Wiecie, czasami się zastanawiam...
Ogólnie gdziekolwiek się nie zjawiam wśród ludzi, od razu znajduję tam jakichś znajomych, a im starsza jestem, tym prościej mi to idzie również ze starszymi.
Nie wiem czemu. Po prostu tak jest, ludzie za mną zaczynają chodzić, zaczynają się ze mną przyjaźnić tak o po prostu. Zwierzęta też jakoś bardzo ode mnie nie uciekają, choć oczywiście to zależy w sporej mierze od gatunku.
Ale zaczęłam się niedawno zastanawiać, czy to dobrze. Mam wrażenie, że jest we mnie jakiś ogień, który ciągle tłumię, ale gdy tylko się uwolni, to spali wszystkich, którzy są za blisko mnie. Boję się, że spalę kolejne bliskie mi osoby, tak jak już to zrobiłam, tylko dlatego, że stały zbyt blisko. Boję się, że nie powinnam być wśród ludzi, bo mogę ich zniszczyć. Nie tylko ludzi. Czasami po prostu nie chcę wychodzić do innych, bo dopada mnie ta obawa. Ciągle myślę, że sporo moich przyjaciół, znajomych, ludzi z którymi się lubię i przyjemnie nam się rozmawia miałoby o wiele prostsze i przyjemniejsze życie, gdyby nie ja. I chcę tak po prostu wycofać się z ich życia, ale nie potrafię, bo jestem tchórzem. Niezależnie od tego, jaką osobę widzicie na zewnątrz - zarówno ci, którzy mnie znają, jak i ci, którzy tylko czytają moje książki - i tak pewnie nie macie pełnej definicji mnie. Uciekam w pisanie opowieści, a to jest przecież oszustwo, bo jak inaczej określić ubieranie swoich uczuć w ładne metafory i słowa, by ludzie się zachwycali, kiedy tak naprawdę ukrywasz swój środek? Często mnie ostatnio dopada przerażenie, że moi znajomi mają się przeze mnie źle, i to oni się wycofają. I choć dla mnie byłoby to z jednej strony cudowne - w końcu zrzuciłabym swój ciężar z jednej chociaż osoby - to z drugiej byłoby to straszne, bo ja naprawdę się za bardzo przywiązuję do wielu istot, nie tylko ludzi, które mnie tolerują, lubią i po prostu chcą koło mnie być