I Sen

4 1 0
                                    

Pamiętam mnóstwo krwi. Była wszędzie. Była wymieszana z błotem i cały dziedziniec był zabłocony krwią. Wszędzie były ciała, a za nimi kolejne i znów i znów. Za każdym jednym dostrzegałem kolejne a potem znów to samo. Modliłem się żeby nie dostrzec kolejnego, ale było. I następne i znów i znów. Tarzały się w śniegu topniejącym w błoto od ciepłej krwi, na brudnym od butów, łap i kopyt lodzie. Krew... Była wszędzie. Czułem że umieram z niedowierzania i z rozpaczy. Patrzyłem i byłem jak przytwierdzony do widoku trupów w coraz słabszym świetle pochmurnego zmroku. Widziałem mojego ojca. Jego martwą twarz zastygłą w jakimś przerażającym grymasie przez co niepodobną do twarzy człowieka który mnie wychował, którego znałem przez tyle lat. Widziałem czuby które od wielu zim widywałem w naszym chutorze. Nie mogłem się ruszyć, chociaż byłem przerażony że stoję we krwi mojego ojca, w mojej krwi. 

Nie wiem ile czasu tak stałem. Przerażenie wlało się we mnie wartkim strumieniem, tak obfitym że zdumiewało mnie że wciąż żyję, a potem wżerało się kiedy nie mogłem się ruszyć. Przeżarło mnie na wylot. Byłem jak zardzewiałe narzędzie, spróchniałe na wskroś, które wystarczy dotknąć by rozsypało się w pył. Więc nie mogłem się ruszyć, a nawet nie chciałem. Coś mi mówi że płakałem. Nie pamiętam żebym ocierał łzy, ale kiedy sobie przypominam tamten moment... Stałem i płakałem. I bałem się, potwornie się bałem, ale nie mogłem uciec, bo tamto miejsce mnie unieruchomiło, ta krew która pochłonęła moje nogi i pochłaniała coraz bardziej. Czułem jak zapadam się jak w bagno. Byłem jak głaz pochłaniany przez błoto i jak zardzewiały metal który od dotyku zamieni się w pył. Byłem bez mocy. Nie uświadamiałem sobie że powinienem był uciekać, że byłem w niebezpieczeństwie... A może sobie uświadamiałem, ale to bez różnicy, bo nie w mojej mocy było uciekać.

Nie wiem, nie pamiętam co było potem. Po prostu nie wiem. 

Pamiętam jak dwa lata wcześniej, podczas żniw zobaczyłem na horyzoncie jeźdźca. Dziwnie jechał, w ogóle nie trzymał równowagi. Wyglądało że spadnie. Przerwałem pracę i widziałem jak skręcił w naszym kierunku, szarżuje prosto na nas. Po chwili zobaczyłem że koń jest rudy, a jeszcze chwilę później że w siodle siedzi Dmytro. Miał śmieszną minę, jakby za wszelką cenę starał się ukryć strach pod maską zadowolenia i co chwilę jeden grymas zwyciężał nad drugim. Nie panował nad koniem, to znaczy panował ale w niewielkim stopniu. Bujał się na tatarskiej kulbace jak ktoś kto pierwszy raz siedzi na koniu. 

Koń pędził galopem prosto na mnie. Krzyknąłem do ojca żeby mi pomógł, bo wyglądało że wierzchowiec Dmytry zatrzyma się dopiero kiedy się zmęczy, a to mogło nastąpić nieprędko. Nie chciałem też zostać stratowany. Wspólnymi siłami, a głównie Mici ciągnącego z całej siły za wodze, udało nam się zatrzymać zwierzę.

- Micia, co robisz? - Zapytałem kiedy udało mu się zgramolić z niedużego i nieładnego konika. - Tatarzynie brodaty, chybaś ty w rozum niebogaty - zanuciłem oglądając tatarską kulbakę. 

Spojrzałem na buty Dymytry. Miał te same co zawsze, plecione z łyka. A już spodziewałem się że faktycznie ubił w stepie jakiegoś Tatara i obrabował go ze wszystkiego co tamten miał na sobie i przy sobie.

- Bronię ziem przed bisurmanami!  - zakrzyknął, gorączkując się tak, jakbym go obraził. Odniosłem wrażenie że zaraz potknie się o szablę która nieporządnie nisko wisiała przy jego boku. 

- Faktycznie - skwitował dosyć obojętnie ale z iskrami uśmiechu w oczach, mój ojciec, po czym wrócił do pracy.

Micia zaczerwienił się na twarzy. Wyglądało na to, że coś poszło nie po jego  myśli. Jego oblicze tryskało oburzeniem. Potrząsnął złotymi lokami, których bardzo mu wtedy zazdrościłem. Wyglądało że wsiądzie na koń i odjedzie zadarłszy nosa, ale nie zrobił tego. Zrozumiałem że musiałby najpierw poprosić mnie o pomoc, bo jeszcze nie opanował sztuki samodzielnego wsiadania.

Anton WowczukOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz