3.

181 7 0
                                    

VERONICA

Po tym jak rozdzieliliśmy się z tamtą trójką, razem z Rayem udaliśmy się w zdłuż ruin sklepowych. Wiele z nich się rozwala a duże odłamki ścian spadają z dużych wysokości. Nie jest to z pewnością najbezpieczniejsze miejsce, ale nic innego nas nie otacza.
Postanawiam przerwać w końcu ciszę jaka nastąpiła między nami po oddzieleniu się z tamtymi ocalałymi
-Musimy znaleść jakieś bezpieczne miejsce do schowania się- mówię. Ray prawie niezauważalnie kiwa głową. Nie zatrzymując się kopie jakiś mały kamyk- Najlepiej coś gdzie moglibyśmy osiedlić się chociaż na kilka dni.
Z tego co się orientuję zapasy znowu nam się kończą. Została już jedynie puszka coli.
-Dobrze byłoby też znaleść coś do picia i jedzenia- dodaję. Ray zatrzymuje się nagle.
-Vera patrz!- Zerkam na niego a później na to co wskazuje mi ręką- To chyba jakaś szkoła.
Rzeczywiście jest to budynek szkolny. Ogromny i dobrze zachowany. Jakieś dziesięć minut i powinniśmy tam być. Może siedem jak przyspieszymy tempa. Może pięć jak zaczniemy biec.
-Tak!- wołam uradowana i uśmiecham się do brata. Widząc moją radość, on również się uśmiecha.
Tam napewno coś będzie i jest to idealne miejsce, w którym moglibyśmy zostać na jakiś czas- oczywiście jeżeli będzie bezpieczne.
Zaczynamy biec w stronę coraz bliżej znajdującego się budynku, chcemy dotrzeć tam jak najprędzej.
Nagle coś mi się przypomina. Cień z ostatniej nocy. Co jeśli ktoś tam był? Może człowiek a może zombiak? Teraz żałuję, że tego nie sprawdziłam.
-Stój!- krzyczę. Ray zamarza w bezruchu. Wygląda na mnie zza ramienia. Wygląda na nieco wystraszonego.
-Co jest?
-Nie możemy być przecież tak głośno, co jak ktoś usłyszy nas i zacznie gonić?
Chłopak wywraca oczami.
-Powiedziała po tym jak wydarła się na cały świat...
-Ray, mówię poważnie.
-A ja niby nie?- Karcę go wzrokiem, na co ponownie przewraca oczami. Nie wiem kiedy nauczył się tego strasznego nawyku- Być ciszej. Jasne.
Od tego momentu zaczynamy poruszać się szybkim krokiem, najciszej jak się da. Ściszamy też tony naszych głosów. Nie chcemy przecież zwracać na siebie niczyjej uwagi. Pojawienie się zarażonych nie sprawiło przecież, że zniknęli wszyscy źli ludzie, a mówiąc „źli" mam na myśli tych z nieprzyjaznymi, wrogimi a nawet chorymi intencjami.
-Tam będziemy przecież bezpieczni- odzywa się Ray, gdy jesteśmy już w połowie drogi. Robi to rzecz jasna cicho.
-Skąd możesz być tego taki pewien? Może brama jest zamknięta, a może sale są pozamykane?
-Napewno coś będzie otwarte- upiera się.
-Możliwe, ale tego nie wiemy. Zresztą co jeżeli ktoś tam będzie? Nie możemy tam po prostu wbiec.
-Dobra, dobra- przyznaje mi w końcu racje. Nie chcę niepotrzebnie straszyć go tym całym cieniem. Może tylko mi się wydawało- Jak już tam będziemy...
-To?
-Będziemy się skradać?- pyta z bardzo poważną miną.
-Możliwe.- Krótko śmieję się pod nosem- A co? Lubisz się skradać?
Przypominają mi się czasy jak byliśmy mali i jako dobra siostra udawałam, że go nie widzę kiedy bawił się w ninję. Jego celem było podkraść mi ciastka, które miałam wyłożone na małym talerzyku na komodzie. Za każdym razem mu na to pozwalałam, lubiłam patrzeć na to jaki szczęśliwy i dumny był z siebie kiedy udawałam spanikowaną bo niby to same zniknęły. Sam proces działania był też bardzo zabawny, oczywiście śmiech wstrzymywałam.
-Ale śmieszne.- Ray kolejny raz przewraca oczami. Zrobił to już trzy razy w przeciągu kilkunastu minut. Chciałabym móc go tego oduczyć, pewnie nauczył się w szkole od innych dzieciaków- Po prostu muszę być przygotowany, okej?
-Ależ oczywiście.
Nadal nie mogę powstrzymać chichotu. Mam przed oczami jak mały Ray niezdarnie robi fikołki, kiedy to ja powstrzymuję śmiech.
Nagle z oddali dobiega nas głośny dźwięk, przypominający strzał z pistoletu. Nie, to był z pewnością strzał z pistoletu. Stajemy w bezruchu i patrzymy się na siebie.
-C-Czy to czas aby biec?
-Biegnij!- krzyczę gdy zza ruin udaje mi się zobaczyć mężczyznę z pistoletem w ręku, gonią go dwa umarlaki. Nie należą do tych wolnych. Ręce mają jak patyki, widać im niektóre kości i uzębienie (lub raczej to co z niego zostało, bo mają nawet z daleka widoczne braki) iż oboje są pozbawieni brody. Włosów prawie już nie mają, z głosy wystają im pojedyncze sterczące pasma. Mocno podarte ubrania zwisają z nich.
Biegniemy w stronę szkoły. Zdaję sobie sprawę, że mężczyzna też może biec w tym kierunku, a jeżeli zmierzamy do tego samego miejsca, a gonią go umarlaki, znaczy że gonią też nas. Łapię brata za rękę, boję się że sytuacja ze wczoraj się powtórzy a teraz byłoby tylko gorzej.
-Daję radę- informuje mnie, rozumiejąc najwidoczniej moje intencje i puszczając moją rękę. Udaje nam się dobiec do szkoły przed uzbrojonym mężczyzną. Szybko chwytam za bramę, która okazuje się być zamknięta. Kucam więc i ruchem głowy daję Ray'owi znać że mam zamiar go podsadzić. Po chwili znajduje się on już po drugiej stronie. Ja sama wspinam się po bramie i z jego pomocą i bezpiecznie zeskakuję na drugą stronę.
-Teraz szybko, wejście do szkoły, już!- wołam.
Ray podbiega do drzwi i chwyta za klamkę. Zamknięte. Spiesznie się rozglądam. Jedno z parterowych okien okazuje się być rozbite, ale nie na tyle abyśmy mogli wejść przez nie do środka. Rozglądam się ponownie, tym razem po ziemi. Podnoszę największy kamień jaki mam przed sobą i rzucam go w stronę tego samego okna. W tym samym czasie, w którym uderza w szybę i rozbija ją na małe kawałeczki, jeden z dwóch zbliżających się umarlaków wydaje z siebie ten przeszywający ryk. Wspinam się na parapet jako pierwsza. Kiedy jestem już w środku, podaję bratu rękę i podciągam go. Z dworu dobiegają nas krzyki wołającego o pomoc mężczyzny, którego właśnie udało się dobiec do bramy. Zaczyna nią trząść. Bardzo chciałabym mu pomóc ale obawiam się, że nie mam jak. Zresztą co jak okazałby się być psycholem? Nie, nie powinnam myśleć w ten sposób.
-Trzeba zabarykadować okno- odzywa się Ray, sprowadzając mnie tym samym do rzeczywistości. Nie czekając aż coś powiem, rusza w stronę znajdujących się niedaleko metalowych szafek szkolnych dla czterech uczniów. Pcha je w stronę okna, przez które wyglądam po raz ostatni. Znajduję rannego mężczyznę wzrokiem. Ma zabandażowaną nogę. Zastanawiam się czy już nie jest przypadkiem zarażony.
Zarazić można się poprzez bliski kontakt z śliną bądź krwią zarażonego. Tak słyszałam w telewizji, jeszcze jak byłam w stanie ją obejrzeć. Reporterka powiedziała, że zarażeni atakują ludzi po to aby zagryźć ich na śmierć i pożywić się nimi. Powiedziała, że wirus robi z ludzi kanibali. Wspomniała też, że przeważnie nie atakują siebie nawzajem. Na kamerach akt taki złapany został może dwa razy, kiedy to większy zagryzł mniejszego, bez znanego nam jeszcze powodu, o ile jakiś w ogóle był. Inny dziennikarz mówił, że czasami wystarcza im zwykłe przekazanie zarazy dalej i że nie zależy im aż tak bardzo na zabijaniu. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Powiedział też, że aby przeżyć wystarczy poruszać się w maseczkach, uważać aby ślina czy krew zarażonych nie zetknęła się z naszą i zalecił nie całować się z zarażonymi. Relacja z nim miała rzecz jasna miejsce zanim sprawa obrała większych obrotów. Wątpię, że nadal uważa tak samo, o ile w ogóle nadal żyje.
-Vera, pomóż mi!- woła Ray, nie radzący sobie sam z ciężkimi, zapewne pełnymi szafkami.
Nie spuszczam wzroku ze spanikowanego mężczyzny.
-Ma pan pistolet, niech pan strzela!- wołam i nie czekając na odpowiedź udaję się na pomoc bratu.
-Skończyły mi się naboje!- Słyszę go jeszcze, ale już nie widzę. Jest przerażony, nie potrzebuję widoku jego twarzy aby to wiedzieć, rejestruję to w jego głosie- Pomóżcie mi!- dodaje w tym samym momencie, w którym udaje nam się z Ray'em zabarykadować okno.
Jesteśmy już w środku ale nadal nie w pełni bezpieczni. Mimo to napewno bezpieczniejsi niż minutę temu. Przemęczeni opadamy na podłogę. Z zewnątrz nadal słychać wołającego o pomoc mężczyznę. Wyjmuję z plecaka colę, robię łyk i resztę oddaję bratu.
-Wypij wszystko.
-A co z Tobą?- pyta, odbierając ode mnie puszkę.
-Ja już się napiłam. Pij.
Chłopak powoli wypija resztę napoju. Podnoszę się i podchodzę do zamkniętych drzwi wejściowych. Są od czegoś strasznie brudne więc nie wiele jestem w stanie przez nie zobaczyć. Nasłuchuję. Krzyki umilkły, słyszę już tylko umarlaki. Nadal są podajże pod bramą. Mężczyźnie albo udało się uciec albo (niestety bardziej prawdopodobne) został przez nie ugryziony i jednocześnie zarażony. Może i zagryziony na śmierć. Nawet gdybyśmy chcieli, nie mieliśmy jak mu pomóc. Albo zwyczajnie pocieszam i usprawiedliwiam się właśnie takim myśleniem.
-Na parterze nie jesteśmy dosyć bezpieczni. Myślę, że powinniśmy od razu iść na piętro.
-Nie rozejrzymy się nawet?- pyta zawiedziony Ray. Podnosi się, rzuca puszkę na podłogę i zgnita ją butem- Powinna tu być jakaś stołówka czy sala gimnastyczna.
-Hmm, masz rację. Znalezienie stołówki to nie taki zły pomysł. Może coś tam będzie.
-A w sali gimnastycznej może będą jakieś przydatne rzeczy, typu...
-Piłka?- dokańczam za niego. Ray marszczy brwi.
-Nie jesteś śmieszna- stwierdza z poważną miną. Krótko śmieję się pod nosem- Ja z chęcią bym sobie pograł.
-Z kim? Z armią umarlaków?- Nie przestaję żartować. Zielonooki przewraca oczami. Przechadzamy się po szkolnym korytarzu, rozmawiając i otwierając każde mijane przez nas drzwi. Kiedy opowiadam Rayowi nudną historyjkę jak to kiedyś udało mi się złapać motyla do słoika, chłopak chwyta i przekręca kolejną klamkę. Ku zdziwieniu obojgu z nas, pokój okazuje się być otwarty, a Ray już po chwili ląduje tam na podłodze.
-Wszystko ok?- pytam, wbiegając do środka. Podaję mu rękę i pomagam wstać.
-Ta... chyba będę żyć.
Oboje rozglądamy się po przestronnym pomieszczeniu, wyglądem przypominającym trochę pokój nauczycieli albo salę komputerową. Wszystkie znajdujące się tu komputery są albo rozbite albo zwyczajnie nie chcą się włączyć. Ławki są poprzewracane, tak samo jak krzesła. Dziennik i jakieś inne kartki leżą porozrzucane po podłodze. Na ścianie wiszą poobrywane plany lekcji a w kącie znajduje się o dziwio działająca kamera. To właśnie ona trochę mnie niepokoi, wyobrażam sobie jak ktoś nas przez nią obserwuje. Jest to wystarczający powód, dla którego nie mogłabym tutaj spać.
-Poszukajmy czegoś lepszego.- Nie czekając na odpowiedź opuszczam salkę. Ray dołącza do mnie jakiś czas później.
Kilka metrów dalej zauważamy duże drzwi z szybami, prowadzące do sali gimnastycznej. Są zamknięte, ale gdyby komuś bardzo zależało aby tam wejść mógłby stłuc szybę. Jest na tyle duża, że raczej napewno byłabym w stanie przedostać się przez nią do środka, a już z pewnością nie miałby z tym żadnego problemu Ray. Jak na razie nie trujemy sobie tym jednak głowy. Wątpię, że w sali gimnastycznej znaleźlibyśmy coś do jedzenia, a to tego najbardziej w tym momencie potrzebujemy. Po kilku kolejnych minutach chodzenia i sprawdzania czy na parterze są jeszcze jakieś otwarte drzwi, znajdujemy wyczekiwaną przez nas stołówkę.
-Wreszcie!- mówię pod nosem i uśmiecham się na jej widok.
Ray szybko kieruje się za ladę i zaczyna ją przeszukiwać. Ja natomiast rozglądam się po stolikach, mając nadzieję że może ktoś coś zostawił.
-Vera!- Już po chwili dobiega mnie uradowany głos brata. Odwracam się w jego stronę. Macha do mnie, więc wracam w stronę lady. Znajduje się tam między innymi tygodniowe pure, frytki i kotlety. Żadna z tych rzeczy nie wygląda smacznie i nie poprawia mi humoru. Grymas schodzi mi jednak z twarzy gdy dostrzegam to co chciał mi pokazać Ray. Pod ladą leżą dwie zgrzewki wody. W jednej jest po 6 małych butelek, czyli razem mamy ich teraz aż 12! Uśmiecham się szeroko i już mam coś powiedzieć (sama nawet nie wiem co, zwyczajnie potrzebuję to skomentować), ale wtedy ponownie odzywa się Ray.
-To nie wszystko- oznajmia, a następnie pokazuje mi dwie tabliczki mlecznej czekolady i soczek o smaku pomarańczy w kartoniku.
Nam obu znaleziska te znacząco poprawiają humor, już prawie zapomniałam o facecie z zewnątrz. Ray podskakuje, obraca się i krzyczy z radości. Dołączam do niego, ale nie na długo. Nie powinniśmy robić dużego hałasu.
-Dobra, pakuj to co zmieści się do plecaka, resztę weź w ręce- mówię, przecierając spocone czoło ręką. Spoglądam w stronę okien. Zaczyna powoli się ściemniać.
Odpakowując wody ze zgrzewek udaje nam się napchać nimi jeden plecak. Chciałabym w końcu znaleść miejsce gdzie będę mogła odpocząć a nie ciągle uciekać z obawą, że coś może nas dopaść. Nie jestem pewna czy to jeszcze w ogóle możliwe. Czy coś takiego kiedykolwiek nastąpi.
Zakładam plecak z żywnością na plecy, Ray robi to samo z tym drugim. Ruszamy powoli i po cichu (nie licząc jego głośnego siorbania soku pomarańczowego) na piętro, w poszukiwaniu miejsca do spania.

𝐙𝐀𝐑𝐀𝐙𝐀Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz