czyli shot o stracie
2 / 1 2
Nikt i nigdy nie powiedział, że na końcu będziesz płakać.
Że uśmiech zniknie z twojej wiecznej twarzy.
Właściwie to twoich twarzy.
Że twoje blond, brązowe czy też czarne, gdyż nigdy nie było dane ci być rudym, a wiem jak mocno tego pragąłeś, włosy staną się siwe. Lub też jeszcze bardziej siwe.
Że skończysz, przełykając gorzką ślinę. W samotności czy też pośród ludzi — nie ma to ostatecznie żadnej wartości, gdyż ostatecznie i tak kończysz na kolanach. Na pokładzie jedynej, która zawsze cię wysłucha. Klęcząc na zimnej, metalowej podłodze TARDIS. Wtulając w nią zmęczoną od tłumu myśli głowę, która przeżyła już tyle rozstań, że nie sposób zliczyć. Tyle zapomnień, że nawet choćbyś chciał, nie możesz przywrócić w pamięci każdego znich.
Mimo wszystko — wiesz, że oni się jeszcze zjawią.
Że one powrócą w twoich ciepłych, pełnych szczęścia i beznadziejności w nadziei wspomnieniach. Wspomnieniach, przy których przełkniesz ślinę, nieświadomie mówiąc — tęskno mi.
Wiedz, że im także było i będzie tęskno, nawet jeśli miały kiedykolwiek o tobie zapomnieć.
Gdzieś tam, w odległej mgle, zobaczysz Rose. Rose, której chłody oddech przyjdzie ci poczuć na swym karku. Rose zamkniętej w równoległym wymiarze, gdzie obdarzyłeś ją tym, czym tylko mogłeś. Dałeś szczęście — stwarzając jedynie marne pozory. Ujrzysz złego wilka, który rozświetli ci mrok.
Lecz który to już raz, Doktorze?
Który to już raz spojrzysz na zupełnie obcą ci twarz, widząc w niej oblicze tak dobrze znajomej ci osoby?
Następna była Donna. Chobyś obracał i analizował jej imię w każdym kierunku, wciąż byłoby ono tak samo nowe. Inne. Donna Noble — partnerka w zbrodni doskonałej. Dopełnienie twojej jednostki, które pojawiało się nawet wtedy, gdy zupełnie uciekała z twoich myśli. Musisz przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałeś, by ktoś tak dobrze biegał w weselnych szpilkach i białej sukni z wielu warstw tiulu. By ktoś tak doskonale się z tobą dogadywał bez słów. Pojawiał się zupełnie z nikąd, nawet nie wiedząc, że jest potrzebny. I pomyśleć, że tak samo bardzo jak denerwowała cię na początku — swoją niewiarą, gadaniną czy też samym sposobem postrzegania świata — tak samo bardzo zatęsknisz za nią, wsłuchując się w ciszę. Natężając zmysły, by dostrzec gdzieś za sobą dźwięk weselnych szpilek. Najważniejszych we wszechświecie szpilek.
Nie raz potrzebowałeś lekarza, choć postronni uważali, że sam nim jesteś. Potrzebowałeś ciepła. Promieni słońca, które ofiarowała ci ona. Niedoceniania przez świat Martha.
Martha, która za wszelką cenę chciała być dobra. Może teraz w końcu sobie to wmówiła? Pojawiłeś się i zniknąłeś z jej życia, nie widząc jak wielką pustkę zostawiłeś w jej sercu. Twoje spojrzenie nie mogło wystraczyć, by dać jej wiarę na lepsze. Na przyszłość, w której dalej wypatruje przeszłości. Kto jak kto, ale ty wiesz, że w czasie nie powinno się mieszać, prawda, Doktorze?
Łkajac w samotności, bo nikt nie wspominał, że obejdzie się bez płaczu, w mętliku myśli i szalonej wędrówce wspomnień przemknie przez twój umysł Jack.
Kapitan Jack, który już więcej miał nie wracać. Z którym rozstaliście się tak dawno...a może wciąż będzie dane ci ujrzeć jego sylwetkę u kresu? Zaśmiać się na dźwięk śmiechu i powitania monotonnego niczym słowa: Prime Minister, Harriet Jones, jakie towarzyszyły ci od początku do końca. Jak drobna iskierka żalu, tlącą się od czasu pożaru do ostatecznej suszy. Jak pasażer autobusu jadący do samego końca lini, by następnego dnia znów nią wracać. Jak ostatni świetlik tańczący na parkiecie, gdy wszyscy goście już dawno wyszli.
Przeżywałeś ich szczęścia i radości.
Lecz to oni przeżywali ciebie.
Traciłeś ich niczym żetony w najlepszym kasynie. Wiesz o kim mówię, Doktorze? Wspomnisz jeszcze anioły, które odebrały ci rodzinę. Anioły, które nie zapłakałyby na pogrzebie, mimo że to właśnie one ściągnęły ich sześć stop pod ziemię.
Tamtego dnia, mówi się, że przejęły Manhatam. Jednak to perfidne kłamstwo — one zawładnęły twoim sercem.
Pragnąłeś, by Amy była szczęśliwa, lecz cóż mogłeś poradzić, gdy została osamotniona? Znasz to uczucie. Oczywiście, że znasz ten ból i zimno wewnątrz ciała. Nie pozwoliłbyś jej cierpieć tak samo ja ty, nawet jeśli miałoby to, już po raz kolejny, złamać jedno ztwoich serc. Amy, ta która czekała i Rory — ten który trwał jeszcze wierniej, by do końca zostać przy ukochanej.
Nikt nie wspominał, że koniec będzie szybki. Że nie będziesz wsłuchiwać się w biec własnych serc. Że czas nie będzie pastwił się nad tobą za to, co mu zrobiłeś. Że nie usłyszysz w nim słów czarnego kruka, zwiastującego smierć.
Och, Oswald. Ona juź wtedy była krok przed tobą, gotowa się poświęcić się nawet jeśli sens czynu był jasny tylko dla niej. Oswald, która pokazała ci jak żyć jak człowiek. Oswald, którą wyrwałeś z codzienności. Oswald, która skończyła na kamiennym bruku, chłodnym jak posadzka niebieskiej budki, na której wlaśnie tkwisz w agonii. Wijesz się, wypatrując czerwonego liścia klonu.
Są jeszcze ci, którzy towarzyszyli ci aż po kres. Ci, którzy przetrwali z tobą do końca. Zwieńczenia liny, na której tak nieumiejętnie próbowałeś się utrzymać. Oczywiście, że ich pamiętasz. Jak mógłbyś zapomnieć poświęcenie Bill. Jej łzy, które przedarły się przez metaliczną powłokę ciała bez uczuć. Jej wyobcowanie wśród innych uczniów i ciekawość — to, co pozwoliło was połączyć. Już niedługo poczujesz smutek, wiedząc, że nie będzie nikogo. Nikogo kto dopyta o każdy szczegół tej historii.
Nikt nie wysłucha o twoim życiu dłuższym niż trwanie niejednej z gwiazd na niebie.
Sam siebie zabijasz.
I doskonale o tym wiesz, nieprawdaż Doktorze?
Cierpisz, bo nie umiesz zapomnieć.
I nie zapomnisz nigdy, aż do krańca swych dni, także jej. Tej jedynej, która pokochała cię za wcześnie, gdy nie byłeś na to gotowy. Tej jedynej, której gdy w końcu oddałeś serce, okazało się, że było na to za późno. Jedynej w swoim rodzaju River Song. Wspomnisz jej uśmiech. Loki pani archeolog i soniczną łopatkę. Waszą ostatnią noc, która trwała latami.
Latami...lecz czym są lata jeśli żyje się wieki, Doktorze?
Chwilowym Błyskiem gwiazdy podczas nocy polarnej. Powiewem wiatru pośród wichury i pojedyncza kroplą deszczu w burzy.
Nikt nigdy nie powiedział, że do tego przywykniesz. Że nauczysz się trwać, skazując siebie na autodestrukcję. Na chwilowe szczęście, którego strata za każdym razem boli coraz bardziej.
A jednak — żałość po utracie najbliższych stała się dla ciebie przerażającą codziennością, Doktorze.
Codziennością, która właśnie dobiega końca.
I nikt już nie usłyszy jak mówisz fantastycznie, Allons-y, Geronimo czy krzyczysz, by wszyscy się uciszyli.
Bo nie będzie już nikogo.
CZYTASZ
żałość | doctor who [one shot]
FanfictionI nie będzie już nikogo, kto mógłby usłyszeć echo twojej rozpaczy. Lecz ty doskonale o tym wiedziałeś, prawda Doktorze? [based on „Doctor who'' BBC - 01 - 10 ] [ cover by dudziel ] [-personal_heroine- 2020]