Rozdział I - Ogień
Zapach krowiego czy też końskiego mięsa jakim był wysmarowany od stóp do głów kojarzył mu się nie z nudnościami, które go dręczyły gdy pierwszy raz tak się wystroił, lecz z podnieceniem, jakie towarzyszy świadomości, że w każdej sekundzie może rozpocząć się kolejna gra o jego życie. Uwielbiał to uczucie. Gdy kroczył cichym, ale pewnym krokiem czuł że w jego żyłach nie płynie krew, lecz czysty ogień. Łowcy Harnów różnili się od większości znanych typów wojownika, czy też raczej myśliwego. Nie polowali łukiem czy kuszą, lecz szeroką gamą broni białej. Rozpoczynanie walki bronią dystansową było wśrod Łowców znane jako Błąd Pierwszy. Używali oni faktycznie łuków brzozowych by dobić osłabioną bestię, ale nigdy nie zaczynali nim walki. Bowiem Ci którzy pozostali wierni swoim łukom w starciu z tymi bestiami, bardzo szybko stawali się dlań ucztą. Gdy to stworzenie było w pełni sił i tylko wyczuło zagrożenie, było szybsze od wiatru. Doskonałe uniki i prędkość jaką rozwijał dorosły harn, sprawiły że niektórzy nazywali je 'Bestiami Wiatru'. Gdy bestia kluczyła między strzałami, zbliżając się do swych napastników, będąc coraz bliżej i bliżej, większość z myśliwych nie wytrzmywało, i co zrozumiałe, próbowało salwować się ucieczką. Był to Błąd Drugi. Próba ucieczki przed Harnem, była jak próba śpiewu po dziesięciu kuflach piwa - żałosna i skazana na porażkę. Nie zanotowano przypadku gdzie człowiek zdołał uciec przed tym drapieżnikiem. Jedyną możliwością, która nigdy nie gwarantowała przeżycia, ale dawała jej największe szanse, była walka. Jednak nie każda walka bronią białą dawała te szansę. Błąd Trzeci – używanie ciężkiego sprzętu przeciw harnom. Najcięższa zbroja i największy miecz przeciw nim to samobójstwo. Nienaturalny refleks, sprawia że nawet zręczni wojowie nie zdążyliby trafić harna dwuręcznym mieczem czy ciężkim toporem. Nie mówiąc już o tym, jak pełna zbroja ogranicza możliwości ruchowe, tak ważne w walce z takim rodzajem stworów. Jak więc pokonać te bestie z piekła rodem? Odpowiedź na to pytanie to pierwsza i ostatnia zasada polowania na harny. Bądź harnem. Owa zasada przypominała się Helferytowi zawsze w ostatnich sekundach przed walką. Kiedy docenisz i opanujesz perfekcyjnie trzy cechy: lekkość, szybkość i spryt, a więc ich główne cechy, będziesz godnym przeciwnikiem dla Bestii Wiatru. Lekkość, ćwiczono poprzez codzienne treningi zapewniające ciału giętkość i gibkość, pozwalające na balans ciałem w błyskawicznym momencie. Gdy ciało było gotowe, przychodziła pora na umysł, a więc refleks. Ileż siniaków i krwi kosztowało każdego łowcę zapewnienia współgrania umysłu z lekkim ciałem i stworzenie harnowego refleksu. Na samym końcu uczono się sprytu, gdyż lekkość i refleks zapewniał równowagę sił w walce z harnem, a dopiero ostatnia z cech dawał przewagę. Trzeba było wykorzystać całą swoją ludzką mądrość by przechytrzyć tego wysłannika natury. Helferyt przed każdą walką jaką z nimi stoczył, przypominał sobie te zasady wiedząc że od tego czy się do nich zastosuje czy nie, zależy jego życie. Kroczył więc dalej ściskając w obu rękach dwa długie i cienkie ostrza, kiedy nagle z krzaków w ułamku sekundy skoczył na niego wspomniany wyżej zwierz, dla niektórych piękny, dla innych przerażający, lecz z całą pewnością śmiertelnie niebezpieczny. Z daleka jakiś mało doświadczony obserwator mógłby pomylić go z dzikim psem, lecz wystarczyło podejść bliżej, by rozwiać wszelkie wątpliwości. Był o wiele większy niż największy z psów, środek łba zdobił ostry jak brzytwa duży róg, na jego czubku rosła tak zwana 'korona', czyli równie ostre jak róg, lecz mniejsze ząbkowane różki. Do tego pazury podwinięte w taki sposób, by zadawać paskudne, szarpane rany.
Tak jak się spodziewał gdy harn wyczuł mięso, osłabiła się jego wrodzona ostrożność, i rzucił się na młodego łowcę atakując, tak jak mieli to w zwyczaju jego pobratymcy, najpierw rogiem w środek tułowia, tam jednak wygłodniałe zwierzę natrafiło na chroniące go wzmocnienie z lekkiej stali. Helferyt odleciał na kilka dobrych metrów nie wypuszczając jednak mieczy z dłoni. Odbity od stalowej płytki harn, rozwścieczony że jego ofiara jeszcze żyje, błyskawicznie się podniósł i skacząc energicznie, zbliżał się dużymi susami do ludzkiego rywala. Ten jednak, zaparwszy się uprzednio nogami, tak by wytrzymać skok harna wykonał szybkie cięcie do przodu, otwierając potok krwi w pysku harna, zatrzymując jednocześnie jego skok. W tym momencie, z drzewa zleciał kulisty przedmiot obwinięty kilkoma sznurkami. Helferyt szybko uskoczył w bok, nim kula wybuchła a po chwili nad oszołomioną bestią unosił się jaskrawy, pomarańczowy pył i opary dymu. Harn charknął gniewnie, jednak gdy tylko zawartość kuli zaczęła wpływać mu do nozdrzy, zachwiał się gwałtownie na nogach, lecz nie przewrócił, nie dał się omotać pragnieniu snu.
- Twardy skurwiel! - wrzasnął nadbiegający młodzieniec z charakterystycznym, zakrzywionym mieczem i okrągłą tarczą z namalowaną szaroczarną chmurą. Odbił się od kamienia i skoczył. Lądując wbił miecz w olbrzymi tułów osłabionej bestii, nim ta zdążyła zareagować. Opadając zasłonił się jeszcze tarczą, choć to nie było już potrzebne. Z ran zwierza wylewały się coraz to większe strumienie krwi, a po ślepiach widać było jak ciężką walkę toczy by nie upaść. Wiedział jednak, że upadek teraz oznacza śmierć, próbował więc uciekać drogą którą pojawił się na placu bitwy, jednak z krzaków, z których kilkanaście sekund temu wyskoczył on, teraz wyłoniła się niska dziewczyna, w zakrzywionej myśliwskiej czapce i pasującym doń ciemnozielonym płaszczu. Gdyby tylko mógł, prawdopodobnie zaszczuty harn przeklął by głośńo, gdy zobaczył dwa smukłe miecze, podobne do tych które dzierżył Helferyt. Podjął desperacką próbę ataku i... upadł jak rażony piorunem. Między jego potężnymi kłami wyrosła nagle strzała.
- Haha! W sam pysk, tak to się robi! Helferyt! - wrzeszczał siedzący na przeciwległym drzewie Keller. - stawiasz mi dzisiaj kufelek!
Dziewczyna oniemiała, lecz tylko na krótki moment.
- To powinno być moje piwo, cepie! - krzyknęła głośno. Chciała by brzmiało to groźnie, ale śmiejące się wesolutkie zielone oczy ją zdradziły. Wiedzieli że Kythia częściej używa żartobliwych docinek, niż poważnych wyzwisk.
Helferyt roześmiał się głośno.
- Wszystkim nam się należy kufelek – stwierdził, poczym podszedł do martwego zwierzęcia. - Kawał bydlaka, po naszych mieczach i kuli jeszcze stał na nogach.
- Dla głodnego samca harna to nic wielkiego – usłyszeli chłodny z nutką smutku czy chandry głos Sennej, ich towarzyszki złażącej z drzewa.
- Rewa i Bracia będą smutni, jak dowiedzą się co ich dzisiaj ominęło – rosły brunet o pięknych, jasnych oczach zdawał się być naprawdę załamanym faktem, że przegapili jego świetny strzał.
Załadowali i zabezpieczyli ciało harna na koniu i wyruszyli z potężnej Smutnej Puszczy z powrotem do swej tymczasowej siedziby, dużego starego domostwa na obrzeżu Mączar, ostatniej ludzkiej osady na skraju wielkiej pusczy.
Domostwo postawił kiedyś jakiś właściciel ziemski, czy też szlachic, jednak odkąd harny rozmnażały się w zastraszającym tempie oddano go do dyspozycji łowcom. Mieszkało tam dwadzieścia osób. Poza łowcami, mieszkało tu kilku pomocników, stajenny, dwóch kucharzy z pomocnikami i najbardziej groteskowa w tym miejscu postać – obwoźny handlarz, kupiec który zawędrował niemal dwa lata temu do Mączar, a gdy rok później zaczęli pojawiać się tutaj łowcy zainteresował się nimi, i przyłączył do nich. Każdego z nich zastanawiało skąd na takim odludziu bierze naprawdę zaskakująco rzadkie i niespotykane towary, lecz każde pytanie Seamus zbywał tylko tajemniczym jak cała jego postać uśmiechem. Niemniej jednak utrzymywał on przyjazne stosunki z każdym mieszkańcem tego piętrowego domostwa. Z zewnątrz siedziba wyglądała prześlicznie, wykonany staranną ręką dębowy dom, z dającym poczucie spokojnej, familijnej atmosfery ogrodem, który kontrastował ze zbudowaną naprędce wieżyczką strażniczką, surową, zrobionej z miejscowych desek, wyglądającą jakby w każdej chwili miała zwalić się na ziemię i już nigdy nie powstać. W środku, na parterze tuż obok wejścia kusiła lub odstraszała, w zależności od dnia kuchnia, i przestronny, mogący pomieścić dwa tuziny osób salon, w którym odbywały się narady, czy przygotowania do polowania. Na górze mieściło się siedem pokoi, gdzie spali łowcy, każdy we własnym, prócz braci Roba i Troki, którzy dzielili wspólne lokum. Mówiono na nich po prostu Dzień i Noc. Te szlachetne przydomki wzięły się od niewątpliwych różnic, jakie dzieliło obydwu braci, bynajmniej nie zewnętrznych. Dzień był pogodny, rozgadany, wesoły i hardy, Noc natomiast nieśmiały, i wycofany, czasem jednak nieśmiałość ustępowała humorowi gdy otwierał antałek wina. Obaj byli silni i dobrze zbudowani, najlepiej ze wszystkich łowców, walczyli wręcz, co niejednokrotnie udowadniali podczas karczemnych bójek czy innych awantur. W bibliotece na końcu górnego piętra znajdowała się biblioteka, w której przebywała częściej niż w swoim pokoju Rewa, która równie mocno kochała walkę mieczem jak czytanie woluminów ze skromnej biblioteczki. Obok domu, stał domek dla pomocników, skromniejszy i mniejszy, ale urządzony w podobnie dobrym guście. Pomocnicy dbali o uzbrojenie łowców, ich konie, a w kryzysowych sytuacjach byli ich dodatkową siłą. Kiedy zachodziła taka potrzeba, każdy z nich wyciągał swoje topory, maczugi, pałki czy noże. Dzień już zbliżał się ku końcowi, znużone, jesienne niebo czerwieniło się i zapowiadało nadejście wieczoru. W domu łowców praca wrzała w najlepsze. Kythia wraz z Senną, pomagały rozkładać talerze i kubki, rozmawiając przy tym głośno i wesoło. Dzień rąbał drewno w kuchni, gwiżdząc i niemiłosiernie przy tym fałszując, Noc niósł garnek z mięsiwem z miną, którą ma skazaniec, gdy niesie swój ostatni posiłek. Rewa zeszła z góry, z biblioteki, przeciągając się przy tym jak ledwo co obudzony gruby kocur, choć może gruby to niezbyt trafne określenie, gdyż była szczupłą, średniego wzrostu brunetką, o kasztanowych oczach z twarzą zdradzającej chroniczne niewyspanie ale jednocześnie dużą mądrość, wesołość i skorość do zabawy. Ta niecodzienna mieszanka czyniła ją dość atrakcyjną kobietą, jeśli tylko chciało się spędzić połowę swego życia w bibliotece. Kucharze ciachali warzywa, nawołując Noc, by 'łaskawie im pomógł, zamiast wkurwiać się na cały świat'. W tej uroczej, niemalże rodzinnej scence przygotowania kolacji brakowało jedynie Helferyta, Deszczu i Kellera, który w południe wybrali się do karczmy w sercu wioski. Chodzili tam czasami, by powiadomić wieśniaków o postępach w tępieniu harnowej zarazy, czy też jak sądziła Senna,wychlać kufel piwa w spokoju. Gdy czerwone niebo zamieniło się w ciepłą, bezwietrzną noc, drzwi nagle się otworzyły a w nich pojawił się Helferyt wsparty na Deszczu, z głową pokrytą wiśniowoczerwonymi strużkami krwi i mętnym, nieobecnym wzrokiem.
Rewa upuściła z wrażenia łyżkę, a Senna wybałuszyłając oczy pobiegła na górę po swoje lekarstwa, zaś Kythia krzyknęła przerażona na całe domostwo:
- W coś ty się wpakował, Hektor? - podbiegła do stojącego z trudem chłopaka i pomogła Deszczowi posadzić go na ławie, a gdy tylko opadł ciężko na drewniane siedzenie, przyjrzała mu się uważnie.
