rozdział IX

234 21 8
                                    

Wokół mojego domu rozciągał się ogród. Promienie słońca niemal wchłaniały się w świeże listki roślin, szczególnie w tych najbardziej zagęszczonych miejscach, sprawiając wrażenie, jakby każde drzewko, kwiat czy krzew miały ożyć. Całość wyglądała tak pięknie w słoneczne południe, a jeszcze lepiej, kiedy słońce zaczynało chować się za horyzontem zabierając polskim ziemiom naturalne źródło światła. Przywoływało to w mojej głowie wspomnienie jeszcze sprzed wojny, z czasów, gdy okoliczne wsie nie były zbombardowane, wszystkie drewniane domki stały na swoim miejscu, a ludność mogła zasypiać bez aż tak dużych obaw o utracenie przez te kilka godzin majątku czy ukochanych osób.
 
Na przeciwko mojego niewielkiego domu, który wielkością oraz kształtem bardziej przypominał chatkę, jednak bardzo zadbaną i dosyć bogato urządzaną rosło największe drzewo w całej posiadłości. Złotokap pospolity jest co prawda niewielkim gatunkiem drzewa, albo nawet bardziej rodzajem dużego krzewu, jednak wzbudza we mnie pewien respekt, nieważne jak bezsensownie to brzmi. Za każdym razem, kiedy obok niego przechodzę czuję potrzebę przyglądania się mu, podziwiania, zachwycania się nad jego żółtymi, podłużnymi kwiatami wiosną, gdy kwitnie w swoim najwyższym stadium. Nie dotykam go, nie złamałem do tej pory ani jednej gałęzi, szanując każdą jego część.
 
Dalej, równolegle po lewej i prawej stronie rosły hortensje, lilie, magnolie, glicyny, a przy samym domu czerwone róże, stające się jeszcze rok temu moją inspiracją do namalowania obrazu dla dawnego przyjaciela mojej mamy, który zapłacił zdecydowanie dużą sumę.
 
Teraz każdą roślinę otulał nieodwracalny aż do wschodu słońca mrok i tylko nieduża część altanki jest oświetlona sztucznym światłem pochodzącym z lampy.
 
Przebywamy tu siedząc na płaskich poduszkach, opierając łokcie o blat stolika i prowadząc luźną rozmowę na każdy temat, jaki tylko wpadłby do naszych zmęczonych przez późną porę głów. Gdzieś tam świerszcze przygrywają cichą melodię, jakbyśmy właśnie byli w środku lata, po całym dniu z duszącym powietrzem w górze.
 
— Zastanawiałeś się kiedyś jaki jest twój cel w życiu?
 
— Raz — przytaknął wolno kiwając głową — a potem stwierdziłem, że nie warto. Powinniśmy przeżyć te wszystkie lata jak najlepiej potrafimy, bez chęci odszukiwania w tym sensu bo wierzę, że u samego kresu egzystencji będziemy znali odpowiedź na to pytanie. A ty?
 
— Walczyłem dla swojego ukochanego państwa, narażając nie tylko swoje życie, a także reszty harcerzy i co gorsza...niektórzy nie przetrwali. Teraz zająłem się malowaniem, chcąc pozbyć się nocnych koszmarów i wyrzutów sumienia, przy okazji już więcej nie narażając ważnych mi osób i siebie. Nie wiem jaki mam cel w życiu, czy to co robię jest w porządku z moimi przekonaniami na tyle, ile powinno być lecz czasami życie jest jakie jest i nie zawsze to zależy od nas.
 
Mówiąc przeskakiwałem spojrzeniem od lampy do stołu, aż do jego oczu, przyglądających się mi w skupieniu i koncentracji, analizujących moje ruchy, słowa i reagujące nimi w ten jeden sposób, o którym niełatwo zapomnieć i o którym zdecydowanie myślę zbyt często w samotne wieczory lub nawet parząc herbatę. Takie zaciekawione, niekiedy zamyślone i czasami sprawiające wrażanie zauroczonych moimi słowami. Kontrastując z tym, były jednocześnie bardzo puste, niczym wyblakłe, bez energii do życia sprawiające wrażanie jakby ich właściciel przetrwał prawdziwe katusze i niósł na swych barkach wszystkie złości tego świata.
 
— Zrobiłeś dużo dobrego i świąt pozostanie ci za to wdzięczny — posłał mi pokrzepiający uśmiech, będąc tego tak bardzo pewnym.
 
Zapragnąłem pod wpływem tych emocji, klimatu jaki tworzyła lampa wraz z otoczką ogrodu i domku, swoich własnych pragnień oraz tęsknoty za miłością romantyczną zcałować ten zachwycający uśmiech z jego ust. Ta myśl zagnieździła się we mnie na krótko, wysyłając impulsy do mojego coraz szybciej kołatającego serca, przez co odczułem podenerwowanie. Wciągając powietrze wstałem od stołu i chwyciłem w dłoń lampę, spotykając się z zdezorientowanym spojrzeniem Janka.
 
— Pójdziemy na spacer?
 
— Teraz? — spytał zaskoczony.
 
— Tak.
 
— W takim razie chodźmy. — Wstał i przeszedł na moją stronę, schodząc po chwili ze schodków. — Idziesz? — zerknął przez ramię uśmiechając się niemal zalotnie. Czasami odnosiłem wrażenie, jakby próbował ze mną flirtować, co zapewne tylko mi się wydawało.
 
— T-tak — odchrząknąłem i poszedłem za nim.
 
— Często chodzisz tak późno na spacery?
 
— Jakbym miał psa, to może bym chodził. Lubię taki nocny klimat, szczególnie podczas pełni księżyca, kiedy jednak widać zdecydowanie więcej. W Brazylii pewnie widok jest jeszcze piękniejszy, prawda?
 
— Tak, jest niesamowity — przyznał marszcząc brwi. — Polska ma w sobie coś takiego, że uwielbiam tu wracać i przyglądać się nawet najzwyklejszym drzewom czy ptakom.
 
— To twój dom i dlatego.
 
— Tak — przystanął na chwilę. — To mój dom. — Rozejrzał się, obejmując wzrokiem niemal cały ogród, by po chwili zadać mi pytanie.
 
— Sam o niego dbasz?
 
— Prócz malowania nie mam nic szczególnego do robienia, więc tak. Liczę się z tym, że za kilka lat będę musiał prawdopodobnie malować, ale ściany, chcąc wyżyć, gdy zabraknie miłośników sztuki, ale obiecałem sobie dbanie o to miejsce, jak najlepiej potrafię.
 
— Jest piękny — osadził wzrok w mojej twarzy, przez co przeszedł mnie dreszcz. Podniecenia? Ekscytacji? Zadowolenia? Nie jestem pewien, ale wiem, że wyobrażałem sobie za dużo i przez to moje serce niebezpiecznie błądzi.
 
Ruszyliśmy dalej, w między czasie dalej rozmawiając lub po prostu cicho idąc. Z odpowiednimi osobami będziemy czuli się komfortowo w ciszy, nie będzie ona nam przeszkadzać, a wypełniać spokojem, swobodą i tak właśnie czułem się teraz z nadzieją, że on także.

Nasza przechadzka trwała dosyć krótko, może niecałe dziesięć minut, co było nadal dobre i wystarczające.

— Przeczuwam, że zapewne za chwilę wybije północ — przyznałem zerkając w górę. Księżyc wisiał nad nami, otaczając ogród odrobiną blasku, porównywalnego do pyłku, a pyłek ten osadzał się bezpośrednio w jego oczach.

Chyba zaczynam wariować.

— Nie martw się, nie ucieknę zostawiając bucik.

— Uff, jaka ulga — westchnąłem teatralnie.

— Zabiorę go ze sobą — odparł z cwanym uśmieszkiem, ciesząc się ze swojego żarciku.

— Jesteś okrutny.

— Być może — zaśmiał się, a ja po sekundzie podzieliłem ten śmiech razem z nim.

— Czy zostaniesz jeszcze?

— A chciałbyś?

— Jestem śpiący, ale chętnie jeszcze bym porozmawiał.

— Nie chciałbym cię męczyć.

— Nie martw się, nie męczysz, lecz jeśli to ty chcesz wrócić do domu, to nie będę zły.

— Nie czuję zmęczenia, spokojnie. To co teraz będziemy robić? — spojrzał wręcz psotnie. Cóż musi mu chodzić po głowie?

— A na co masz ochotę?

— Ty coś wymyśl.

— Chcesz u mnie zostać?

— Co masz na myśli? — Pewnie udaje, że nie wie.

— Czy chcesz u mnie spać?

Spojrzał zamyślając się na moment.

— Tak.
 
_____________
 
dziś miałam luźniejszy dzień, więc napisałam rozdział💫
 
jak tam wasze lekcje?

ps.
mam ochotę na rośkę w czasach współczesnych

wędrowiec | rośkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz