Miss_MacTavish-Riley

Serdecznie zapraszam na :
          	
          	Na nieszczęście Soap zostaje schwytany, gdy 141 był na misji. Gdy Ghost się dowie, nie cofnie się przed niczym, by odzyskać swojego sierżanta. Nawet jeśli oznacza to zabicie wielu ludzi.
          	
          	____
          	
          	https://www.wattpad.com/1319188639?utm_source=android&utm_medium=link&utm_content=share_published&wp_page=create_on_publish&wp_uname=Miss_MacTavish-Riley

Miss_MacTavish-Riley

Serdecznie zapraszam na :
          
          Na nieszczęście Soap zostaje schwytany, gdy 141 był na misji. Gdy Ghost się dowie, nie cofnie się przed niczym, by odzyskać swojego sierżanta. Nawet jeśli oznacza to zabicie wielu ludzi.
          
          ____
          
          https://www.wattpad.com/1319188639?utm_source=android&utm_medium=link&utm_content=share_published&wp_page=create_on_publish&wp_uname=Miss_MacTavish-Riley

Miss_MacTavish-Riley

„Próbowałem się nie spuścić, Johnny". Opierając tyłek na piętach i uśmiechając się jak skończony idiota, Johnny zatrzepotał dwukrotnie oczami, zanim się odezwał.
          
          „Ale teraz możesz wytrzymać dłużej". Powiedział sprytnie, wiedząc, że Ghost zawsze będzie trwał dłużej po pierwszym orzechu, dając Johnny'emu szansę na cieszenie się bardzo długim i ostrym ruchaniem, którego tak bardzo potrzebował.
          
          - Zamiast tego mogłem zrobić to w twojej dupie.
          
          "Dlaczego? Nie lubisz moich ust? - złośliwie zapytał. Johnny dokładnie wiedział, co robi, drocząc się z nim dalej i zwiększając jego własny ból, nie dotykając jeszcze jego ciała.
          
          _____
          
          https://www.wattpad.com/1318782107?utm_source=android&utm_medium=link&utm_content=share_published&wp_page=create_on_publish&wp_uname=Miss_MacTavish-Riley

Miss_MacTavish-Riley

IV/???
          
          Obudził się w metalowej klatce. Światło waliło prosto w twarz. Ręce miał skute, ciało obolałe.
          Za szybą stał mężczyzna w białym kitlu. Wysoki, szczupły, z cienkim uśmiechem. Vincent Waltz.
          — W końcu. — Jego głos był spokojny, niemal czuły. — Znalazłem cię.
          Crane syknął, próbując zerwać kajdany. Metal jęknął, ale się nie poddał.
          — Wypuść mnie, Waltz. — Jego głos był już bardziej warkotem niż słowem.
          Naukowiec potrząsnął głową.
          — Nie. Ty nie jesteś tu więźniem, Kyle. Ty jesteś… moim kluczem.
          
          Waltz podszedł bliżej, a jego oczy błyszczały fanatycznym ogniem.
          — W Haranie widziałem, jak daleko zaszła twoja przemiana. Jesteś pierwszym, który przeżył tak długo. Pierwszym, który nie zatracił człowieczeństwa. Potrzebuję cię.
          Crane zawył, szarpiąc się w łańcuchach, ale laboratorium było nieubłagane.
          I wtedy usłyszał coś, co zmieniło wszystko.
          Cichy, dziecięcy płacz.
          Obrócił głowę i dostrzegł korytarz prowadzący do innego pomieszczenia. Za szybą siedziały dzieci. Wychudzone, brudne, o oczach przepełnionych strachem. Patrzyły na niego jak na potwora.
          Crane poczuł, jak coś w nim pęka. Już nie tylko był zwierzyną w klatce. Teraz wiedział, że stał się pionkiem w grze, która wciągnie ich wszystkich.
          Waltz uśmiechnął się szerzej.
          — Zaczniemy od ciebie. Ale one… one będą przyszłością.
          Crane zamknął oczy. Bestia w nim wyła, domagając się krwi. Ale człowiek zacisnął szczęki i przysiągł sobie jedno.
          *Jeśli mam tu zgnić… to zrobię wszystko, by ich ocalić.*
          

Miss_MacTavish-Riley

III/???
          
