Stojąc pośrodku zatłoczonej ulicy, odwracam się w każdą z możliwych stron. Boje się, tak bardzo chcąc uciec, jednak zamiast drogi widzę jeszcze więcej przeraźliwie wykrzywionych twarzy. Zaczynam płakać, podczas
gdy w mojej głowie jestem pożerana przez te otworzone przede mną usta. Słyszę ich mlaskanie, słyszę gruchot i trzask mielonych kości, powoli czując na sobie zimny dreszcz. Znowu zawiał wiatr, wycierając z mojej twarzy
pojedynczą łzę. Przerażona, bezsilna, po prostu głucha. Głucha na wszystko, co nie jest gruchotem moich własnych kości. W swoich ustach czuję krew, wypluwając resztki, których nie zdołałam połknąć na podłogę, prawie
przy tym wymiotując.
Wokół mnie stoi tłum złożony z zarówno ludzi, jak i widm, patrzących się na mnie białymi pustymi oczami. Znowu zalewam się łzami, krzyczę, przeciskając się przez ostatnie szczeliny światła w szarym tłumie. To, co tam widzę...
Nie mogłam wytrzymać, drżącą ręką chwytając za spust.
Zrozumiałam, jak głupia byłam, gdy usta rozszerzone w przyjaznym uśmiechu począwszy od nóg... Zaczęły rozgryzać moją martwą duszę. Żywiąc się tym, co za życia nie stanowiło dla mnie znaczenia. Jednak teraz bolało bardziej,
niż to, co dotychczas uważałam za najgorszy ból. Mój jazgot przeszył niebo, gdy spoglądając pod siebie, zobaczyłam twarze moich bliskich zalane łzami.