Raineach

89 10 117
                                    

2951 rok Trzeciej Ery

Po raz kolejny tego roku mój organizm był trawiony przez szalejącą w nim wysoką gorączkę. Leżąc tak bezczynnie, miało się wiele okazji do rozmyślań, jednak większość z tego co pojawiała się w głowie, nie napawało optymizmem. W znacznej części były to wręcz czarne myśli, podszeptujące jak można by na przykład uwolnić się od ciągłych chorób, po których miało się wrażenie jeszcze większego wyniszczenia niż przed nią. Mój organizm nigdy nie należał do tych silniejszych, jednak za każdym razem, gdy podejmowało się leczenie, pojawiała się iskierka nadziei, że następnym razem okres między infekcjami wydłuży się, a samo schorzenie będzie trwało krócej i okaże się mniej dokuczliwe.

Palący ból niemal rozrywał mi płuca równie mocno co kaszel, w którego trakcie ledwo miałem możliwość złapania oddechu. Sądziłem, że po tym, jak odwrócę się na bok, łatwiej mi będzie złapać chociaż jeden głębszy haust powietrza, jednak upragnione wytchnienie nie nadchodziło. Dopiero w chwili, gdy poczułem uderzenie w plecy, kaszel przerwał swoją tyradę.

– Jeśli myślisz, że zgłosisz się na początek tegorocznego szkolenia, to się srogo mylisz synu...

Przez szumienie w głowie i spazmatycznie brane teraz wdechy ledwo byłem w stanie rozróżnić poszczególne słowa, jak i kto to mówił.

– Ale...

– Ledwo po domu się snujesz, nie ma mowy i zostajesz.

– Ale... – Ponownie zacząłem, jednak matka po raz kolejny się wcięła w moją wypowiedź.

– Za rok i to jest moje ostatnie słowo. Nie próbuj przekonywać ani mnie, ani ojca, który tym bardziej się nie zgodzi. Zaraz przyjdę do ciebie z lekami.

Ciężko oddychając, odgarnąłem z czoła posklejane kosmyki do tyłu, krzywiąc się przy tym. Byłem zmuszony przyznać rodzicielce rację, niemal każdy większy ruch powodował u mnie zmęczenie przez wyczerpanie chorobą i gorączką. Wcześniejszy opór był właściwie tylko dla samej zasady. Za niespełna tydzień miał być prowadzony nabór do grupy rozpoczynającej swoje szkolenie strażnicze, jednak był to na tyle bliski termin, iż mimo szczerych chęci i jako takiego przygotowania nie mam szans na dostanie się. Nawet jeśli jakoś udałoby mi się podleczyć, to kondycyjnie odpadłbym na początku pierwszego zadania.

Widząc z powrotem matkę trzymającą naręcze różnego rodzaju naparów, uniosłem się, po czym oparłem plecami o ścianę. Chłód drewna dawał przyjemne ukojenie dla zbyt rozgrzanej skóry. Nie było mi dane jednak nasycić się przyjemniejszą temperaturą przez chrząknięcie ciemnowłosej kobiety.

– Już? Czy jeszcze będziesz medytował? – Spytała lekko rozbawionym tonem.

– Na te ohydztwa chyba nigdy nie będę gotowy – wymamrotałem tylko, wyciągając rękę po pierwszą porcję.

– Nie powiem, żeby to było wyjątkowo smaczne... Mogłaś chociaż trochę miodu dodać, strasznie kwaśne... – Skrzywiłem się, wypijając czerwony napar z pływającymi w środku resztkami podłużnych owoców.

– A czego ty się po berberysie spodziewałeś, co? – Żachnęła się, kręcąc przy tym głową – Pij...

Tym razem zawartość kubka była jasnożółta o przyjemnym słodkawym zapachu.

– Nie chcesz mnie przypadkiem otruć? – Uniosłem odrobinę brew, patrząc się podejrzliwie na mamę.

– Lipą się nie otrujesz. Tak samo jak berberys jest przeciwgorączkowa i napotna.

– I bez tego jestem do wykręcenia – mruknąłem, odklejając od siebie przód mokrej koszuli lnianej.

– Jeszcze to. –Po chwili dostałem trzecią porcję leków, tym razem w jasnoróżowym kolorze i nijakim zapachu. – Rozmaryn, malina i stokrotka na wzmocnienie.

Raineach (LOTR)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz