2. Kawki bywają kapryśne

19 10 2
                                    


Oliver jeszcze nigdy przedtem tak bardzo nie pragnął po prostu zniknąć. Bywały momenty, w których marzył o zapadnięciu się pod ziemię - w końcu cały wiek nastoletni to pasmo niekończących się porażek, ale po przekroczeniu magicznego progu lat dwudziestu uwierzył, że będzie już tylko z górki. A teraz, gdy przyzwyczaił się do bycia człowiekiem małym i nieistotnym, niezauważanym w wielkim, wiecznie zabieganym świecie, nie potrafił pojąć jakim to cudacznym klepnięciem od losu stał się cholernym epicentrum. 
Głos należał do mężczyzny, co więcej, do poirytowanego mężczyzny, który najwyraźniej nie miał zamiaru czekać dłużej niż to konieczne. Rozegrał już w głowie wszystkie możliwe scenariusze prowadzące do tego samego finału, w którym to on, chuchro metr sześćdziesiąt trzy łamane przez cztery będzie mordowany na tuzin wymyślnych sposobów. 
- Wyleziesz stamtąd, czy mam ci kurwa pomóc?
Wolałby nie. Nie chciał ani wychodzić, ani zmotywować nieznajomego do zaoferowania mu ów pomocnej dłoni, ale skoro musiał wybierać, to w przypływie zachomikowanej przez lata nieużytku odwagi zdecydował, że wyjdzie z podniesioną głową. Zacisnął usta i uczepił się wystającego korzenia na którym się podciągnął, odetchnął głęboko dla dodania sobie animuszu i ponieważ nie życzył sobie, aby jego przyszły oprawca zastał go jak jakiego królika po krzakach, otrzepał beżowe kraciaste spodnie, czarną marynarkę i koszulkę - również czarną, jak finezyjnie. Wszystko to oczywiście w komplecie, mokre. 
Spodziewał się widoku budzącego grozę. Kogoś wyrośniętego jak góra wzdłuż i wszerz, w obdartych łachmanach i naturalnie z maczetą, jak na filmach. Zaskoczył go zatem widok mężczyzny stojącego w okółku światła rzucanego przez latarenkę. Wysoki, owszem, ale w oczach kogoś, kto plasował się na pozycji osoby zaliczanej do niższych niż przeciętna trudno było o inne odczucie. Ubrany całkiem normalnie, ot, jeansy, czerwona flanelowa koszula i trapery, zapewne lepsze do przedzierania się przez las niż te jego śmieszne trampki. Czarne włosy zaczesane na boki kontrastowały z bladością, chorobliwą wręcz, bo choć do tej pory Oliver we własnym przekonaniu uchodził za osobę unikającą słońca, tak teraz gotów był oddać piedestał. No i oczy, oba ciemne jak węgielki i wpatrzone prosto w niego, jakby facet próbował przewiercić mu na wylot nie tylko czaszkę, ale i duszę, serce, portfel, czy co tam jeszcze sobie chciał. W porządku, może jednak budził jakąś grozę.
- Zgubiłem się, zszedłem z drogi i tam jest mój samochód - zaczął niepewnie, przy okazji machając chaotycznie rękami by pokazać mu plus minus kierunek, z którego sobie rekreacyjnie spadł i prawie ten głupi ryj rozwalił. 
- Ta. Wiem - zgrzytnął nieprzyjemnie Pan Zmora, bo tak go sobie roboczo nazwał. Wiele się widać nie pomylił, po minie wnosił, że stojący przed nim człowiek jest pogromcą dziecięcych uśmiechów i wezyrem legionu piekielnego. Uniósł pytająco brew spodziewając się rozwinięcia tematu, ale się nie doczekał. Może ktoś zauważył, że jego Fiat stoi sobie samopas na poboczu i wysłał za nim pomoc? 
- No i spadłem. Ale nic nie połamałem, myślę, że mógłbym spokojnie pojechać dalej, do domu, bo... - urwał nagle, bo coś go tknęło. Nie znał człowieka, z ryja był jakiś podejrzany i na dobrą sprawę, to nie mógł wykluczyć, że to jednak jest jakiś zwyrodnialec. - ...moja ciotka na mnie czeka, pewnie się martwi, że tak długo nie wracam. 
Dopełnił nerwowym śmiechem, przekreślając szanse na to, by jego kłamstwo zabrzmiało wiarygodnie. On to zawsze potrafił spierdolić najprostszą rzecz, nie ma co. 
Nieznajomy z cierpiętniczym westchnieniem nachylił się nad swoją latarenką i uniósł ją wysoko, tak, by nieelegancko dać mu światłem po oczach. Tym był na bakier z kulturą, ale trudno, nie do tego był mu potrzebny. Chciał tylko wyjść z tego lasu i zostawić go w tyle, zapomnieć przy najbliższym zajeździe pod pierwszą lepszą stację benzynową i wziąć sobie do serca, aby nigdy więcej nie zapuszczać się samopas w nieznane. 
- No jasne. I matka, i dozorca, kot i świnka morska. Wszyscy zajebiście za tobą tęsknią, co?
Ożeż ty, no z butów go wyrwało. Zamrugał parokrotnie, poruszył bezgłośnie ustami i nie znalazł w sobie ani jednego słowa, które byłoby właściwe na taką okazję. Znaczy, że facet jednak chciał ukręcić mu łeb w krzakach, miał rację. 
- Ej no, co ty...? - wydusił w końcu, niestety cała jego elokwencja poszła się mizdrzyć w paprocie. Gdyby nie to nieszczęsne biodro i marudne kolano, Oliver już biegłby w podskokach, kierunek dowolny, oby jak najdalej. Ale z takim zestawem upośledzenia jakim na tę chwilę dysponował, mógł sobie co najwyżej zrobić krótki spacerek i modlić się, by nie wyrżnąć w kamyczki. W niczym nie pomagało mu bacznie obserwujące go spojrzenie, zupełnie jakby mężczyzna chciał powiedzieć, że utopi go na płyciźnie jak tylko się ruszy. 
- Uwierz mi dzieciaku, mam lepsze rzeczy do roboty niż szwendanie się w nocy po lesie. Ty też pewnie wolałbyś być teraz w łóżku, ale to nie jest koncert życzeń, więc wyciągaj nogi i idziemy. 

Czy miał ochotę za nim iść? Nie. Czy miał jakikolwiek wybór? Nie bardzo. Pozostawało mu wierzyć, że koniec końców trafi z powrotem na swoją drogę i do samochodu, a na przemyślenia nie wygospodarowano mu czasu. Brunet obrócił się do niego plecami i żwawo ruszył przed siebie, w dół rzeki i prosto w chaszcze. Ani Oliver ani jego obolałe kolano nie wykazali entuzjazmu, co w niczym nie zniechęciło nieznajomego do przedarcia się przez kępę jeżyny. Widocznie nie było to wartością nadrzędną i rad nie rad, podążył za nim co jakiś czas klnąc, gdy zaplątywał się w złośliwe korzenie.

Ptaki nad Sunville (bxb)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz