Zostawił ciemny zagajnik za plecami, ciągnąc konia za uzdę. Pierwsze jesienne liście przyjemnie chrupały pod jego podkutymi butami, choć było ledwo po żniwach. Długa jazda konna zaczęła po latach męczyć jego krzyż i kręgosłup, zresztą i tak donikąd się nie spieszył. Otarł pot z czoła, który zrosił mu ciemną grzywkę. Cholera, niemal trzysta lat na karku i dopiero teraz zaczął dostrzegać w swojej bujnej czuprynie pierwsze ślady siwizny. Czy to oznacza, że będąc człowiekiem miałby teraz czterdzieści wiosen? To zapowiadało naprawdę koszmarną starość. Wychodząc z lasku, stanął na szczycie wzgórza, którego rozciągał się widok na dolinę. Promienie zachodzącego słońca oświetlały wycięte, smutne pola, między którymi wiła się wstęga polnej ścieżki, gdzieś w centrum dolinki mały zameczek, otoczony wianuszkiem młynów. Wzdłuż ścieżki, głównie na zakrętach, ustawiono szubienice, na których powieszono bandytów, złodziei i oczywiście plugawych nieludzi. Widok, który wprawiłby w trwogę większość ludzi, nie wywołał w Albercie żadnej reakcji; źli byli karani przez złych, a profilaktycznie powieszono też kilka elfów i krasnoludów. Tak, w Redanii bez zmian. Wskoczył na konia i popędził go w dół ścieżki, mijając wieśniaków wracających z pola i brudne dzieciaki, obrzucające się błotem. Ktoś krzyknął za nim, ktoś rzucił obelgą, ktoś wyzwał go od czarcich pomiotów i wiedźmiego nasienia. Słyszał ich, ale nie słuchał, przestał słuchać już dawno. Nie winił ich, nie pogardzał, nie oceniał, ale rozumiał. Rozumiał, że odgrywają swoja rolę, tak jak on odgrywa swoją. Ich rolą była praca w polu, płodzenie dzieci, płacenie dziesięciny, narzekanie na pogodę, modlitwa, skargi na sąsiadów i wyznawanie stereotypów. Jego rolą było polowanie na potwory. Przyjmował to ze stoickim spokojem i dziękował w duchu, że wiedźmińskie mutacje odebrały mu emocje. Bo jednym jest znanie ścieżki, a innym podążanie nią. Przejechał przez małą wioskę i dotarł pod miejskie mury, gdzie zatrzymał się przed małym mostkiem prowadzącym do zamku. Redański strażnik w bieli i czerwieni przydreptał pod jego konia.
- Ha! Widzę dwa miecze na plecach nosicie, panie, wyście pewnie wiedźmin, co? – zagadnął wesołym głosem.
- Zgadza się… Ja do Grafa Orsina w sprawie zlecenia na potwora. Wpuścicie mnie?
- A to się, panie, spóźniliście trochę. Graf Orsin nieboszczyk od tygodnia, niech mu ziemia ciężką będzie. – Strażnik splunął w błoto, choć więcej plwociny spadło na jego buty.
- Jak to nieboszczyk?
- Ano, daniny nie odprowadzał jaśnie oświeconemu Vizimirowi, królowi to jest. Więc król podłożył mu szpiega na zamku, coby meldował. No i nie uwierzycie, panie, ale Orsin się do buntu szykował. Złoto z danin przeznaczał na armię najemników.
- Coś takiego… Drobny graf zbierał armię do buntu przeciwko jednemu z największych królów w Królestwach Północy? I duża ta armia była?
- Cholera go tam wie, ale król mądry, dmucha na zimne. Daniny nie odprowadzane przez parę miesięcy, nieludzie chadzają sobie na zamku jakby nigdy nic, a do tego organizacja nielegalnej armii… Poszło pismo, coby natychmiast zwrócił pieniądze i rozwiązał najemników. A on swoje, że nie może i że potrzebuje ludzi. Wszyscy wiedzieli, że ten stary dziad coś kombinuje. Poszło drugie pismo, bez rezultatu. No, a tydzień temu pan kapitan wchodzi do koszar i mówi: chłopcy, łapcie broń, idziemy na Orsina. Tośmy poszli.
- I co?
- Panie, takiego szybkiego oblężenia toście w życiu nie widzieli, z całym szacunkiem. Ta armia Orsina wcale nie taka wielka jak gadali, zresztą połowa i tak uciekła. – Strażnik zaczął grzebać palcem w zębie. – A, i, no, Orsina teże-śmy usiekli, tera na zamku pan kapitan rządzi, dopóki król nie przekaże go innemu wasalowi. No, ostatni tydzień nam minął na łapaniu uciekinierów i nieludzi.
- Widziałem szubienice po drodze. Mieliście pełne ręce roboty.
- Zaraza z tymi elfami, normalnie bym ich palcem nie tknął, ale pan kapitan kazali…
Albert zeskoczył z siodła, strażnik niespokojnie drgnął.
- Nie obchodzi mnie ten cały Orsin. Nie wiesz przypadkiem, czy ogłoszenie dalej aktualne?
- A to nie do mnie, do pana kapitana idźcie.
- W takim razie dzięki za informacje, macie tu orena i wypijcie moje zdrowie.
Albert rzucił mu monetę, którą strażnik złapał w locie, uśmiechając się szeroko.
Zamek w środku był ciasnym miasteczkiem, z poupychanymi wszędzie domami, magazynami, sklepikami i stajniami, połączonymi ze sobą równie ciasnymi ścieżkami. I mimo tego rozpychu, wciąż znalazło się miejsce dla kilku dodatkowych szubienic z elfami i krasnoludami, napoczętymi już przez kruki i wrony. Gnijące zwłoki będą źródłem wielu chorób i zakażeń, zwłaszcza w ciasnym i brudnym miasteczku, pomyślał Albert. Zemsta nieludzi przyjdzie zza ich grobów. Wspiął się po kamiennych schodkach docierając do dużego budynku z marmuru, który wyrastał z tego miasta niczym róża z obornika. Strażnik przy drzwiach poprowadził go korytarzami do kapitana.
- Świetnie, w całym tym burdelu tylko wiedźmina brakowało. – mruknął kapitan na widok Alberta. Za biurkiem siedział starszy, pulchny mężczyzna o długich sumiastych wąsach i świńskich oczkach. Biorąc pod uwagę pierwsze wrażenie nie miał zbyt wielu przyjaciół i z pewnością nie był ulubieńcem dam. Co by to jednak zmieniło? Z pewnością był twardym kawałem skurwiela, który umie trzymać swoich ludzi w garści, który stoczył niejedną bitwę i który zabijał bez mrugnięcia okiem.
- Ja również życzę wam miłego dnia, kapitanie. – Albert kiwnął mu głową, sprawdzając czy rękojeści jego mieczy nie zahaczą o próg jego pokoju.
- Hmpf… umiesz się odciąć i znać, że się nie boisz. Jestem Gabriel Givette, kapitan czterdziestego szóstego oddziału piechoty redańskiej, ale plebs zna nas jako oddział „Zawierucha”.
- Nie jestem z plebsu. – Albert nie zamierzał nawet silić się na żart. – Albert z Tretogoru, wiedźmin szkoły kruka. Przybyłem tu w sprawie ogłoszenia, które wydał… pański poprzednik.
- Czyżby? A jak stoi w ogłoszeniu?
- Że Orsin szuka wiedźmina, coby rozwiązał jego problem. – Tym razem starał się naśladować głos kapitana. - Nic więcej. W takim razie prawie na pewno chodzi o jakąś klątwę.
Kapitan popatrzył na wiedźmina jeszcze przez chwilę, poczym zaśmiał się pod nosem i wrócił na swoje miejsce za biurkiem.
- Normalnie, panie wiedźmin, za wasze impertynenckie gadki kazałbym was wybatożyć i wyjebać z zamku na zbity ryj. Ale macie szczęście, bo istotnie, zginęło w ostatnim czasie kilku moich ludzi. Początkowo podejrzewałem, że sprzątnęli ich scoia’tael albo inne bandziory. Ale wątpię, by elfom urosły nagle pazury, bo takich ran nie da się zadać mieczem. To jak, panie wiedźmin? Zgłoście się do naszego konowała, powinien jeszcze mieć gdzieś ich ciała. Zbadacie je sobie, obejrzycie i ustalicie co i jak. No, do roboty!
Albert podszedł do biurka i wbił oczy w Gabriela.
- Coś mi się zdaje, panie kapitan, że się pogniewamy. Może pan sobie pomiatać żołnierzykami, podbijać zamki i wieszać nieludzi. Ale ja nie jestem pana żołnierzykiem i chce, żebyśmy się dobrze zrozumieli: To pan ma problem z potworem, a ja pracuje dla pieniędzy, nie dla Redanii.
Kapitan, niewzruszony, pochylił się w jego stronę, nie odrywając od niego wzroku.
- Zatem podajcie cenę, panie wiedźmin.
- Pięćset orenów. Nieoberżniętych.
- Zgoda. A teraz precz, zatruwacie mi powietrze waszym wiedźmińskim smrodem.
Albert pokłonił się lekko na pożegnanie i wyszedł bez słowa. Nauczył się już dawno, że pracodawcy bywali niewdzięcznymi bucami, uważającymi, że wynajmując wiedźmina, mogą mu dyktować co ma robić. Do tego też przychodzi rutyna, widywał już mnóstwo takich, nabuzowanych, wściekłych, obrażonych. W imię czego? Wszystkie te negatywne emocje nie służyły absolutnie niczemu, były tylko niepotrzebnym balastem, utrudniającym targowanie się. Cieszył się, że ma tę część już za sobą i może teraz w pełni oddać się temu po co tu przyszedł. Pora zapolować.
CZYTASZ
Wiedźmin - Ostatni kruk
Fanfiction*DO PURYSTÓW WIEDŹMINA* Chyba od tego powinienem zacząć. Jeżeli traktujesz serię o Wiedźminie jako sacrum i każdy najmniejszy błąd w lore Cię razi, to oszczędź nerwów sobie i mnie, to jest ostatecznie fanfik, więc nie będzie się 100%-owo zgadzał ze...