          — Walcz ze sobą… — warknął do samego siebie.
          Oddział otoczył go. Granaty błyskowe rozdarły noc. Jasność paliła oczy, ból przeszył głowę. Crane zatoczył się, ale nie upadł.
          — Strzelać do nóg! — ryknął dowódca. — Nie zabijać!
          Uciekł. Biegł przez ruiny, przeskakiwał nad barykadami, wspinał się po murach. Z tyłu słyszał wycie psów i wrzaski żołnierzy. Z przodu — tylko noc, która nie dawała schronienia.
          Miasto było jego labiryntem, ale teraz czuł się w nim obcym. Dawniej parkour dawał mu wolność, teraz — tylko rozpaczliwą przewagę.
          Bestia wewnątrz niego warczała, chcąc zatrzymać się i walczyć. Ale człowiek w nim pchał go do ucieczki.
          *Jeszcze trochę. Jeszcze kawałek dalej.*
          
          Dotarł do mostu. Po drugiej stronie rozciągały się pola — może wolność, może śmierć.
          Ruszył naprzód, ale w połowie drogi huk eksplozji zatrząsł konstrukcją. Most zapadł się częściowo, a on runął w dół, prosto w rzekę.
          Woda była lodowata, ciemna. Prąd porwał go, uderzając o kamienie. Walczył, próbował złapać oddech, ale czuł, jak siły go opuszczają.
          Na brzegu już czekali. Silne ręce chwyciły go za ramiona, ciągnąc na ląd. Stawił opór, rycząc, ale cios pałki ogłuszającej uderzył go w skroń.
          Świat zawirował.
          
          

Miss_MacTavish-Riley

II/???
          
          Przez miasto szedł patrol. Oddział w ciężkim opancerzeniu, z bronią gotową do strzału. Ich mundury nie miały oznaczeń narodowych, ale sposób, w jaki poruszali się ulicami, mówił jasno — nie byli zwykłymi żołnierzami. To były psy Waltza.
          Dowódca uniósł rękę.
          — Zatrzymać się. — Jego głos brzmiał przez radio jak zimny metal. — Cel jest blisko.
          Na dachu, gdzieś nad nimi, rozległ się huk oderwanej blachy. Jeden z żołnierzy poderwał głowę.
          — On tam jest!
          Kyle rzucił się do biegu. Skoczył z dachu, lądując z ciężkim hukiem na ulicy. Beton pękł pod jego stopami. Żołnierze otworzyli ogień, kule posypały się jak grad.
          Crane ryknął. Pociski wbijały się w jego ciało, ale nie powstrzymywały go. Biegł jak zwierz, rozdzierając mrok, aż dopadł pierwszego z napastników. Uderzył go ramieniem, a siła ciosu była tak wielka, że pancerz trzasnął, a człowiek runął kilka metrów dalej, bez życia.
          Krew pachniała słodko. Kusząco. Crane poczuł, jak jego zęby wydłużają się w rytmie bicia serca. Ale nie. Nie pozwoli. Nie na to.
          

Miss_MacTavish-Riley

Przychodzę do was z Prologiem potencjalnego opowiadania na moim profilu. Opoblikuje je w kilku  częsciach na tablicy. Dajcie znać czy chcielibyście by pojawiło się to jako dłuzsze opowiadanie czy nie.
          
           I/???
          
          Powietrze w Haranie było gęste od dymu. Miasto dogorywało, a z nim każdy, kto jeszcze miał w sobie resztki człowieczeństwa. Noc spowiła ruiny, a pośród ulic wirował smród krwi, potu i gnijącego mięsa.
          Kyle Crane stał na dachu rozpadającego się budynku, drżący, spocony, oblepiony kurzem. Oczy miał przekrwione, źrenice rozszerzone. W gardle czuł pieczenie, w żyłach — ogień. To już nie był on. A jednak wciąż próbował być.
          Od kilku dni wiedział, że przegrywa. Zarażenie toczyło go jak rdza. Nie było inhibitorów, nie było lekarstwa. Tylko gniew. Tylko bestia.
          Zawył. Dźwięk wyrwał się z jego piersi niekontrolowanie — nieludzki, głęboki, przypominający chór wściekłych cieni. Echem poniósł się przez ulice, a wszystkie ciała zainfekowanych odwróciły głowy w jego stronę.
          — Cholera… — syknął, przyciskając dłonie do skroni.
          Nie miał już wiele czasu.