Ostatni kruk

69 4 4
                                    

Suche drewno w ognisku przyjemnie trzaskało, wzbijając w powietrze złociste iskry, a jasny płomień oświetlał kamienne ściany opuszczonej, zrujnowanej wieży. Za oknem, na polach i łąkach panowała przyjemna, jasna noc. Księżyc był w pełni. Jednak dzisiaj mieszkańcy wybrzeża nie muszą się już obawiać ataków wampirów czy wilkołaków, ostatni z nich padł wczorajszej nocy od srebrnego miecza.
Wiedźmin siedzący wygodnie przed ogniskiem wpatrywał się w skwierczące na rożnie mięso, obserwując jak krople tłuszczu odrywają się czerwonej masy i skapują do ognia. Odpoczywał po podróży, czuł jak jego powieki stają się coraz cięższe, czuł jak nadchodzi letarg. Starzał się. Jeszcze żaden wiedźmin nie umarł ze starości, jak mawiało stare porzekadło. Ale co to za życie? Życie, w którym śmierć omija cię szerokim łukiem i nie daje się w żaden sposób dogonić. Żył już prawie trzy wieki, zwiedził świat wzdłuż i wszerz: Był w Królestwach Północy, w krajach potężnych królów, władających olbrzymimi ziemiami, jak i w małych księstwach i krajach leżących u podnóży Gór Smoczych. Był w cesarstwie Nilfgaardu, był na Pustyni Korath, był na wyspach Skellige, a nawet dotarł do Zerrikanii. Był prostym wiedźminem, robił swoje. Polował na potwory. Żadnego filozofowania nad niedolą życia, żadnego politykowania, żadnych intryg czy układów. Zabijał potwory. Zabijał też ludzi, choć tych tylko w obronie własnej. I teraz, po niemal trzystu latach pracy zaczął czuć zmęczenie. Nie był już tak szybki i zwinny jak kiedyś, częściej i dłużej sypiał, częściej zdarzało mu się popełniać niezręczne błędy, czy to w walce czy w rozmowie. Coraz częściej odczuwał negatywne skutki picia eliksirów, jego metabolizm wyraźnie się pogorszył przez te wszystkie lata. Wszystkie te zmiany były czysto wewnętrzne, z wyglądu nie zmienił się ani odrobinę, no może z wyjątkiem kilku dodatkowych blizn. Czy wiedźmini przechodzą na emeryturę?
Patrzył w pełgające płomienie, gdy nagle coś usłyszał czyjeś kroki. Ktoś zbliżał się w jego kierunku. Starając się zachować absolutną ciszę, przechylił się nieznacznie w stronę mieczy leżących nieopodal niego. Zazwyczaj nie mógł spodziewać się nikogo przyjaznego. Właściwie to nie lubił ludzi. Ani elfów, ani krasnoludów. W ogóle nie lubił towarzystwa, ale też potrafił je milcząco znosić, zazwyczaj po prostu nie słuchał swoich rozmówców: jedna strona mogła się wygadać, druga nie musiała jej współczuć i wszyscy zadowoleni. Ale w tym wypadku było inaczej, ktoś wspinał się po kamiennych schodach wieży. Albo potwór albo bandyci. A tak bardzo potrzebował cichego wieczoru. Może zauważyli światło z ruin wieży i przyszli zobaczyć? Tajemniczy gość miał spokojny, twardy, rytmiczny chód, oddychał cicho, jakby wspinaczka na poddasze zniszczonej wieży wcale go nie zmęczyła. W końcu wyłonił się z cienia. Pierwszym co zauważył były kocie oczy przybysza. Wiedźmin.
- Niesamowite. Nieważne jak wysoko bym się nie wspiął, jak bardzo uciekał od świata, zawsze ktoś mnie znajdzie. I do tego wiedźmin.
- Wam też odmówili miejsca w gospodzie? – zapytał przybysz.
- W ogóle o nie nie prosiłem. Prosiłem o… zresztą nie ważne.
- Nie wiedziałem, że przeszkadzam. Zawsze mogę sobie znaleźć inną zrujnowaną wieżę do noclegu.
- W Poviss? Dajcie już spokój… skoro już tu jesteście, to przecież was nie wygonię, to w końcu nie moja wieża. A i wiedźmini na szlaku powinni sobie pomagać, czyż nie tak?
- Załóżmy, że tak jest.
- Zatem nie gadajcie po próżnicy i dosiądźcie się.
Przybysz zrzucił z pleców dwa długie miecze i torbę, a na samym końcu ściągnął z głowy kaptur, uwalniając w ten sposób burzę długich, białych włosów.
- A niech mnie! Wyście są Geralt z Rivii?!
- Po czym poznałeś?
- Długie białe włosy i medalion cechu wilka. Chyba, żeście są Dopplerem.
Na te słowa wiedźmin wyciągnął z pochwy srebrny miecz i złapał za ostrze gołą dłonią.
- Gdybym był Dopplerem, moja dłoń skwierczała by teraz jak mięso na twoim rożnie.
- Rzeczywiście, wybaczcie że nie uwierzyłem. Ale musicie przyznać, że Poviss nikt by się was nie spodziewał.
- W takim razie cieszę się bardzo, że wiecie kim jestem. Teraz ja chciałbym się dowiedzieć, z kim mam przyjemność.
- Albert z Tretogoru. Jak zapewne zauważyłeś, wiedźmin.
- Miło mi, Albercie z Tretogoru.
- Napijecie się ze mną?
- Piję tylko z przyjaciółmi.
„Kolejny moralista” pomyślał Albert.
- A nie pomyśleliście nigdy jak wielu przyjaciół można poznać w trakcie picia?
Geralt mruknął tylko coś pod nosem, ale ostatecznie przyjął flaszkę.
- Zapytam z ciekawości: na szlaku spotykałem wielu wiedźminów. Was spotykam pierwszy raz. Do jakiego cechu należycie.
Na to pytanie Albert pociągnął srogi łyk z butelki.
- Nie uwierzycie jak wam powiem.
- Kto wie? Spróbuj.
- Należę do wiedźmińskiego cechu kruka.
Teraz Geralt pociągnął łyk gorzałki.
- Rzeczywiście, jakoś ciężko mi w to uwierzyć.
- Nie przejmujcie się, niemal nikt mi już nie wierzy. Bo przecież istnieją tylko trzy cechy wiedźmińskie, prawda?
- Prawda, nieprawda… Znam wszystkich wiedźminów z cechu wilka, co najmniej kilku z cechów kota i gryfa. Ale o krukach słyszę pierwszy raz.
- Ah, jesteśmy bardzo starym cechem… Nie patrzcie tak na mnie, myśleliście, że w Kaer Morhen przeprowadzono pierwszą próbę traw?
- Nie wiem i w zasadzie mnie to nie interesuje. Interesuje mnie jak to możliwe, że spotykam się z pierwszym z was dopiero teraz. I że żadne archiwa nigdy o was nie wspominały.
- A czy jakiekolwiek archiwa wspominały o, dajmy na to, drwalach czy cieślach? Albo o łowcach? Bo tym właśnie jesteśmy, mój drogi Geralcie z Rivii: wiedźminami. Praca jak każda inna, robota ma być wykonana, nie ważne kto i skąd.
- Jasne, często na wsiach widuje się ojców przekazujących dzieciom wiedzę. Jednym objaśnia się którą częścią siekiery rąbie się drzewa, a inne dzieciaki uczy się warzenia eliksirów i zaawansowanej szermierki. Jak bardzo próbowałbyś temu zaprzeczyć, wiedźmin to nie rybak czy drwal.
- Takie słowa mogłaby powiedzieć tylko osoba, której brak wiary w samą siebie. Brak wiary w to, że jest wyjątkowa i że to praca, którą wykonuje daje jej tę wyjątkowość. Wiedźmini cechu kruka tego nie potrzebowali i nie potrzebują, ot jesteśmy skromnymi działaczami naszej profesji. Do tego zostaliśmy stworzeni, to robimy i nie szukamy poklasku.
- Wzorowi wiedźmini.
- Dalej mi nie wierzysz, prawda?
Geralt napił się po raz wtóry.
- Próbuj dalej.
- A ten medalion? – Albert wyciągnął zza kołnierza medalion wyobrażający kruczy łebek.
- Ładna błyskotka. W Tretogorze mistrzowie kowalscy mogą wykuć takie cacko za pięćset orenów.
- Myślisz, że wydałbym pięćset orenów tylko po to by zrobić na kimś wrażenie i wciskać mu zmyślone historyjki o nieistniejącym cechu?
- Ty to powiedziałeś.
- W odpowiedzi na pustą sugestię.
Teraz Albert napił się z butelki.
- Każdy cech ma swoją siedzibę. Zatem gdzie mieściła się szkoła kruka?
- W Kaer Erwald. Twierdzy starego lasu, północne Ebbing.
- Nie byłem nigdy w Ebbing.
- Nawet jakbyś tam był, po Kaer Erwald nie pozostał już kamień na kamieniu… Cech kruka został zmieciony z powierzchni ziemi.
Białowłosy jakby stracił rezon, od początku dyskusji sprawiał wrażenie, jakby cała rozmowa go bawiła i kompletnie nie dawał wiary w istnienie szkoły kruka. Teraz jakby spoważniał.
- Ilu was zostało?
- Aj cholera… - Albert kolejny raz łyknął z butelki. – Szkołę zniszczono jakoś dwieście lat temu? Może jeszcze więcej. Wtedy przeżyło nas pięciu. Dzisiaj… jestem ostatni.
- Skoro w takim razie szkoła została zniszczona, ktoś musiał to spisać i umieścić w archiwach.
- A po ką cholerę? Była szkoła, byli wiedźmini, potem przyszedł Kościół Wiecznego Ognia, kazał spalić szkołę, a gruzy po niej posypać solą i saletrą. Zostaliśmy usunięci ze świata i z pamięci. Udało nam się umknąć obławie, na północ, ale i tak było ciężko. Było ciężko, bo na początku wszyscy byli tacy jak ty. Nikt nie słyszał o szkole kruka, myśleli, że nasze medaliony to błyskotki, które mają ich zmylić, że mamy w oczach kolorowe kocie szkiełka. Mieli nas za hochsztaplerów, wyłudzających pieniądze. Co innego medaliony wilka czy gryfa. – zatrzymał na moment. – Dalej mi nie wierzysz, prawda?
- Dalej ciężko mi w to wszystko uwierzyć.
Albert odłożył butelkę. Był zmęczony.
- Nie szkodzi, to i tak nieistotne. Istotne jest tylko to, że jestem wiedźminem. Jestem już stary, niedługo pewnie umrę na jakimś polowaniu. I wtedy też nikt nie będzie rozprawiał nad cechem do którego należałem.
- A nie pomyślałeś nigdy, o odtworzeniu swojego cechu?
- To nawet nie było zabawne. A ty, Geralcie? Z tego co wiem nikt już nie zajmuje się tworzeniem nowych wiedźminów. A wiedźmini będą umierać w ten czy w inny sposób. Jesteśmy reliktami, gatunkiem wymierającym. Robimy co do nas należy, a potem umieramy.
- To jest twój plan na życie? Praca i okazjonalna śmierć?
- A czy to nie jest definicją życia wiedźmina?
Geralt zamilkł, wpatrzony w płomień ogniska. Na tym zakończyła się dyskusja, bez słowa położyli się spać, a gdy obudzili się o świcie, Albert miał wielką nadzieję, że nie będzie musiał kontynuować tej rozmowy. Zasypał ognisko wcześniej przygotowanym piaskiem, zarzucił torbę i miecze na plecy. Czuł potrzebę powrotu na wiedźmiński szlak. Pod drzwiami zrujnowanej wieży natknął się na Geralta sprawdzającego siodło na kasztanowym koniu.
- Miło było poznać samego Białego Wilka. Gdybym nie był wiedźminem, pewnie miałbym o czym opowiadać dzieciakom.
- Mnie również. Kto wie, może jeszcze kiedyś na siebie trafimy? – zagadnął wskakując na konia.
- Kto wie… bywajcie.
Geralt wbił pięty w boki konia i pojechał na wschód, Albert zaś na południe. Już wtedy wiedział, że więcej na siebie nie trafią.

Wiedźmin - Ostatni krukOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz