Co, ja co robię? Ja sobie w opku rzeźbię :) (dobra, w opku które w zasadzie jest mikropowieścią, w powieści, w pomyśle na powieść, w pomyśle na opko, w rzeczach do erpeżka... you know the drill, 10000 pomysłów na godzinę)
Nie była to pierwsza ani ostatnia okutana opończą z kapturem postać odwiedzająca Ząb Krakena. Opończa z kapturem co całkiem użyteczna odzież, zwłaszcza w taką pogodę, nie mówiąc już o jej użyteczności dla wszystkich indywiduów pragnących zamanifestować swoją tajemniczość. Tym razem jednak na krawędzi opończy Oleander dostrzegłu wzór motylich skrzydeł – zblakły i poszarpany, lecz dość wyraźny, by dało się rozpoznać barwy.
Zacisnęłu zęby, wbiłu panokcie we wnętrza dłoni. Nie było ucieczki – drugie fae wpatrywału się w nu spod kaptura. Podłużne, całkowicie ciemne oczy przypominały dwie szpary nicości, tym wyraźniejsze, że twarz pod kapturem miała odcień zimnego, białego marmuru.
Fae zdjęło kaptur. Opończa rozsunęła się i teraz miała formę peleryny w kształcie skrzydeł. W rysach fae niewiele było śmiertelnej miękkości. Oleander przebywając poza Ys starału się zwykle utrzymać choć pozory, w końcu większość rozumnych gatunków nie ufała jenu rodzajowi. To fae nie starało się nawet. Jego twarz była jak wyrzeźbiona z lodu, czoło wieńczyła korona wypustek i czułków, palce swą długością i ilością stawów przypominały pajęcze nogi. Pod peleryną nie dało się wyraźnie dostrzec, gdzie kończy się ciało, a zaczyna ubranie. Napierśnik opinający smukły, androgyniczny tors przypominał żebra: może faktyczny kawałek żywej kiedyś istoty, może część ciała fae, może wyrafinowaną rzeźbę. Peleryna mieniła się teraz bielą i czerwienią, choć spody pokrywających ją łusek pobłyskiwały czernią.