Nie miałem nic do Lukey'a.

36 1 0
                                    

Luke///
Byłem przerażony stanem Kate, ale nic nie mogłem na to poradzić. Moje rozmyślania przerwało kaszlnięcie Martina, który trzymał strzykawkę z chlorofilem.

Domyśliłem się dla kogo ona jest.

Spojrzałem na niego, szukając na jego twarzy oznak żartu. Ale nie znalazłem.
-Luke... Jak dam ci znak, ruszysz. - spojrzał się na mnie, ale ja nadal patrzyłem na wściekłą Kate. Bałem się. W chuj się bałem. W tym czasie Paul ruszył na Kate, próbując ją unieruchomić.
-Teraz!!! - Martin wydarł mi się do ucha, a ja ruszyłem na dziewczynę, szepcząc jedynie "przepraszam", zanim wbiłem strzykawkę w jej ramię. Nie mogłem na to patrzeć. Odeszłam w stronę Ray'a, który poklepał mnie pocieszająco po plecach. Widziałem kątem oka, jak Zeno z Martinem próbuje pokonać dziewczyny, a Paul podchodzi do Kate.
Czemu mam ochotę mu przyjebać?!
Paul podszedł do mnie, zostawiając czarnowłosą na ziemi.
-ona jest ostro jebnięta, chłopie. Lepiej zostaw ją w cholerę w jakimś psychiatryku,kurwa. Ewentualnie burdel też byłby dobry. Znam taki zajebisty, wyślę Ci adres. - po czym puścił do mnie oczko, kiwnął głową na Kate, i odszedł zostawiając mnie tak wkurwionego jak nigdy. Powstrzymał mnie jedynie Ray, który znowu mnie wspierał.
-spoko stary, ten idiota daleko nie zajedzie sam. Też go nie lubię. - uśmiechnął się do mnie.
Wtedy dostałem w nogę. Wrzasnąłem.
-Ty huju, jak mogłeś to zrobić Kate! - krzyczała tęczowowłosa ale zanim Zeno ją uśpił, zdążyła strzelić w drugą moją nogę. Zacisnąłem zęby, próbując nie krzyknąć z bólu. Zanim zasnęła, usłyszałem jej głos
-Idioci z was. Oni was zniszczą, jeśli wy zniszczycie ją, swoją jedyną linię obrony przed nimi. Oni...-dziewczyna upadła na podłogę.
I to było ostatnie co zobaczyłem, zanim zalała mnie ciemność.

Narrator///
Mijają trzy dni. Luke jest w szpitalu, z ryzykiem straty nóg, właśnie przechodzi operację powstrzymującą zakażenie. Kate i dziewczyny są nadal nieprzytomne, za godzinę mają być przewożone do wuja Martina- Alberta zwanego też Ojcem czy Malfredem. Dzień zapowiada się pięknie, słonecznie.

Ale czy na pewno on będzie taki wspaniały?

Paul///

Nadal stoję przy tym oknie i patrzę na miasto które powoli budzi się do życia. Widzę matki, idące w pośpiechu do pracy, ojców całujących swoje dzieci, ciotki, wujów, dziadków, babcie. Naprzeciwko mnie mieszkają państwo Najkowachem. Nigdy nie mogłem się nadziwić, jaki spokój, harmonia i ciepło emanuje od ich rodziny.Nie są bogaci, bardziej biedni, a jednak szczęśliwi.Patrzę na ich radość z bycia razem, z podwyżki Wojciecha, z nowej sukni Marii. Szczęśliwa rodzina.

U mnie, Dzisiaj, mija kolejny rok.

Osiemnaście lat temu się urodziłem.

Dziesięć lat temu mój ojcec się zapił na śmierć.

Dziewięć lat temu moja matka została zarżnięta.

Osiem lat temu moja siostra umarła przez matkę.

Siedem lat temu zostałem zgwałcony.

Cztery lata temu zabiłem człowieka.

Pięć lat temu dołączyłem do gangu.

Cztery lata temu,zabiłem przyjaciela.

Trzy lata temu, umarłem.

Dwa lata temu, straciłem duszę.

Rok temu miałem wypadek samochodowy.

I to wszystko w tej jednej, pieprzonej dacie.

Co roku coś się dzieje.

W każdym pieprzonym roku.

I zawsze, właśnie wtedy, coś każe mi od pierwszej nad ranem, patrzeć na wschodzące słońce i budzące się miasto.

coś mówi mi w głowie: "A co gdybym i ja mógł tak żyć? Budzić się nad ranem, a moim największym zmartwieniem byłaby klasówka z matmy."

Coś każe rozmyślać nad moim życiem.

Kiedyś myślałem że to sumienie, ale teraz mnie to nie obchodzi. Po prostu robię to właśnie w tym dniu. Mechanicznie.

Odchodzę od okna i rozciągam się. Za chwilę, będę musiał jechać do bazy, żeby pomóc przy transporcie dziewczyn do Malfreda. Kompletnie mi się nie chciało, ale musiałem, nie mogłem zaszkodzić mojej reputacji. Wszyscy teraz siedzieli w szpitalu, martwiąc się o Lukey'a, zaniedbując sprawy gangu, wraz z samym Martinem.

Nie miałem nic do Lukey'a. Serio. Po prostu zżerała mnie zazdrość kiedy widziałem zainteresowanie jego osobą, a przecież nie przeżył, nic nadzwyczajnego. Zawsze ceniłem Harrego, zwanego przez wszystkich Ray'em - od drugiego imienia - Raymond. Od początku starałem się trzymać blisko niego, on mnie rozumiał. Ale był problem. On był towarzyski, wesoły, pełen energii, za to go podziwiałem, nienawidząc jednocześnie. Kiedy Jack zmarł, dla dobra Ray'a, postanowiłem się z nim nie kumplować i kazałem obiecać mu że nikt nie dowie się o tym, co wie ode mnie. Zgodził się, na koniec mi tłumacząc że Jack, sam podjął decyzję, że ja nie mam nic z tym wspólnego.

Zawsze chciałem żeby tak było.

Ale nie było.

Nie było.

Life (not) so easy W TRAKCIE POPRAWEKOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz