Powoli tracę wiarę w to, że istnieje książka-odmóżdżacz, która by mnie nie zirytowała.
Czy tak trudno jest znaleźć coś, przez co nie przebrzmiewa ból rzyci autora (częściej autorki)? Czy tak trudno jest znaleźć coś, gdzie żeńskie postacie nie są karykaturalne i nie przebrzmiewają przez nie traumy autorów? Czy tak trudno jest uniknąć ewidentnej terapii na kartkach?
Swoją drogą, to Chryste Panie, jak mnie irytuje zwrot "być zaopiekowanhm", dodałabym to do czytelniczych czerwonych flag. Niesamowicie mnie denerwuje obecny brak różnorodności, bo albo idziemy w terapeutyczne family friendly mambo–dżambo autora, albo w sraczkę o zUych i NiEGrzEcZnyCh tematach, w których research ograniczył się chyba jedynie do scrollowania Wikipedii podczas porannego pieciominutowego posiedzenia na sedesie (a i to przy dobrych wiatrach). Żenujące.