Pustka
Słońce powoli wschodziło, liście drzew coraz szybciej nabierały kolorów a okolica stawała się nieco mniej niebezpieczna. Początek nowego dnia ucieszył Alberta, oznaczało to że przetrwał dość ryzykowną nocną wyprawę przez las. Zadowolony z obrotu spraw nie mógł się powstrzymać i z nieukrywanym zadowoleniem otworzył swoją manierkę z zakupionym niedawno winem. Choć można krytycznie patrzeć na jednocześnie pijącego i prowadzącego wóz kupca to trzeba było przyznać, że miał swoje powody. Nie każdy mógł pochwalić się przebyciem w nocy Lisiego Boru bez eskorty. Oczywiście chwalenie się tym wyczynem nie było najmądrzejsze, zdobywca tego osiągnięcia zostałby szybko uznany za chorego psychicznie a już na pewno za niepoprawnego optymistę i ryzykanta. Poza tym pochwalenie się tym wyczynem mogłoby prowadzić do pytań. Bo czemu majętny kupiec postanawia wjechać w ten pełen diabelstwa bór nie wynajmując ochrony? Aby zachować twarz jedyną rozsądną opcją w jego sytuacji jest kłamstwo a Albert nie lubił kłamać. Oczywiście nie dlatego że jego moralność mu nie pozwalała, po prostu w kłamstwach był żałosny. Kłamiący Albert jest jak prosiak który chce skierować głowę z pozycji stojącej w niebo – może próbować ale jest z góry skazany na porażkę.
Wóz kupiecki, porządnie wykonany i osłonięty wytrzymała płachtą powoli mijał ostatnie drzewa Lisiego Boru. O Albercie można powiedzieć wiele rzeczy ale w swoim fachu był mistrzem. Siedem sklepów z orientalnymi ozdobami, w tym jeden na rynku w stolicy to coś na co niektóre kupieckie rodziny przy dobrych wiatrach pracują kilka pokoleń, jemu udało się tego dokonać w zaledwie piętnaście lat. Oczywiście swój sukces nie zawdzięczał jedynie wrodzonej smykałce do interesów, pomocne okazały się znajomości jego ojca. Jego staruszek był dumny z osiągnięć swojej ratolośli, jako pierwszy z jego rodu łotrów, szantażystów i szefów gangów uwił sobie przytulne gniazdko w legalnym biznesie. Poczciwy na stare lata ojciec Alberta nie wiedział jednak, że syn bardzo chętnie korzystał z jego znajomości oraz nazwiska. Często konkurencyjne sklepy dziwnym zbiegiem okoliczności zostawały zamykane lub po prostu palone. Ich właściciele jeśli byli rozsądni udawali się w daleką podróż by nękać swoim sąsiedztwem kogoś innego, ci mniej rozsądni lub bardziej waleczni ginęli bez wieści lub jeśli Albertowi zależało na oznaczeniu terytorium z ich ciał robiono kuriozalne dzieła sztuki, które z pewnością przekazywały odpowiednią informację konkurencji.
Krajobraz który napotkał Albert po wydostaniu się z gąszczu uraczył go widokiem dobrze mu znanej wioski nad którą górował opuszczony klasztor. Na widok ikonicznego dla wioski klasztoru Alberta zwykle obejmowały skrajne uczucia, uciecha ze względu na spotkanie starych przyjaciół oraz żal za tymi którzy nie mieli tyle szczęścia by ujść z życiem w tamtym trudnym dla tego zakątku królestwa okresie. Zawsze podczas spotkania z towarzyszami mieszkającymi w tej nieszczęsnej dziurze wznosił toast za dobry spoczynek tych którzy już nie uraczą ich swoją obecnością.
Wóz Alberta powoli mijał tabliczkę z starannie wykaligrafowaną nazwą miejscowości, na drodze wzdłuż której ciągnęła się wioska mimo wczesnej pory zaczęli pojawiać się chłopi którzy wstali razem ze słońcem by udać się na uprawiane przez siebie pola. Mieszkańcy Lipówki cieszyli się pewnymi przywilejami o których inni członkowie tego poniewieranego z każdej strony stanu mogli pomarzyć. Większość z nich uprawiane przez siebie pole posiadało na własność, w przeciwieństwie do innych chłopów którzy uprawiali ziemie należące do lokalnego możnowładcy lub klasztoru. W chwili likwidacji pobliskiego duchownego przybytku ziemia została oddana mieszkańcom którzy byli na tyle odważni aby zostać w tej skazanej na zagładę wiosce i kontynuować swoją pracę. Jako iż chłopskie życie zwykle nie obfitowało w podobne okazje do poprawienia sytuacji materialnej wiele mieszkańców zapominając na chwile o ryzyku śmierci w męczarniach ochoczo przyjęło propozycje duchownych co prawdopodobnie uratowało wioskę przed porzuceniem. Z biegiem lat Lipówka zaczęła wieść prym w okolicy. Kiedy sąsiednie osady stały opuszczone dzielni mieszkańcy którzy utrzymali się przy życiu pracowali na swój dobrobyt. Zapewne dlatego Albert tak lubił to miejsce, wydawało się jednym z nielicznych żywych i oddychających miejsc prowincji Korsków.
Jadąc przez środek Lipówki Albert czuł na sobie wzrok miejscowych. Zdziwienie poczciwych mieszkańców było niemal namacalne. Wioska gościła przybyszów z południa praktycznie zawsze w popołudnie, w końcu jeśli rozpocznie się rano wędrówkę przez Lisi Bór to o tej porze powinno się znaleźć w okolicy wioski, Albert nie dość że zjawił się o tak wczesnej porze to jeszcze bez ochrony i to prowadząc tak piękny wóz – takie odstępstwo od normy zwróciłoby uwagę nawet najmniej ciekawskiego mieszkańca Lipówki. Aktualnie jednak jedyną rzeczą jaka interesowała kupca była miejscowa tawerna, był to dość stary ale solidny szeroki budynek z dębowego drewna. O tej porze w okolicy było w miarę cicho lecz karczma budzi się wieczorami ale dla specjalnych gości drzwi powinny być zawsze otwarte. Albert zeszedł z wozu, ruszył szybkim krokiem do karczmy pukając najpierw dwa razy zapukał, odczekał trzy sekundy po czym wymierzył szybką serię składającą się z trzech uderzeń. Nie dając mu zbyt wiele czasu na podziwianie niedawno dodanych ozdób na futrynie drzwi się otworzyły. Przed Albertem stanął nieco grubawy, brodaty brunet. Po jego twarzy oraz sylwetce od razu można było poznać że interes mu służy. Jego twarz była mieszaniną mimiki radości i zdziwienia:
- O kurwa Albert, stary gadzie skąd żeś się wyłonił – powiedział ściskając mocno ręke kupca.
- Witaj Wiktorze, widzę że interes się rozwinął – stwierdził Albert spoglądając na brzuch karczmarza.
- Ano co nieco się udało, przynajmniej raz miałeś rację.
- Skoro ci się tak dobrze wiedzie to może masz jakiś zapas do wychylenia.
- Cóż jeśli ktoś dziś przyjdzie to raczej wieczorem, mamy sporo czasu stary druhu.
Karczmarz wskazał Albertowi miejsce najbliżej szynkwasu, następnie udał się za ladę, Albert nieco poczekał podziwiając w międzyczasie udekorowane kwiatami wnętrze gospody. Na każdy parapecie obowiązkowo musiała stać jakaś roślinka, również liczne kwiaty zwisały z drewnianych beli podtrzymujących dach budowli. To nie była zwykła kanciapa do chlania niskiej jakości alkoholu i rzygania na podłogę tak jak w większości wiosek, widać było że ktoś włożył sporo serca by dać tej ruinie duszę. Wiktor wrócił do baru z okazałą butelką, siadł obok starego bohatera z uznaniem spoglądając na etykietę naczynia.
- Mmm Kredańskie, rocznik 45, myślę że odpowiednie dla gościa twojej klasy.
- Ty zawsze wiesz jak przyjąć gościa stary gadzie.
- Dlatego jestem karczmarzem, przy okazji co tam u Józkiem? - po tym pytaniu uśmiech nieco zszedł z twarzy kupca.
- Jeszcze u niego nie byłem dopiero przyjechałem...- w tym momencie Albert bardzo mocno pożałował długości swojego języka.
- Ale musiałeś gdzieś się przespać, skoro nie u Józka to gdzie?
- Szczerze mówiąc to przyjechałem właśnie teraz.
- Nie wygłupiaj się, żaden rozsądny człowiek nie jeździ przez Lisi Bór nocą.
- Chyba że musi uciekać przed… próbą grabieży ze strony wściekłych za przeproszeniem wsiórów z Tybów.
- Czekaj czekaj, chcesz mi powiedzieć że próbowali cię napaść? Czy im do reszty odjebało od wpierdalania wiewiórek?!
- Wiesz jak jest, biednych handlarzy nie ruszają żeby sobie renomy nie psuć, ale jak trafi się ktoś za którego towar mogą się napchać na następny rok to się nie zawahają diabły.
- Skurwysyny, potem wciskają bajki że pechowiec wjechał do boru i nie wrócił.
- Więc niestety byłem zmuszony przemierzyć tę cholerną knieje nocą, miałem nie małe szczęście.
- No, i to kurewsko wielkie, wiedziałem że coś jest nie tak z tymi jebanymi dzikusami. Bogu dzięki że nic ci nie jest- była to jedna z nielicznych chwil w których ktoś chwycił kłamstwo Alberta, sprzyjała jednak temu bardzo dogodna sytuacja, mieszkańcy Lipówki i Tybów od dawna ze wzajemnością patrzyli na siebie z góry z i wrogością, genezą tego stanu rzeczy była dawna walka dwóch margrabiów która postawiła przeciwko sobie te wioski. Pamiątką tej wojenki jest ciągła wrogość między mieszkańcami pamiętającymi zbrodnie których obie strony się dopuściły.
- Bóg nie miał z tym nic wspólnego przyjacielu
- Widzę że nawet w takiej sytuacji twój ateizm ma się dobrze, a już myślałem że się nawrócisz.
- Ja całe życie nie mieszkałem pod klasztorem niestety.
- Trzeba Józkowi powiedzieć, jeszcze bardziej osiwieje.
- Tak to jak tam mu się wiedzie? Lepiej?
- Cóż, nie prosi mnie już abym połowę wypłaty wypłacał mu w wódce, teraz jedynie kupuje ode mnie składniki i sam sobie coś pędzi. W sumie to nie wiem co gorsze.
- Widzę że stare marzenia odżyły, tyle że zamiast winiarni bimbrownia.
- Nie wiem przyjacielu jak z Józefem będzie, obstawiam że jeszcze maksymalnie pięć lat a albo się zapije albo w końcu spełni swoje obietnice i na drzewie skończy.
W tym momencie usłyszeli szybkie pukanie, Wiktor westchnął jakby otworzenie tych drzwi było jedną z najsmutniejszych rzeczy które musiał zrobić w życiu. Nie śpiesząc się podszedł do wejścia i chwycił klamkę. W framudze ukazała się mała, urodziwa czarnowłosa niewiasta oraz jeszcze od niej mniejsza brunetka z krótkim kucykiem.
- Cześć Wiktor, masz moje zamówienie? - rozległ się dziewczęcy głosik.
Milcząc karczmarz wskazał wzrokiem na worek stojący nieopodal baru. Dziewczyna bez słowa minęła Wiktora udając się po swoją należność.
- O widzę że masz gościa, też taki milczący jak ty?
- Wręcz przeciwnie młoda damo, jak taka śliczna dziewczyna ma na imię?- zagadał Albert
- Moje imię to Kythia, ale w okolicy częściej nazywają mnie małym kurwiskiem.
Chwilowe zakłopotanie zagościło na twarzy Alberta, Wiktor mimo przyzwyczajenia nieco pokręcił głową ze wstydu że jego gość został wplątany w tą dziwaczną relacje.
- Widzę że okolica jest pełna zawistników z wybujałą wyobraźnią- walcząc z osłupieniem wydukał Albert.
- Nie, po prostu moja matka była miejscową kurwą. - odpowiedziała bez skrępowania Kythia.
Tuż po chwilowym odzyskaniu płynności w mowie Alberta znów onieśmieliło.
- Może już starczy twoich zwierzeń, parę osób na ciebie czeka. - wtrącił Wiktor
- Dobrze panie niemowo, już mnie tu nie ma.
Biorąc worek na plecy na chwile jeszcze popatrzyła się w kierunku Alberta.
Przepraszam jeśli trochę pana speszyłam, czasem jestem bezpośrednia.- Albert jakby już przywykł do tonu konwersacji i w pełni odzyskał władanie mową.
- Nic nie szkodzi, tak w ogóle Albert się nazywam.
-Miło było poznać panie Albercie-odpowiedziała wychodząc z budynku.
Dziewczyny wyruszyły w drogę powrotną w bardzo dobrze znane jej miejsce. Już dawno obszabrowane ruiny klasztoru nie przyciągały niepotrzebnej uwagi będąc doskonałym miejscem do zamieszkania.
- Widziałaś ten wóz, pierwszy raz widzę coś tak poteżnego i pięknego, musi przewozić coś cennego. - zagadała to Kythii jej towarzyszka
- Z pewnością ale widać że to przyjaciel Wiktora, jeśli spalimy tą znajomość pozdychamy z głodu, nikt w okolicy w miarę przychylny nam nie został. Wiktor i tak sporo ryzykuje robiąc z nami interesy, jakieś resztki honoru powinniśmy zachować.
- Honor honorem ale jeśli mielibyśmy farta to pozwoliłoby to nam w końcu opuścić tę wiochę.
- A źle ci jest tutaj?
- Nie chce się tu zatrzymać,od trzech lat gnijemy tutaj, musimy wreszcie zacząć żyć, taka okazja nie zdarza się często.
- Agnes, nie mamy pewności co jest w tym wozie, jeśli coś spróbujemy stracimy ostatnią osobę która nie traktuje nas jak zarazy.
- Gdyby nie pieniądze gówno byśmy dostali…
-U innych nawet za pieniądze gówno dostaniemy, powinnaś nauczyć się w końcu doceniać to co masz, im wyżej skaczesz tym mocniejszy będzie upadek.
Towarzyszka Kythii umilkła po kolejnej nieudanej próbie zmiany jej planów, szanowała ją za wszystko co dla nich zrobiła ale nigdy nie mogła w pełni jej zrozumieć. Kythia była dzieckiem jak już zdążył się przekonać Albert miejscowej kurtyzany, Joanny która jednak porzuciła swoją profesję na rzecz związku z głupim ale pełnym nadziei i młodzieńczej miłości uczniem kowala o imieniu Paweł . Oboje byli zagubieni, ona upadła jeszcze niżej niż była, on powoli, w bólach ale systematycznie czołgał się w górę. Idąc za głosem serca pomógł zagubionej niewieście wkroczyć na drogę praworządności dzieląc z nią swoje chwilowe szczęście i dostatek. W owym czasie wybuchł konflikt między dwoma margrabiami więc kowale nie narzekali na brak pracy i zarobku a mnogość sytuacji do wykazania sprawiła że szybko awansował w swym fachu. Odurzeni chwilowym dostatkiem stwierdzili że ich życie jest zbyt wspaniałe aby dzielili je jedynie we dwójkę. Tak na świat przyszła Kythia, mimo początkowej nadziei jej ojca na posiadanie męskiego potomka szybko zaakceptował i pokochał córkę. Niestety dla kowalskich fachowców wojna się skończyła a praca Pawła zaczęła przynosić coraz mniejsze zyski, wierząc jednak w swoje szczęście i umiejętności nie porzucił jednak obfitego stylu bycia co skończyło się utratą biznesu. Niemały również był w tym wkład Joanny która wręcz wymagała od niego utrzymania wysokiego standardu życia mimo niesprzyjających warunków. Joanna lubowała się w drogiej biżuterii i to pochłaniało znaczną część zarobków Pawła. Przez swoją nadzieje oraz uległość wobec małżonki Paweł musiał zamknąć swoją kuźnię i szukać pracy w mieście. Niestety okazało się że o ile ktoś o umiejętnościach Pawła mógł w czasie wojny pokusić się o prowadzenie własnego interesu tak teraz ciężko nawet o posadę pomocnika w jakiejś lepszej kuźni. Tak więc Paweł spokorniał i brał co popadnie odsyłając oszczędności do rodziny oraz walcząc z poczuciem straty wlewając w siebie alkohol. Gorzej sytuacje znosiła Joanna która za obecną sytuacje obwiniała Kythie, tak jak dobrobyt tak i resztka ciepłych uczuć do owocu miłości uszły z niej. Widziała już dziewczynkę jedynie jako kolejną dziurę połykającą z trudem zaoszczędzone pieniądze. Tak oto Kythia początkowo traktowana jako zabawka egoistycznie sprowadzona przez dwójkę upojonych szczęściem ludzi stała się ciężarem którego nikt nie zamierzał na siłę trzymać przy życiu. Joanna wkrótce stwierdziła że dziewczynka nie potrzebuje tak dużo jedzenia, systematycznie porcje Kythii były zmniejszane do tego stopnia że często chodziła głodna. Paweł coraz gorzej znosił swoją degradację, w końcu pijany naprzykrzył się niewłaściwym ludziom co przypłacił połamaniem palców. W takiej sytuacji zostając bez jakiejkolwiek pracy stał się żebrakiem. Mimo postępujących wskutek nędzy i brudu chorób nie zapominał o rodzinie której ciągle przesyłał znaczną część wyżebranych pod kościołami pieniędzy, mimo to Joanna mocno odczuła kłopoty zawodowe męża, spodziewając się jego rychłej śmierci postanowiła wrócić do starego zawodu. Piotr w końcu przestał dawać jakiekolwiek oznaki życia, wliczając w to przesyłane pieniądze, Joannie udawało się utrzymać kosztem jednak zaniedbywania córki. Kythia więc prawie odkąd nauczyła się chodzić musiała sama dbać o pełność swojego żołądka. Cierpieli na tym okoliczni handlarze i farmerzy gdy z ich straganu bądź sadu tajemniczo znikały owoce i warzywa. Parając się złodziejskim fachem dziewczynka nauczyła się dobrze wybierać ofiary, mimo iż stosunkowo rzadko bywała przyłapana a nawet jeśli to korzystając z ludzkiej obojętność oraz swojego wzrostu i drobnej postury zawsze udawało jej się umknąć przed rządnym krwi właścicielem kramu. Dzięki stosunkowo małej wielkości wioski większość mieszkańców znała naturę córki Joanny, ze względu na swoje postępowanie oraz zawód rodzicielki otrzymała swoje niewybredne przezwisko lecz najpewniej nawet bez swoich wybryków przylgnęłoby by do niej coś podobnego. Jako iż lokalna społeczność szybko wyczuliła się na występki młodej brunetki więc po czasie jedynymi okazjami by na siebie „zapracować” byli dla Kythii przyjezdni handlarze otwierający swe wozy w wiosce. Dziewczynie udawało się jako tako wyżyć lecz w końcu przyszedł czas w którym nawet tak doświadczony w swym fachu złodziej mógł poczuć widmo głodu.
