Część 1 Za zakrętem

0 0 0
                                    

Czekałam na ten wyjazd dość długo. W końcu mogłam doświadczyć ulgi wynikającej z drobnych przyjemności zastępujących stres codziennej rutyny i obowiązków z niej wynikających. Pomimo tak długiego czasu wyczekiwania nie byłam pewna co do podjętej decyzji. Zostawiałam bowiem za sobą ciepły kąt aby wyruszyć w nieznane na wycieczkę pełną obcych ludzi. Było to dla mnie wyzwanie gdyż nie byłam w najlepszym stanie psychicznym a z resztą nigdy nie lubiłam tej pseudo integracji na różnych wyjazdach na które wysyłała mnie matka. Obcy ściśnięci obowiązkiem sztucznych uśmiechów i gierek, które nikogo nie bawiły.

Zaczęłam pakowanie pojedynczych rzeczy aż zostały mi same drobiazgi i przedmioty służące głównie higienie. Nie zajęło mi to specjalnie długo, aczkolwiek było to dość nurzące zajęcie. Przysiadłam więc do kubka herbaty, która zdążyła w międzyczasie ostygnąć do wypijalnej temperatury. Sączyłam powoli ciecz zastanawiając się co takiego wymyśli organizatorka. Miało to być coś w rodzaju kolonii, jednak ludzie mieli być ciut starsi. Coś w rodzaju żerowania na ludzkiej  nostalgii. Nie byłam fanką ani nie wspominałam chwil dzieciństwa z okresu wyjazdów kolonijnych jakoś wybitnie. Jednak zaciekawił mnie pomysł i zdecydowanie była to ta bezpieczniejsza opcja. Nie będę miała dużo czasu na rozmyślanie a samo to ,że klimat będzie znajomy mnie trochę uspokoi. Ataki paniki to ostatnie czego teraz potrzebowałam. 

Potrzebuje odpocząć, tylko o tyle proszę. Tak mało mi trzeba by odetchnąć a jednak tak dużo. Zostało zaledwie parę godzin do wyjazdu. Mogłam spakować się ciut wcześniej ale i tak nikt na mnie nie czeka. Wszyscy organizowali sobie dojazd na własną rękę i mieli przybyć w obrębie wyznaczonego terminu który wynosił lekko ponad dzień.

 Międliłam w dłoni broszurę, której za nic już nie dało się przeczytać. Tydzień temu postawiłam na niej filiżankę i nieszczęsna mała czarna się rozlała. Papier nie był tak gładki po wyschnięciu. Coś jednak w tej teksturze nadawało temu uroku. W pewien sposób gniecenie pod palcami tego świstka dodawało mi otuchy. Dzień jak co dzień, dość ponury a za oknem widać było same szare zjednolicenie. Nie było mi nadane zapatrzyć się w zachód słońca bez opamiętania. Czas się przespać dla spokoju ducha i przyspieszenia upływu czasu.

Wstałam lekko potargana i smętna. Niebo niezmiennie szare jakby próbowało mi dać jakiś znak. Może to był znak, ale oczywiście nie zastanawiałam się nad jednolitym układem puszystej pary wodnej. Szybka kawa coś na ząb i trzeba było już się wpakowywać do taksówki. Miała mnie ona zawieść na drugi koniec miasta do busa. Za kierownicą siedziała grubsza, starsza ode mnie kobieta wpatrzona w szybę przed sobą jakby unikała mojego wzroku. Tylko raz spojrzała na mnie w lusterku i ograniczała rozmowę do wymiany informacji czysto niezbędnych. Milczała większość czasu więc nie zawadzałam sobie myśli tematami do rozmów tym i lepiej było dla mnie. Kiedy dotarłyśmy zdziwiła mnie jej mina jednak nie byłam pewna co dokładnie wywołało ją. Dało się wyczuć pewne zestawienie zdziwienia i niepokoju. Wyciągnęłam walizkę i przepakowałam ją do busa. Zapłaciłam pani z lekką nadwyżką, starając się unikać kontaktu wzrokowego. Założyłam że to to ją tak peszy. Czort wie czy miałam rację.

Ludzie z busa zdecydowanie podzielali mój brak życia w posturze i byciu. Na pozór mogłam się wydawać niezadowolona jednak mnie dołował właśnie fakt tego jak nie mogę czerpać jawnej radości z tego co tak dumnie nazwałam dwa miesiące temu ucieczką od szarej rzeczywistości. Po prostu nie byłam zdolna się cieszyć. Zwalałam to wszystko na pogodę, ale im bliżej celu tym było pogodniej a ja nadal miałam zły posmak w ustach i migrenę.

Dobra wróżba w wykonaniu pogody nie trwała zbyt długo. Parę kilometrów nieopodal celu zbierały się chmury o ciemniejszej granitowej wręcz barwie. O wiele intensywniejszej niż ta pochodząca z chmur nad moim miastem. Deszczu jednak widać nie było. Co dziwniejsze było dość mgliście zwłaszcza w okolicach graniczących z lasem.

Miejsce w którym miałam zostać było tajemnicze. Tak powiedziałby optymista. Ja raczej opisałabym je jako wpół martwe. Nie było tu cmentarza choć by idealnie pasował do klimatu. Była to mała mieścina otoczona z kilku stron kępkami czegoś w rodzaju lasu o dość śmiesznym plamistym kształcie. Niczym kleksy małego dziecka na lekcji plastyki.

W centrum był dość żywy zabudowany rynek z mnóstwem starych bloków z cegły. Drogi były tam robione z kamienia i wyglądało to bardzo klimatycznie. Cała reszta była jednak osadzona w większej bądź mniejszej oddali od staromodnego centrum  mieściny. Pojedyncze zakłady, budynki czy ośrodek do którego zmierzałam. Bus zatrzymał się na skraju rynku a stamtąd musiałam radzić sobie sama. Nie chcąc szukać zacnej dorożki i wyjść na nowobogacką pannicę z miasta postanowiłam przejść się o własnych siłach. 

Kochałam od dziecka różnorakie spacery więc nie uważałam za męczące spacerowanie samo w sobie jednak ciągnięcie ze sobą walizki po polnych dróżkach przy okazjonalnym wzroku tutejszych nie należało do moich marzeń czy wizji urlopu idealnego. Wszystko jednak ma swoją cenę a ja przyoszczędziłam na cenie dorożki i wstydzie przy wjeździe . Zapłaciłam za to mięśniami i  wstydem w zupełnie innym miejscu. Ale z tymi ludźmi przynajmniej nie będę spędzać następnych dwóch tygodni. Z resztą i tak zapomną w natłoku codziennych spraw, że jakaś tam wariatka włóczy się w piachu z ledwo jadącą walizką. 

Dotarłam do wysokiej czarnej lekko sypiącej się z własnej farby bramy, z daleka wyglądała dość zwyczajnie, ale z bliska imponująco dopóki nie zwracamy uwagi na sypiącą się farbę. Ośrodek był otoczony wysokim murem z kolistych głazów oraz kamieni zalanych czymś szarym co dla mojego oka przypominało zwykły beton. Na budynku jak i murze były zabezpieczające kolczatko-podobne druty. Miało to zapewne odganiać ptactwo jednak mimo to nie mogłam przestać o tym myśleć. Miałam wrażenie jakbym wchodziła do więzienia.

SmętnaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz