Wszystko zaczęło się jesienią.
Wiatr chłostał wciąż trzymające się drzew liście i zdmuchiwał te, którym zabrakło sił, aby utrzymać się gałęzi. Niektóre z nich muskały ciało rudowłosego chłopca, wpatrującego się w jedno, konkretne drzewo. Stało ono na niskim wzgórzu, lecz gałęzie pięły się tak wysoko, że człowiek czuł się przy nim malusieńki, jakby był zwykłą mrówką. Zwłaszcza taki niski dzieciak jak Edgar.
Drzewo to różniło się od swoich braci dwoma szczegółami: w porównaniu z innymi, straciło już wszystkie liście, które, niczym dywan w kolorowe łaty, ścieliły się pod jego pniem. Zamiast nich, ku wielkiemu zdziwieniu Edgara, na gałęziach znajdowały się resztki zjedzonych przez czas sznurów. Zwisały one smętnie z najgrubszych gałęzi i kołysały się powoli jak dziecięce kołyski.
Edgar nie wiedział, skąd się tam wzięły i jaki był ich cel. Nieznane mu były praktyki religijne, które nakazywały czegoś takiego. Przez myśl mu przeszło, że niegdyś zawieszano na nich karmniki dla ptaszków. Nie był jednak w stanie powiedzieć, kto mógłby to zrobić i dlaczego tak daleko od wsi.
— Myślałam, że ludzie już zapomnieli o tym miejscu.
Wzdrygnął się, gdy niespodziewanie usłyszał za plecami cichy głos. Niepewnie zerknął przez ramię, a serce podeszło mu do gardła, gdy zdał sobie sprawę, na kogo patrzył.
Gryzelda była znana w całej wsi. Stara, pomarszczona i mocno zgarbiona kobieta, z wiecznie niezadowolonym wyrazem twarzy, poruszała się dzięki lasce dziedziczonej w jej rodzinie od kilkunastu pokoleń. Staruszka nie miała przychylnej opinii: jędzowata, marudna i niekiedy wydawała się obłąkana, gdy nocą wychodziła na spacer, śpiewając nieznane nikomu piosenki.
Nie miał bladego pojęcia, co zrobić w tamtej chwili: uciec czy może jednak zostać? Ostatecznie jego ciało samo zadecydowało - nie ruszył się, choć rozum kazał mu jak najszybciej się wycofać.
— Co to za miejsce? — zapytał po dłuższej chwili, chcąc przerwać niezręczną ciszę. Miał również malusieńką nadzieję, że ta wredna baba okaże choć odrobinę sympatii i wyjaśni mu przeznaczenie tych sznurów.
— Drzewo Marzeń — odparła, zbliżając się do pnia. Edgar uniósł brwi i obserwował, jak kobieta, niemal z namaszczeniem, dotknęła odchodzącej kory.
— Drzewo Marzeń? Co to znaczy?
Gryzelda zerknęła na niego posępnie. W błękitnych oczach pojawił się cień żalu, którego Edgar nie zrozumiał.
— Dawno temu, kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem, spełniane swoich marzeń było o wiele trudniejsze. Oczywiście wielu osobom się udawało, ale byli też i tacy, których ambicja przekraczała możliwości. Pieli się wysoko, wysoko, prawie sięgając niebios, ale w pewnym momencie droga gwałtownie się kończyła, a oni lecieli w dół, ku twardej, gorzkiej rzeczywistości. Niektórzy wstawali i próbowali dalej, aż w końcu im się udawało. Niestety nie wszyscy mieli tyle sił. Tracili nadzieję. Tracili motywację. Pogrążali się w smutku i żałości. Takie życie potrafi wykończyć, zgasić tlący się płomień, aż człowiek zaczyna szukać ostatniej deski ratunku. Ukojenia. I właśnie tu wielu je znalazło. — Wskazała na drzewo. — Tu zawiesili swoje marzenia, by te przestały ciążyć im na duszy i sercu. W końcu uwolnili się od wszystkich złych emocji.
To wszystko wydawało się takie... dziwne. Ludzie zawieszali swoje marzenia na jakimś drzewie? Nie wiedział, jak niby miałoby to komukolwiek pomóc, ale po chwili stwierdził, że to musiała być jedna z tych spraw, które "zrozumie, gdy będzie duży".
Coś jednak nie do końca mu się zgadzało. No bo jak można zawiesić marzenia? Wypisać na karteczkach?
— A gdzie te marzenia są teraz? Na drzewie widzę tylko sznury.
CZYTASZ
Trup opowie ci bajkę
Short StoryOch, witaj dziecinko, prawie cię nie zauważyłem! Rzadko miewam gości... w sumie, to jesteś pierwszym, jaki zawitał w moje skromne progi. Ludzie nie przepadają za moim towarzystwem. Tak czy siak, rozgość się. Herbatki? Ciasteczek? A nie, chwila, zapo...