Wschodnią część Korwali nawiedziła bardzo dotkliwa zaraza. Szacuje się że w miastach zmarła co czwarta osoba natomiast na wsiach co piąta. W tych czasach gdy młodzi zdrowi ludzie tracili przez zarazę fach i plany nikt nie przejmował się sierotami a było ich pod dostatkiem. Jakimś cudem kostucha oszczędzała najmłodszych, nawet zwykle chorowite dziecię miało większą szansę przeżyć pomór niż cieszący się końskim zdrowiem rodzice. Tak też wsie i miasta Korwalii zaroiły się od kieszonkowców i młodych kurtyzan. Gdy choroba zniknęła prowincja zaczęła powoli odzyskiwać dawną stabilność. Władza zdawała sobie sprawę z problemu jaki dotknął najmłodszych mieszkańców lecz kiedy dosłownie wszystko wymagało nakładu pieniędzy i sił trudno było sprawować pieczę nad kilkoma tysiącami gęb do wykarmienia i wyuczenia. Co prawda powstało wiele sierocińców do których zwożono pochwyconych kieszonkowców, nieletnim prostytutkom postanowiono nie „utrudniać” życia.
Stan państwowych przytułków pozostawiał wiele do życzenia, ilość jedzenia była najczęściej mniejsza niż to co dziennie takiemu dziecku udawało się ukraść bądź wyżebrać. Tak więc większość podopiecznych nie szczędziła wysiłków by spod państwowej opieki się uwolnić, często gdy do takiego domu jednego dnia dowożono pięciu nowych lokatorów to następnego ubywało z niego już siedmiu. Z jednej strony niewystarczające zasoby a z drugiej niepokoje społeczne spowodowane plagą nieletnich kryminalistów spowodowały podjęcie przez władzę drastycznych środków. Zdjęta została amnestia nieletnich sprawców od wyroku śmierci, coś czym Korwalia mogła się chwalić długimi latami. Ponad to wymierzanie tego wyroku zostało upowszechnione, szczególnie w przestępstwach dotyczących kradzieży. Jedynie miejskie szubienice mogły w tym czasie nieco odpocząć dzięki mniejszemu ciężarowi ciał którymi musiały się opiekować. Zaostrzenie prawa podziałało w większych miastach, część młodocianych kieszonkowców zdecydowało się zbiec na wieś, gdzie ciężej było egzekwować nowe prawo, czasem znalazł się nadgorliwiec który postanowi samodzielnie wyegzekwować brutalne przepisy, najczęściej jednak wpadka kończyła się dostaniem w pysk od właściciela.
Tak też początkowa gromadka Kythii wzbogaciła się o nowych przybyszów z leżącego nieopodal miasta[mozna nazwe wymyslic]. Jeremiasz i Monika niejednego mieszka przygarnęli, chłopak dodatkowo kiedyś nieopatrznie pochwalił się Kythii ucięciem palca pewnemu kupieckiemu synowi dzięki czemu mógł zaopiekować się jego sygnetem. Banda nieletnich opryszków liczyła sześć osób, poza dwójką mieszczuchów, Agnes i Kythią było jeszcze miejscowe rodzeństwo – Ferdynand i Paulina. Byli dziećmi stosunkowo bogatych ludzi jak na tę okolicę, ich najdłużej trzeba było nauczyć fachu. Do teraz potrafią wrócić poobijani, mimo to bardziej doświadczeni towarzysze widząc ich staranie często potrafią bezinteresownie podzielić się z nimi swoim łupem. Miejscem stacjonowania tej osobliwej gromady był opuszczony klasztor do którego zmierzały teraz Agnes i Kythia.
Młode adeptki złodziejskiego fachu zbliżały się do wyrwy w murze ,które robiło teraz za główne wejście po zawaleniu się bramy. Szybko weszły na podwórze kierując się do biblioteki, po drodze Kythia zdążyła przeklnąć w myślach Ferdynanda który znów nie podlał ich upraw, Agnes do myśli się nie ograniczyła. Będąc już w bibliotece Kythia odruchowo podbiegła do działu literatury przyrodniczej, wcisnęła opasłe tomisko „Fauna i flora Kornwalii” po czym prostopadła do regału ściana zaczęła się leniwie podnosić odsłaniając schody biegnące stromo w dół. Po zamknięciu jakże oryginalnego „tajnego” przejścia dziewczyny zeszły w głąb tunelu dochodząc do swojej kwatery głównej. Szczęśliwym trafem przejście do skarbca klasztoru zostało odkryte dzięki obecności Ferdynanda, który był wielkim miłośnikiem przyrody, jak się jednak później okazała nie szło to w parze z systematycznością podlewania upraw które w końcu sam wraz z małą pomocą Agnes zapoczątkował. Po niecałej minucie dotarły do głównej komory skarbca, o miejsce nie musieli się martwić, pozostali przy życiu zakonnicy skrupulatnie zadbali aby w tym pomieszczeniu było dużo wolnej przestrzeni.
Ściany skarbca zostały przyozdobione przez Pauline pięknymi acz jednolitymi kolorystycznie rysunkami. Przedstawiały stary dom rodzeństwa, z którego dzięki chciwym sąsiadom i jednemu pijanemu idiocie zostały już jedynie zgliszcza. Pojawiły się również wizerunki ich rodziców a także członków nowej rodziny nie licząc Jeremiasza, którego prośby o owy były skutecznie spławiane. Po środku pomieszczenia Agnes skonstruowała miejsce na ognisko, nieopodal stał garnek oraz rożen które w obfitym okresie musiały się sporo napracować. Było to centrum społeczności skarbca, gdzie mieszkańcy niemal codziennie zbierali się by omówić dalsze plany działalności, powyklinać chciwych a przede wszystkim zbyt gorliwie pilnujących swojego dobytku handlarzy oraz ich rodziny kilka pokoleń wstecz i w przód oraz wieczorami poopowiadać zasłyszane lub samodzielnie wymyślone historie o tajemnicach Korwalii i tutejszych lasach. Tak też było i tym razem. Cała wesoła gromadka siedziała przy ognisku słuchając opowieści Ferdynanda. Agnes postanowiła do nich bezszelestnie dołączyć, Kythia zmęczona udała się w kierunku swojego hamaka. Ferdynand akurat zaczynał nową opowieść.
- To było jakieś kilka lat przed wojną, bandyci napadli wieś i porwali jakiegoś syna sołtysa który akurat był w stajni, kiedy łajdaki kradli konie. Bór jeszcze nie miał takiej złej sławy jak dziś więc ta szajka nie miała problemu ze zrobieniem tam sobie obozu. Ciężki to był czas dla tej wsi, wcześniej zaginęło jeszcze kilka dzieci, tylko rabusiów im brakowało. Był taki jeden chłop, Kazio. Nie jeden rok w woju spędził, siły miał za trzech, charyzmy za całą gromadę posłów. Do zamku ze wsi dzień drogi jest, więc nie było na co czekać. Skrzyknął paru chłopa co by odbić chłopaka i szkapy a złodziejstwu wbić trochę rozumu do głowy, to znaczy tym którym akurat uda się przeżyć. Złodzieje mieli jedną dziewuszynę ze sobą która pechowo dała się pochwycić. Dostała wtedy z łuku od właściciela stajni który zresztą był byłym żołnierzem, jakimś cudem przeżyła sołtysowa pobandażowała ją żeby tak szybko nie umarła a Kazio dał jej w japę parę sierpowych żeby była bardziej skłonna zaprowadzić ich do obozu. Widać było że dopiero co ją skądś zgarnęli, wyglądała na młodą i zaniedbaną, Kazia sumienie gryzło bo od razu po niej widać było że nie jedno przeszła no ale o ludzkie życie się wtedy rozchodziło, więc nie było co przebierać w środkach. W końcu dziewuszka zmiękła i ich zaprowadziła, uzbrojeni byli co prawda w jakieś widły albo inne kosy, może parę osób miało coś, co w zamyśle nie jest przeznaczone do przerzucania krowiego gówna. Kazio miał jeszcze jakiś miecz chociaż i ten złom pamiętał pewnie z parę wojen ale same rosłe chłopy to były, a wiadomo, jak się takich skrzyknie, to i barona mogą wypędzić przy odrobinie szczęścia. Poszli więc do tego cholernego lasu, jakoś pół godziny w głąb maszerowali. Dziewczynę ledwo co udało się wtedy uratować, każdy kto widział jak dostała powiedziałby że się już nie podniesie, a jak wiadomo trup nie powie gdzie znajduje się obóz więc nie ma powodu gorączkowo uciekać już na drugi dzień. W końcu byli w stanie dostrzec czubki namiotów na leśnym wzgórzu, ale żywej duszy nie widzieli. Ktoś dał pomysł by wysłać kogoś na zwiad, Stasio młody chłopiec podszedł obóz od tyłu, po paru minutach wrócił, oczy miał otwarte i przerażone niczym weterani bitwy pod Sonną. Gdy reszta załogi spytała się czy kogoś widział, ten jedynie kiwał twierdząco głową. Kazio jeszcze spytał się tej dziewczyny czy mają jakieś cholernego czarodzieja ze sobą ale ta wydawała się równie przerażona stanem chłopaka co pozostali. Nie myśląc długo wszyscy wsypali się do obozu, gdy tylko tam weszli wnet zrozumieli przerażenie poczciwego Stasia. Bandytów w obozie miało być siedmiu, przy wejściu odnaleziono od razu sześciu z nich, a raczej ich głowy. Po prostu leżały przy wejściu jak jakaś kuriozalna wystawa. Resztki ich ciał były rozrzucone po całym obozie, rozszarpane jakby przez jakieś oszalałem dzikie zwierzę, niedźwiedzia albo całe ich stado, ale którzy niedźwiedź do cholery ustawi ci głowy swoich ofiar w równym rzędzie? Ale najbardziej zwynaturzona rzecz była jeszcze przed nimi. Parę osób poszło do przodu, nie minęło parę minut jak cała reszta usłyszała ich krzyk, ci byli po Kaziu najbardziej doświadczeni w woju, nie na jedną masakrę się w życiu napatrzyli, toteż ich krzyk jasno sygnalizował że pozostałych również czeka niezapomniany widok. Wszyscy ruszyli biegiem w ich stronę, na środku obozu był wbity na pal korpus jednego z złodziei, ktoś lub coś co to wszystko zrobiło postanowiło potraktować go wyjątkowo ponieważ jedynie u niego głowa znajdowała się na swoim miejscu, w przeciwieństwie do całej reszty jego członków. Sam fakt odciętych kończyn nie był najstraszniejszy, jego wnętrzności były rozerwane, żuchwa była wyrwana, co jednak najstraszniejsze… jego oczy dalej mrugały, płuca ledwo co ale pracowały a odkryte serce. Nie wiem jakim cudem on jeszcze trzymał się na tym świecie, nawet nie chce myśleć jaki ogromny ból mu towarzyszył. Widać było w jego zapłakanych ślepiach że marzył o śmierci, połowa uczestników wyprawy na ten widok opróżniła zawartość swoich żołądków. Druga, bardziej doświadczona okrucieństwami tego świata po prostu w milczeniu się gapiła na ten makabryczny widok. Najbardziej jednak horrendalna była reakcja tamtej dziewczyny, po chwili stania w bezruchu po prostu wzięła miecz Kazia i wbiła go we wnętrzności tego nieszczęśnika. Zaczęła nim kręcić jak opętana, gdyby nie wyrwana żuchwa z pewnością krzyczałby wniebogłosy, jednak w tej sytuacji jedynie bardziej łzawiące i odchodzące w górę oczy dawały wyraz bólu który go przeszywał. Jego towarzyska cały czas wrzeszczała do niego „Czy pamiętasz jego minę?! Teraz możesz to poczuć skurwysynie!”. Całe szczęście dla tego biedaka parę osób się ocknęło i opanowało dziewczynę, ta całą późniejszą część wyprawy milczała, na jej twarzy pozostał jednak lekko zauważalny uśmiech. Później próbowano skrócić cierpienia tej maszkary jednak przebicie serca nic nie dało, dopiero zmiażdżenia głowy sprawiło że nieszczęśnik w końcu mógł odejść z tego świata, przynajmniej taką mieli nadzieje. Resztki bandytów dla pewności postanowiono spalić, chłopaka odnaleziono w jednym z namiotów. Cały czas powtarzał jedno słowo – Młyn, idźcie szybko. Poza ślepiami które patrzyły jakby na coś co nie znajduje się w tym świecie chłopiec zdawał się być nietknięty, podobnie konie które jak gdyby nigdy nic czekały przywiązane w pobliżu obozu. Nie było jednak czasu zastanawiać się dlaczego coś co potraktowało w ten sposób bandziorów pozostawiło konie i chłopaka przy życiu. Część osób dla których starczyło koni popędziła do wioski, mając w pamięci zastany widok i to co mówił chłopiec, obawiali się że podobny obraz zastaną w swoich domach. Kiedy jednak dojechali, spostrzegli że wieś dalej żyje swoim życiem, niemała gromadka na czele z sołtysem podbiegła do nich z podziękowaniami i pytaniami co się stało z chłopcem i innymi uczestnikami. Po zdawkowym wyjaśnieniu sytuacji szybko udali się do młynu. Kilkudziesięcioletni wiatrak stał samotnie na wzgórzu, nieużywany o tej porze roku. Ponad dwadzieścia osób wpadło do środka by znaleźć związaną dziewczynkę która ostatnio zaginęła. Na piętrze znajdował się natomiast Baryński, miejscowy piekarz który dogadzał sobie w najlepsze prawdopodobnie by napalić się na ohydny czyn którego miał zamiar się dopuścić. Wywlekli go stamtąd i ubili tym co akurat było pod ręką, nie była to lekka śmierć, zwłaszcza że najpierw podeptali mu jaja. Pod jego podwórzem udało się jeszcze wykopać parę małych szkieletów. Chłopiec który cały czas powtarzał o tym młynie w pewnym momencie po prostu zasnął, potem mówił że pamięta jedynie krótki czas jak był w ich obozie, w pewnym momencie usłyszał krzyki, następnie ktoś zaczął wchodzić do namiotu w którym przebywał i od tego momentu do przebudzenia ma w głowie pustkę. Tamtą dziewczynę wypuścili, paru chłopa namawiało żeby ją też zabić po tym co zrobiła ale Kazik uniósł się honorem i przypomniał że wykonała swoją część zadania więc są to jej dłużni. Ponoć poszła w kierunku Boru, nigdy więcej jej później nie widziano.
- Pomieszałeś – wtrąciła się Paulina – tak naprawdę to sołtys dowodził tamtą wyprawą, piekarza znaleźli nie w młynie ale w jego domu a tamtą dziewczynę zabili od razu w obozie!
- Bredzisz – odrzekł Ferdynand – od kogo usłyszałaś tę historię? Bo ja od starej Jagny, córki Kazia.
- To nie dziwne że w twojej wersji to on dowodził i puścił dziewczynę, poczciwa Jadzia lubiła wybielać ojca.
- Zaraz zaraz – wtrącił Jeremiasz – wy wsiury naprawdę wierzycie w te głupoty? Musi się wam tu poważnie nudzić…
- Jakoś nigdy nie widziałem żebyś był na tyle odważny by wejść do tego boru.
- A po cholerę mam tam iść, jagódki zbierać? Ponoć pełno tam niedźwiedzi, wilków i innej zarazy, toteż ludzie tam giną.
- Piętnastu myśliwych którzy się tam udali parę lat temu miałoby problem z niedźwiedziami i wilkami? Mówię ci, to od tamtego wydarzenia z porwaniem ludzie nie zapuszczają się tak chętnie do tego lasu, tam siedzi jakieś zło o którym strach w ogóle myśleć.
- Tak, u nas też takie legendy krążyły o pewnej alejce. – dodała Monika - Każdy wiedział że lepiej się tam nie zapuszczać, ponoć jak usłyszałeś gwizdanie mogłeś już się żegnać z tym światem i...
- Gówno prawda – grzecznie przerwał koleżance Jeremiasz – Bzdura wymyślona przez pijaków, tak naprawdę to stolarz który nocami pracował lubił sobie pogwizdywać. Co do zaginięć to znikali tam tak samo często jak w innych zakątkach tego przeklętego miasta. Tak samo było pewnie z tymi waszymi bandytami, z doświadczenia wiem że niektórym po prostu trudno zrozumieć do czego może posunąć się drugi człowiek, toteż wymyślają w jego miejsce wilkołaki czy inne wampiry.
- Uważasz że coś co stało się z tamtym gościem mógł zrobić człowiek?
- Chłopy po prostu wlazły, wyrżneły wszystko co się ruszało i żeby jakoś się usprawiedliwić wymyślili tę bajeczkę.
- Gdyby coś takiego zrobili kosy i widły umazane byłyby krwią, poza tym mimo wszystko ktoś na pewno byłby choć ranny. Wszyscy wrócili zdruzgotani tym co widzieli ale żaden nie miał choćby zadrapania, poza mieczem Kazia wszystko inne wyglądało tak jak przed wyprawą.
- No dobrze, powiedzmy że ktoś naprawdę ich zmasakrował, chłopom się od tego we łbach popierdoliło i sobie wymyśliły jakiegoś żyjącego trupa i inne rozszarpane zwłoki.
- Przypomnę ci że spora część z nich była w wojsku i swoje widziała.
- W naszym mieście w co drugi bar był pełen weteranów co swoje widzieli i pół świata zwiedzili, szkoda że nie wiedzą pod czyimi rozkazami byli nawet.
- Może u was pełno pijackich kłamców, na wsi każdy siebie zna i wie czy mówi prawdę.
- Żebyś się na tym twierdzeniu nie przejechał przyjacielu.
- Nie słuchaj go Ferdziu, ja ci wierzę – wtrąciła się Agnes.
- Na prawdę?
- Tak samo jak ci wierzyłam że już nigdy nie zapomnisz podlać tych chwastów bencwale.
- Ach, przepraszam. Byłem zajęty czytaniem na temat uprawy zioła Korczyka Górksiego i zapomniałem.
- Może zamiast planować nową hodowlę dopilnowałbyś żeby stara znów nam nie uschła geniuszu? Nie będę cały czas podlewać tych badyli.
- Tak, chyba powinienem nad tym popracować.
- Ech nigdy się nie nauczysz, ja idę spać w przeciwieństwie do niektórych ciężko dziś pracowałem.
- Tak, jak zwykle tylko ty, te worki same tutaj przyszły.
- Pamiętaj za co to kupiłaś skarbie, dobranoc. - przypomniał Jeremiasz udając się na swoje posłanie.
- Pamiętaj żeby się nie posrać z tego przepracowania mieszczuchu.
- Słyszałem to skarbie
- Miałeś to słyszeć skarbie, dobranoc.
Po kolei każdy zaczął odchodzić od paleniska, z garnka zniknęła cała jego zawartość a mieszkańców klasztoru zmożył głęboki sen.
Kythia znajdowała się w długim korytarzu, pochodnie ledwo co oświetlały szare ściany klasztoru. Coś kazało jej iść na przód, widziała wiele obrazów, z każdym metrem były coraz bardziej makabryczne i nabierały kolorów. Pierwszy przedstawiał tłum ludzi uwięzionych w wielkim, stromym kraterze, nad jego krawędzią ciemna postać beztrosko spoglądała na swoich więźniów. Na kolejnym obrazie wnętrze kratera płonęło, nie było widać ani będących tam wcześniej ludzi ani tajemniczej ciemnej sylwetki. Potem obrazy przedstawiały płomienie, z każdym krokiem było ich coraz więcej, coraz częściej widać było palących się ludzi. Ich twarze były tak realistyczne, wypełnione bólem i cierpieniem że z każdą chwilą coraz bardziej współczuła tej zbieraninie plam na płótnie. W końcu w dali pojawiło się światło zdecydowanie jaśniejsze niż przylegające do ścian pochodnie, Kythia próbowała biec lecz im bardziej się sterała tym wolniej przesuwała się na przód. Na ścianach nie było już żadnych obrazów, jedynie szare ściany rozświetlone coraz mniejszą ilością pochodni. W końcu dotarła do źródła światła, stała naprzeciw rozwidlenia, z lewej strony widziała rozświetlony dzięki setkom okien korytarz, pełny kwiatów, pod sufitem latały najpiękniejsze z ptaków jakie kiedykolwiek widziała. Z prawej nie było korytarza lecz kamienny most, pod nim znajdowało się morze ognia. Most był długi sięgał aż po horyzont, Kythia nie była wstanie dojrzeć co znajduje się na jego końcu. Mimo całego oceanu płomieni ogniste światło ledwo oświetlało pogrążoną w mroku przestrzeń, nie można było mieć pewności czy most znajduje się w jakimś bardzo wysokim i szerokim pomieszczeniu czy też całkiem na zewnątrz. Kythia nie mogła się cofnąć, teraz również nie mogła się zatrzymać, miała prędzej czy później wiedziała że będzie zmuszona wybrać ścieżkę, rozwidlenie było niemal na wyciągnięcie ręki, nagle jej ciało przeszyło uczucie gwałtownego spadku...
Wstawaj! - Nie wiadomo co pierwsze obudziło Kythie, wrzask Agnes czy też bolesny upadek z hamaka.
Pamiętasz kto miał sprawdzić żarcie?- pełnym pretensji głosem spytała brunetka. Kythia nie wiedziała czy ma zbesztać ją za bolesny upadek, czy też podziękować za wyrwanie jej z tego popapranego koszmaru. Zdecydowała nie wybierać żadnej z tych możliwości i po prostu spytać:
- O chuj ci chodzi Agnes?
- Ten chleb który dał nam Wiktor jest tak twardy że bez trudu wbijam nim gwoździe, ktoś spieprzył swoją robotę albo raczej w ogóle jej nie wykonał.
- Cholera, Wiktor nigdy by nas nie oszukał, pewnie jego panienka nas nam wycięła ten numer.
- To może następnym razem sprawdzisz to przeklęte żarcie zanim dasz im pieniądze?
- Spokojnie, pójdę dziś się z nimi rozmówić, mam tylko nadzieję że jej nie zastane.
Po obdarowaniu Kythii bolesną pobódką Agnes zaczęła kierować się w stronę wyjścia.
- Jakbyś wcześniej się tym zajęła to nie musiałabyś jej mieć moja droga. - odparła beznamiętnie opuszczając komorę skarbca.
Po podniesieniu się z podłogi Kythia zdążyła się jeszcze przeciągnąć, ból w plecach praktycznie ustąpił. Po swoim porannym rytuale przebrania się i obmycia twarzy ruszyła w stronę schodów. Gdy wyszła na podwórze większą część klasztoru pokrywał cień, słońce nie zdołało jeszcze wspiąć się ponad jego mury. Szybko opuściła bezpieczne mury kilkusetletniego zabytku i udała się w stronę Lipiec. Po niedługiej wędrówce przekroczyła granice wsi, od razu powitana przez chłodne i surowe spojrzenia lokalnej społeczności, nie robiło na niej to żadnego wrażenia od dobrych paru lat, przyzwyczaiła się do tego jak do chłodnych wczesnojesienny poranków.
Karczma o tej porze stała jeszcze pusta, nie czekając na nowych gości szybko przekroczyła jej próg korzystając z niedomkniętych drzwi, tylko po to by zastać widok którego się najbardziej obawiała. Gretta właśnie nalewała, sądząc po niepewnej pozycji Alberta kolejne piwo dla starego przyjaciela rodziny. Jej oczy od razu skierowały się na niespodziewanego gościa.
- Nie pomyliłaś domów? Sołtys mieszka parę dalej, ponoć lubi młode. - powitała Kythie.
- Też się cieszę że cię widzę Gretto. - Odpowiedziała zaciskając zęby.
- O to ta młoda dama, jak ci na było na imię, Krysia? - Dołączył Albert.
- Kythia, miło pana znowu zobaczyć.
- Chyba raczej jego mieszek, Albert zdążył się dowiedzieć jakim marginesem społecznym jesteś.
- Miło że pełnie tak wielką rolę w twoim życiu że musisz każdemu o mnie wspomnieć ale nie jestem jedynym kanciarzem tutaj.
- Nie wiem o czym mówisz mała. - odrzekł nieco zakłopotany Albert.
Kythia rzuciła zaschniętym bochenkiem o podłogę, ten z impetem się od niej odbił, aż deski zaskrzypiały dając sygnał swego zmęczenia kontaktem z tym chlebopodobnym obiektem.
- Nie wiem jak ty Gretta ale ja nie umiem wpieprzać gruzu.
- Hamuj się, to nie jest burdel. Nie jesteś u siebie w domu!
- Dostaliście pieniądze, zrobienie pieprzonego chleba was już przerasta? Ten lokal zszedł na psy odkąd tu przylazłaś.
- Może nie znam się na babskich sprawach ale… - próbował się wtrącić Albert ale Gretta nie potrzebowała dodatkowego uczestnika tej rozmowy.
- Słuchaj mała ladacznico, skoro chcesz wyłudzić dodatkowe żarcie to idź do miasta pod jakąś latarnie. Daliśmy ci dobry chleb, nie wiem skąd wzięłaś to coś.
- Znosiłam widok twojej mordy bo nie miałam wyboru, ale oszustwo to już za wiele. Szkoda że Marianna zmarła a Wiktor musiał się ożenić z takim paszczurem który jedyne co umie to bazgrać po drewnie.
Kłótnie przerwał odgłos tłuczonego szkła, tylko wyćwiczony przez lata refleks Kythii sprawił że butelka po winie rozbiła się o framugę drzwi a nie o jej twarz. Okazało się że Gretta jednak potrafi coś, poza mazaniem po drewnie.
- Wynoś się stąd mała kurwo, wynoś się i nie wracaj. - odpowiedziała Gretta tonem łączącym smutek i złość, z zaciśniętymi pięściami poszła w kierunku schodów.
- Dlatego uważam że gorsza od rabusiów jest jedynie podróż z dwoma kobietami – swoje dodał kupiec.
Ignorując tę istotną uwagę Alberta, Kythia poczęła opuszczać gospodę.
- Poczekaj mała, może byłbym w stanie pomóc
- Specjalizujesz się w pieczywie?
- Specjalizuję się we wszystkich dobrach jakie można nabyć w tym pięknym kraju młoda damo. Mogę odstąpić parę bochemków dla twojej wesołej gromadki.
- Byłabym bardzo wdzięczna, muszę tylko wrócić się po pieniądze, bo coś mi się zdaje że ta gruba sknera ani myśli zwrócić mi za ostatni zakup.
- Och, oddasz przy okazji. - Ze względu na swoją reputację, Kythia mogła policzyć na palcach jednej ręki ile razy usłyszała podobne zdanie. Po kilkusekundowej ciszy ostrożnie zapytała.
- Jest pan pewien? Byłabym bardzo wdzięczna, oddam z nawiązką.
- Naprawdę nie potrzebuje żadnej nawiązki, zapraszam po odbiór. - Albert początkowo niezgrabnie wstał, później z coraz większą pewnością w nogach kierował się w stronę wyjścia, mimo coraz lepszej koordynacji między nogami Alberta Kythia zdawała sobie sprawę jak łatwe byłoby akurat teraz podprowadzenie jego dobytku, gdyby tylko był tu Jeremiasz który był wprawiony w kierowaniu tymi szkapami. Nie mogła jednak zignorować zaufania jakim obdarzył ją kupiec, co innego podprowadzić towar od kogoś kto od początku jest opryskliwy i podejrzliwy, nieważne czy skradzione zostanie jedno jabłko czy cała zawartość kramu i kieszeni sknery, zawsze jest to iście satysfakcjonujące zwycięstwo. Zupełnie inaczej gdy taki delikwent jest naiwny i ma gołębie serce, przynajmniej Kythia nie mogła pozbyć się tej resztki empatii jaką w sobie trzymała by być wobec takich osób obojętna, toteż brała ich na cel kiedy sytuacja materialna była naprawdę godna pożałowania.
Udali się na podwórko przylegające do gospody, tam też stał wóz Alberta. Piękna, drewniana konstrukcja wzmocniona po części metale, która przy odrobinie szczęścia przetrwałaby w samym centrum najbardziej zażartej bitwy, przynajmniej na taką wyglądała. Równie piękny był kruczoczarnej maści rumak przy niej stojący, dzielnie strzegący majątku swojego, akurat już nie tak urodziwego właściciela.
Albert zaczął swoje próby otworzenia kłódki, ta była wyjątkowo wredna ponieważ dopiero za trzecim razem kupcowi udało się odpowiednio trafić kluczem w niesforny, uciekający mu wynalazek. Potężne drzwi lekko zaskrzypiały odsłaniając skrywane bogactwo. Łatwiej byłoby wymienić to czego ten skarbiec nie posiadał niż opisywać całe to bogactwo. Obrazy, piękny rynsztunek o kolorach złota i czerni, najróżniejsze drobne ozdoby domowe jak pozłacane świeczniki czy orientalne lampiony. Mogłoby się zdawać że każda część świata dała coś tutaj od siebie.
- Jedzeniem co prawda nie handluje, wożę na własny użytek żeby mi nie burczało w brzuchu podczas długich tras ale najwyżej dokupię jeszcze od Wiktora później – oznajmił właściciel.
- Żarcie jest w prawym rogu, przepraszam ale nie czuję się teraz najlepiej, będziesz musiała sama to wytargać. - dodał niezbyt płynnie ale to już dla Kythii nie miało znaczenia.
- Naprawdę dziękuje, oszczędził nam pan dnia głodówki, oddamy wszystko co do grosza, obiecuje. - odpowiedziała wchodząc do wnętrza.
Worki były tam gdzie powiedział Albert, widać było po nich że usilnie starają się utrzymać w ryzach swoją zawartość. Kythia postanowiła wziąć najmniejszy, pochyliła się by na wszelki wypadek sprawdzić stan pieczywa, w tym jednak momencie ostry ból rozszedł się po jej głowie zaczynając od tyłu, ostatnim widokiem jaki zapamiętała był piękny obraz odległego górzystego krajobrazu obok którego upadła, słońce zachodziło a złociste niebo ustępowało nocnej czerni.
CZYTASZ
Ile warte są kły?
FantasyŻądza, emocje i dzikie, zagrożone zwierzę. WSPÓŁTWORZONE Z @MichaWolski1 AUTOR ROZDZIAŁÓW: II