Mary Lou Retton powiedziała kiedyś, że „Każdy z nas ma w swoich sercach ogień. Naszym celem w życiu jest znalezienie go i podtrzymanie go".
Te słowa były dla mnie czymś niezrozumiałym, wręcz głupim. Nie rozumiałam, co oznaczał ogień. Pasję? Marzenie?
Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, po co albo dla kogo żyję. Nie miałam pasji, marzeń, nie posiadałam wybitnych zdolności, nie miałam nawet ambicji. Zawsze myślałam, że skoro nie mam życiowego celu, to moją chęć egzystencji podtrzymuje rodzina, przyjaciółka, znajomi. Ta teoria była dobra, wręcz nie do obalenia, dopóki nie pojawił się on.
Jedyna osoba, o której nigdy nawet nie pomyślałam. Ktoś, na pierwszy rzut oka, tak zimny, a jednocześnie cholernie gorący. Ktoś, kogo czyny mówiły same za siebie. Mężczyzna, który pojawił się w moim życiu tylko po to, by połączyć je ze swoim, żeby nabrało sensu.
Zrozumiałam, że to on był moim ogniem. Jednak zaślepiona, zapomniałam, że ogień cholernie parzy.
Z każdym dniem coraz bardziej tonęłam w jego żarze.