Nie był on piękny, ani nawet przeciętny, w zasadzie był brzydki jak noc. Szczupła, pociągła twarz, krzywe jak haki zęby, wiecznie przymrużone oczy, sprawiały że wyglądał okropnie. Przypominał zjedzonego jakąś okrutną chorobą psa, ręce miał kościste, całe pokryte żyłami, a jedyne co nie odrzucało gdy patrzyło się na niego były wysunięte, zadarte i dumne kości policzkowe. Tak wyglądał zazwyczaj, teraz jednak, ciężko było dostrzec te wszystkie niedoskonałości, gdyż twarz miał pokrytą szramami i krwawymi pociągnięciami, niby to pędzlem.
- Ty durniu, w coś ty się władował? - powtórzyła Kythia z mieszaniną złośći i troskliwości, tak dla niej charakterystycznej.
Deszcz usiadł obok swego kompana przeciągając ze zmęczeniem ręką po twarzy.
- Pożarł się o coś z Ulppem, miejscowym piekarzyną – mruknął odgarniając opadające na czoło jasnobrązowe włosy i zakładając na głowę kaptur swego płaszcza. - Nasz Hektorek chciał nadziać piekarza na rożeń – wskazał z lekkim rozbawieniem na wnoszone przez Kellera jego miecze. Cholera wie, za co.
W tym momencie Senna polała go zimną wodą i podsunęła pod nos jakieś liśćie. Helferyt poruszył gwałtownie głową, zamrugał kilkakrotnie wiecznie przymkniętymi jasnozielonymi oczami i warknął nieprzytomnie:
- Pierdolony chleborób – po tych słowach rozejrzał się po izbie, a gdy ujrzał przed sobą łowców, jakby otrzeźwiał nagle – co się tak nade mną pochylacie?
Dostrzegł krew spływającą po twarzy i westchnął ciężko.
- Widzę że zawierasz nowe przyjaźnie, Helferyt – usłyszeli niski głos brodatego Dnia. - Ale pamiętaj że bijąc się z kimś, można używać rąk, nie tylko głowy – roześmiał się gardłowo wielkolud.
Senna poczęła opatrywać rany na głowie, uśmiechając się pobłażliwie.
- Obraził twoje ukochane ostrza, czy nazwał Cię harnojebcą? Co tym razem? - spytała nakładając lniany okład na jego czoło.
W odpowiedzi burknął tylko coś niewyraźnie i do końca opatrywania siedział cicho, sycząc tylko co jakiś czas z bólu.
Deszcz nie miał już chęci na nic, poza snem, ruszył więc zmęczonymi krokami w stronę schodów. Keller pomógł dotrzeć do swego pokoju rannemu i wrócił do izby na dole, by wysłuchać wyroku Sennej.
- W pysk dostał mocno, musi trochę poleżeć, żeber nie ma złamanych, inaczej zwijałby się tu z bólu, a nie siedział markotny. - diagnozowała składajac do skórzanej torby swoje specjały. - Kilka dni i się wykuruje, wiecie jaki jest, kilka dni bez polowań, i dostaje obłędu.
Kythia pokiwała głową, jednak myślami była gdzie indziej. Helferyt nie należał do spokojnych osób, ba, nie byłoby kłamstwem gdyby powiedzieć że jest cholernie impulsywny, ale wszczynanie bójki w karczmie, gdzie zawsze czuł się lepiej niż w domostwie? To do niego nie podobne, zwłaszcza że był impulsywny, ale nie głupi. Wiedział że dobre stosunki z wsią to podstawa w ich profesji. Niezbyt przyjemnie byłoby wracać z drapieżnej puszczy, wykończonemu po polowaniu, tylko po to by dostać się w ręcę żądnych ich krwi wieśniaków. Wrodzona ciekawość zwyciężyła z nie wtrącaniem się w cudze sprawy, i postanowiła że po kolacji, pójdzie do niego i wypyta o co poszło.
Przy kolacji Keller opowiedział szczegóły tej historii, a w zasadzie tyle ile udało mu się ustalić, gdyż jak twierdził, zajęty był dyskusją z kowalem, choć chyba każdy wie że owa dyskusja tonęła w piwie przez kilka dobrych godzin. Podpity Deszcz próbował podrywać dziewki swoim fatalnym głosem, zapraszając je do tańca, natomiast Helferyt pił przy stole z piekarzem i jego kolegą. Nie zauważyli kiedy siedział na mężczyźnie okładając go pięściami. Z pomocą piekarzowi rzucił się jakiś wieśniak w białej koszuli, jednak nie zdążył dobiec do kotłujących się na podłodze, gdyż wyrósł przed nim Deszcz i jak to określił Keller;
- Kapturek dość mocno go obijał, to trzeba mu przyznać, jednak wieśniak nie pozostawał mu dłużny. - tutaj wyprostował się dumnie – gdy zobaczyłem że chłopaki nie radzą sobie najlepiej, skoczyłem żeby pomóć, ale Hektorek dostał od jakiegoś kretyna dzbanem w łeb i musieliśmy opuścić naszych przyjaciół bez pożegnania.
