Rozdział 2

111 15 68
                                    

Cały kolejny dzień byłam rozbita i rozkojarzona. W pracy po kilka razy musiałam czytać akta, co nigdy mi się nie zdarzało, bo przecież moja praca, to była moja pasja, aż w końcu zauważył to mój wspólnik, Kornel.

— Coś ty tu napisała? — zapytał zdumiony. — Przecież pan Zieliński ma na imię Marian.

Spojrzałam szybko na wniosek. Napisałam Milan.

— Jezu, przepraszam, źle spałam, nie wiem, co robię — wyłgałam się jak nastolatka.

— Tęsknisz pewnie za Bjornem — zaśmiał się przekornie.

Uśmiechnęłam się tylko krzywo. Kompletnie o nim zapomniałam, choć dzwonił już dwa razy z Oslo. Czułam się jak potwór. Moje myśli wciąż krążyły wokół spotkania z Milanem.

„Tam, gdzie zawsze" to był pomnik Powstańców Śląskich. Trzy ogromne skrzydła upamiętniające trzy powstania ludności przeciwko władzy niemieckiej, dziś oświetlone halogenami i już nieco mniejsze niż kiedyś, bo wciśnięte między industrialną rozbudowę miasta, kiedyś były częstym zamiennikiem balkonu, na którym paliliśmy papierosy. Całymi godzinami potrafiliśmy tam siedzieć i albo milczeliśmy, albo gadaliśmy jak najęci. Jak miało być tym razem? Nie wiedziałam, ale z całą pewnością bałam się milczenia, tak samo, jak słów. W akcie desperacji chciałam się wycofać, gdy zjawiłam się tam o punkt dwudziestej, ubrana w jeansy, białą bluzkę, płaszcz i wygodne buty, a on już czekał. Stał do mnie tyłem. Ubrany w wąskie, czarne bojówki, ciężkie buty za kostkę, do tego w skórzaną kurtkę wiązaną w pasie, spod której wystawał czarny golf, a na głowie miał jak zawsze czapkę z daszkiem. I choć dziś miał w uszach kolczyki, a spod golfa wystawał tatuaż, ciągnący się aż za płatek ucha, to wyglądał jak kiedyś. Jak zawsze. Wciąż szczupły, choć na pierwszy rzut oka widać było, że zmężniał, był postawniejszy, lecz nigdy nie należał do wyjątkowo wysokich. Metr osiemdziesiąt z hakiem to nie to, co blisko dwa metry Bjorna. Złapałam się na tym, że znów zaczynam wszystkich z nim porównywać i poczułam na siebie złość. Nie chciałam tego. To było nie w porządku, nawet jeśli tylko działo się w moich myślach. Spuściłam głowę, wzięłam głęboki oddech. Obiecałam sobie więcej tego nie robić. Spojrzałam na Milana raz jeszcze. Stał z rękami w kieszeniach i torbą przewieszoną przez ramię. Patrzył przed siebie. Roztaczał się przed nim dobrze znany mi widok. Na Spodek, Oko Miasta i Superjednostkę – jeden z największych budynków mieszkalnych w Polsce, zbudowany z wielkiej płyty ku świetności PRL i który w latach dziewięćdziesiątych otrzymał status osiedla. Tak, budynek został osiedlem, ponieważ mieścił w sobie mieszkania dla trzech tysięcy osób. Zawsze mówiłam, że kiedyś w nim zamieszkam, na najwyższym piętrze, żeby całymi godzinami móc gapić się z okna na miasto, a na balkonie palić papierosy. Nic z tego. Nie udało się. Mieszkałam co prawda nieopodal, ale na parterze i rzuciłam palenie. O ironio, krótko po feralnej nocy z Milanem w dyskotece. To było jak manifestacja zerwania z wszystkim, co się z nim wiązało.

— Cześć — powiedziałam, podchodząc bliżej.

Odwrócił się jak na autopilocie i otulił mnie uśmiechniętym spojrzeniem. Nic się nie zmienił.

— Przyszłaś — powiedział ucieszony.

To brzmiało jak ulga i wyznanie spełnionych nadziei. Znów poczułam motyle w brzuchu, ale szybko ogarnęłam emocje.

— Sądziłeś, że mogłoby być inaczej?

Wzruszył ramionami.

— Kto cię tam wie. Zawsze miałaś skłonności do przesady — zażartował i przewrócił oczami. — I do dramatyzowania — dodał, a ja się roześmiałam, choć zdziwiło mnie jego zachowanie.

JAK KIEDYŚ, JAK ZAWSZEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz