Odwiedziny

3 0 0
                                    

Od jakiegoś czasu mieszkam w mieście duchów. Mój dom znajduje się na przedmieściach, ale powoli dochodzę do wniosku, że w mieście tym nie ma żadnego centrum. Takiego, do którego jedziesz popracować albo rozerwać się. W ogóle nie ma tu rozrywek polegających na docenianiu większej czy mniejszej sztuki, jedzeniu smakowitości czy piciu. Czegokolwiek. Są białe domy obrośnięte wysokimi krzewami ciernistego typu. Identyczne bryły ze szpiczastym dachem ciągną się po horyzont. Ulice między nimi to szerokie pasy równo przyciętej trawy. Żadnego asfaltu, znaków drogowych, chodników. Nic. Całość infrastruktury publicznej ogranicza się do skrzynek pocztowych, które znajdują się przy każdym z domów.

Sąsiedztwo mam okropne. Dwoje duchów, których jedyną rozrywką jest wypominanie sobie i wzajemne wyrzucanie się z domu. Jedyny moment zgody między nimi jest wtedy, kiedy buchający gęstym dymem duch z drugiej strony ulicy zwraca im uwagę, że miał obiecany spokój wieczny, a nie może zaznać choćby jego chwili. Wtedy dochodzi do wątpliwie ekscytującej draki. Może i efektownej, bo bogatej w niskie i szybkie przeloty białych obłoków, ale dziwnej, bo pozbawionej konkretnych odgłosów i argumentów. Ja już dałem sobie z nimi spokój, spoglądając w drugą stronę.

Na dom, który na razie stoi pusty. Czekam, aż ktoś się w nim pojawi, licząc też, że jegomość okaże się duchem spokojnym, jednocześnie niestroniącym od rozmów może rzadkich, lecz ciekawych. Chciałbym móc z tym kimś ustalić, czemu tu jesteśmy i czy miejsce to daje poczucie wolności, czy jednak zdaje się być więzieniem. Sam tego nie potrafię określić, a wiecznie piękna pogoda, której przewodzi rozpromienione słońce nie pozwala mi skupić się na rozmyślaniu.
I znowu. Znowu słyszę, a może bardziej wyobrażam sobie szelesty kłótni duchów z sąsiedztwa, a za chwilę najpewniej poczuje odrzucający swąd spalenizny. Ponieważ nie ma tu czasu i zegarów, moim punktem odniesienia jest właśnie powtarzający się teatrzyk latających kukiełek.
Kiedy ucicha, wybieram się do skrzynki pocztowej po nowe listy. Te są wtórne. Nie potrafię się z nich cieszyć, nie potrafię nad nimi zapłakać. Właściwie, nie ciekawią mnie, tak jakbym tego oczekiwał. „Myślę, jak...", „życzę Ci...", „przeklinam ten..." powtarzane po sto razy na stronę, bez żadnego rozwinięcia. Żaden z nich nie jest podpisany, a nawet jakby był, to pewnie nie przypomniałbym sobie jego autora. Kartki pergaminowego papieru lądują na dywanie utkanym przez naturę. Patrzę, jak zmieniają się w popiół, który za chwilę zostanie uniesiony przez najmniejszy powiew wietrzyku.

Jednak nagle dostrzegam niezwyczajność. W dalekim punkcie niekończącego się tunelu utworzonego przez prosty pas zieleni zwężający się pod wpływem niezliczonej liczby domów, coś eksploduje. Następuje błysk, a potem na dłuższą chwilę pojawia się białe światło. Podmuch, który uderzył z tamtej strony o niezwyczajnej sile, sprawił, że wisząc przy skrzynce pocztowej, teraz mimowolnie znalazłem się sporo za nią. Przy okazji poczułem się, jak kawałek białego materiału, który jest niczym i nie ma swojej siły, ale najwyraźniej... tak było.
Po chwili zrozumiałem, z jakiego powodu to wszystko. Przed niezamieszkanym domem pojawił się nowy duch. Smukły, z pewnością wyższy ode mnie. Rozglądał się we wszystkie strony, z miejsca pokazując swym zachowaniem zagubienie i zdezorientowanie. Jako że byłem blisko, od razu zaczęliśmy rozmawiać. Gdy usłyszałem jego pytania i wątpliwości, coś się we mnie obudziło. Jakieś dziwne pragnienie. Jakby ekscytacja.

Nagle jednak zjawa zapytała mnie wprost, czy to dzielnica morderców i gwałcicieli. Prychnąłem, by po chwili z lekkim zażenowaniem odpowiedzieć oczywiście przecząco.
„Czy tak wygląda niebo dla morderców i gwałcicieli?" – pytam z ironią. Duch, który cały czas lustrował okolicę w czasie naszej rozmowy, spojrzał się w końcu na mnie, a potem lekko pochylił głowę, co najbardziej widać było po czubku jego prześwitującej sylwetki. Jego milczenie mnie zaniepokoiło. W końcu rzekł, najspokojniej jak potrafił: „Przybywam do ciebie. Z miejsca, w którym wstaje dzień i zapada noc. Gdzie jest piękno i brzydota. Z miejsca, gdzie prowadzimy swobodne dysputy i dajemy sobie radość sobą. Z miejsca, w których mamy swoje sylwetki, skórę, ubrania... gdzie mamy swoje dawne twarze. Przybywam z miejsca, które nazywamy niebem.

Milczałem.
„Moja podróż była bardzo długa, trudna i wyczerpująca. Raczej nie chciano się na nią zgodzić. W końcu jednak ulegli, pod warunkiem jednej rzeczy".
Zapytałem mechanicznie jakiej, choć mój umysł był na etapie rozumowania, jak cudowna może być różnorodność piękna i brzydoty, w świetle dnia i tajemniczości nocy. „Powiedzieli mi, że powinnam przypomnieć ci kim byłeś i co się wydarzyło... Ale nie potrafię. Nie chcę. To przecież byłoby... takie okrutne. Wydajesz się taki delikatny i osamotniony w tym strasznym miejscu. Tak mi przykro. Wybaczam ci! Wiedz, że nie mam ci nic za złe. Teraz żegnaj. Tylko tyle dali mi czasu".
Poczułem za sobą delikatny podmuch. Obejrzałem się, przekonany, że to kontynuacja tej nadzwyczajnej sytuacji. Okropnie się zdziwiłem, gdy zobaczyłem, że to tylko para duchów z sąsiedztwa po raz enty wszczyna swoją cichą kłótnię. Poirytowany, podświadomie rzuciłem wzrokiem na drugą stronę ulicy, wiedząc, że za chwilę przez białe drzwi przeniknie dymiący sąsiad ze swoim lamentem. Odwróciłem się z obrzydzeniem, nie chcąc już nigdy, przenigdy być świadkiem tej cyklicznej sytuacji. Tymczasem, przybysza zwiastowanego jasnym gromem już nie było.

– Hej, ty! – usłyszałem zza siebie, co znowu zmusiło mnie, bym odwrócił swój nędzny obłoczek. – Widziałem, że ktoś cię odwiedził. Któż to był? – zapytał dymiący sąsiad.
– Nie wiem. Ale to było... takie krótkie.
– Krótkie? Ach tak, więc był to ktoś z nieba i przyniósł ze sobą cząstkę czasu. Czas to wspaniała sprawa, tyle pamiętam. W przeciwieństwie do podłej wieczności. Tego najbardziej mi szkoda. Tego poczucia czasu, cholera.
– Czy to dzielnica morderców i gwałcicieli? – zapytałem coraz bardziej drżącym głosem. Duch sąsiada zbliżył się do mnie i nachylił swoje upiorne widmo tak, że w swędzie jego dymu odkryłem nowe tonacje. Para duchów z sąsiedztwa spostrzegła, że dzieje się coś niespotykanego. Obserwowaliśmy jak nagle stanęły w miejscu.
– Słuchaj, stary. Nie lubiłem ich, zwyczajnie darli się dzień i noc. Szczególnie on. Byłem wtedy pijany. Po prostu poszedłem tam i go zabiłem. Gołymi rękoma tłukłem w jego głowę tak długo, aż dotarło do mnie, mimo pijaństwa, jak bardzo bolą mnie palce i nadgarstki. A potem coś... coś podpowiedziało mi, że skoro już go zabiłem, to fakt, że wezmę się za tę wariatkę nie będzie miał już znaczenia. Wiesz, jak... jak za kobietę. Pamiętasz ten ekscytujący podział? Zresztą, nieważne. Wyżyłem się wtedy okrutnie. I pamiętam... pamiętam, że mnie to bardzo cieszyło. A co ty tu robisz, tego ci nie powiem. Ale fakt, że tamta dwójka to dzieciobójcy, podpowiada mi, że i w twoim wypadku nie można mówić o pomyłce.
– Skąd ten dym?
– Mogłem ich tak zostawić. Ale pomyślałem, że wszystko podpalę i nie będzie śladu. Udało mi się, ale po chwili zasnąłem. Przypadkiem... z pijaństwa... a może tego chciałem?
– Czego?
– Samo...
– ...bójstwa – dokończyłem nagle.
– Co?
– Przypomniałem sobie. I to, jaki zazdrosny byłem – wycedziłem już ledwo.

Tak cicho, że duch mordercy i gwałciciela mógł już nawet tego nie słyszeć. Śmierdzące wspomnienie złej istoty popatrzyło na mnie jeszcze chwilę, ale wkrótce odleciało do swojego domostwa, pozostawiając za sobą smugę dymu, w obłoku której zawisłem. W tym bezruchu powoli przypomniałem sobie już wszystko.
To był jedyny raz, kiedy wydarzyło się tu coś niezwykłego. Od tamtego czasu milion razy powtórzyła się już sąsiedzka scysja, a ja nadal patrzę na opustoszały dom. Wiem, że osoba, na którą tak bardzo czekałem, jest bardzo daleko. Najgorsza jest jednak pewność, że już nigdy się tu nie pojawi. Ale raz mnie odwiedziła. Sandra, tak miała na imię. Miałem rację. Mimo tamtego... To mnie kochała bardziej. 

I chyba dlatego ją zabiłem.

KONIEC



źródło okładki: https://ghostcitypress.com/


OdwiedzinyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz