Rozdział 1

13 3 0
                                    

Razem z Willem także zmierzaliśmy do punktu zbornego, ale poprzez pościg nasza podróż została opóźniona. Oboje straciliśmy nasze wierzchowce. Strata konia dla zwiadowcy to ogromny ból, ponieważ każdego z nas łączy specyficzna silna więź z tym zwierzęciem.

Sam w duchu opłakiwałem mojego ukochanego Zderzaka i widziałem także smutek, w którym pogrążał się Will po stracie Wyrwija. Nikt z nas nigdy się do tego nie przyznał, ale rozmawialiśmy z naszymi końmi, a one zdawały się nam odpowiadać. Żaden inny koń bojowy ani pociągowy nie zastąpi zwiadowcy jego beczułkowatego, włochatego a co najważniejsze wiernego konika.

Gdy wyrwałem się z zadumy zauważyłem, że mój były uczeń zaczął zbierać nasze strzały, aby zatrzeć ślady walki. Ze smutkiem zdałem sobie sprawę, że części strzał już nie użyję przez pogięte drzewce czy lotki. Z dwunastu strzał jakie miałem do użycia nadawało się teraz jedynie może siedem. U Willa sytuacja wyglądała podobnie, co nie napawało nas optymizmem.

Gdy wyszliśmy z gąszczu lasu spojrzałem na słońce i oceniłem, że zostało jakieś pięć godzin dnia. Po stracie naszych wierzchowców, droga na miejsce zborne zajmie nam około dwóch dni przemykania się po zmroku, aby pozostać niezauważonym.

Po około czterech godzinach stwierdziliśmy, że dalsza podróż dzisiejszego dnia nie ma sensu. Oboje byliśmy wykończeni. Walka i mi, i Willowi dała się mocno we znaki. Zeszliśmy z traktu i weszliśmy na polankę, która miała osłonę z każdej strony w postaci drzew i krzewów. Nie mogliśmy rozpalić ognia, aby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania dymem. Oboje musieliśmy się zadowolić suchymi racjami i zimną wodą.

Po posiłku Will zaproponował, że pierwszy obejmie wartę. Nie miałem sił, aby mu odmówić. Szczelnie owinąłem się cętkowaną peleryną. Nie śniło mi się nic poza moim zmarłym konikiem. Po trzech godzinach Will obudził mnie, abym objął wartę za niego. Po położeniu księżyca stwierdziłem, że musi być około dziesiątej wieczorem. Podczas mojego trzygodzinnego czuwania nie wydarzyło się nic specjalnego.

Kiedy około pierwszej w nocy obudziłem willa, spakowaliśmy prowizoryczny obóz. Wyruszyliśmy już po piętnastu minutach od obudzenia chłopaka. Droga była bardzo spokojna. Idąc, rozmawialiśmy na najróżniejsze tematy, by zabić czas i zmęczenie.

Kolejne dwa dni przemykaliśmy się bocznymi traktami. Od połowy nocy do świtu szliśmy niezmordowanym spokojnym tempem. Świtem zaś rozkładaliśmy obóz i odpoczywaliśmy, aż do południa. Późnym popołudniem wyruszaliśmy dalej, aż do nastania wieczoru, kiedy to znowu zatrzymywaliśmy się na kilkugodzinny odpoczynek. Tak minęły następne dwa dni podróży. Miejsce zgromadzenia znajdowało się na północnym krańcu królestwa. Ziemie te nie należały do żadnego z baronów ani możnowładców. Dawało to dużo mniejsze ryzyko odnalezienia.

Wchodziliśmy na wzgórze, które było ostatnią przeszkodą podczas wędrówki na miejsce spotkania. Gdy udało nam się wdrapać na szczyt, naszym oczom ukazał się przepiękny krajobraz lasu, na którego środku znajdowała się sporych rozmiarów polana. Widok dopełniało pasmo górskie rozciągające się na linii horyzontu.

Z tej odległości dało się wypatrzeć obozowisko, do którego zmierzaliśmy. Na jego środku stał sporych rozmiarów okrągły namiot. Wokół niego każdy zwiadowca rozstawił swoje schronienie. Obok każdego z nich stało ognisko z rusztem oraz wiadro z wodą i czerpakiem. Po drugiej stronie polany pasły się zwiadowcze konie.

Razem z Willem podkradaliśmy się do obozu reszty naszych towarzyszy jak to zawsze mieliśmy w zwyczaju. Poczułem dreszczyk ekscytacji na myśl, o podejściu niezauważonym do miejsca strzeżonego przez najlepiej wyszkolonych ludzi w królestwie. Myśl o spotkaniu dawnego mentora i przyjaciół z korpusu napawała ulgą i nadzieją.

Gdy wyszliśmy z gąszczu krzewów i trawy, zostaliśmy zauważeni przez Halta. Swoistym wyrazem na twarzy okazał zdziwienie, spowodowane brakiem koni oraz aprobatę dla naszych podchodów.

– Jace! – krzyknął Halt. – Jak dobrze was widzieć całych i zdrowych po tych wszystkich nieprzyjemnościach, ale gdzie jest Zderzak i Wyrwij? – zapytał zdziwiony.

Widziałem smutek malujący się na twarzy Willa, dlatego poprosiłem, aby poszedł rozstawić nasze namioty i zaparzył kawy. Chłopak kiwnął głową, wziął moją torbę i odszedł na drugą stronę polany. Wtedy nie umiejąc już dłużej powstrzymywać emocji przytuliłem mojego byłego mentora i przyjaciela, i wypaliłem:

– Halt, nasze konie nie żyją! – odsunąłem się od niego i zobaczyłem wyraz smutku i współczucia na jego twarzy.

– Przykro mi, Jace. Teraz idźcie odpocząć – powiedział. – Podróż bez koni musiała być męcząca. Porozmawiamy jutro rano – pożegnał się i odszedł w stronę namiotu dowództwa.

Faktycznie razem z Willem nie wyglądaliśmy najlepiej. Potargane ubrania, podkrążone oczy oraz tłuste włosy mówiły same za siebie. W tym momencie uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem zmęczony. Dwa dni podróży bez wierzchowców dały nam obu w kość.

Popatrzyłem jeszcze, jak Halt odchodzi w stronę środka polany, gdzie ustawiony został duży okrągły namiot o wysokości nie większej niż półtora sążnia. Przez chwilę nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Patrzyłem w czubki swoich skórzanych butów na miękkiej podeszwie przez dłuższą chwilę.

Gdy wyrwałem się z zadumy podszedłem do Willa, który już rozłożył nasze namioty i zaparzył po kubku aromatycznej pachnącej kawy. Gdy usiadłem obok niego, bez słowa podał mi kubek, do którego dodałem szczodrze miodu. Mój były uczeń zrobił to samo. Był wieczór, dlatego z naczyń unosiły się widoczne o tej porze, wijące się opary naparu, który każdy zwiadowca tak uwielbiał.

Popatrzyłem na Willa. Zobaczyłem smutek i melancholię w jego oczach. Było mi go okropnie żal. Traktowałem go jak syna i po prostu martwiłem się o niego. Gdy wyrwałem się z przemyśleń zauważyłem, że odstawił on kubek i leżał na ziemi. Jego oddech z chwili na chwilę stawał się coraz spokojnieszy i regularniejszy.

Wstałem i wziąłem chłopaka na ręce, aby wnieść go do namiotu i położyć na jego posłaniu, które sam wcześniej przygotował. Gdy ułożyłem go pod kocem wyszedłem z namiotu i skierowałem się w stronę własnego łóżka.

Ściągnąłem buty oraz pelerynę i położyłem je obok posłania. Saksę oraz nóż do rzucania włożyłem pod poduszkę, zrobioną ze zrolowanej zapasowej peleryny. Uczyniłem to na wypadek niezapowiedzianych gości, którzy nie mieliby przyjaznych zamiarów. Od razu gdy przyłożyłem głowę do prowizorycznej poduszki, zapadłem w głęboki sen.


Zwiadowcy - Mroczne CzasyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz