie.
Sosna i ziemia po deszczu.
Ukucnęłam przy tobie i wtedy zobaczyłam w jak złym stanie jesteś. Ciało przecinały ci zaognione ślady zębów, pazurów, jak po ataku dzikiego zwierza, i wszelkie przetarcia, które można zdobyć przedzierając się biegiem i do tego, jak z zgrozą zauważyłam, boso przez las.
Wzięłam ciebie na ręce i ruszyłam w stronę swojego domu stwierdzając, że nie będę brała ciebie do szpitala. Nie wiem, co mnie do tego podkusiło. Złorzeczyłam cicho na moje od lat nieaktywne sumienie, które teraz kazało mi opiekować się tą bezbronną istotką z całych sił. Gdy ciebie niosłam wyglądałaś tak krucho, tak niewinnie, tak delikatnie, że bałam się, że moje nieco zbyt silne ręce połamią twoje kruche kosteczki. Klucz zachrobotał w zamku cicho jakby nie chcąc ciebie budzić. Opatrując ciebie zarejestrowałam wielką ilość blizn na twoim ciele. Gdy cała byłaś już poobklejana plastrami, a w strategicznych miejscach obwiązana bandażami, przeniosłam ciebie na kanapę do przygotowanego wcześniej gniazda z kocy.
W tamtej chwili byłaś tylko osobą o ciekawym zapachu, którą podszept intuicji kazał zabrać do swojego domu. Niczego nie żałuję.
Usiadłam w fotelu i zaczęłam czytać losowo wybraną książkę. Jednak mój wzrok uciekał w twoim kierunku, nie mogłam się skupić, rozpraszałaś mnie.
Pierwszy raz poruszyłaś się po niemal trzech godzinach. Jęknęłaś cicho, chyba z bólu i powoli poruszyłaś się, zmieniając pozycje. Nagle zamarłaś.
Twój zapach się zmienił.
Mocz, spalenizna i ciemna, mokra jaskinia.
Wbiłam w ciebie wzrok, a ty zaczęłaś się niezauważalnie trząść.
Zapytałam ciebie czy jesteś głodna, cichym, spokojnym głosem nie chcą bardziej ciebie płoszyć. Lekko wychyliłaś głowę z kokonu i nie patrząc mi w oczy powoli skinęłaś głową. Bez słowa, powoli ruszyłam w stronę kuchni. Zrobiłam proste kanapi i dwa kubki herbaty. Ruszyłam do ciebie. Nadal tkwiłaś w kokonie, patrząc z przerażeniem. Udawałam, że tego nie widzę. Postawiłam talerze na stoliki przed kanapą i udałam się zpowrotem na mój fotel. Dopiero po chwili, szybkim ruchem, jak dzikie zwierze wzięłaś jedną z kanapek. Przyglądałam ci się nie nachanie w milczeniu. Wypiłaś płyn, rozkoszując się smakiem. Wtedy, gdy byłaś niemal szczęśliwa w twoim zapachu pojawiała się nutka sosnowa. Czułam satysfakcję gdy tylko mogłam ją wywęszyć.
Chwilę później się odezwałaś odezwałaś – proste dziękuję nigdy do tej pory nie sprawiło mi takiej satysfakcji.
Mieszkałaś u mnie już dwa tygodnie gdy w nocy była straszna burza z piorunami, pamiętasz? Bałaś się, och jak bardzo się bałaś. Słyszałam twoje ciche popiskiwanie z salonu, więc zeszłam do ciebie. Mała kuleczka na kanapie. Chyba wydałam się tobie mniej straszna niż burza, bo przy następnym piorunie po tym jak usiadłam obok ciebie przylgnęłaś do mojego uda jakby była to twoja ostatnia droga ratunku. Pamiętam, że pogłaskałam ciebie po włosach, powoli, delikatnie, niemal nie dotykając twojej skóry. Przylgnęłaś do mojej dłoni. Położyłam się obok ciebie a ty wtuliłaś się w mnie. Już nie drżałaś na grzmoty, już byłaś spokojna. Znowu pięknie pachniałaś. Pamiętam jak usilnie starałam się nie zasnąć byleby móc jak najdłużej czuć ten zapach. Następnego dnia rano siedziałaś skulona i zapłakana w przeciwległym kącie pokoju. Mamrotałaś nieskładnie przeprosiny, a gdy tylko się podniosłam zaczęłaś niemal skomleć z strachu. Starałam się być spokojna, nie stresować ciebie mocniej niż trzeba. Powiedziałam, że nic się nie stało i że następnym razem masz przyjść w burzę do mnie. Nieco się uspokoiłaś, bez drżących nóg poszłaś za mną do kuchni, jak wierny piesek.
Następną burzę spędziłaś przy mnie, a rano nawet się nie obudziłaś gdy lekko wysunęłam się z twoich obięć. Twoje pierwsze w życiu, jak później mi opowiadałaś, śniadanie do łóżka było proste, szczęście i zaskoczenie na twojej twarzy było niewyobrażalnie duże.
Pamiętam gdy chyba zaczęłyśmy czuć do siebie nawzajem coś więcej. Dopiero po trzech długich miesiącach uświadomiłam sobie, że nie chcę byś kiedykolwiek spała na kanapie w salonie, byś któregoś ranka nie siedziała na blacie w kuchni, byś kiedyś nie siedziała w fotelu obok mnie gdy czytałam który raz z rzędu to samo zdanie patrząc na ciebie kątem oka. Nie chciałam byś znikła z mojego życia, nie chciałam już obudzić się i zastać otwarte drzwi choć do tej pory wmawiałam sobie, że taka sytuacja nawet mnie nie ruszy. Zaczęłam się bać, że jak po wszystkich ranach zostaną tylko blizny to odejdziesz i nigdy więcej ciebie nie zobaczę. Zaczęłam zamykać drzwi na noc, tłumacząc ci się, że boję się złodziei, przestałam wychodzić z tobą na spacery do lasu, które tak uwielbiałaś mówiąc, że robi się zimno i możesz się przeziębić. Ty wszystko akceptowałaś, nie wymagałaś tłumaczeń, byłaś bierna. Chwilami bałam się, że kiedyś ta bierność w tobie wypleni wszystko inne.
Na szczęcie szybko otrząsnęłam się z tego szaleństwa.
Pamiętam jak rozmawiałyśmy wieczorami, całymi godzinami, przy muzyce, twojego i mojego wyboru. Byłaś zdziwiona gdy zaproponowałam ci za pierwszym razem, że możesz wybierać. Złość na twoich oprawców cały czas się gdzieś tliła, ale mało o nich mówiłaś, bałaś nie, a jak nie naciskałam, czułam, że nie powinnam. Ufałaś mi, byłam twoją podporą, a podpory nie powinny kuć pytaniami.
Pierwszy raz zrobiłyśmy coś więcej przyjacielskiego w późną jesień. Gdy czytałam książkę usiadłaś mi na kolanach, by czytać z mną. Pamiętam jak przez ten cały czas zastanawiałam się, czy zdawałaś sobie sprawę jak mogę zinterpretować taki gest. Ucieszyłam się gdy takie siedzenie weszło nam w nawyk, mogłam niby przypadkiem obiąć ciebie wokoło tali, położyć głowę na ramieniu, wyszeptać coś do ucha, trącić twoją szyję nosem, pocałować w czoło. Widziałam, że każdy taki gest podobał się tobie, jak lekko się rumieniłaś, i jaką smutną minkę robiłaś gdy zaprzestawałam kontaktu. Któregoś dnia odłożyłam książkę i po prostu przytuliłam się do ciebie. Oddałaś tego prztulasa tak jakbyś nie chciała by chociaż kartka zdołała się wcisnąć pomiędzy nasze ciała. Trwałyśmy tak nie wiem jak długo, chyba nawet do rana, ciesząc się sobą nawzajem. Od tamtej chwili coraz rzadziej czytałyśmy ksiązki.
Od tamtej sytuacji do pierwszego całusa, delikatnego jak skrzydła motyla, którego złożyłaś na moich ustach minęło mało czasu. Następne kroki przychodziły lawinowo, coraz szybciej, coraz pewniej, jednak ty się tym nie martwiłaś, a skoro z twojej strony było wszystko w porządku, z mojej nie było nawet cienia obawy.
Kochałyśmy się nawzajem, och jak bardzo, och jak często.
Kochałam widzieć twoje rzęsy w świetle poranka, gładzić twoją skórę poznaczoną bliznami, cicho szeptać ci w ucho wyznania miłosne, po północy, gdy ledwo stałaś na nogach.
Kochałam widzieć ciebie rano w drzwiach kuchni w mojej koszulce Metaliki, zaspaną i lekko chwiejącą się na nogach, kochałam jak wtedy, cokolwiek robiłam, przychodziłaś do mnie i przytulałaś się do moich pleców.
Kochałam jak tańczyłaś na naszej polanie, bez muzyki, w rytm nawoływań okolicznej zgrai ptaków, boso pląsając po świeżej i zielonej trawie.
Kochałam pleść z tobą wianki i puszczać je w dół strumienia, by po chwili złapać je i z śmiechem razem z tobą wskoczyć do wody.
Kochałam patrzeć jak podlewasz kwiaty które tak kochałaś i tak bardzo chciałaś bym je kupiła, choć niby nie miałyśmy miejsca na nie w domu.
Kochałam twoją radość gdy dostałaś się na studia, jednocześnie nienawidząc tego, że uniwerek jest nieco za daleko by spotykać się codziennie. Twój powrót był dla mnie wybawieniem.
Zostałyśmy razem już na zawszę. Nikt nas Nidy nie rozłączył. Nawet teraz, po śmierci, trzymam twoją dłoń i choć współczuję naszym dzieciom i wnukom, nie żałuję niczego.
A szczególnie tego, że wzięłam wtedy tą słodko pachnącą dziewczynkę z lasu.
!!!
chcecie więcej uroczej parki?