Hej, hej, moi drodzy!
Dziś wjeżdżam na scenę z czymś zupełnie innym niż zwykle. Nie będzie elfów, nie będzie magii, nawet teleport z biedronki się popsuł. Tym razem serwuję opowieść z życia wziętą – takiego prawdziwego, z ludźmi i kurtkami, które widziały lepsze czasy (i przeceny).
Zawsze chciałam napisać coś przyziemnego. Wiecie, takiego bez czarów, ale z emocjami. Bez elfów, ale z tramwajami. Bez ratowania świata, ale z ratowaniem własnej godności, gdy się potykasz o niewidzialny kamień na chodniku i udajesz, że to była figura taneczna.
Czy będzie śmiesznie? Może. Czy będzie życiowo? Na pewno. Czy będzie kot? Tego jeszcze nie wiem, ale jeśli się pojawi, to zapewne z ironicznym spojrzeniem.
Zapraszam Was na tę pełną wzruszeń, absurdu i (być może) przypadkowych filozofii życiowych historię.
Trzymajcie kubki z herbatą, bo różnie to może się potoczyć.
No i oto jesteśmy – ja, ten tekst i ogromna chęć, żeby nie wyszło z tego literackie ciasto zakalcowate. A co się wykluje? Zobaczymy! Może kura, może pingwin a może całkiem niezła historia – tylko oby nie latająca gęś, bo mam małe mieszkanie.
Do miłego