Nie no. Dobra. Dalej jestem wściekła.
Jakby... oglądaliście Supernatural? To 15 sezonów umierania. Tak w skrócie. Ba! Jest odcinek, który w całości jest Dniem Świstaka z cholernym umieraniem Deana w roli głównej. Ale to dało się znieść, bo jakoś podskórnie się wiedziało, że Cas, Dean albo Sam zaraz wyskoczą na ciebie z szafy, nie ważne co zrobisz.
Więc tak. Płakałam za każdym razem. Ale oglądałam dalej, bo oni są jak plaga karaluchów.
Ale potem przyszedł sezon 15 i... koniec. Odcinek, który złamał serce każdemu, kto miał cień sympatii do Castiela. A jednocześnie cholerne święto dla fanów Destiel, bo mogliśmy drzeć mordę "MÓWIŁAM!". Dobra. Da się to jakoś przełknąć. Jakoś. Ale... ale końcówka?! Co scenarzyści sobie mysleli?! Nie rozumiem!
Wiec może zajęło mi 5 lat napisanie swojej wersji. Może spędziłam godziny nad tym, żeby pogodzić się z takim końcem i może się nie pogodziłam. Na pewno było to skrajnie nie w klimacie i sprzeczne z charakterem (pręt zbrojeniowy... dgshgxshjashcis!!!!).
Dean zasługuje na swoje szczęśliwe zakończenie. Więc tak. Wzięłam czas antenowy dla jednego odcinka, minimum scenografi, trochę dramatyzmu. Wzięłam wspomnienie Claire i Jacka. Wzięłam, wstrząsnęłam i napisałam to... coś. Napisałam Deanowi lekkie odkupienie.
Nie twierdzę, że napiszę coś więcej. Ale twierdzę, że to otwarte zakończenie. Może dodam coś więcej. Twierdzę jednak, że Dean potrzebował Castiela. Twierdzę, że Claire i Jack o tym wiedzieli. Twierdzę, że Sam zawsze był zbyt egoistą, żeby pojąc granice Deana i je szanować. Twierdzę, że Dean w depresji jest trochę słodki, a Claire to idealny charakter, żeby go przełamać.
So... napisałam. I chce, pragnę, potrzebuje porozmawiać z kimś o tym, dlaczego nienawidzę Supernatural za zmarnowanie mi 15 lat życia.