Gdy skończył i nalał sobie piwa, Rewa zmarszczyła brwi i spytała:
- Wszystko pięknie, ale teraz możemy spodziewać się Mączarczyków z widłami i pochodniami – oceniła skwaszona.
- Eeee tam, gadanie. - odparł Dzień nabijając na nóż kawał mięcha – wiedzą, co robimy i kim jesteśmy, co najwyżej Piekarczyk naszcza nam do chleba i tyle.
Roześmiali się głośno, włącznie z Rewą. Fakt, trzeba było przyznać, że każdy z mieszkańców Mączar jeśli nawet nie darzył ich sympatią,, to darzył ich dużym szacunkiem. Gdy Kythia nalewała do miski porcję mięsiwa dla Helferyta, podeszła do niej Senna wręczając jej jakąś małą, zakorkowaną buteleczkę z płynem o kolorze jagód.
- Daj to Hektorowi, i powiedz żeby pił to za każdym razem gdy ból będzie mu doskwierał.
- Skąd wiesz, że idę do niego? - spytała zdziwiona.
- Tak się nim przejęłaś, że myślałam że sama go zaniesiesz na górę – uśmiechnęła się Senna.
Kythia zaczerwieniła się, wzięła lekarstwo i poczęła wchodzić na górę, zastanawiając się czy nie zirytuje tylko bardziej Helferyta. Wszak skoro nie chciał powiedzieć Sennej, ani nawet Deszczowi to czemu miałby powiedzieć jej? A jednak szła tam, tak samo pewnie jak przed chwilą. Gdy stanęła przed jego drzwiami, zapukała ostrożnie.
- Nie jestem głodny – przywitał ją słaby głos zza drzwi.
Uznając to za wystarczające zaproszenie do środka, wsunęła się szybko i rzekła:
- Ty zawsze jesteś głodny– uśmiechnęła się wesoło – I mam tu dla Ciebie lekarstwo od Sennej, wygląda prawie jak kompot z jagód.
Helferyt podniósł się na poduszkach ewidentnie zaskoczony jej wizytą.
- Oby faktycznie smakowało jak jagody - rzucił mierząc wzrokiem buteleczkę z lekarstwem.
Kythia roześmiała się wesoło.
- Jesteś już dużym chłopcem, myślę że przeżyjesz, nawet jeśli nie będzie najsmaczniejsze. - popatrzyła na jego rozciętą twarz i spochmurniała nagle. Polowali już ze sobą niemal rok. Już po pierwszym polowaniu go polubiła. Nie umiała się nie śmiać, kiedy on się śmiał. Nigdy nie zapomni gdy na jej półrocznicę bycia łowcą harnów, wystrugał jej figurkę i wręczył czerwieniąc się tak bardzo, że wyglądał jak dojrzałe jabłko, po chwili zmieniając się w śliwkę, a przynajmniej przybierająć jej kolor, gdy usłyszał jej odpowiedź:
- Śliczny harn, jak żywy – rzekła uprzejmie, i uśmiechnęła się życzliwie, mimo że figurka przypominała bardziej kanciasty kloc drewna
- Znaczy... bo, yyy... to miałaś być ty – wydusił w końcu tłumiąc wstyd wysoko podniesioną głową.
Całe domostwo wybuchło serdecznym śmiechem, włącznie z Nocą, który ostatni raz śmiał się, gdy Dzień wyrżnął na schodach z misą jedzenia, zatapiając całą twarz w jarzynach. Kythia rozdziawiła usta i chrząknęła zakłopotana. Helferyt zaczął odchodzić zrezygnowany, kiedy podbiegła do niego i przytuliła go mocno śmiejąc się:
- Przecież widzę, głupku! - poczochrała jego wiecznie roztrzepaną czuprynę – żartowałam, jest naprawdę piękna.
Gdy miała zły dzień, przypominała sobie tamten moment, który rozpędzał najczarniejsze mroki jej smutku.
Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego, ale strasznie lubiła widok tej jego krzywej mordy, gdy siedział zawsze w tej samej pozycji, w kącie salonu z Deszczem i Kellerem najpierw ostrząc, a potem polerując swoją broń, na początku ten miecz, który trzymał w lewym ręku, a potem prawy. Znała ten schemat na pamięć, podobnie jak jego minę w trakcie trwania tego procesu. Wyglądał wtedy prawie znośnie, zamyślony i skupiony. Gdy na jego twarzy tańczyły płomienie z pobliskiego kominka, w brzuchu czuła dziwne ciepło. Może to ten ogień z kominka?
Helferytowi zrobiło się gorąco, ale nie z powodu pierzyny czy bandaży. Robiło mu się tak, zawsze gdy patrzył w jej oczy, wydawały mu się jednoczośnie ostre i przenikliwe jak lód i ciepłe i dające poczucie spokoju jak ogień. Dawno już postanowił że nie będzie patrzył w te cholerne oczy, gdyż ciągłe zmiany temperatury jego ciała doprowadzały go do szewskiej pasji, ale za każdym razem gdy ją widział, przegrywał tę walkę z samym sobą. Istniało również jednak ciepło, które lubił. Czasami, przed snem, wyobrażał sobie, jak siedzą przed kominkiem i żartują, piją i jedzą na bujanych fotelach, które widział kiedyś w domu starosty Mączar, wtedy czuł rozlewające się po całym ciele przyjemne ciepło. Może to ten ogień z kominka?
- Coś jeszcze? Właśnie miałem iść spać – rzucił wyrywając się z tych durnych refleksji.
- Pff, aleś ty miły – odparła Kythia przystawiając sobie krzesło przy łóżku rannego
- Widzę że sama się rozgościłaś, to dobrze.
- Taaak... - mruknęła bezczelnie wpatrując się w ranę na jego skroni, myśląc jak zacząć temat bójki.
- Aż taki piękny jestem? - burknął Hektor, nie lubił gdy ktoś patrzył na jego twarz dłużej niż to konieczne.
- Och, oczywiście, ale słyszałam że piekarz postanowił Cię jeszcze upiększyć. - wskazała na jego ranę.
- Ano.
Nie chce mi powiedzieć, o co tam poszło. Niedoczekanie. – pomyślała szybko, wiedząc że nie wyjdzie stąd, dopóki jej nie powie. Potrafiła być uparta.
- Jaki miał powód, że rzucił się na potężnego łowcę harnów? - postanowiła zaatakować bezpośrednio
Helferyt rzucił jej zaciekawione spojrzenie.
Czemu ją to tak interesuje?
- To ja się na niego rzuciłem, a powodu i tak byś nie pojęła.
Kythia obruszyła się i przez jej twarz przebiegł grymas.
- A skąd Ty to możesz wiedzieć, bucu? - warknęła
- Po prostu wiem. - rzekł jakby ciszej i pochmurniej.
- Mogę się założyć o beczkę piwa, że zrozumiem ten powód lepiej niż ktokolwiek inny.
Przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu.
- Beczka piwa?
- Beczka.
Helferyt jakby się wahał jeszcze przez chwilkę, ale szybko jego brzydka twarz przybrała standardowy, zaczepny wyraz.
- Dałem mu w mordę, bo nazwał mnie rycerzem. - uśmiechnął się triumfalnie.
Kythia zamarła. Robił sobie z niej żarty? Nie, jego oczy uważnie badały jej reakcję, ale nie wyglądały jakby oczekiwały wybuchu śmiechu.
- Słaby żart, Hektorku. - uśmiechnęła się ostrożnie.
- Mówiłem Ci że, nie zrozumiesz. - pokiwał głową
A więc mówił prawdę. Ha! Zaufał jej, i powiedział, mimo że nie chciał powiedzieć nawet Deszczowi.
- W zasadzie, z profilu wyglądasz prawie jak rycerz z ballad – zaczęła, lecz natychmiast urwała, widząc błyskawice w jego oczach.
- Nie nazywaj mnie tak. - podniósł się mimo bólu i wysyczał groźnie – Nigdy, rozumiesz?
Musiała mieć naprawdę nietęgą minę, bo sekundę później zamiast grymasu wściekłości pojawił się żal.
- Przepraszam Cię, Kythio. - spuścił wzrok – Ja... ja, posłuchaj.
Dwa lata temu, gdy miałem za sobą siedemnaście wiosen, stwierdziłem że przyszłość drwala czy kowala nie jest dla mnie. Wszystko co miałem to prowiant, trochę srebra i miecz, który dostałem jako prezent pożegnalny od rodziny i przyjaciół z wioski. Odchodziłem z własnej woli, jako młodzieniec, który miał osiągnąć dużo i wrócić w chwale.
I wtedy spotkałem... - Helferyt zacisnął ręce na kołdrze, tak że pobielały mu kostki. Kythia słuchała zaciekawiona. - ... spotkałem człowieka, który mnie zniszczył. Widzisz, w tamtych okolicach było dość niespokojnie, w całej okolicy wznosił się tylko jeden zamek, z przyległym doń miasteczkiem. Kontrola tego zamku, wiązała się z kontrolą całego regionu. Ówczesny namiestnik, za pomocą jakiś intryg, stał się delikatnie rzecz ujmując lekko nie lubiany w królestwie. Na jego miejsce miał przyjść nowy. Stary jednak nie zamierzał oddać miasta łatwo. Był doświadczonym, byłym wojskowym, wiedział jak bronić pierdolone zamki, że tak powiem. Poza tym miał mrowie wiernych ludzi, bo i dlaczego mieliby się przeciw niemu obrócić? Rządził sprawiedliwie i było co do gęby włożyć. Zabarykadował się więc w zamku, i cierpliwie czekał na swojego następcę. Nowy namiestnik bowiem, dostał zaledwie garstkę żołnierzy królewskich, a sam miał za mało własnych sił, by spróbować ataku. Musiał więc rekrutować żołnierzy na miejscu. Siedemnastoletni idiota, z mieczem. Nie muszę chyba mówić, jaki pomysł wpadł mi do głowy.
Nie wiem iu nas było,może trzystu, łącznie z wojskami, które dostał od króla. Nadal niedużo. Na co wpadł nowy Namiestnik, wybrany z woli Żywiołów i Króla? Puszczenie z dymem całego cholernego miasta. Większość chałup w mieście była zrobiona z drewna i słomy. To był okropny widok, mieszkańcy wiosek, położonych pół godziny drogi z miasta, którzy jeszcze wczoraj jeździli do niego na targ, teraz jako nowi żołnierze Namiestnika biegali jak oszaleli z pochodniami. Ogień posuwał się szybko jak głodny harn. Gdy maszerowałem środkiem miasta, pamiętam jak mnie zamurowało. Potężna, dwupiętrowa budowla, która była zdaje się magazynem broni, na moich oczach runęła całkowicie, zapadając sie pod ogniem, buchając jeszcze fioletowymi płomieniami, grzebiąc całą broń starego namiestnika i wszystkich niewinnych ludzi których miała w środku. Zginęli, bo broń nie mogła się dostać w ręcę obrońców miasta. Wszystko płonęło, wokół panował potężny chaos. Miejski spichlerz wybuchał jasnym promieniem coraz to na nowo, podpalany kilkakrotnie, w razie możliwości niepowodzenia szturmu, chciano wziąć ich głodem. Ilu ludzi wtedy zginęło w okrutny sposób? Czułem się jak najgorsze zwierzę, ale karą za dezercję było powieszenie, zresztą powtarzałem sobie że tak musi być. W zamieszaniu udało się mojemu oddziałowi, w całości złożony z ludzi z mojej wioski, dostać się na mury jako pierwszemu. Nowy namiestnik, który przedzierał się wraz ze swoimi ludźmi, i był niedaleko nas zobaczywszy to, wrzasnął jak wściekła świnia, którą zresztą jest, zachęcając do jeszcze większego bratobójstwa. Zdrajcy, psi synowie, oto czym stali się jeszcze do niedawna przyjaciele,. Nie mam pojęcia jak to się stało, nigdy nie czułem takiego uczucia, nawet przy pierwszym polowaniu na harny, wtedy cały świat tonął przy akompaniamencie muzyki obrzydliwych przekleństw, agonalnych krzyków, w makabrycznym tańcu ściskały się śmierć i ogień, a ja byłem pośrodku. Nie myślałem, po prostu byłem w transie. Byłem szybki, i zręczny jak nigdy. Zabiłem trzech, może czterech strażników, poczym odrąbałem linę, która trzymała bramę zamkniętą, i wpuściłem setkę ludzi do środka, gdzie trzymała się już garstka najlojalniejszych ludzi starego namiestnika, reszta zginęła, lub uciekła. I nie było w tym ani odrobiny hańby. To byli w większości normalni ludzie, mężowie, synowie, ojcowie którzy musieli mieszkać w tym mieście. W przypadku porażki czekała ich straszliwa śmierć.
Nie wiedziałem że zrobiłem coś szczególnego, czy przełomowego. Okazało się, że cały mój oddział zginął. Najmłodszy miał czternaście lat, uciekł z domu dla chwały. A ja nie widziałem śmierci żadnego z nich, tak zatraciłem się w tym tańcu walki. Nim doszło do mnie całkowicie, jak blisko byłem śmierci i ilu moich kolegów już nigdy nie zobaczę, dopadła do mnie ta obleśna świnia, namiestnik i tak zawołał trzymając mnie za ramię:
- Oto Pierwszy Rycerz Zamku Udeyel! - wrzeszczał podnosząc mnie za rękę – chłopcze, jak masz na imię?
- H-hektor Helferyt – czułem się jakby moje ciało i umysł były w dwóch różnych miejscach.
- Zatem masz moje słowo, Hektorze – uścisnął dłoń. - Od dzisiaj jesteś rycerzem, członkiem mojej gwardii.
Okazało się, że gdybym nie otworzył wtedy bramy, na głowy stojących pod nią żołnierzy nowego namiestnika wylałby się wrzący olej, zamieniając ich w czarną kupkę popiołów. Bitwa potoczyła się teraz szybko, przerodziła się raczej w rzeź. Ja miałem już dosyć. Wyrzygałem się, gdzieś pod ścianą, i poszedłem uchlać się w jakiejś piwnicy z winem. W nocy śniłem o piekle, którym było cholerne płonące miasto Udeyel.
Gdy się obudziłem, było już południe, dzień był piękny i pogodny, a zapach trupów jakby zniknął. Powiedziałem sobie, że jako Pierwszy Rycerz Udeyel muszę powstrzymać nerwy na wodzy, i zrozumieć, że to było konieczne. Zabiłem, żeby coś osiągnąć, stać się kimś. Gdy jednak wmaszerowałem dumnie jak pajac do komnaty Namiestnika, i powiedziałem że "Pierwszy Rycerz przybył, Panie.' i uklęknąłem jak ostatni baran przed nim i kilkoma z jego świty, usłyszałem najokropniejsze rżenie, jakie tylko mógł wydobyć z siebie On i ta jego świta.
- Chłopcze, wracaj do swojej stajni – rzekł Namiestnik czerwieniąc się ze śmiechu – idź, i nie przeszkadzaj nam, w naradzie. Kto go tu w ogóle wpuścił? - zmarszczył brwi zirytowany
- Przepraszam Panie, sam nie wiem jak mogłem uwierzyć, że ten chłystek... - podrapał się po głowie strażnik i popchnął mnie gwałtownie w stronę wyjścia.
Nie wierzyłem w to co usłyszałem. Tego wieczoru pozostawiłem splamiony krwią miecz, kaftan zbrukany śmiercią i uciekłem z Udeyel. Parę tygodni później dostałem się tutaj, do Okręgu Serval i zapisałem się do Łowców. Moja sylwetka do tego pasowała, więc postanowiłem zostawić za sobą to wszystko i zacząć od nowa...
Niemniej jednak, gdy ktoś nazywa mnie rycerzem, widzę tamtą noc, tamtych chłopaków z mojej wioski, i tamten donośny głos Namiestnika...
Helferyt dyszał ciężko, a na jego czole pojawiły się krople potu. Dopiero teraz zauważył twarz Kythii. Blada jak księżyc, a jej oczy były tak szeroko oftwarte, jakby miały się już nigdy nie zamknąć.
- Oto moja historia, droga Kythio – uśmiechnął się smutno Hektor.
Dziewczyna nie poruszyła się, a wiatr, który wpadał przez otwarte okno rozwiewał jej gęste, sięgające zaledwie ramion kasztanowe włosy. Helferyta dopadły wyrzuty sumiena.
- Faktycznie, niezbyt wesoła historia – dodał po chwili, chcąc jakoś zacząć rozmowę.
Minęło kilka sekund, które dla niego wydały się jednak wiecznością, a następnie Kythia wstała, i jednym ruchem zrzuciła z siebie swoją zieloną koszulę. Helferyt zdębiał. Nie umiał wydobyć z siebie słowa. Wstała, i podeszła do niego powoli. Jego serce waliło jak oszalałe, niepozorna dziewczyna, ukryta pod skórzanymi kaftanami podczas polowań, w świetle księżyca, stojąc teraz przed nim z niczym wyrytą w marmurze twarzą i opadającymi na nagie ramiona włosami wyglądała jak bogini.
- Co ty... - tylko tyle zdołał wydusić.
Kythia obróciła się bokiem, w taki sposób by księżyc padał na paskudną bliznę toczącą się niemal przez cały lewy bok, poczym wyszeptała tonem tak ciężkim, że w jego głowie ów szept był jak dwa potężne młoty walące w środek jego umysłu:
- Nie wszyscy, którzy byli tamtej nocy w magazynie broni, zginęli.
CZYTASZ
Ile warte są kły?
FantasíaŻądza, emocje i dzikie, zagrożone zwierzę. WSPÓŁTWORZONE Z @MichaWolski1 AUTOR ROZDZIAŁÓW: II