Powiedziano mi, że „Ziemia płonących istot” nie jest dobrą powieścią na wattpada i nie znajdzie tu swoich czytelników.
Przyznaję, że to historia dość specyficzna – w pewnym sensie teatralna, a nawet operowa, zupełnie niebojąca się przesady ani w języku, ani w dialogach.
Jak wszystko, co stworzone, ma swoje wady, ale… pisanie jej było wielką, nieporównywalną z niczym innym radością. I co tu dużo mówić – kocham tę opowieść, kocham jej język (na który nie porywałam się już nigdy więcej w późniejszych utworach) i po prostu chcę, by „Ziemia…” miała gdzieś swoje miejsce.
Dlatego wrzucam ją tu na nowo, w lekko poprawionej wersji.
No trudno – najwyżej będzie sobie siedzieć na tej platformie jak ptak na gałęzi. A ja i tak się cieszę, że jest, że istnieje, że została – nie bez bólu i potu, jak to przy porodach – zrodzona.
Wiem, że warto było napisać ten tom. I dlatego musiał wreszcie znaleźć dla siebie przestrzeń.
To wszystko.