1. Jaskółki to zawodowi kłamcy

39 11 2
                                    


Zanim kurz zdążył opaść po tym jak zgasił silnik swojego małego pomarańczowego Fiata, Oliver miał już złe przeczucia. Co prawda nadal widział za sobą połyskujący w zachodzącym słońcu samochód, ale po kiego czorta w ogóle z niego wysiadał? Początkowo chciał tylko zapalić, zrobić sobie krótki postój i popatrzeć na przelatujące jaskółki, ale nogi poniosły go aż na skraj dusznego zielenią lasu. Droga, którą zamierzał obrać umykała przed pierwszymi drzewami w lewo, omijała gęstwinę prowadząc dalej w bezkresną pustynię aż do Los Angeles, a precyzyjniej - do domu. Rekreacyjny wypad za miasto na weekend był w jego przekonaniu najlepszym pomysłem na jaki od dawna wpadł, dusił się już od pośpiechu, zleceń z terminem na wczoraj, a na samą myśl o poniedziałku żołądek skręcał mu się w supeł. Ostatni dzień by uregulować zaległy czynsz. 
- Jakby tak czas stanął w miejscu, to mógłbym sobie gwizdać na wszystko - mruknął zrezygnowany, prosto przed siebie, do siebie, obok siebie. Wokół nie było żywego ducha, nawet stacji benzynowej, więc mógł sobie pozwolić na pobożne życzenia. Wydmuchał smugę srebrzystego dymu prosto w przesiąknięte słońcem powietrze, bez pośpiechu, z pełną celebracją skradzionego momentu. Wiekowa dąbrowa poruszyła się sennie na wietrze, i nie byłoby w tym absolutnie nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, iż upragniony chłód nie dosięgnął jego piegowatej twarzy. Zmarszczył lekko brwi wielce niezadowolony tą nieuprzejmością, bo gdy tak teraz o tym pomyślał, to owszem, zapragnął by i jego kopnął ten zaszczyt. Schylił się i zgasił papierosa, którego następnie wrzucił do pustej paczki, w końcu nie był takim bucem, żeby zostawiać po sobie niedopałki. Był powodem pretensji gburowatego wynajemcy, nie podpalaczem lasów. Nie był również znawcą klimatu, w przeciwnym razie zacząłby się żywo zastanawiać skąd las dębowy na środku spieczonej słońcem pustyni. 

Radosne trele jaskółek śmigających mu nad głową zachęciły, aby zagłębić się w zamrocz paproci, przysłaniających podstępnie granicę między ziemistą skorupą a pysznie zielonym runem. Odczuł jakąś wygodną miękkość pod malinowo-różowym trampkiem, ale zachwyt nad majestatem lasu zajął go na tyle skutecznie, że nie wywęszył podstępu. Owszem, z tyłu głowy kołatało mu się niejasne przeczucie, że coś tu nie gra, tylko nie miał pojęcia co. 
Rozłożyste korony drzew ograniczały mordercze zapędy słońca, które do niedawna wzięło sobie na ambit aby zafundować mu udar. O ile z początku ostrożnie odmierzał kroki, tak teraz z całą swoją naiwną ufnością wędrował przed siebie, z rzadka przeskakując nad obrastającym w mech konarem, albo też klął kwieciście, kiedy plątał się w korzenie. Cisza przeplatana jaskółczym trelem wydała mu się bezpieczną, godną zaufania i obiecującą wytchnienie. 
Zupełnie, jakby ktoś zatrzymał ten świat.
Przystanął gdy zauważył, że droga zaczyna się piętrzyć, ostatecznie jednak przeważyła ciekawość. Wdrapał się na pagórek z dziką satysfakcją mieszczucha poczynającego pierwsze kroki na terenie nieobjętym cywilizacją, skąd dane mu było podziwiać widoki na ten sam krajobraz co uprzednio, tylko wyżej, oczywiście. Po chwili odpoczynku do jego uszu dobiegł intrygujący dźwięk, który zidentyfikował jako szmer przepływającej niedaleko wody. Zapomniał o samochodzie, o pozostawionej za plecami pustyni, rozbudzony zmysł podróżnika wziął górę i niczym niedający się zignorować imperatyw popędził Olivera ku przygodzie. Tak ochoczo wybiegł jej na powitanie, że nawet nie zauważył jak grunt zniknął mu pod nogami, bo to, co do tej pory brał za kolejny kobierzec paproci w istocie okazało się być zaledwie falbaną porastającą skarpę. Nim jaskółki nie umilkły nad nim na dobre, Hollow pomyślał, że naprawdę jest pechowym idiotą, ale o ratunek przed złamaniem sobie karku nie miał już czasu się pomodlić. 


Pierwsze z czego jego półprzytomny umysł zdał sobie sprawę, to to, że było mu mokro. Ubranie kleiło mu się do ciała, chłód zaciskał na nim swoje lodowate dłonie, a on sam drżał jak osika. Leżał na boku, z głową na zgiętej ręce i oddychał płytko, powoli budząc się z odrętwienia. Zarówno biodro jak i prawe kolano promieniowało tępym bólem, który przyćmił pozostałe niedogodności w postaci odrapanych dłoni, uwierających kamieni wygładzonych prądem rzeki i o ile się nie mylił, przygrzał w coś głową. Z trudem podniósł się na przedramieniu, prawie fiknął na śliskich otoczakach i spróbował raz jeszcze, tym razem z sukcesem. Wokół panowała ciemność rozpraszana wyłącznie przez światło bladego księżyca. Dwóch księżyców. Zaraz. Trzech? To ile ich w końcu...? 
Przetarł oczy palcami aby wyklarować sobie obraz, wytężył wzrok i wykrzywił usta w grymasie hołdującym jego własnej głupocie. Jeden księżyc. I skupiska świetlików prezentujących swój chaotyczny taniec, to by było na tyle z magii. Po jaskółkach także nie było śladu, zdradzieckie małe bździągwy zwabiły go do lasu, a potem zostawiły na pastwę losu. 
- Zwariowałem chyba. Pokręciło mnie, no kurwa - pomyślał, przechylając się na bok, żeby móc usiąść i przeanalizować swoje nieciekawe położenie. Nie licząc ewentualnej zwierzyny leśnej, był sam, mokry, zziębnięty, ale na całe szczęście nie ucierpiał dotkliwie. Żadnych złamań, tylko godność wypięła się na niego i poszła strzelać fochy w kącie. Trudno, nie potrzebował jej przy poszukiwaniach drogi powrotnej.
Uniósł się chwiejnie na nogach, krok w przód, jeden w tył, a potem oparł obie dłonie na trzęsących się kolanach i pochylił się jak staruszek. Miał dopiero dwadzieścia cztery lata, a stawy w stanie emerytalnym. Upadek z wysoka też dał się im we znaki, nie ma co się oszukiwać. Kondycja dodatkowo nadszarpnięta przez wygodnictwo i nałóg pozostawiała wiele do życzenia, co zabawne, chęć zapalenia pojawiła się akurat w tym momencie, w którym o tym pomyślał. Dobrze, że nikt go nie widział, tak przynajmniej mógł swoim ślimaczym tempem doczołgać się do samochodu i lizać rany bez współczujących, acz bezużytecznych par oczu. Nic go tak nie denerwowało jak ludzkie gapiostwo, wyczekujące na wstrzymanym oddechu kolejnego potknięcia. 
Trampki opiły się wody po rant, więc ze skrzypiącym wilgocią odgłosem przeszedł kilka kroków. Wyciągnięta w przestrzeń dłoń oparła się o skarpę, z której niedawno spieprzył się koncertowo i prawie dokonał żywota, nierówny marsz urywał się co parę metrów, by dać odpocząć umęczonemu kolanu. Nienawidził przemoczonych skarpetek, dostawał wręcz apopleksji na samą myśl, ale rozważania nad naturą tego przykrego stanu rzeczy przerwał mu odgłos łamiących się gałązek. I nie, nie było to tajemnicze chrobotanie jakiegoś leśnego, małego stworzonka, ktoś po prostu przedzierał się przez zarośla. Był absolutnie pewny, że to człowiek, zwłaszcza po tym jak do jego uszu spomiędzy listowia dopłynęła rześka kurwa.
- Czekać czy zwiewać? - myślał gorączkowo, jednocześnie starając się nie przywoływać w pamięci wszystkich horrorów jakie w życiu obejrzał. Kompletnie lub raczej prawie sam w środku lasu, po zapadnięciu zmroku i bez telefonu - co mogło pójść nie tak?
Zdecydował wreszcie i ruszył żwawo przed siebie, szukając prowizorycznej kryjówki wśród gęstych warkoczy bluszczu oplatającego skarpę. 
- Nie dam się złapać. Nie ma takiej opcji w ogóle, nie jestem jakiś pierwszy lepszy tam, lamus z Zadupia Dolnego. Schowam się i przeczekam, a potem pójdę w swoją stronę.
Oliver uśmiechnął się tryumfalnie, gdy parę metrów dalej odnalazł dogodną nieckę przysłoniętą od biedy wystającym korzeniem wiekowego dębu. Na nic lepszego nie mógł liczyć, poza tym zbłąkany włóczykij deptał mu po piętach. Swoją drogą, Hollow naprawdę musiał porządnie uderzyć się w głowę, skoro jeszcze nie spanikował. Albo to te skarpetki tak go rozjuszyły, trudno orzec. Żaden był z niego bohater, chyba, że taki dalekoplanowy, aż za horyzont, a skulony za wywiniętym dostojnie korzeniem już umyślał, jak to będzie za parę dni wspominać tę noc pod kocem i z kubkiem herbaty w ręku. Znajomym podkoloryzuje się trochę to i owo, może nawet wtrąci się jakąś wstawkę o wyjących przeraźliwie wilkach w oddali, ale na pewno - absolutnie na pewno będzie się z tego jeszcze śmiać. 
Zamarł, przestał nawet oddychać a gdyby tylko mógł, wytłumiłby bicie własnego serca; intruz przystanął niedaleko, słyszał to wyraźnie, bo pod butami zagrzechotały mu kamienie. No i to sapanie, normalnie jakby ktoś odpalił miechy piekielne.
Chwila ciszy. Kompletny bezruch, nawet wiatr wycofał się dyplomatycznie. 
- Czyżby sobie poszedł? - przeszło mu przez głowę, kiedy czas zaczął mu się dłużyć. Zagryzł nerwowo wnętrze policzka rozważając wszystkie za i przeciw, po czym ostrożnie wychylił się zza kotary bluszczu. Kątem oka uchwycił rozedrgany snop światła, i to mu wystarczyło. Nie. Nadal nie był sam. Sytuacja iście patowa, bo Oliver nie miał zamiaru ruszyć się choćby o krok z bezpiecznej kryjówki dopóki nie zyskałby pewności, iż nieznajomy poszedł dalej załatwiać swoje podejrzane sprawy. Mógł tak siedzieć i do białego rana, cicho jak mysz pod miotłą, niezauważony...
- Przelazłem przez pół lasu żeby cię znaleźć, więc bądź łaskaw ruszyć tyłek. 
Poczuł, jak zalewa go lodowata fala paniki i wiedział już - Hollow Oliver, lat dwadzieścia kurwa i cztery, oficjalnie mógł wymyślić sobie gustowne epitafium.

Ptaki nad Sunville (bxb)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz