Suzanne Collins stworzyła potwora.
I za to będę jej do końca życia wdzięczna.
Ballada ptaków i węży miała być dla mnie lekką i przyjemną lekturą. Nie spodziewałam się fajerwerków, nie po tym jak wcześniej przeczytałam całą trylogię (filmy były zdecydowanie lepsze). I tak jak myślałam, fajerwerków nie było. Ot kolejna przygoda na arenie, tym razem jednak z lekkim powiewem nowości w postaci Lucy Gray i młodego Snowa.
Naprawdę nie spodziewałam się, że dostanę coś wybitnego, pierwsze dwa akty na to nie wskazywały, kolejna historia miłosna, kolejna arena.
Jednak tutaj przychodzi akt trzeci, który (przynajmniej dla mnie) był swojego rodzaju ciastkiem z kremem. Był po prostu genialny.
Cały proces myślenia bohatera (o ile można go nazwać bohaterem), jego sposób życia, wszystko składało się w wręcz idealną i przerażającą całość. I zanim się zorientowałam skończyłam czytać, ale chłód dalej pozostał.
Czy polecam balladę ptaków i węży? Nie, nie powiedziałabym. Ponieważ po przeczytaniu tego można sobie powiedzieć "przecież tacy ludzie nie istnieją!"
Otóż istnieją. Najbardziej jednak przerażająca w tej książce jest dokładność. Dokładne ukazanie potwora jakim człowiek może się stać, jak własne ego, własne myśli mogą zatruć ludzki umysł.
I może ktoś mi teraz napisze, że nie zrozumiałam przekazu książki. Możliwe. Jedno wiem na pewno, nie chciałabym nigdy spotkać kogoś takiego na swojej drodze.